<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Legjony Część II |
Wydawca | Zakład Narodowy im. Ossolińskich |
Data wyd. | 1932 |
Druk | Drukarnia Zakładu Nar. im. Ossolińskich |
Miejsce wyd. | Lwów |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Marek stał jako szyldwach przy drzwiach ogrodowych, gdy w głębi alei cyprysowej obaczył jenerała Dąbrowskiego w towarzystwie nieznajomego człowieka, który, idąc, wspierał się dłonią na jego ramieniu. Obaj zbliżali się zwolna, zatrzymując się co chwila dla rozmowy. Nieznajomy przybrany był w czarny frak z białym żabotem, w czarne jedwabne spodnie do pończoch i w trzewiki ze srebrnemi klamrami, a na głowie miał fioletową czapeczkę. Chłopcu przyszło do głowy, że to może być kardynał Chiaramonti, któżby bowiem inny ośmielił się opierać z taką poufałością na ramieniu jenerała. Dziwiło go jednak ubranie, albowiem słyszał, jak oficerowie mówili między sobą, że ów był poprzednio zakonnikiem benedyktynem, a po wtóre, kardynała wyobrażał sobie zawsze w czerwonym kapeluszu i czerwonej aż do ziemi szacie. Gdy byli już blisko, wyciągnął się jak struna i sprezentował broń.
Nagłe jego ruchy ściągnęły uwagę nieznajomego, który zatrzymał na nim dłużej wzrok, poczem zwrócił się do jenerała i ze zdziwieniem zapytał:
— Takich-że to młodzianków macie w szeregach?
— To żołnierz ochotnik, eminencjo, który kilka dni temu zaciągnął się do legjonu.
Na to kardynał uśmiechnął się z niewysłowioną dobrocią i odpowiedział po włosku:
— Jest żołnierzem, ale zaprawdę mógłby być i cherubinem...
Marek stał wciąż wyprostowany, nieruchomy, tylko pod spojrzeniem tych mądrych i dobrych oczu twarz zapłoniła mu się jak róża.
A kardynał rzekł jeszcze, jakby ze smutkiem:
— Musi zaś krew rozlewać...
Poczem wszedł przez otwarte drzwi do pałacu, ale, przechodząc, podniósł dłoń wgórę i uczynił nad młodym żołnierzem znak krzyża.
Dąbrowski udał się za nim, Marek jednak usłyszał jeszcze, jak mówił po francusku do kardynała:
— To dziecko z dobrego domu...
Nie było to jednak ostatnie spotkanie Marka z przyszłym Piusem VII. Kardynał pokochał był szczerze Dąbrowskiego i jego oficerów, którzy prawie wszyscy umieli po łacinie — i przedewszystkiem tych polskich żołnierzy wąsatych, groźnych, pozornie strasznych, a tak dobrotliwych, że po kwaterach małe Włoszęta właziły im nietylko na kolana, ale i na karki. Nie mógł się też oddziwić, że ta legja, że ci sami żołnierze, którzy służą bezbożnej rewolucji, obalają książąt i królików włoskich, a za parę dni mają ruszyć na Rzym, chodzą na msze i na nieszpory, spowiadają się po polsku włoskim księżom, a na jego widok, o ile nie są na służbie, klękają z daleko większą pokorą, niż mieszkańcy Imoli. Sprzeczności te i przeciwieństwa były stałym przedmiotem rozmów i dyskusyj między nim a jenerałami. Otaczano go jednak ogromnym szacunkiem, że zaś wśród zaburzeń krajowych i wśród rozpętanych namiętności czuł się za tym polskim płotem bagnetów bezpieczny, przeto lubił patrzeć na te bagnety i kiedy niekiedy chętnie brał udział w rewjach, na które zapraszali go jenerałowie.
Tak też zdarzyło się, gdy miał miejsce przegląd trzeciego bataljonu pod szefem Małachowskim. Zapowiedziano, że legja ma już wkrótce wyruszyć. Kardynał chciał zarazem wiarusów pożegnać. Zebrały się też, jak zwykle, duże gromady miejscowych mieszkańców, zawsze ciekawe oglądać tych żołnierzy, przybyłych z dalekiego kraju, o których męstwie rozpowiadano niestworzone rzeczy. Bataljon rozciągnął się długim szeregiem przed karetą kardynalską i przed sztabem, poczem rozpoczęły się manewry. Odwykli od służby wojskowej, Włosi podziwiali sprawność ruchów oddziału, który to rozpadał się na kompanje i plutony, to łączył się nagle w podobne do fortec czworoboki, to zmieniał się jakby w długie ramiona, zwracające się w prawo i w lewo z regularnością maszyny. Dzień był jasny. Żółte wyłogi na granatowych kurtach rozkwitły w słońcu jak kwiaty. W ciszy słychać było krzyki komendy w obcym dla Włochów języku, nabrzmiałe niepohamowaną energją. Gdy przyszło do udanego ataku i gdy tłum ujrzał ławę żołnierzy, pędzącą nań wprost z pochylonemi bagnetami, cofnął się w bezładnej trwodze. Ale szereg stanął nagle przed sztabem jak wryty i stał nieruchomo, jak mur. Wówczas kardynał poznał pod kwadratową czapką zmęczoną twarz Marka i, zwróciwszy się do Dąbrowskiego, rzekł:
— Ecco mio piccolo soldato.
Poczem uśmiechnął się przyjaźnie. Widok młodego chłopca, dźwigającego ciężki karabin i przybory żołnierskie, wzbudził w nim litość i współczucie, gdyż po chwili dodał:
— Povero, povero!...
Tegoż zaś wieczora młody żołnierz otrzymał rozkaz stawienia się przed eminencją. W sali, prócz kardynała, był tylko Drzewiecki, który przywiązał się do niego ogromnie i codziennie zdawał mu raport z tego, co się dzieje w okolicy. Chiaramonti siedział w fotelu, opodal „brasero“, pełnego rozżarzonych węgli, gdyż pomimo, że słońce wiosenne ogrzewało już powietrze, bał się chłodu. Marek klęknął przed nim, a on położył mu swą białą, delikatną dłoń na głowie i począł mu mówić o Polsce, o gorącej wierze narodu i o krwi polskiej; przelanej w obronie krzyża przeciw poganom. Potem kazał mu sobie obiecać, że, wobec bezbożności i rozpusty, którą obaczy, zwłaszcza wśród wojsk francuskich, wiary dochowa i pozostanie czystym, a wśród okrucieństw wojennych nie zatraci uczucia litości. Kilkakrotnie powtórzył: „Bądź litościwy, bądź litościwy“ — a wkońcu wyjął z kornalinowej miseczki mały krzyżyk z czarną wstążką i zawiesił go na szyi Marka.
Marek, jeszcze w Różycach, czytywał po śmierci księdza Lagrange’a encyklopedystów i wiara jego była podcięta, wyszedł jednak od kardynała z sercem, pełnem czci i rozrzewnienia. Uczuł się zarazem jakby wzmocniony i począł raźniej patrzeć w przyszłość. Trzeba mu zaś było jakowychś słów otuchy, albowiem upadał z wyczerpania i sam przed sobą nie śmiał wyznać, jak dalece ta służba, którą rozpoczął, była nad jego siły. Każdego wieczora karabin wypadał mu z rąk; nocami, wśród wyziewów spotniałego ubrania żołnierskiego, skwaśniałego wina i zapachu wygasłych fajek nie mógł spać. Po przebudzeniu się bolały go wszystkie kości, tak, że naciąganie kurty i lederwerków łączyło się z bólem fizycznym. Nogi nabrzmiały mu, a starcia na odparzonych podeszwach paliły go żywym ogniem. Chłopiec, wychowany w zamożnym, a nawet wykwintnym domu, nie miał poprostu żadnego pojęcia, co to jest służba prostego żołnierza w szeregu i koszarowe życie. Daleko silniejszy i zahartowany Cywiński był jakby u siebie w domu, dla Marka zaś wszystko łączyło się z niezmiernym wysiłkiem i prawie z męką. Szkodziła mu strawa żołnierska, raziły delikatne jego uszy grube rozmowy i śpiewy kamratów. Na ćwiczeniach, pod ciężarem karabina i torby, bywał bliski omdlenia. Nie skarżył się. Znosił swój los i trudy w milczeniu, lecz gdy czasem pomyślał, że przyjdzie mu tak służyć przez lata całe i maszerować z karabinem na ramieniu po całym świecie, to był pewien, że padnie na pierwszym lepszym gdzieś kamieniu i nie podniesie się więcej.
A przecież nie było jeszcze wojny, nie rozpoczęły się żadne pochody — i bataljon jego, stojąc spokojnie w Imoli, prócz małych wypraw w okolice, odbywał tylko zwykłe ćwiczenia.
Towarzysze nie byli dla niego usposobieni nieprzyjaźnie — raczej przeciwnie. Rozniosło się, że jenerał Kniaziewicz nazwał go „panną“, więc i oni nazywali go „panną“, ale to właśnie jednało mu pewną ich opiekę. Raz, w chłodną noc, Marek, zbudziwszy się, spostrzegł, że sierżant Twardek okrywa go własnym płaszczem. Inni pomagali mu czyścić broń, wyręczali go, gdy przyszła jego kolej w zamiataniu izby, w rozpalaniu ognia, w noszeniu wody i kotłów. Ujmował ich wprawdzie życzliwością i datkami z dobrego serca na „tabak“ i wino, jednakże nie czynili tego tylko dla datków. Był prostym żołnierzem — „gemajnem“, tak samo jak oni, ale ci ludzie z pod strzech chłopskich czuli, że to „nie je to samo“ i że to jest polski panicz „ze dwora“.
Od oficerów nie doznawał również przykrości. Oczywiście, póki nosił frak i biały żabot, rozmawiał z nimi jak z ludźmi ze swego towarzystwa, obecnie zaś stosunek się zmienił. Marek zdawał sobie doskonale sprawę z tego, że tak być powinno i musi, a jednak w głębi duszy odczuwał pewną przykrość, że ten sam Parys, Białowiejski lub Drzewiecki patrzą na niego teraz inaczej, mówią do niego inaczej — i wydają mu rozkazy, których on musi słuchać wyprostowany, z dwoma palcami przy daszku czapki.
I niekiedy zdawało mu się, że zaznaczają tę różnicę umyślnie, a tymczasem oni byli aż nadto dla niego pobłażliwi, zwłaszcza od chwili, w której pobłogosławił go i obdarzył krzyżykiem kardynał Chiaramonti.