<<< Dane tekstu >>>
Autor Maria Weryho
Tytuł Dudek
Pochodzenie Las. Książka przeznaczona dla dzieci od lat 6-iu do 10-iu
Data wyd. 1893
Druk Drukarnia J. Sikorskiego
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron

DUDEK.


ROZDZIAŁ I.
N


Na łąkach i lasach, znać było wiosnę. Młode, zielone listki rozwijały się z dniem każdym, a kwiaty i trawki przystrajały się jedne lepiej od drugich.

Ptaki również dowiedziały się o wiośnie i gromadami całemi zaczęły wracać do miejsc rodzinnych.
— Hup-hup-hup! — rozległ się donośny głos po lesie.
— Co to jest? — pytała swoje sąsiadki strwożona wilga. Kto taki głos wydawać może?
— Pierwszy raz zdarzyło mi się coś podobnego słyszeć. To jest głos jakiegoś nieznajomego ptaka; może drapieżnik nowy się zjawił?
— Hup-hu! — posłyszano znowu trochę dalej.
— Chodźmy go szukać; daj pokój tej robocie — mówiła wilga do drozda, który słał sobie gniazdko; jeżeli jaki drapieżnik zamieszka blisko, będziemy musieli gdzieindziej szukać schronienia.
Wilga prędko zaczęła się uwijać, przylepiła parę gałązek do gniazdka i poleciała za drozdem.
Ptaszki skierowały się w stronę, skąd dochodziły odgłosy hukania.
Wkrótce zobaczyły ptaka, lecącego brzegiem lasu.
— Nie wzbijajmy się wysoko, bo może nas dojrzeć — szepcze drozd.
Tak śledząc za ptaszkiem, doleciały aż do skraju lasu. Tu się ukryły na gęstym świerku i bacznie przyglądać się zaczęły nowemu przybyszowi.
— Eh, moja kochana — powiada drozd do wilgi — byłoż się kogo obawiać? Zwyczajny sobie ptak, żaden drapieżnik!
— Ale gdzież tam! — mówi wilga — wcale nie zwyczajny, spójrzno co za czubek na głowie! Jak nim porusza! Patrz, to go zwija to rozwija. A ten dziób duży, i śpiczasty! Wiesz, obawiam się, że nim broić będzie! Kto wie? Sikora jeszcze mniejsza, a pisklętom naszym dzioby rozbija. Jeżeli nie dla nas, to dla dzieci naszych może być ten ptak niebezpiecznym. Musimy się dowiedzieć, co to za jeden.
Odleciały ptaki z powrotem.
Po drodze spotkały mnóstwo znajomych, i wszystkim opowiedziały o dziwnym przybyszu; nikt wszakże nie mógł powiedzieć co to za gość.
W parę dni później, wieść o ptaku z czubkiem rozniosła się po całym lesie.
Niepokój ogarnął wszystkie ptaki tak dalece, że nawet gniazda słać sobie przestały. Kolejno wylatywały na leżącą za laskiem polankę, gdzie często ów nieznany gość przelatywał i przyglądały mu się ciekawie.
Nareszcie postanowiły odnaleść najstarszego ptaka w lesie i prosić go o wyjaśnienie zagadki.
Tym sędzią był kos stary.
Bardzo wczesnym rankiem mnóstwo ptaków zlatywało na dębinę, a każdy zajął osobną gałązkę.
Słońce się wzbiło wysoko, kiedy do nich przyleciał kos.
Wyglądał bardzo poważnie w czarnej szacie i z dużym żółtym dziobem; leciał wolno, a potem usiadł na grubej gałęzi dębu.
— Mam podobno dać wam objaśnienie, co do nowego przybysza, ale przedtem proszę o szczegółowy jego opis, bo sam już nie widzę dobrze, oczy mi służyć przestają.
Jeszcze nie skończył kos przemówienia, gdy się gwar zaczął straszny: każdy ptak chciał powiedzieć co widział, a jeden drugiego starał się przekrzyczeć.
Rozgniewało to kosa, gwizdnął więc głośno, dla uspokojenia rzeszy.
— A to co za zgraja krzykaczy! — woła — czy dlatego fatygowałyście mnie starego, żebym słuchał waszego wrzasku? Niech mi każdy kolejno opowiada, co dojrzał w nowym ptaku.
— Ja — powiada drozd — widziałem, że ów ptak jest cały rudy z czarnemi plamkami; na głowie miał nieco jaśniejszy czubek pierzasty.
— Ja — wyskoczyła sroka...
— Czekać! — powiada kos surowo — kolejno mówić będziecie — jamiołucha ma głos.
— Ja spostrzegłam, że ma dziób niezmiernie długi, a cienki.
Sroka tymczasem zmienia miejsce, usiadła tuż przy kosie i znowu się wyrwała:
— O co to, to nieprawda...
— Cicho, nie trajkocz mi tu; co sójka spostrzegła? — pyta kos.
— Widziałam — odpowie sójka — w jaki dziwny sposób łapie owady: najpierw chwyta je dziobem, dusi, następnie podrzuci w górę i tak zręcznie podskakując, dziób nadstawia, że żuk wprost do gardła mu wpadnie.
— A ja... — znowu wyskoczyła sroka.
Kos gniewnie gwizdnął i kazał jej usiąść na innem drzewie, wyznaczając ostatnie miejsce.
Zakręciła się sroka i zaskrzeczała:
— Zawsze z wami mam takie szczęście; nie dadzą mi ani miejsca porządnego, ani dojść do słowa, rozwodzą się nad nudnem gadaniem, jakby to co ciekawego było.
A ptaki tymczasem kolejno opowiadały swoje spostrzeżenia.
Nareszcie przyszła kolej na srokę.
Prędko zeskoczyła z gałęzi, ogonem poruszała, głową kręciła i niewyraźnie bełkotać zaczęła:
— Ja widziałam... widziałam...
— No, cóżeś widziała? — pyta kos — wyrywałaś się, przecie?
— Owszem, widziałam, bardzo dużo...
I zamyśliła się.
— A, krzyknęła, jakby przypominając sobie, widziałam, że ten ptak miał dwa skrzydła.
Wszystkie ptaki parsknęły śmiechem, kos nawet nie wytrzymał i śmiał się wraz z innymi.
— To mi osobliwość powiedziała! A widziałaś kiedy ptaka o jednem, lub o trzech skrzydłach? Et, dałabyś pokój swemu bełkotaniu, siedziałabyś cicho, gdy nie masz nic ciekawego do powiedzenia.
— Z tego com słyszał — powiada kos poważnie — widzę, że do nas przyleciał dudek. Poczciwe to stworzenie, nic wam złego nie zrobi, żywi się samemi owadami. Dobry przytem towarzysz, chociaż nie bardzo lubi w wielkich przelatywać gromadach. Radzę wam zapoznać się z nim bliżej, a zabawi was nieraz.
— A to ja, ja... — zaskrzeczała sroka znowu — ja mu się zaraz przedstawię. Tylko moja droga — rzecze zwracając się do wrony, — powiedz mi, jak ten wasz dudek wygląda, bo prawdę mówiąc, nigdym go jeszcze nie spotkała.


ROZDZIAŁ II.

Kiedy i jak ptaki zapoznały się z dudkiem i kto pierwszy przedstawił mu się, niewiadomo.
W lesie teraz tylko o dudku mówiono i na dudka patrzano; podobał się bardzo wszystkim ptakom, lubiły go nawet i przyglądały się jego figlom na łące, a było tych figlów dosyć.
Dudek to się schowa w trawie, to znowu wyskoczy, uchwyci owada i nuż go podrzucać coraz wyżej do góry. To znowu przewróci się na ziemi z dzióbkiem do góry, rozpostrze skrzydła i leży jak nieżywy, a ptaki wokoło przyglądają mu się i śmieją.
— Powiedz mi, mój drogi — pyta raz słowik dudka — czy ty nigdy głodny nie bywasz, że tak się długo bawisz z owadami, nim je zjesz; ja, to je chrupię w jednej chwili.
— Jabym też postąpił w ten sposób, tylko widzisz — powiada dudek trochę zażenowany — muszę ci wyznać sekret wielki, o którym w lesie nikt jeszcze nie wie: mam bardzo krótki język. Łapię i duszę żuki i muchy z łatwością, ale trzymając je w dziobie, nie mogę w żaden sposób sięgnąć po nie językiem. Więc podrzucam je do góry, roztwieram dziób, a owad wpada mi wprost do gardła. Wtedy łykam go z apetytem. Ale, mój drogi ptaszku, nie zdradzaj przed innemi mego sekretu!
— Dobrze — odpowiedział słowik — dziwny z ciebie jednak ptaszek!...
Wiosna miała się ku końcowi, wspaniałe konary drzew zacieniały las zupełnie i w gałęziach swoich chroniły mnóstwo gniazdek ptasich. Śpiewu było coraz mniej w lesie, a nawet hukanie dudka coraz rzadziej rozlegało się na łące.
Ptaszki były bardzo zajęte, siedziały na jajkach w gniazdkach.
Pewnego poranku dał się słyszeć donośny głos sroki po lesie.
— Co się tam stało? — pytają jedne drugich niespokojne ptaszki. — Głos sroki nic nam dobrego nie zwiastuje; może gdzie jastrzębia dojrzała?
Obejrzą się ptaki w około siebie, listkami poprzykrywały gniazdka i przysłuchują się bacznie.
— Cze-cze-cze! pięknego macie ulubieńca, — rzeczywiście przed całym światem możecie się pochwalić! — posłyszano zdaleka głos sroki.
— O jakim ulubieńcu mówisz? — pyta kraska.
— O jakim? czy to znacie teraz kogo innego prócz dudka? Czy zważacie na kogo, czy zabawiacie się czemkolwiek innem, jak tym szkaradnym brudasem!
Sroka dawno zazdrościła dudkowi, że tak się nim ptaki zajmują i teraz była bardzo rada, że może o nim coś złego powiedzieć.
— Cóżeś tak niedobrego dojrzała w tem miluchnem stworzeniu?
— Dobrze mi, miluchne, brudactwo takie!... wstydziłabym się przyznać do znajomości! Rano oblatuję sobie las w około, zaglądam w rozmaite gniazda...
— Bardzo ci to było potrzebne — wtrąciła kraska.
— Wtem czuję jakiś przykry zapach. Dziwię się skąd się wziął, bo chyba w lesie śmietników niema. Zbliżam się i cóż widzę?... W obszernej dziupli, w kupie największego brudu siedział wasz dudek ukochany, trochę próchna brudnego pod spodem i to całe jego posłanie było!...
— Może przypadkowo tylko tam usiadł? — spytała sójka.
— Nie broń go, moja droga, bom na własne oczy w tym barłogu widziała pięć jaj niedużych. Sam również nie lepiej wygląda od swego gniazda, brudny, zawalany błotem, jak nieboskie stworzenie. Nie podobna tak lasu naszego zanieczyszczać, trzeba dudka natychmiast wyrzucić! — wołała zaperzona sroka.
— Czekaj na sąsiada, trzeba się dobrze przekonać, czy tak jest w rzeczywistości.
— Zapewne, wy będziecie się Bóg wie dokąd przekonywali, a ja tymczasem muszę te zapachy przyjemne znosić! Cze-cze-cze!... — zaskrzeczała sroka i odleciała.
A ptaszki zaczęły się jednak naradzać i namyślać. Czyby to prawdą było, co sroka mówiła?
Dudek, takie zgrabniuchne ptaszę, miałby być cuchnącym brudasem?
Sroka jednak nie poprzestała na tem.
Posprowadzała do gniazdka dudka mnóstwo ptaków, aby się mogły same przekonać, jakiem jest jego gniazdo.
Ptaki opowiadały o wszystkiem po powrocie, sąsiadkom, które siedziały na gniazdkach i odlecieć nie mogły.
Wszczął się znowu gwar w lesie, opowiadania i naradzania się nad dudkiem.
Uradziły nareszcie, ażeby przywołać dudka i wysłuchać, jak się będzie sam tłomaczył.
Dudek, nic nie wiedząc o co chodzi, nie dał na siebie długo czekać i nazajutrz stawił się przed sądem.
Znowu zebrało się mnóstwo ptaków, a między niemi najgłośniejszą, jak zawsze, była sroka.
Ona też pierwsza przystąpiła do biednego zażenowanego Dudka i najgrzeczniej zaczęła go pytać:

— I cóż ty myślisz, brudasie, czy ci nie wstyd tak zjawić się przed nami?
Dudek obejrzał się, miał rzeczywiście piórka powalane błotem, od którego przykra woń rozchodziła się.

— Ja sam radbym schludniej wyglądać, ale cóż kiedy często na trzęsawiska załazić muszę po żywność, więc wi...
Ale sroka nie dała mu skończyć, gdyż co chwila przerywa każdemu.
— Co tam zawracać nam będziesz głowę! Tyle znam ptaków błotnych, a żaden z nich nie jest takim jak ty niechlujem.
— Podobno gniazdo swoje bardzo nieczysto utrzymujesz? — mówi wilga.
— Brzydko to bardzo! — dodaje sójka.
Dudek łebek zwiesił i wcale się nie tłomaczył, bo to co słyszał, było prawdą.
Długo ptaki jeszcze wypytywały dudka, ażeby wiedzieć dlaczego był taki nieporządny; długo radziły nad nim i nareszcie taki wydały wyrok:
— Przyjacielu, wiesz przecie jak bardzo cię kochamy; ale ponieważ masz tak wielką wadę, że się ani myjesz, ani dbasz o swoje gniazdo, żyć z tobą razem nie możemy: musisz nas porzucić. Na jak długo, sam to będziesz wiedział. Od chwili, kiedy się poprawisz i tak jak my czysto chodzić zaczniesz, możesz znowu wrócić i pozostać z nami.
Przykro było słuchać ptaszkom tego wyroku, żal było patrzeć na zasmuconego dudka, ale musiały zgodzić się na to, co starsze ptaki uradziły.
Sroka tylko coraz głośniej skrzeczała i widocznie bardzo się cieszyła z tego co zaszło.
Dudek smutny odleciał do swego gniazdka, a że już lato było na schyłku i zimne poranki zwiastowały jesień, więc i on za innemi ptakami odleciał do ciepłych krajów.
Czy się poprawił ze swej wady — nie wiadomo, ale już druga wiosna nadchodzi, a dudek do owego lasu nie wraca. Wprawdzie widziano go nieraz na łąkach, do nikogo się jednak nie zbliżał.




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Maria Weryho.