Legjony/Część II/VIII

<<< Dane tekstu >>>
Autor Henryk Sienkiewicz
Tytuł Legjony
Część II
Wydawca Zakład Narodowy im. Ossolińskich
Data wyd. 1932
Druk Drukarnia Zakładu Nar. im. Ossolińskich
Miejsce wyd. Lwów
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


VIII.

Szli dalej. Niektóre bataljony w kierunku Terni. Przybył z Ankony dowódca trzeciego bataljonu Grabiński i objął komendę, w której zastępował go dotychczas Małachowski. Słońce w pogodne dni dogrzewało już dobrze i granatowe kurty płowiały w jego promieniach, w nocy natomiast na wysokościach dokuczało zimno. Co pewien czas padały obfite dżdże. Pochody były trudne i nieraz o głodzie, gdyż rząd Rzeczypospolitej Rzymskiej nie przygotował żadnych składów po drodze i wogóle nie myślał o zaprowjantowaniu wojsk, zbliżających się do stolicy. Rekwizycje nie przynosiły tyle, ile było trzeba do wyżywienia żołnierza. Żywność i furaż dla koni brano siłą, albowiem mieszkaniec nie chciał przyjmować republikańskich bonów. Dużo koni od armat Aksamitowskiego odpadło, te zaś, które zajmowano wieśniakom, były mdłe i do służby artyleryjskiej niezdatne. W miastach, owianych duchem republikańskim, witano żołnierzy radośnie, natomiast w małych burgadach i po wioskach patrzono na nich jak na wrogów. Im dalej zaś szli w głąb Państwa Kościelnego, tem bardziej wzrastała niechęć, tem więcej było posępnego milczenia, tem więcej ognia i nienawiści w chłopskich oczach. Wieśniak żałował papieża, żałował swych księży, żałował dawnych rządów; Francuzów uważał za djabłów i za zbliżeniem się wojska uciekał w góry, a gdzie niegdzie stawiał nawet zbrojny opór. Żołnierze, którzy w czasie postojów odłączali się nieostrożnie w pogoni za dziewczętami od swych plutonów, poczęli ginąć. W jednej z wiosek pod Città della Pieve znaleziono dwóch z poderzniętem gardłem, zaco rozstrzelano na miejscu pięciu podejrzanych chłopów. Bieda dawała się we znaki z każdym dniem większa. Zeszłoroczne kasztany stanowiły podstawę pożywienia, a w wielu miejscach brakło i kasztanów. Gdzie żołnierz znalazł wino, pił bez miary. W ciągłych pochodach obdarł się też znacznie. W niektórych kompanjach podeszwy poodpadały całkiem od butów i nawet oficerowie maszerowali boso. Żołd miał być zapłacony dopiero w Rzymie.
Ale oni szli naprzód, nie zważając na biedę, jedząc byle co, śpiąc byle gdzie, krzepiąc się, kto fajką, kto winem, kto pieśnią. Na postojach pytał przy ognisku jeden drugiego:
— Cobyś zjadł? Kiełbasy łokieć byś zjadł? Grochu ze słoniną byś zjadł? to naści!
I rzucał w niego zmurszałym kasztanem, albo wytchłym włoskim orzechem.
Powiedziano im, że bieda skończy się w Rzymie, więc wesołość panowała w kompanjach. Ducha dodawała im też myśl, że idą do stolicy świata, w której nigdy nie postało jeszcze wojsko polskie. Oficerów podtrzymywała również chęć zobaczenia Wiecznego Miasta, ale zarazem i marzenia o piękności rzymianek. Wiedziano już z doświadczenia, że płowe czupryny synów Północy mają szczególny dla Włoszek urok, każdy przeto spodziewał się, że tem bardziej tak będzie w Rzymie, gdyż żadne oczy niewieście nie oglądały tam dotychczas polskich wojowników. Nadzieja ta kołysała wszystkich, bez różnicy stopnia i wieku. Sam Kniaziewicz, który wówczas nosił jeszcze wąsy, począł je czernić codziennie, co widząc, uśmiechali się młodzi oficerowie i mówili między sobą, że gdzie pojawi się olbrzymia postać jenerała i rozlegnie się jego tubalny głos, tam prędzej strach niż miłość wzbudzić może. Jednakże już przy tęczowym wodospadzie w Terni znalazł jenerał swoją „Pandolfinę“, którą zresztą z miejsca zbałamucił mu adjutant Drzewiecki.
Marek w czasie pierwszych pochodów myślał, że Rzymu nigdy nie zobaczy, gdyż odparzenia na nogach zmieniły mu się w bąble, bąble w rany — i musiał iść do ambulansu, a inaczej mówiąc, wlec się podwodą za wojskiem. Ale zajął się nim szczerze chirurg bataljonowy Otelli, a i sierżant Twardek leczył go na swój sposób, okładając mu stopy maścią, sporządzoną z oliwy i tartego prochu. Gryzło to, ale pomagało, tak, że po tygodniu stanął znów „paniczyk“ w szeregu. W dalszych pochodach było mu, wbrew oczekiwaniu, coraz lepiej. Nogi wezwyczaiły się zwolna do butów, na dłoniach porobiły się twarde jak kamień odciski, dzięki którym karabin przestał go urażać; ciężka torba, którą przed wprowadzeniem tornistrów nosili legjoniści, nie ciągnęła mu wdół ramienia. Słońce powlokło mu twarz złotawą barwą. W marszu szedł lekko, albo nawet lżej od starszych żołnierzy. Trud począł w nim mnożyć siły — młodość przezwyciężała trudy. Cywiński zapewniał go, że wkrótce będzie z niego żołnierz całą gębą. Jakoż, zanim doszli do Trazymenu, pełnił już służbę, jak pierwszy lepszy szeregowiec.
Twardek, instruktor batalionowy i wielki mistrz na bagnety, uczył go robić tą bronią, ale prócz tego nauczył go wielu innych rzeczy, które żołnierz wiedzieć powinien. On to pokazał mu, jak trzeba trzymać koszulę nad rozżarzonemi węglami, aby „gad“ oczadział i wysypał się na zarzewie. Oddał mu też nieocenioną przysługę, pokazując sposób, w jaki należało obwijać nogi onucami, by nie uwierały w pochodzie. Marek słuchał go pilnie i korzystał z jego rad. Po niejakim czasie począł udawać wiarusa: marszczył brwi bez żadnego powodu, przemawiał krótkiemi, dobitnemi słowy, spoglądał groźnie na kozy, pasące się na zboczach, na bieliznę, porozwieszaną na sznurach przed domami — i wzdychał do bitew, chociaż obawiał się w głębi duszy, czy w pierwszym ogniu potrafi się dość bohatersko zachować.
Nauczył się także palić fajkę. Twardek uciął krótki, wierzbinowy patyk, zdjął z niego korę, tak, jakby chciał zrobić fujarkę, rozłupał wzdłuż patyk, wydłubał rdzeń, potem złożył obie połowy, naciągnął napowrót korę i cybuch był gotów. Opowiadał przytem Markowi, jak niegdyś pod Weroną włoscy żołnierze, widząc u naszych takie cybuszki, pytali ich, jak się to robi? „A my im na to: trzeba w patyk dmuchać, póki z niego dusza nie wyleci. No, to jak wzieni, paniczku, dmuchać, to tak dmuchali i dmuchali, aże się trza było pod wiater od nich trzymać, i dziwowali się, że żaden nie wskórał, a my im mówili, że dobrego tchu nie mają“. — Marek niełatwo przywykł do żołnierskiego „tabaku“, ale się przemógł i wkrótce przekonał się, że fajka często może żołnierzowi chleb zastąpić.
Bogusławski, po załatwieniu rozmaitych spraw, z któremi był wysłany, dogonił swój bataljon pod Orte i objął komendę nad tą kompanją, w której służyli Cywiński i Marek. Kapitan, czyniąc przegląd swych żołnierzy, zatrzymał na nich chwilowo swe kamienne, zimne oczy, jakby je zatrzymał na każdym innym nowozaciężnym żołnierzu. Najmniejszem słowem, najmniejszym gestem nie dał poznać, że ich widział poprzednio i że w dziwnych okolicznościach zawiązały się między nim a nimi bliskie stosunki towarzyskie. Teraz byli to dla niego dwaj żołnierze i nic więcej. Dotknęło to ich obu, a szczególniej Marka, który pamiętał, jak w Weronie kapitan przyciskał go do piersi i mówił mu zdławionym głosem: „Trzeba wytrzymać!“ Lecz dotknięta miłość własna nakazała chłopcu zachowywać się względem kapitana również tak, jakby go przedtem nie znał. Obaj z Cywińskim poczęli jednak bacznie przyglądać się kapitanowi, albowiem dziwny ten człowiek zaciekawiał ich coraz bardziej.
Dostrzegli więc, że wśród kolegów oficerów więcej ceniono Bogusławskiego, niż lubiono. Żołnierze szanowali go tak, jak żadnego innego zwierzchnika, ale także nie otaczali go przywiązaniem, albowiem głównem uczuciem, jakie w nich wzbudzał, była obawa. Przez pewien instynkt, który trafnie odgaduje duszę ludzką, przezwali go „Pustelnikiem“ i straszyli się nim wzajemnie. Dość było sierżantowi powiedzieć: „Pustelnik cię obaczy“, by powściągnąć każdy wybryk, lub zapobiec niedbalstwu żołnierza. Jakoż trzecia kompanja, którą dowodził Bogusławski, była wzorem dla całego bataljonu. W żadnej innej bagnety, lufy karabinów i guziki nie połyskiwały tak świetnie, w żadnej granat mundurów nie zachował się lepiej, w żadnej żołnierz nie okazywał tyle sprawności w mustrze i — jak się to okazało przy szturmie Werony — tyle uporczywości w boju.
Jedna tylko kompanja Nadolskiego mogła z trzecią iść w zawody, ale i Nadolski krzykiem, djabłami, piorunami i „psiąkrwią“ nie umiał tyle wydobyć z żołnierza, ile Bogusławski każdem dłuższem spojrzeniem swych dziwnych i strasznych oczu.
Żołnierze, nie kochając go, mieli w nim jednak ufność nieograniczoną. Powszechne było przekonanie, że „Pustelnik“ wszystko wie, wszystko umie, wszystko rozumie i że, gdyby zrobiono go jenerałem, „toby sprał Niemców, jak się patrzy“. Od niego tylko zależało pozyskać i wielką miłość tych prostych serc, albowiem nie było między oficerami nikogo, ktoby więcej dbał o żołnierza. Marek i Cywiński zauważyli, że Bogusławski je chleb tylko żołnierski, żywi się z kotła, zabiega z wyjątkową energją i wytrwałością, by żołnierz nie marł głodem, kładzie się spać ostatni, a na postojach wykłada porucznikom matematykę, sierżantów zaś i żołnierzy uczy pilnie czytać i pisać. Niechby tylko był mniej surowy, niechby kiedy przeoczył umyślnie jaką winę, niechby przy fajce gwarzył z żołnierzami, jak czynili inni, powiedział czasem jakiś dowcip żołnierski, po którym śmiech idzie jak rotowy ogień przez szereg, ci ludzie skoczyliby za niego w ogień i wodę. Ale to wszystko było przeciwne jego duszy, w której czucie, zamiast wyładowywać się nazewnątrz, zapadało w jakieś wewnętrzne, zamknięte głębie.
A jednak, gdyby Marek był mniej dotknięty zachowaniem się kapitana, byłby może spostrzegł, że ów zwierzchnik wodzi za nim czasem oczyma tak, jakby starszy brat wodził za młodszym, bardzo kochanym. Z niektórych drobnych uczynków i krótkich słów byłby zmiarkował, że ten milczący, surowy oficer może nie zapomniał tej chwili, w której objęły go młode ramiona i łzy litośne zwilżyły mu zbolałe piersi. Ale Marek nie umiał ani odczuć tego, ani zmiarkować.
Spostrzegł natomiast co innego, co napełniło mu młode, dobre serce współczuciem, a mianowicie, że kapitan był niezmiernie ubogi. Mundur na nim był zawsze czysty, ale tak wytarty, że można było policzyć nitki, buty zaś w takim stanie, iż Twardek, majster do wszystkiego, musiał po jednym dniu marszu przymocowywać do nich przez następne wieczory podeszwy, albowiem chciały koniecznie pozostać na drodze. Obaj młodzieńcy nie widzieli nigdy, żeby kapitan kupił co sobie do jedzenia lub picia poza zwykłą racją żołnierską, a że często wszyscy byli głodni, więc i on bywał głodny. Bieda srożyła się i między innymi oficerami, albowiem rząd cyzalpiński nie nadsyłał nigdy należnego żołdu w całości, a tem, co nadsyłał, dzielono się z kolegami nadliczbowymi. Marek miał jeszcze z tego, co mu wypłacił na odjezdnem szambelan, kilkadziesiąt czątych i z całej duszy pragnął udzielić coś z tego kapitanowi. Nieraz, przemagając obawę i wrodzoną nieśmiałość, zbliżał się do niego, by mu zaofiarować pomoc. Ale już za pierwszym razem, gdy stanął przed nim, z piętami przy sobie i z dłonią podniesioną do czoła, zrozumiał, że przedział między szeregowcem a starszym oficerem jest tak wielki, iż nigdy nie zdoła go przekroczyć.






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Henryk Sienkiewicz.