Lekarz obłąkanych/Tom I/I
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Lekarz obłąkanych |
Wydawca | Wydawnictwo „Gazety Polskiej” |
Data wyd. | 1936 |
Druk | Drukarnia Spółkowa w Kościanie |
Miejsce wyd. | Kościan |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | Le Médecin des folles |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
W pośród podróżnych, którzy w dniu 10 maja 1874 roku podążali w pociągu nadzwyczajnym z Marsylji do Paryża, znajdował się też w oddzielnym wagonie sypialnym jakiś wiekowy już mężczyzna z kobietą młodą jeszcze.
Mężczyzna wyglądał na lat sześćdziesiąt z górą, kobieta na trzydzieści pięć najwyżej.
Mężczyzna wysoki i dzielnie zbudowany, miał w całej postawie, w każdym ruchu swoim, tę dystynkcją nadzwyczajną, która, jak utrzymują Anglicy, jest tylko urodzonego dżentelmana udziałem. Z pod podróżnej czapeczki wyglądały włosy siwiejące i prawie przy samej skórze przystrzyżone, długie prawie zupełnie już białe faworyty, okalały twarz sympatyczną o rysach wyjątkowo regularnych.
Na wierzchnim paltocie z sukna w kraty, krzyżowały się dwa paski lakierowane, jeden od torby podróżnej o sztucznem zamknięciu, drugi od dużej lornety w safianowym futerale.
Kobieta wątła, delikatna i uderzająco piękna, otulona w szeroką rotundę, oszytą kosztownem futrem kanadyjskiem, opierała główkę na ramieniu towarzysza, a przepyszne jej blond włosy rozpadały się w nieładzie. Matowa bladość twarzy i sine podkówki pod dolnemi powiekami, nadawały ciemnoniebieskim oczom wyraz boleści nadzwyczajnej.
Głębokie spojrzenie to rozpalało się jakimś blaskiem nadzwyczajnym, to gasło znowu zupełnie. Małe rączki drżały jak we febrze.
Nie będziemy opóźniać się z zabraniem bliższej z tę parą znajomości, bo w opowiadaniu naszem zajmie ona miejsce wydatne.
Na razie powiemy jednak to tylko, że dżentelmen, według paszportu nazywał się Maurycy Delariviére, że był poddanym francuskim, bankierem rezydującym w New-Yorku, i że podróżował z żoną.
W tej chwili słabe westchnienie wydobyło się z ust pani Delariviére, a jednocześnie nerwowe dreszcze wstrząsnęły całem jej ciałem. Bankier ujął żywo rączki małżonki i ściskając je z niewymowną słodyczą, wpatrywał się jednocześnie z niezmierną obawą w łagodną a niezmienioną twarzyczkę, która mu tak wdzięcznie ciążyła na ramieniu.
— Joanno!.. droga Joanno!... ty znowu cierpisz, jak widzę... — powiedział.
— Nie mój przyjącielu — odrzekła młoda kobieta głosem bardzo słabym, ale dziwnie dźwięcznym i sympatycznym.
— Radbym ci wierzyć z duszy całej, ale nie zdaje mi się jednakże. Ogromnie jesteś bladą, ręce masz rozpalone! Gorączkę masz jak mi się zdaje...
— Gorączki może mam trochę, ale to nic, wcale się nie potrzebujesz obawiać... Kilka godzin wypoczynku, a wszystko będzie dobrze. Jeden pocałunek Edmy, wróci mi siły napewno. Jak prędko zobaczymy ukochaną dziecinę naszą?...
— Dziś jeszcze, bo już po północy.
Pani Delariviére uniosła się trochę na siedzeniu.
— A więc dziś jeszcze będę zdrową — rzekła z uśmiechem.
— Liczę na to, droga moja — odparł bankier — a jednakże wyrzucam sobie, żem uległ twemu żądaniu.
— Jakto, nie rozumiem — szepnęła młoda kobieta.
— A to tymczasem rzecz taka zupełnie prosta. Potrzeba było zmusić się do dwudniowego przynajmniej zatrzymania w Marsylji. Czterdzieści ośm godzin zwłoki, nic znowu tak wielkiego, byłabyś wypoczęła, nie byłabyś teraz cierpiała, a ja nie miałbym tej strasznej co obecnie obawy...
— Obawy?.. — wykrzyknęła młoda kobieta — obawy, z powodu niewielkiego osłabienia, ależ to warjactwo naprawdę!
— Być może, że to warjactwo, cóż jednakże poradzić na to. Kiedy o ciebie chodzi, kiedy ty możesz być narażoną, ja nie umiem rządzić się rozumem, ja tracę panowanie nad sobą.
— No, no, uspokój się, mój kochany, gdybym nawet była chorą, w co nie wierzę zupełnie, uzdrowienie jest bardzo bliskie. Już nawet teraz czuję, że mi daleko lepiej. Bożek Morfeusz roztacza skrzydła swoje nademną, prześpię się trochę.
Rzekłszy to, pani Delariviére uścisnęła rękę męża, oparła znowu głowę o jego ramię, i zamrużyła oczy.
Nadzwyczajne znużenie młodej kobiety było zupełnie naturalne.
Maurycy Delariviére, Francuz, paryżanin, w następstwie wypadków, o jakich nieco później się dowiemy, osiadł przed siedemnastu laty w Ameryce i założył bank w New-Yorku, który się świetnie nad podziw rozwinął. Dobry syn Ojczyzny, chciał on szesnastoletniej swej córce dać wychowanie i wykształcenie w duchu zupełnie francuskim i lubo młodej matce nadzwyczaj ciężko było rozstać się z dziecięciem, Edma od lat siedmiu przebywała w jednym z najpierwszych pensjonatów w okolicach Paryża.
Państwo Delariviére spieszyli właśnie do Francji, aby odwiedzić jedynaczkę. Bankier myślał na serjo zlikwidować w roku bieżącym swój dom New-Yorski, postanowił ustąpić go jakiemu bogatemu kapitaliście, wycofać się całkiem z interesów, i żyć spokojnie z renty.
Aby sobie wykonanie tego zamiaru ułatwić, postanowili skorzystać z podróży obecnej i uregulować po drodze rachunki z różnymi domami handlowymi, z jakimi wiązały go stosunki.
Po wyruszeniu z New-Yorku zatrzymał się najpierw w Portsmouth, skąd odbył podróż do Londynu, gdzie otrzymał przekaz na dwa miljony na Paryż, z Londynu podążył do Lizbony, potem do Kadyksu, Gibraltaru, Walencji, Barcelony, aż nareszcie przybyli do Marsylji.
Mąż proponował pozostać tu dłużej trochę, ale matka, pałająca chęcią jak najprędszego zobaczenia córki, ani chciała słyszeć o tem. Zażądała, aby jechać i pojechała.
Niestety serce macierzyńskie przeceniło, jeśli nie odwagę, to przynajmniej siły młodej kobiety.
Nadzwyczajne znużenie spowodowało gorączkę, która co godzinę wzmagała się coraz bardziej. Pomiędzy Marsylją a Lionem pani Delariviére, odurzona nieustannym turkotem pociągu wpadła w rodzaj odrętwienia, co mąż wziął za sen tylko.
W Lionie przystanął pociąg na dwanaście minut.
Mały spokój wyrwał cierpiącą ze senności; otworzyła oczy.
— Może ci przynieść co z bufetu? — zapytał pan Delariviére.
— Dziękuję — odrzekła — nie chce mi się jeść wcale...
— Nie, nie mam zaufania do bufetowych buljonów — odpowiedziała pani Delariviére z niewyraźnym jakimś uśmiechem.
— Potrzeba się koniecznie jednak czemś posilić.
— To chyba wina hiszpańskiego trochę, może ono mnie orzeźwi.. W Dijon wysiądę i przejem co chętnie...
— Czy czujesz się lepiej trochę?...
— Daleko lepiej... Morze mnie zanadto zmęczyło... W wagonie odpocznę i odzyskam siły.
— Chwała Bogu!
Pan Delariviére otworzył małą walizkę, jaką miał z sobą w wagonie. Wyjął butelkę w skórzanej oprawie i napełnił mały srebrny kufelek xeresem. Każda jego kropelka błyszczała jak złoto prawdziwe. Joanna piła wolniutko zbawczy napój i zaraz też na jej blade policzki rumieńce wystąpiły.
— Ah! jak to dobrze robi — szepnęła. Czuję, że mi życie powraca. Bardzo dobrze się stało, żeśmy nie zatrzymywali się w Marsylji.
— Chciałaś — odrzekł bankier — i uległem jak zwykle, ale daleko byłoby rozsądniej tak postąpić jak chciałem i jak błagałem cię o to. Statek w kilka godzin byłby przywiózł cię z Portsmouth do Hawru i niezmordowana podróżą, byłabyś razem z córką oddawna.
— To prawda mój przyjacielu, ale...
— Ale co?
— Ale musiałabym była rozstać się z tobą... a ja tego właśnie nie chciałam. I dobrze zrobiłam, skoro już dobiegamy do celu... Nie rozłączaliśmy się ani na jedną chwilę... Cóż warte wobec tego jakieś tam trochę fatygi.
— Droga kochanko moja — szeptał pan Delariviére, obejmując ramieniem Joannę i z uczuciem całując czoło jej i włosy.
Pociąg znowu ruszył i popędził ku Paryżowi z szybkością sześćdziesięciu kilometrów na godzinę.
Młoda kobieta znowu pochyliła głowę i zdawało się, że usypia. W Dijon zbudził ją pan Delariviére.
— Obiecałaś mi, że się tu posilisz trochę, dotrzymajże obietnicy kochanko...
— Chciałabym — odrzekła Joanna — ale czuję, że niepodobieństwo... Nie potrafię przełknąć żadnego jedzenia... Niczego nie potrzebuję, tylko snu...
Gorączka powiększona senność tę spowodowała.
Bankier nie nalegał, ale wytężonem okiem śledził wzmagającą się coraz bardziej gorączkę.