Las (Weryho)/Opowiadanie komara
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Opowiadanie komara |
Pochodzenie | Las. Książka przeznaczona dla dzieci od lat 6-iu do 10-iu |
Data wyd. | 1893 |
Druk | Drukarnia J. Sikorskiego |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Urodziłem się w stawie dużego ogrodu; spora gromadka pływała nas razem. Wesoło było i raźno!
Nie dziwcie się moi drodzy, żem przebywał w wodzie.
Nie takim byłem jakim jestem: byłem długim pędrakiem, bez skrzydeł, bez nóg, a jednak dobrze mi było z tem wszystkiem.
To sobie na wierzch wody wypłynę, to na dno samo się zanurzę, to znowu gonię się od rana do nocy z mymi towarzyszami.
Po takiem lataniu apetyt mieliśmy znakomity.
Wtedy urządzaliśmy sobie ucztę wspaniałą. Na pierwsze danie mieliśmy muł ze stawu; na drugie rośliny wodne; na trzecie drobne zwierzątka, które w koło nas pływały.
Nie pamiętam, jak długo byłem pędrakiem, ale po pewnym czasie, zauważyłem na sobie i na moich towarzyszach wielkie zmiany: na głowie utworzył nam się pancerz; ciało nasze się skuliło — przekształciliśmy się w poczwarki.
Widać żeśmy się bardzo ludziom podobali, bo jeden uczony nawet fotografował nas w takim stanie.
Przedstawiam tu swoją podobiznę.
Będąc poczwarką przestałem się ruszać, pokarmu nawet nie spożywałem; jakby senny płynąłem gdzie mnie woda niosła.
Tak drzemiąc w zamknięciu, czuję że mi skrzydełka odrastają, że mi sześć nóżek się uformowało, że będę podobny do tych prześlicznych komarów, które się nad naszym stawem unosiły. Jeszcze dzień, myślę sobie, jeszcze drugi i wyjdę ze swej ciemnej kryjówki.
Tak się też stało.
Skorupa wkrótce pękła. Wysunąłem głowę. Mógłbym już lecieć, ale się bałem. Nuż zmoczę sobie skrzydełka? wtedy będzie już po mnie.
Nie, pomyślałem, wstrzymam się trochę, zobaczę, jak to inne komary wydostają się ze swojej skorupy.
Rozmaicie się im działo: jedne wyłaziły szczęśliwie, ulatywały nad wodą i wesoło brzęczały; inne przewracały się, wpadały do wody i ginęły w niej na zawsze.
Ja wydostałem się ostatni.
Wzleciałem i zacząłem się rozglądać wkoło, a słonko na moje powitanie olśniło mię całego. Ogrzałem się, wzmocniłem i poleciałem wyżej. Mnóstwo spotykałem rozmaitych much, muszek. Powitałem wszystkie, ale nie chciałem przestawać z niemi — to takie niemądre stworzenia! Odleciałem do lasu.
Zbliżam się i widzę że nad sosnami unosi się cały rój komarów, takich jak ja. Pospieszyłem do nich. Witano mię bardzo uprzejmie, wypytywano się kiedy i skąd przybywam, oglądano i obracano na wszystkie strony i w końcu przyjęto mię do gromady.
Ucieszony tem bardzo, zacząłem się przysłuchiwać brzęczeniu. Jeden opowiada jak mu trudno było żeru dostać; drugi, jak przed jaskółką umykał; trzeci użalał się, że o mały włos nie trafił w sieć pająka, gdzie już kilka komarów wplątanych siedziało.
Słuchałem z wielką ciekawością. Mile mi dzień zeszedł. Odtąd z towarzyszami już się nierozłączam.
Nad wieczorem jakoś trudniej nam było utrzymać się tak wysoko — zlecieliśmy niżej.
Latamy tu i owdzie. Nagle spotykam wieśniaka powracającego do domu.
Dopędzamy go i zaczynamy mu śpiewać naszą piosenkę, później siadam mu na czoło; ale ten brutal spędza mię czemprędzej.
Wstaję i zaczynam mu teraz nad samem uchem nucić. Może, myślę sobie, nie dosłyszał dawniej mego śpiewu i dlatego tak mało mię ceni.
A on niewdzięcznik jak machnie ręką, jak potrąci, ażem parę koziołków w powietrzu przewrócił.
legnie wała mię ta niegrzeczność wieśniaka, poleciałem teraz cichutko do niego, usiadłem na nosie, wysunąłem swój ostry sztylecik, który mam z przodu, zagłębiłem go w skórę wieśniaka i zaczynam ssać krew. O, żebyście wiedzieli jaka to wyborna rzecz? Niczem wszystkie rośliny i owady.
A mój wieśniak jak się nie zerwie, jak się nie uderzy po nosie! Myślał że mię zabije, a ja już dawno nad głową jego krążę. Zaczyna trzeć nos, aż mu bąbel wyskoczył biały.
Muszę się przyznać w sekrecie, że kłując wieśniaka zapuściłem pod skórę jego trochę jadu ostrego. Nie zawsze to robię, ale tym razem tak mię ten człowiek swojem brutalnem postępowaniem rozłościł, że postanowiłem się zemścić.
Ale raz skosztowawszy krwi ludzkiej, nie mogłem się powstrzymać i nadal od tej pokusy. W dzień lataliśmy sobie nad lasem, ale wieczorem musiałem choć na krótko wpaść do ludzi i parę kropli krwi się napić.
Rozmaite zwiedzałem miejsca. Czasem przylatywałam do chałupy wieśniaka, czasem do mieszkań letnich, co pod lasem stały. A miałem nie mało pociechy.
Raz lecąc, patrzę, babcia siedzi na balkonie, pończochę robi. Znużyła się widać trochę i zdrzemnęła; a ja czemprędzej wypadam. Na nosie usiąść babci nie wypadało. Siadam na ręce i kłuję.
Babcia się budzi, zaczyna trzeć rękę, widzi bąbel, nie może się domyśleć, kiedy ją komar ugryzł.
Nade wszystko jednak wolę krew dzieci i cieszę się niezmiernie, gdy mają nóżki albo rączki gołe, bo to takie pulchne, krew taka słodka!...
Co prawda, towarzysze moi często życiem przypłacają to łakomstwo; ale trudno, żyjemy tak krótko, chcemy więc użyć przyjemności.
Tak też i ja czuję, że mój zgon nastąpi nie długo, bo już noce coraz zimniejsze. Polecę tylko do stawu, złożę kilka jajeczek i umrę gdzie na listku.
Tylko ty mój drogi czytelniku, nie zabijaj mię przedwcześnie, a ja ci daję słowo, że dużo krwi twojej nie wypiję.