<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Legjony Część II |
Wydawca | Zakład Narodowy im. Ossolińskich |
Data wyd. | 1932 |
Druk | Drukarnia Zakładu Nar. im. Ossolińskich |
Miejsce wyd. | Lwów |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Dwaj młodzi przyjaciele jechali z Werony, przez Mantuę, stamtąd zaś przez Modenę, albowiem kapitan Bogusławski odradził im podróż przez mokradła i febryczne mierzeje Ferrary. Kwaterujące w różnych miejscowościach bataljony polskie były już pościągane na południe, a miejsca ich zajęły tu i owdzie włoskie wojska cyzalpińskie. Zdarzyło się zatem, że pierwszy oddział legjonistów spotkali dopiero za Bolonją, wpobliżu Imoli. Było to po zachodzie słońca, przy zachmurzonem niebie i w czasie dżdżu. Dyliżans wlókł się pod górę, noga za nogą, skrzypiąc i pobrzękując łańcuchem, którym przyprzężono konia, dodanego w C. S. Pietro di Emilia. Podróżni spali. Nagle rozbudzili się wszyscy, gdyż powóz stanął. Mocny głos przy drzwiczkach zapytał w języku włoskim, kto jedzie, i zażądał paszportów. Marek i Cywiński ujrzeli kilkadziesiąt postaci żołnierskich z karabinami, których lufy i bagnety tworzyły jakby ciemniejsze kresy na tle gęstego już mroku. Lecz, mimo ciemności, kwadratowe czapki żołnierskie zarysowały się wyraźnie, a gdy następnie jeden z żołnierzy zbliżył się z latarnią, której blask oświecił mundur oficera, Cywiński zakrzyknął:
— Nasi!
— A kto mówi? — zapytał oficer.
— Cywiński i Kwiatkowski.
— Skąd?
— Z kraju, ochotnicy do legjonów.
— Witam waćpanów. Jestem Parys, kapitan z pierwszego bataljonu grenadjerów pod Białowiejskim.
Nastąpiły uściśnienia rąk, zwykłe pytania, co słychać w kraju, i dalsze objaśnienia. Cywiński znał oficera tegoż nazwiska z czasów wojny kościuszkowskiej, lecz pokazało się, że kapitan pochodził z Parysów galicyjskich, a o innych nie słyszał. I Cywiński i Marek mieli dość jazdy w dyliżansie, prosili więc, by im wolno było pójść z żołnierzami piechotą. Drobny deszcz nie wydał im się żadną przeszkodą. Parys rad gawędził i, ku wielkiej radości młodzieńców, powiedział im, że cały sztab legji, a mianowicie jenerałowie: Dąbrowski, Kniaziewicz i Wielhorski znajdują się chwilowo w Imoli, a z nimi bataljon artylerji i dwa bataljony piechoty.
— Myśleliśmy, że złapiemy nasze wojska dopiero gdzieś pod Rzymem — mówił Cywiński — albowiem mówiono nam, że legja dostała rozkaz marszu na Rzym.
— Tak — odrzekł kapitan. — Idziemy tam zastąpić załogę francuską, a mianowicie te półbrygady, które buntowały się przeciw jenerałowi Massenie, a które jenerał Gouvion Saint-Cyr wysłał do Civita Vecchia i do Tulonu.
— To w Rzymie dowodzi Saint-Cyr?
— Nie. Przysłano go tylko do pokarania zbuntowanych. Przyjechał i pojechał. Potem był Brune, a teraz ma być Championnet.
— A w Rzymie będzie nasz Dąbrowski?
— Dąbrowski. Wojna z Napoleonem wisi na włosku.
— Słyszeliśmy. Ale dlaczego zatrzymaliście się w Imoli?
— Sztab nie tłumaczy nietylko żołnierzom, ale i oficerom jak, co i dlaczego? Taki widać był rozkaz i basta!
— A wedle waćpanowego sądu?
— Były tu rozruchy i jeszcze są, a do tego podwójne, bo republikanie miejscowi brali się do księży, a chłopstwo w obronie księży do republikanów. W Imoli mieszka kardynał, który rad jest, że go nasz żołnierz osłania, gdyż naród tu dziki i obrońcy często nie lepsi od nieprzyjaciół.
— To waćpan wraca z jakowejś wyprawy?
— Wysłali moją kompanję za San Pietro di Emilia, bo były wieści, że po wsiach między rzekami Idici i Savenną zbierają się kupy chłopskie. Jakoż i były, ale to się przed nami pochowało. Rozbroiliśmy kilkanaście wsi i wracamy. A spać się djablo chce i jeść też.
— Daleko jeszcze do Imoli?
— Za jaką godzinę będziemy. Pójdę zaraz z raportem do mego szefa i przedstawię mu waćpanów.
— Chwała Bogu. Skończy się nasza podróż.
Rozmawiał, pytał i odpowiadał tylko Cywiński. Marek milczał, albowiem z radości nie mógł przemówić ani słowa. Spełniło się nakoniec wszystko, czego pożądał i o czem marzył. Poczynał się dla niego zawód żołnierza. Oto szedł wśród szeregu polskich piechurów, których miał zostać towarzyszem i bratem. W ciemnościach widział niewyraźnie ich kwadratowe czapki; majaczyły mu się ich twarze i oparte pochyło na ramionach karabiny. Przydrożne skały odbijały stłumionem echem krok oddziału mocny, ciężki i grzmiący, a tak równy, jak miarowe uderzenia jakiejś machiny. Raz, dwa! raz dwa! Jakaż w tem siła, skupiona, żelazna, zwycięska. Chłopiec poczuł się cząstką tej siły. Szła jedna kompanja — niewiele więcej nad sto chłopa, a jemu wydało się, że to idą nieprzeliczone zastępy.
Pomyśleć, że ktokolwiek im się oprze, że oni nie złamią i nie zgniotą każdego nieprzyjaciela, który stawi czoło — to przecie niedorzeczność! Imię ich jest zwycięstwo. Marek, stosując swój krok do marszu żołnierzy, stąpał tak mocno, jakby chciał ubijać drogę, i szedł z namarszczoną brwią, z twarzą dumną, godną zwycięzcy i skutkiem tego niewypowiedzianie śmieszną, która dlatego tylko nie budziła wesołości żołnierskiej, że było ciemno.
Lecz tymczasem deszcz ustał i ze szczeliny wśród chmur wyjrzał księżyc, prawdziwie włoski księżyc, przy którego świetle można tak prawie łatwo czytać, jak we dnie. Więc pojaśniały przydrożne, obrośnięte przypołudnikiem mury i ściany domów, omaściły się srebrem grupy cyprysów, a w szeregach rozbłysły lufy karabinów i ostre kanty bagnetów. Z mroku wychyliły się nagle twarze żołnierzy, niby groźne jak sto djabłów, wąsate, twarde, a takie zarazem swoje, takie znajome, tak bliskie, że obok dumy, pierś chłopca napełniła się niezmierną miłością. Z nimi żyć, z nimi chadzać ramię przy ramieniu dniem i nocą, z nimi cierpieć, z nimi umierać! Markowi nigdy nie było tak dobrze w życiu, jak w tej chwili. Uczuł taką ulgę, jaką uczuwa człowiek, który po długiej podróży i długich niepokojach odnajduje dom i spokój. Przyszła nań wreszcie potrzeba wyładowania tej dumy, radości i kochania. Chciało mu się, oto, rzucić na szyję tego polskiego kaprala, który maszerował obok niego, i rozpłakać się na jego piersiach, a potem pytać i pytać wszystkich o ich życie, o ich dolę, o ich troski i trudy, o ich żołnierską biedę, ale ponieważ nie wiedział, czy wolno mówić w szeregach, a czuł się już żołnierzem do szpiku kości, przeto hamował serce, hamował łzy, hamował język i maszerował wciąż grenadjerskim krokiem:
— Raz, dwa! raz dwa!
Przed samą Imolą trafili na szyldwachów. Żołnierz, stojący jak słup na środku drogi, pochylił do ataku karabin i zawołał silnym głosem, który wśród ciszy nocnej rozgrzmiał jak sroga groźba:
— Kto idzie?
— Wiara.
— Hasło?
— Racławice.
Marka i te głosy napełniły radością.
— O to, to wojsko! — pomyślał.
Minęli i drugą linję widet, poczem weszli do Imoli. Niebo wypogodziło się zupełnie. Wśród stojących bezładnie domów widać było wieże kościelne, a dalej ogromny gmach, którego kamienne ściany wydawały się przy blasku księżyca zielone. Szeregi złamały się. Parys wskazał ręką na ów gmach, w którym świeciło się w wielu jeszcze oknach.
— To pałac kardynalski — rzekł. — W nim kwateruje sztab i szefowie bataljonów. Idę z raportem do mego szefa, a waćpanowie pójdźcie ze mną.
I po chwili znaleźli się w sporej stancji, ale prawie pustej, gdyż, prócz łóżka, stołu i paru krzeseł, nie było w niej żadnych innych mebli. Szef Białowiejski siedział za stołem i przy dwóch świecach przeglądał księgę, podobną do gospodarskiego rejestru. Na widok kapitana, który, przyłożywszy palce do daszka, stał wyciągnięty jak struna, nie przerwał wcale tej czynności, tylko, rzuciwszy krótkie „zaraz“, pochylił głowę i kończył coś cicho rachować, marszcząc przy tem brwi i przymykając oczy.
Był to młody jeszcze człowiek, niezwykle szeroki w ramionach, przystojny, o którym można było rzec, że nazwisko swe, a przynajmniej pierwszą jego połowę nosi całkiem odpowiednio, albowiem rzęsy i włosy przy skroniach miał prawie zupełnie białe i takiż porost na rękach. Surowa twarz jego wyrażała wielkie skupienie. Chwilami szeptał do siebie, dotykając piórem palców lewej ręki. Trwało to kilka minut. Poczem podpisał kolumnę cyfr — podniósł głowę i, zwróciwszy się do kapitana, który stał wciąż wyprostowany, rzekł suchym, rozkazującym głosem:
— Raport!
Parys, z palcami przy daszku, począł mówić. Wymienił zkolei nazwy kilkunastu wsi i zdał dokładnie sprawę z tego, co w każdej czynił. Z raportu okazywało się, że rozruchy ustały, okolica jest spokojna i że, wobec rozbrojenia chłopstwa, nie należy przewidywać nowych niepokojów.
Białowiejski zadał jeszcze kilka pytań co do zabranej broni i furażu, pytał zaś ciągle tym samym krótkim i ostrym głosem, jakby chciał zbadać, czy kapitan spełnił dokładnie polecenia i nie dopuścił się jakiego przekroczenia. Uderzyło to niemile Marka, a już całkiem zrobiło mu się nieprzyjemnie, gdy szef wskazał na nich niedbale piórem i zapytał:
— Co to za jedni? Aresztanci?
— Nie — odpowiedział Parys. — To rodacy, ochotnicy.
— A? — rzekł Białowiejski — witam!
Poczem położył pióro.
— Skończone — rzekł.
I, zbliżywszy się z wesołą twarzą do kapitana, który w tej chwili przestał salutować, zapytał całkiem innym tonem:
— Zmachałeś się Józefie, co?
— Dosyć. I głodny jestem, jak wilk — odpowiedział poufale Parys.
— Umizgnij się do kucharza kardynała. Znajdzie on zawsze jaki pełny rondel.
— A ty już po kolacji?
— Tak. Przedstaw mi rodaków i zmykaj.
Marek, nie mając pojęcia o dyscyplinie wojskowej, nie mógł przez chwilę ochłonąć ze zdziwienia, że ci sami ludzie, którzy przed chwilą zachowywali się jak podwładny i zwierzchnik, rozmawiają teraz jak koledzy i przyjaciele. Ale tymczasem kapitan Parys, wymieniwszy ich nazwiska, pożegnał się i poszedł do siebie na wieczerzę i wypoczynek. Białowiejski zabrał Marka i Stanisława do kwatery głównodowodzącego. Godzina nie była jeszcze późna i jenerałowie wrócili dopiero co od kardynała, który rad gawędził z nimi wieczorami. Podczas gdy szef powtarzał wodzom raport kapitana Parysa, Marek mógł się im dobrze przypatrzyć, ale tak był wzruszony i zmieszany ich widokiem, że ćmiło mu się w oczach. Miał poczucie, że dotychczasowe jego życie było jeno marną nicością, niewartą jednej myśli, ani żadnego wspomnienia — i że teraz dopiero zaczyna się nowa ogromna epoka, w której na początek otwierają się przed nim podwoje historji i zarazem epopei. Poniekąd było to prawdą, albowiem chłopiec stanął istotnie po raz pierwszy w życiu przed postaciami, należącemi do historji. Ogarniało go coraz większe wzruszenie. Buonaparte był dla niego dotychczas tylko echem i przedstawiał mu się, nie jako rzeczywista istota, ale jak jakiś olbrzymi duch, rozpościerający skrzydła nad ludzkiemi dziejami. Lecz po Buonapartem, ci wodzowie byli wedle jego pojęcia największymi ludźmi na świecie, których każdy ruch powinien być uroczysty i wspaniały, a każde słowo wiekopomne. Nie chciało mu się w głowie pomieścić, że te nadzwyczajne istoty mogą chodzić, rozmawiać, jeść i spać jak zwykli ludzie. To też z pewnem zdziwieniem, którego nie umiał sobie jasno uświadomić, spostrzegł, że Dąbrowski ma rozpięty mundur i kamizelkę, a Kniaziewicz pyka z krótkiego cybuszka i, podnosząc głowę do góry, puszcza z pod wąsów od czasu do czasu kółka z dymu. Mimo wzruszenia, poznał jednakże ich obu: Dąbrowskiego po rozrosłej postaci, dużej, mięsistej twarzy i grubym nosie, Kniaziewicza po wzroście tak wielkim, że mógł uchodzić za olbrzyma. Widywał zresztą poprzednio przedstawiające ich ryciny. Trzeciego jenerała nie znał, lecz wiedział, od Białowiejskiego, że to jest Wielhorski. Obok nich zobaczył też i Drzewieckiego, który już był wrócił z Wenecji — i widok jego dodał mu pewnej otuchy, zapewne jako dowód, że zwykły oficer może żyć i nie czuć się zmiażdżonym między temi wielkościami.
Prócz trzech jenerałów i Drzewieckiego był jeszcze obecny w sali piąty wojskowy, przybrany w polski mundur adjutanta, ale z twarzą tak niepolską, że obaj młodzieńcy wzięli go za Włocha lub Francuza.
Drzewiecki przywitał Cywińskiego i Marka bardzo przyjaźnie, a gdy Białowiejski skończył swą relację, zwrócił się do jenerałów i rzekł:
— To są moi znajomi z Wenecji, pan Cywiński i szambelanic Kwiatkowski, którzy chcą wstąpić w nasze szeregi jako prości żołnierze.
Marek tak był onieśmielony, iż nie zdobył się na sprostowanie, że nie jest szambelanicem, a nie zdobył się jeszcze i dlatego, że Dąbrowski kiwnął w tej samej chwili nowoprzybyłym swą ogromną głową i rzekł:
— To jest dobrze i chwalę to młodzieńcom. Z oficerami nie mam co robić.
Drzewiecki pośpieszył objaśnić, co znaczyły te słowa. Oto z trzech zaborów, po upadku insurekcji, przedarło się do Włoch już tylu dawnych oficerów kościuszkowskich, że nie było ich gdzie umieścić. Wielu służyło w stopniu podoficerów, a nawet kapralów — lecz dla innych zbrakło i takich stopni. Niektórzy przedarli się przez Niemcy, a nawet, pod groźbą haniebnej śmierci, przez Austrję, piechotą i o ostatnim groszu, a że rząd cyzalpiński nie wypłacał dla nadliczbowych żołdu, przeto wielu znosiło ciężką biedę, w której ratowali ich koledzy, ustępując im pół lenungu i pół racji. Było jednak tego za mało. Wogóle i w wojskach francuskich i w polskich panowała bieda, albowiem francuskie okradali przysyłani przez Dyrektorjat komisarze, a polskim rząd cyzalpiński, sam ubogi, jak mysz kościelna, wypłacał żołd zawsze z opóźnieniem, a nigdy całkowicie. Dąbrowski, osobiście i przez Konopkę, który zawiadował polskiem „dépot“ w Medjolanie, wykołatał z wielkim trudem nowe umundurowanie dla legji, ale brakło torb, zaprzęgów dla artylerji, obuwia i wielu niezbędnych rzeczy, a przedewszystkiem pieniędzy w kasach pułkowych. Z tego względu dostatni, a nawet wykwintny ubiór dwóch nowych ochotników, który zwiastował, że choćby zczasem zostali oficerami, to nie będą pukać zbyt gwałtownie do drzwi skarbnika, dobrze o nich uprzedził. Dąbrowski poznał w nich odrazu ludzi wyższego towarzystwa, to też rad był z nich widocznie, więc, jakkolwiek mieli zaciągnąć się do szeregów jako prości żołnierze, nie miał za złe Białowiejskiemu, że ich do kompanji przyprowadził. Póki nosili cywilne ubranie, nie było w tem przekroczenia subordynacji.
— Do jakiej broni chcecie? — zapytał Cywińskiego.
— Ja służyłem w jeździe — odpowiedział Stanisław — ale ponieważ legjon nie ma jazdy, więc tymczasem wstąpię do piechoty, i mój towarzysz także.
Na to olbrzymi Kniaziewicz wypuścił parę dymnych kółek i ozwał się swym tubalnym głosem, spoglądając na wdzięczną postać Marka:
— Towarzysz acana więcej na pannę, niż na żołnierza wygląda. Ejże, czyś tu nie przywiózł jakiej przebranej dziewczyny?
Marek zwrócił ku niemu zapłonioną twarz.
— W czasie insurekcji — rzekł — uciekłem ze szkół do wojska, ale mnie odesłano zpowrotem, gdyż miałem dopiero dwanaście lat.
— I zapewne poznałeś się z dyscypliną, jeśli nie z wojskową, to z księżą. A karabin udźwigniesz?
— Wolę pod nim paść, niż go nie nosić.
— Dobrze, dobrze, dzielna odpowiedź.
— Dobrze — powtórzył Dąbrowski. — Mój syn jest od niego młodszy, a służy. Będzie z ciebie fizyljer, jak się patrzy. Do którego chcesz bataljonu?
Marek już ochłonął, więc skłonił się i odpowiedział pewniejszym głosem:
— Jeśli łaska, obywatelu jenerale, chcielibyśmy służyć pod kapitanem Bogusławskim.
— Pod twardą pójdziecie rękę, ale to tem lepiej. Czy to wasz znajomy?
— Poznaliśmy go w Padwie i towarzyszyliśmy mu do Werony, gdzie miał pojedynek z czterema oficerami francuskimi.
— Znowu! — zawołał Dąbrowski.
Wiadomość poruszyła wszystkich. Dwaj jenerałowie zbliżyli się do Dąbrowskiego i Kniaziewicz zapytał:
— No i co? i co?
— I wszyscy czterej pozostali na placu.
— Zabici?
— Trzech. Czwarty ranny, pono śmiertelnie.
— Aj! — rzekł krzywiąc się Dąbrowski. — Sekundowaliście mu?
— Nie. Zażądał od komendanta fortu, by mu wyznaczył świadków Francuzów.
— Powiadaj, jak było.
Marek począł opowiadać wszystko, począwszy od zajścia w Padwie. Jenerałowie słuchali z widocznem zakłopotaniem, a nawet z przykrością. Chodziło im o to, o co w swoim czasie chodziło i Bogusławskiemu, by przyjazne dotychczas stosunki między dwoma wojskami nie zmieniły się w zobopólną nienawiść. Gdyby podobnemi uczuciami przejęły się wyższe władze francuskie, mogłoby to wpłynąć wprost na los legjonów — nie mówiąc już o tem, że wzajemna niechęć zrodziłaby na pewno nowy szereg kłótni, zajść i pojedynków.
— Francuzom brak oficerów, a tu naraz czterech! — mruknął Kniaziewicz. — Buonaparte nie darowałby tego Bogusławskiemu.
— Dobrze zrobił, że prosił o sekundantów Francuzów — zauważył Drzewiecki.
Dąbrowski miał twarz chmurną. Po chwili rozczesał palcami swą bujną jak lwia grzywa czuprynę i rzekł:
— Ludzie, którzy służą wolności, mordują się między sobą jak wrogowie. Plaga w obu armjach te pojedynki, plaga!
Na to ów wojskowy w mundurze adjutanta, którego Cywiński i Marek wzięli za Włocha lub Francuza, ozwał się najczystszą polszczyzną:
— Ale co Bogusławski miał zrobić? Czy miał pozwolić, by w polskiego oficera rzucano bezkarnie gałkami z chleba?
— Tremo ma słuszność — potwierdził jenerał Wielhorski. — Co miał Bogusławski zrobić?
Nikt nie umiał na to odpowiedzieć, więc nastała chwila milczenia.
Przerwał ją Drzewiecki:
— Nad Bogusławskim ciąży jakieś fatum — rzekł. — Człowiek zamknięty w sobie, cichy melancholik, surowy a nawet nieubłagany dla siebie i dla żołnierza na służbie, ale łagodny poza służbą, miał już kilkanaście pojedynków w życiu, choć nigdy nie dał do żadnego najmniejszej okazji. Coś w nim jest takiego, do czego czepiają się wszyscy awanturnicy.
— I źle na tem wychodzą — rzekł Białowiejski. — On-że to, parę lat temu, postrzelił ciężko w Warszawie znanego szulera Chadzkiewicza, który miał nie wiem ile pojedynków w życiu i, jak wiadomo, własny cmentarz... Bogdaj nawet, czy się z tego postrzału wygrzebał.
— Pan Chadzkiewicz żyje! — zawołał Cywiński. — Wyrobił nam paszporty od Fawratha i jechaliśmy z nim razem aż do Wiednia, a z Wiednia ma przyjechać do Włoch.
Dąbrowski skrzywił się znowu i spojrzał podejrzliwie na Cywińskiego.
— A czyście czasem nie z jego szkoły? — zapytał.
— Jakto? Nie rozumiem, jenerale.
— Czy nie należycie do jego domowników, do jego towarzystwa, do jego przyjaciół, albo do jego gry?
— Poznaliśmy go tej zimy u prymasa, poczem ułatwił nam wyjazd z Warszawy. Przedtem nie widzieliśmy go na oczy.
Tyle było szczerości w słowach Cywińskiego, że Dąbrowski rozpogodził się i rzekł:
— To lepiej. Strzeżcie się tego człowieka.
Po chwili zaś dodał:
— I niech Bóg ustrzeże od podobnych ludzi nasz kraj.