<<< Dane tekstu >>>
Autor Henryk Sienkiewicz
Tytuł Legjony
Część II
Wydawca Zakład Narodowy im. Ossolińskich
Data wyd. 1932
Druk Drukarnia Zakładu Nar. im. Ossolińskich
Miejsce wyd. Lwów
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


VII.

Z Imoli bataljony polskie wróciły do Rimini, stamtąd zaś miały iść ku Rzymowi. Niektóre poszły wprost wdół ku Pesaro i Fano, ku Ankonie. Trzeci bataljon, w którym służyli Marek i Cywiński, wymaszerował do Urbino, skąd dalsza na zachód droga prowadziła przez Apeniny rzymskie w stronę Kortony i jeziora Trazymeńskiego. Na szczytach Apenin leżały jeszcze śniegi; wezbrane rzeki i potoki utrudniały przeprawy. Ale dnie były piękne, a ożywcze tchnienie wiosny budziło nowe siły nietylko w naturze, ale i w ludziach. Szczególnie wesoły był pierwszy dzień pochodu, po wyjściu z Rimini. Mieszkańcy małej rzeczypospolitej San Marino, którzy poprzednio drżeli o swą niepodległość, przekonawszy się, że im ze strony Dąbrowskiego nic nie grozi, przeprowadzali żołnierzy okrzykami: „Niech żyją waleczni Polacy!“ — i na pierwszy nocleg przysłali im gromadkę owiec, a wraz z nią beczkę wina. Tuż za San Marino wznosił się jak gniazdo orle na pionowej skale zamek San Leo, który Włosi uważali od wieków za niezdobyty, ale który zdobył już był poprzednio Dąbrowski. Żołnierze ze śmiechem przypominali sobie, że gdy grenadjerowie z pierwszego bataljonu założyli czapki na bagnety i ruszyli ku bramie, załoga sądząc, że widzi wielkoludów, tak się przelękła, iż kapitulowała natychmiast. Mówili też Markowi i Cywińskiemu, jak w więzieniach zamkowych znaleźli polskiego żyda rabina i jak oglądali celę, w której siedział wielki czarownik[1], u którego djabli służyli za parobków, ale z więzienia nie mogli go wydobyć, gdyż na progu był napis po łacinie święconą kredą: „Kiep djabeł przeciw boskiej mocy“. Sierżant Twardek opowiadał im także o zajęciu Pesaro i Fano, gdzie mieszkał kardynał, nie ten sam, co w Imoli, ale inny, nazwiskiem Saluzzo, który przedtem bywał w Warszawie i po polsku mówił, „jakby kto grochem sypał“. Od oficerów dowiedzieli się, że był to istotnie ostatni nuncjusz, który z Polski wyniósł nietylko miłe wspomnienia, ale szczerą dla niej miłość.
Z Urbino szli na San Angelo, za którem piętrzyły się coraz wyżej szczyty Apenin. Wiosek i osad tu było mało, ludność na połoninach pasterska, nawpół dzika, bardzo do dawnego rządu i do swych duchownych przywiązana. Mieszkaniec, na wieść o ciągnących kohortach, zapędzał wyżej ku szczytom kozy i krowy, sam zaś podglądał ze stromych skał żołnierzy, a widząc nieznane mundury i słysząc nieznane pieśni, nie umiał sobie zdać sprawy, co to za wojsko. Niektórzy sądzili, że to ludzie cesarscy dążą do Rzymu przeciw Francuzom, inni widzieli w nich nieprzyjaciół Ojca świętego i wiary. Czasem przewodnicy nastręczali się sami, gdzie indziej ludność kryła się w niedostępnych wąwozach. W kilku miejscach strzelano z poza zębów skalnych do żołnierzy i Marek po raz pierwszy w życiu usłyszał świst kuli koło ucha.
Na trzeci dzień po przejściu San Angelo porucznik Piekarski, wysłany w przedniej straży, schwytał trzech pasterzy i młodą koziarkę z czarną, rozczochraną grzywą, płomiennemi oczyma i piersią, jakby wykutą z bronzu. Ich chwycono z dymiącemi jeszcze strzelbami, ją w chwili, gdy staczała głazy na idących dołem żołnierzy. Zostali skazani na rozstrzelanie, więc ustawiono ich nad wykopanym umyślnie rowem, naprzeciw zaś stanęli z nabitą bronią grenadjerzy. Jeden ze skazanych chwiał się na nogach i bliski był omdlenia, ale dziewczyna nie dała sobie oczu wiązać i, gryząc orzechy, śmiało patrzyła w skierowane ku sobie lufy. Żołnierzyskom zadrżały na ten widok łysty i karabiny w rękach, to też kamień spadł im z serca, gdy przed ostateczną komendą: „Pal!“ pojawił się Małachowski, zastępca właściwego szefa bataljonu, i ułaskawił całą czwórkę, a dziewczynę obdarzył nawet kilku bajokami, przykazawszy jej zarazem, by pamiętała, że Polacy są dobrzy chrześcijanie i katolicy. Uciekła jak spłoszona koza, przesyłając dłonią z poza skał żołnierzom całusy. Wieść o ułaskawieniu rozniosła się szybko po górach i miała ten skutek, że przez dwa dni następne ani jeden kamień nie stoczył się na szeregi, a natomiast na postojach nie brakło koziarek z połyskliwemi zębami i płomiennemi oczyma, zaczepnych, a zarazem płochliwych i gotowych do ucieczki, pod warunkiem, żeby je ścigano. Jedną, nadzwyczaj urodziwą Marek poczytał za Atalantę i wcale nie był pewien, czy to nie jakaś wyższa nad zwykłe śmiertelniczki istota, której podobało się żyć wedle zasad Rousseau’a na łonie natury. Myślał nawet, że możeby warto poświęcić serce i resztę dni żywota takiej dzikiej dziewicy górskiej, na nieszczęście jednak rozkaz dalszego pochodu stanął tym zamiarom na przeszkodzie.
W czasie tych pochodów zauważył z radością i wzruszeniem, że jego uprzedzenia co do wyniosłości zwierzchników były mylne, i że w bataljonie, mimo żelaznej karności, panuje spójność wielka i duch jakby rodzinny. Może tak było dlatego, że ojczyzna została za tą garścią rycerzy daleko, może wiązadłem była niepewność losu, a większa pewność śmierci na obczyźnie, ale kochali się jak bracia. Oficer nietylko dbał o chleb dla żołnierza, ale kształcił go, uczył czytać i pisać, uczył go historji ojczyzny, a o Włoszech opowiadał, co sam widział. W korpusie oficerskim uczyli także jedni drugich rzeczy tyczących wojny i na te nauki pozwalali przychodzić nawet tym żołnierzom, którzy mogli mieć z tego korzyść. Marka, Cywińskiego i kilku innych podobnych im ochotników wzywano nawet często i chętnie, gdyż choć byli „gemajnami“, wiedziano jednakowoż, że to są chłopcy „z edukacją“, którzy jeśli nie polegną w przyszłych wojnach, to zostaną oficerami. Wiedzieli o tem szeregowi i uważali w prostocie ducha, że się to „paniczom“ należy.
Gdy, po wielu pochodach, zaszli na północny brzeg jeziora Trazymeńskiego, kapitan Amira przywołał Marka i zapytał, czy wie, jakie wspomnienie związane jest z tą miejscowością, a po odpowiedzi chłopca, że tak jest, polecił mu, by opowiedział żołnierzom ze swej kompanji o bitwie Hannibala z Rzymianami. Marek wywiązał się z zadania, jak umiał, a chłopy słuchały go z ciekawością, dziwiąc się, że to już i przed Wielkim Bartkiem (tak nazywano w legji Buonapartego), przed Kościuszką i przed Dąbrowskim „bywały tęgie jenerały“. Następnie jednak, chociaż rybacy naznosili mnóstwo ryb, żołnierze nie chcieli ich jeść, mówiąc, że „w tej wodzie za dużo luda namokło“ — i próżno im tłumaczono, że od tej bitwy upłynęło przeszło dwa tysiące dwieście lat. Wieczorem odkomenderowano do głównej kwatery dziesięciu żołnierzy z podporucznikiem Krukowskim, a między nimi i Marka. Kwatera znajdowała się w pokaźnej willi wiejskiej, między Torontolą a brzegiem. Jenerał Wielhorski odjechał był do Mantui, ale znajdowali się Dąbrowski, Kniaziewicz, szefowie bataljonów, adjutanci, a prócz nich francuski pułkownik Gautier i Claudio, adjutant jenerała Rusca, jednego z przywódców wojsk cyzalpińskich. Ponieważ wymarsz w kierunku Orvietto miał nastąpić nazajutrz, skoro świt, przeto jenerałowie chcieli zwiedzić słynne pole bitwy bodaj nocą, eskorta zaś okazała się potrzebna dlatego, że okolica nie była zbyt pewna.
Gdy żołnierze nadeszli, sztab siedział jeszcze na tarasie, przy świetle lamp, popijając wino z oplecionych słomą flaszek i paląc fajki. Na stole, między flaszkami leżała książka, którą Dąbrowski przykrywał w czasie rozmowy co chwila swoją ogromną dłonią. Pięciu szeregowców stanęło z każdej strony na schodach, wiodących na taras, oczekując, aż jenerałom podoba się wstać — i wówczas Marek usłyszał następującą rozmowę:
— W bitwie nad Trazymenem — mówił Dąbrowski — o mało nie rozstrzygnęły się losy Rzymu, a zatem i losy świata. Gdyby Rzym był upadł w walce z Kartaginą, my może bylibyśmy tem, czem jesteśmy, to jest Polakami, ale (tu zwrócił się do Gautiera) ty, obywatelu pułkowniku, nie byłbyś Francuzem.
— A to dlaczego? — zapytał żywo Gautier.
Jenerał począł mu tłumaczyć, jaką drogą powstał język i naród francuski, a zarazem wykazywać, że gdyby Galję zajęli zamiast Rzymian Kartagińczycy, albo tylko Germanowie, to wytworzyłaby się z tego jakaś mieszanina zgoła odmienna. Naukowe te wywody nie na wiele się jednak przydały, gdyż Gautier, wysłuchawszy ich, odrzekł z niezachwianem przekonaniem:
— Jenerale, choćby djabli pomieszali się z Gallami, to ja byłbym tak samo Francuzem.
Dąbrowski kiwnął dłonią, poczem wziąwszy książkę, rzekł:
— Zanim pójdziemy na pole bitwy, możeby dobrze było przeczytać jej opis. Wożę zawsze w swoim żołnierskim mantelzaku kilka książek, a między niemi i Liwjusza.
To rzekłszy, podał książkę Drzewieckiemu.
Drzewiecki wziął ją, lecz zanim ją rozłożył i znalazł odpowiedni ustęp, Gautier zapytał go z widoczną obawą:
— Po jakiemu to będzie?
— Po łacinie.
— Powiedz mi tedy, obywatelu, czy wyście byli księżmi w swojej ojczyźnie, czy co?
— Nie, ale w szkołach księża bili nas w skórę, ile wlazło, żeby nas łaciny nauczyć — odpowiedział wesoło Drzewiecki.
Poczem popatrzył przymrużonemi oczyma na Marka, stojącego z karabinem u nogi tuż przy wejściu na taras, uśmiechnął się i rzekł:
— Ba, między nami i prości żołnierze umieją po łacinie.
— Obywatel drwisz sobie ze mnie? — oburzył się Gautier.
Na to Drzewiecki skinął na Marka, a gdy ów zbliżył się i wyciągnął po żołniersku, wyjął mu z rąk karabin, a natomiast podał książkę i rzekł:
— Czytaj.
A Dąbrowski, który rad był zawsze pochwalić się swym żołnierzem, dodał:
— Siadaj i czytaj.
Gautier ścisnął zębami cybuch fajki i począł pykać mocno. Na tarasie uciszyło się, bo jednak wszyscy ciekawi byli usłyszeć nad Trazymenem opis trazymeńskiej bitwy. Zdala dochodziły tylko głosy wartowników. Niebo nad tarasem nabite było gwiazdami; w powietrzu wielki spokój.
Marek spojrzał naprzód na rozświetloną toń jeziora, którą widać było doskonale, następnie na lampy, koło których kręciły się ćmy nocne i począł czytać wzruszonym, młodym głosem, co następuje:
„Przybywszy do jeziora poprzedniego dnia, o zachodzie słońca, Flaminius ruszył nazajutrz naprzód, zanim pierwszy brzask rozwidnił okolicę, i nie wysławszy dla jej rozeznania żadnych podjazdów. Gdy, po przejściu wąwozów, kohorty na szerszej nieco równinie poczęły się rozwijać, spostrzegł tylko tych nieprzyjaciół, których miał przed sobą. Zasadzki ztyłu i nad głową uszły całkiem jego baczności. A wtem Kartagińczyk, ujrzawszy, że stało się, czego sobie życzył, i widząc Rzymian zamkniętych między górami i jeziorem, a zarazem otoczonych przez swe wojska, daje znak wszystkim naraz do ataku. Ci pędzą wprost, jak komu najbliżej. Mgła, gęstsza w dolinie, niż na wzgórzach, czyni ów atak bardziej nagłym i niespodziewanym. Kartagińczycy, rozstawieni na wyniosłościach, widzą się lepiej i pędzą wdół jednocześnie. Rzymianin tylko z krzyków, rozlegających się ze wszystkich stron, poznaje, że jest otoczony. Bitwa, nim legjonista zwarł się w szyki, nim za broń chwycił, nim wyciągnął miecze, rozpoczyna się zprzodu, z boków, ztyłu.
Wśród ogólnego przerażenia sam tylko konsul serca nie traci, a w zmieszanych szeregach każdy zwraca się w tę stronę, z której dochodzą wrzaski najsroższe, on, o ile może, zbiera żołnierzy, ustawia szeregi, napomina, rozkazuje stać twardo i walczyć mężnie. „Nie czas“ — woła — „ślubować, nie czas błagać bogów: siła tylko i odwaga może was zbawić. Drogę przez nieprzyjaciół toruje jeno żelazo, a im mniej bojaźni, tem ratunek pewniejszy“. Niestety, wśród wrzasku i skrzętu nie słyszano ni rad, ni rozkazów. Żołnierz nie mógł odnaleźć swego znaku, swego szeregu, swego miejsca. Przytomności starczyło zaledwie do chwycenia za broń. Niektórym zbroja raczej brzemieniem była, niż obroną. W głębokim mroku słuch płużył lepiej od oczu. Więc zwracali wzrok i oblicza w stronę, skąd szły jęki rannych, dźwięk zderzających się zbroi, okrzyki triumfu i trwogi... Tym, co uciekali, zagradzał drogę zbity tłum żołnierzy, tych, co wracali do bitwy, porywał prąd uciekających. Więc gdy nanic był wszelki wysiłek, gdy z jednej strony góry, z drugiej jezioro, a ztyłu i zprzodu nieprzyjaciel, — zrozumiał Rzymianin, że zbawienie jeno w prawicy i w żelazie. Zaczem nowa rozszalała bitwa: nie taka w ordynku, którą rozpoczyna prymak, a toczą dalej włócznicy i groźne trzeciaki, — i nie taka, w której przedchorągiewni biją się w przodku znaków, a za nimi uderza szyk główny, ale bezładna, gdzie żołnierz, walcząc, nie w swoim legjonie, nie w swej kohorcie i rocie, sam sobie przewodnikiem i wodzem. Tak wielka zaś była zaciekłość wojsk obu, że nikt nie odczuł strasznego trzęsienia ziemi, które zburzyło mnóstwo miast w Italji, góry zrównało z ziemią, odwróciło biegi rzek i wepchnęło w ich koryta fale morskie...“
Marek odetchnął i przerwał, nie wiedząc, czy ma czytać dalej. Słuchali w skupieniu oficerowie; mniej biegły w łacinie Kniaziewicz pochylił głowę i otoczył dłonią ucho, by żadnego słowa nie stracić; pułkownika Gautiera, który był w czasie czytania zasnął, zbudziła cisza, więc począł pykać na nowo ze zgasłej fajki, a wreszcie zabrał głos Dąbrowski.
Po francusku już, lubo niezbyt poprawnym językiem, jął opowiadać o śmierci konsula z ręki isumbryjskiego jeźdźca i o ostatecznej klęsce Rzymian. Wywołana opowiadaniem złowroga, ale olbrzymia postać Hannibala stanęła jakby żywa przed oczyma słuchaczy, okrutna, nieubłagana, zwycięska. Dąbrowski mówił dalej:
— Nie był to jenjusz, jak Aleksander lub Cezar, albowiem brakło mu wzniosłych pomysłów, które zmieniają życie człowieczeństwa; ale i Aleksander i Cezar, gdyby im przyszło z nim walczyć, mogliby byli bitwy przegrać. Nie umiał może myśleć i czynić planów na dłuższe lata, ale natomiast na placu, wobec nieprzyjaciela nikt nie zdołał mu wyrównać. Wspomnijcie, że po bitwie trazymeńskiej przyszły Kanny.
— Tak, jenerale — przerwał Tremo — a jednak na Rzym po Kannach nie uderzył i Rzymu nie zburzył.
— „Umiesz zwyciężać, Hannibalu, korzystać ze zwycięstwa nie umiesz“ — zacytował słowa Maharbala Drzewiecki. Poczem dodał:
— Hannibala mogę podziwiać, ale nie mogę się do niego przekonać.
— Przekonać się trudno — odpowiedział Dąbrowski — albowiem brakło mu nietylko wzniosłych pomysłów, lecz i wspaniałomyślności. Nigdy mu serce nie zadrgało miłosierdziem, nigdy dobrocią. To dusza innej rasy. Ale tę swoją Kartaginę kochał jednak do ostatniego tchu życia, i gdy nadeszła chwila, w której zrozumiał, że nanic trud i cel życia, nanic niesłychane zwycięstwa, że Rzym, tylekroć przez niego zdeptany, triumfuje, a ojczyzna ginie i zginąć musi, wówczas był to człek chyba najbardziej nieszczęsny na ziemi. Widzę go oto jako tułacza na obcej ziemi — po Zamie — i schylam przed nim głowę, chociaż na Kapitolu nie był i Rzymu nie zburzył.
To powiedziawszy, umilkł i dopiero po chwili rzekł:
— Ale już późno, więc może pójdziemy rzucić okiem na dawne pole bitwy.
Ruszyli wszyscy, z wyjątkiem pułkownika Gautiera, który odezwał się z żołnierskim humorem:
— Mój jenerale, Hannibal mógł być wielkim wodzem, ale w Rzymie nie był, a ja byłem, więc idę spać.
I, przyłożywszy palce do skroni, zawrócił na miejscu i poszedł do swej kwatery.
A oni udali się nad jezioro i szli wolnym krokiem, mając przed sobą i za sobą po pięciu żołnierzy. Księżyc wysunął się już z poza Apenin, rozświetlił kortońskie wzgórza i położył się szerokim, srebrnym mostem na cichej toni. Noc była jasna, jak dzień, żadnego powiewu, i mgły, zwykłe nad Trazymenem, nie przesłaniały widoku. Na tle skąpanych w białym niemal blasku zboczy rysowały się czarne wpadliny i wąwozy, w których czaili się swego czasu Kartagińczycy. Oficerowie to zatrzymywali się chwilami dla rozmowy, to szli dalej, rozglądając się dookoła. Niejeden mówił też sobie w duszy: „Hej! gdzieśmy to doszli! śladami Hannibala aż nad trazymeńskie wody!“ I tak myśląc, spoglądali na migające w oddaleniu ogniska polskich biwaków.
Dąbrowski znów zabrał głos, ale mówił cicho, jak się mówi w kościołach, albo na cmentarzach:
— Musiało się tu dużo zmienić. Zwietrzało dużo skał, porozsypywały się wzgórza, ale to było tu. Tu piętnaście tysięcy legjonów, cała siła Rzymu, leżało pokotem we krwi.
— A Rzym czekały jeszcze Kanny — zauważył Kniaziewicz.
Tremo zaś rzekł:
— Jednakże się ostał, i zwyciężył.
Na to Dąbrowski odkrył głowę, przyłożył dłoń do czoła i trwał tak przez chwilę, a potem począł zwolna mówić:
— Bo nigdzie miłość ojczyzny nie gorzała tak wielkim płomieniem... Nigdzie obywatel nie był tak gotów na śmierć pro aris et focis... Ach! w Rzymie nie mogło być Targowicy, Rzym mógł być zgładzony, ale nie mógł być rozdarty między sąsiadów... Rzym to nie... Polska...
I dalsze słowa uwięzły mu w ustach, a tym, którzy go słuchali, przygniótł dusze jako niezmierny ciężar. Zapadła cisza — i pochyliły się wszystkie głowy. Ściśnięte serca zalała wielka gorycz...
Wtem zdala, wśród głuchej nocy, doszedł ich na tem trazymeńskiem pobojowisku, od strony ognisk i biwaków polskich, żołnierski głos śpiewający:

„Jeszcze Polska nie umarła,[2]
Póki my żyjemy...“
............

— Słyszysz, jenerale? — zapytał Tremo.
A Dąbrowski podniósł załzawione oczy ku księżycowi.
— Daj to Bóg — rzekł.








  1. Cagliostro.
  2. Tak brzmiał pierwotny tekst utworu Wybickiego.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Henryk Sienkiewicz.