Lekarz obłąkanych/całość
<<< Dane tekstu | ||
Autor | ||
Tytuł | Lekarz obłąkanych | |
Wydawca | Wydawnictwo „Gazety Polskiej” | |
Data wyd. | 1936 | |
Druk | Drukarnia Spółkowa w Kościanie | |
Miejsce wyd. | Kościan | |
Tłumacz | anonimowy | |
Tytuł orygin. | Le Médecin des folles | |
Źródło | Skany na Commons | |
Inne | Pobierz jako: EPUB • PDF • MOBI | |
| ||
Indeks stron |
Lekarz Obłąkanych
Przekład z francuskiego
NAKŁADEM WYDAWNICTWA „GAZETY POLSKIEJ“ w KOŚCIANIE
CZCIONKAMI DRUKARNI SPÓŁKOWEJ w KOŚCIANIE
— 1936 —
|
W pośród podróżnych, którzy w dniu 10 maja 1874 roku podążali w pociągu nadzwyczajnym z Marsylji do Paryża, znajdował się też w oddzielnym wagonie sypialnym jakiś wiekowy już mężczyzna z kobietą młodą jeszcze.
Mężczyzna wyglądał na lat sześćdziesiąt z górą, kobieta na trzydzieści pięć najwyżej.
Mężczyzna wysoki i dzielnie zbudowany, miał w całej postawie, w każdym ruchu swoim, tę dystynkcją nadzwyczajną, która, jak utrzymują Anglicy, jest tylko urodzonego dżentelmana udziałem. Z pod podróżnej czapeczki wyglądały włosy siwiejące i prawie przy samej skórze przystrzyżone, długie prawie zupełnie już białe faworyty, okalały twarz sympatyczną o rysach wyjątkowo regularnych.
Na wierzchnim paltocie z sukna w kraty, krzyżowały się dwa paski lakierowane, jeden od torby podróżnej o sztucznem zamknięciu, drugi od dużej lornety w safianowym futerale.
Kobieta wątła, delikatna i uderzająco piękna, otulona w szeroką rotundę, oszytą kosztownem futrem kanadyjskiem, opierała główkę na ramieniu towarzysza, a przepyszne jej blond włosy rozpadały się w nieładzie. Matowa bladość twarzy i sine podkówki pod dolnemi powiekami, nadawały ciemnoniebieskim oczom wyraz boleści nadzwyczajnej.
Głębokie spojrzenie to rozpalało się jakimś blaskiem nadzwyczajnym, to gasło znowu zupełnie. Małe rączki drżały jak we febrze.
Nie będziemy opóźniać się z zabraniem bliższej z tę parą znajomości, bo w opowiadaniu naszem zajmie ona miejsce wydatne.
Na razie powiemy jednak to tylko, że dżentelmen, według paszportu nazywał się Maurycy Delariviére, że był poddanym francuskim, bankierem rezydującym w New-Yorku, i że podróżował z żoną.
W tej chwili słabe westchnienie wydobyło się z ust pani Delariviére, a jednocześnie nerwowe dreszcze wstrząsnęły całem jej ciałem. Bankier ujął żywo rączki małżonki i ściskając je z niewymowną słodyczą, wpatrywał się jednocześnie z niezmierną obawą w łagodną a niezmienioną twarzyczkę, która mu tak wdzięcznie ciążyła na ramieniu.
— Joanno!.. droga Joanno!... ty znowu cierpisz, jak widzę... — powiedział.
— Nie mój przyjącielu — odrzekła młoda kobieta głosem bardzo słabym, ale dziwnie dźwięcznym i sympatycznym.
— Radbym ci wierzyć z duszy całej, ale nie zdaje mi się jednakże. Ogromnie jesteś bladą, ręce masz rozpalone! Gorączkę masz jak mi się zdaje...
— Gorączki może mam trochę, ale to nic, wcale się nie potrzebujesz obawiać... Kilka godzin wypoczynku, a wszystko będzie dobrze. Jeden pocałunek Edmy, wróci mi siły napewno. Jak prędko zobaczymy ukochaną dziecinę naszą?...
— Dziś jeszcze, bo już po północy.
Pani Delariviére uniosła się trochę na siedzeniu.
— A więc dziś jeszcze będę zdrową — rzekła z uśmiechem.
— Liczę na to, droga moja — odparł bankier — a jednakże wyrzucam sobie, żem uległ twemu żądaniu.
— Jakto, nie rozumiem — szepnęła młoda kobieta.
— A to tymczasem rzecz taka zupełnie prosta. Potrzeba było zmusić się do dwudniowego przynajmniej zatrzymania w Marsylji. Czterdzieści ośm godzin zwłoki, nic znowu tak wielkiego, byłabyś wypoczęła, nie byłabyś teraz cierpiała, a ja nie miałbym tej strasznej co obecnie obawy...
— Obawy?.. — wykrzyknęła młoda kobieta — obawy, z powodu niewielkiego osłabienia, ależ to warjactwo naprawdę!
— Być może, że to warjactwo, cóż jednakże poradzić na to. Kiedy o ciebie chodzi, kiedy ty możesz być narażoną, ja nie umiem rządzić się rozumem, ja tracę panowanie nad sobą.
— No, no, uspokój się, mój kochany, gdybym nawet była chorą, w co nie wierzę zupełnie, uzdrowienie jest bardzo bliskie. Już nawet teraz czuję, że mi daleko lepiej. Bożek Morfeusz roztacza skrzydła swoje nademną, prześpię się trochę.
Rzekłszy to, pani Delariviére uścisnęła rękę męża, oparła znowu głowę o jego ramię, i zamrużyła oczy.
Nadzwyczajne znużenie młodej kobiety było zupełnie naturalne.
Maurycy Delariviére, Francuz, paryżanin, w następstwie wypadków, o jakich nieco później się dowiemy, osiadł przed siedemnastu laty w Ameryce i założył bank w New-Yorku, który się świetnie nad podziw rozwinął. Dobry syn Ojczyzny, chciał on szesnastoletniej swej córce dać wychowanie i wykształcenie w duchu zupełnie francuskim i lubo młodej matce nadzwyczaj ciężko było rozstać się z dziecięciem, Edma od lat siedmiu przebywała w jednym z najpierwszych pensjonatów w okolicach Paryża.
Państwo Delariviére spieszyli właśnie do Francji, aby odwiedzić jedynaczkę. Bankier myślał na serjo zlikwidować w roku bieżącym swój dom New-Yorski, postanowił ustąpić go jakiemu bogatemu kapitaliście, wycofać się całkiem z interesów, i żyć spokojnie z renty.
Aby sobie wykonanie tego zamiaru ułatwić, postanowili skorzystać z podróży obecnej i uregulować po drodze rachunki z różnymi domami handlowymi, z jakimi wiązały go stosunki.
Po wyruszeniu z New-Yorku zatrzymał się najpierw w Portsmouth, skąd odbył podróż do Londynu, gdzie otrzymał przekaz na dwa miljony na Paryż, z Londynu podążył do Lizbony, potem do Kadyksu, Gibraltaru, Walencji, Barcelony, aż nareszcie przybyli do Marsylji.
Mąż proponował pozostać tu dłużej trochę, ale matka, pałająca chęcią jak najprędszego zobaczenia córki, ani chciała słyszeć o tem. Zażądała, aby jechać i pojechała.
Niestety serce macierzyńskie przeceniło, jeśli nie odwagę, to przynajmniej siły młodej kobiety.
Nadzwyczajne znużenie spowodowało gorączkę, która co godzinę wzmagała się coraz bardziej. Pomiędzy Marsylją a Lionem pani Delariviére, odurzona nieustannym turkotem pociągu wpadła w rodzaj odrętwienia, co mąż wziął za sen tylko.
W Lionie przystanął pociąg na dwanaście minut.
Mały spokój wyrwał cierpiącą ze senności; otworzyła oczy.
— Może ci przynieść co z bufetu? — zapytał pan Delariviére.
— Dziękuję — odrzekła — nie chce mi się jeść wcale...
— Nie, nie mam zaufania do bufetowych buljonów — odpowiedziała pani Delariviére z niewyraźnym jakimś uśmiechem.
— Potrzeba się koniecznie jednak czemś posilić.
— To chyba wina hiszpańskiego trochę, może ono mnie orzeźwi.. W Dijon wysiądę i przejem co chętnie...
— Czy czujesz się lepiej trochę?...
— Daleko lepiej... Morze mnie zanadto zmęczyło... W wagonie odpocznę i odzyskam siły.
— Chwała Bogu!
Pan Delariviére otworzył małą walizkę, jaką miał z sobą w wagonie. Wyjął butelkę w skórzanej oprawie i napełnił mały srebrny kufelek xeresem. Każda jego kropelka błyszczała jak złoto prawdziwe. Joanna piła wolniutko zbawczy napój i zaraz też na jej blade policzki rumieńce wystąpiły.
— Ah! jak to dobrze robi — szepnęła. Czuję, że mi życie powraca. Bardzo dobrze się stało, żeśmy nie zatrzymywali się w Marsylji.
— Chciałaś — odrzekł bankier — i uległem jak zwykle, ale daleko byłoby rozsądniej tak postąpić jak chciałem i jak błagałem cię o to. Statek w kilka godzin byłby przywiózł cię z Portsmouth do Hawru i niezmordowana podróżą, byłabyś razem z córką oddawna.
— To prawda mój przyjacielu, ale...
— Ale co?
— Ale musiałabym była rozstać się z tobą... a ja tego właśnie nie chciałam. I dobrze zrobiłam, skoro już dobiegamy do celu... Nie rozłączaliśmy się ani na jedną chwilę... Cóż warte wobec tego jakieś tam trochę fatygi.
— Droga kochanko moja — szeptał pan Delariviére, obejmując ramieniem Joannę i z uczuciem całując czoło jej i włosy.
Pociąg znowu ruszył i popędził ku Paryżowi z szybkością sześćdziesięciu kilometrów na godzinę.
Młoda kobieta znowu pochyliła głowę i zdawało się, że usypia. W Dijon zbudził ją pan Delariviére.
— Obiecałaś mi, że się tu posilisz trochę, dotrzymajże obietnicy kochanko...
— Chciałabym — odrzekła Joanna — ale czuję, że niepodobieństwo... Nie potrafię przełknąć żadnego jedzenia... Niczego nie potrzebuję, tylko snu...
Gorączka powiększona senność tę spowodowała.
Bankier nie nalegał, ale wytężonem okiem śledził wzmagającą się coraz bardziej gorączkę.
Że pomimo tej drzemki letargicznej młoda kobieta cierpiała i to nawet bardzo, niepodobna było wątpić.
Świadczyły o tem słabe jęki, które wyrywały się z ust jej pół otwartych, krople potu, które przylepiały do czoła promyki jasnych jej włosów, zamknięte powieki, które drżały, niby skrzydła motyla, zbierającego się do lotu.
Upłynęła tak blisko godzina, a teraz nagle pani Delariviére usiłowała się podnieść i zaczęła szukać ręką drzwiczek wagonu.
Łatwo się było domyślić, co gest ten oznaczał.
Joanna poczuła taki ciężar na piersiach, że nie była wstanie oddychać i machinalnie usiłowała szybę zapuścić.
Bankier spełnił życzenie to w tej chwili.
Czyste zimne powietrze dostało się do wagonu. Pani Delariviére odetchnęła całą piersią, ale zaraz, zbladła śmiertelnie, chwyciła się obu rękami za czoło, jęknęła głucho i padła na wznak na piersi męża. Straciła przytomność.
— Boże! — zawołał bankier — Boże! ona zemdlała... Co ja pocznę nieszczęśliwy...
Położenie rzeczywiście było okropne.
Pod wrażeniem przestrachu, jaki łatwo sobie wyobrazić, pan Delariviére stracił zupełnie głowę, zdawało mu się, że ukochana kobieta umarła... Nie wiedział co przedsięwziąć, jak sobie poradzić.
Groźne niebezpieczeństwo oprzytomniło go jednakże. Wyjął z walizki flakon kryształowy, zawierający bardzo silne sole angielskie i przyłożył do nosa Joannie. Skutek był natychmiastowy prawie. Pani Delariviére poruszyła się, odetchnęła kilkakrotnie i otworzyła oczy.
— Zdawało mi się... że umieram... — szepnęła.
— Joanno, dziecię moje drogie! — zawołał mąż, tuląc ją w swem objęciu — walczysz jak możesz z chorobą, ale silniejsza ona od ciebie.
— Prawda... Czoło ściska mi jakby obręcz jakaś żelazna... gorąco mi i zimno jednocześnie... W piersiach brak mi powietrza...
— Niepodobna nam w takich warunkach odbywać dalej podróży...
— Jakto?
— Uważam, że na pierwszym przystanku potrzeba nam wysiąść koniecznie...
— Najzupełniej na serjo, moja droga. Powinniśmy byli pozostać dłużej w Marsylji... Choroba twoja postępuje, osłabienie wzmaga się z każdą chwilą... potrzebujesz koniecznie odpoczynku...
— Co też ty wygadujesz? — odparła pani Joanna. — Cierpiąca jestem to prawda, ale cierpię ze zmęczenia jedynie, a zmęczenie było nieuniknionem. Zatrzymywać się teraz, gdy zaledwie kilka godzin oddziela nas od Paryża, to by było śmiesznem; doprawdy! Patrz, już wyglądam inaczej... Jestem już prawie zupełnie zdrową... Myśl, że każda minuta zbliża mnie do mojej córki, to najlepsze, najskuteczniejsze dla mnie lekarstwo. Patrzże na mnie. Czy wyglądam na chorą?
Mówiąc to, pani Delariviére zwróciła łagodną swoją twarzyczkę w stronę męża, ale bohaterski wysiłek nie był w stanie zwalczyć cierpienia.
Chcesz mnie uspokoić kochana Joanno? — powiedział bankier z oczami łez pełnemi.
— Nie, nie... przysięgam ci, że czuję się zupełnie już zdrową.
Młoda kobieta mówiła prawdę.
Po gwałtownem przesileniu, jakie przeszła przed chwilą, przyszło rzeczywiście chwilowe polepszenie.
— Pomówmy lepiej oto o... Edmie — powiedziała. — Wszak nieodzownie już postanowiłeś... że ją z pensji odbierzemy...
— Naturalnie... już przecież skończyła edukacją.
— I zabierzemy ją do New Yorku?
— Życzysz sobie tego przecie.
— Wiesz, że najszczerszem mojem życzeniem jest jak najprędsze połączenie się z moją córką, ale wiesz i to także, że nie radabym opuścić rodzinnego mojego kraju.
— Tak, wiem o tem, że marzeniem twojem osiąść we Francji i zamieszkać w Paryżu.
— Choćby w okolicach Paryża... tyle tam prześlicznych posiadłości. Edma bardzo prędko stanie się prawdziwą paryżanką...
— Przyrzekam ci, że spełnię to marzenie twoje.
— A prędko? — zapytała uradowana pani Delariviére.
— Nim rok upłynie.
— O, rok to bardzo długi przeciąg czasu! — westchnęła młoda kobieta.
— Zapewne, ale musimy przecież wrócić jeszcze do New Yorku. Muszę ukończyć moje interesa, muszę zlikwidować dom bankierski, a szczególniej uskutecznić owo wielkie dzieło, owo święte dzieło, które dzięki Bogu będzie teraz możebnem, a które będzie sprawiedliwą, choć spóźnioną nagrodą za twoje przywiązanie i poświęcenie.
Jaonna spuściła oczy niby młoda dziewczyna, rumieniec wystąpił na blade jej policzki, ale nic nie odpowiedziała.
Po chwilowem milczeniu bankier odezwał się znowu:
— Czy będziesz wtedy zupełnie szczęśliwą?...
— O tak, będę bardzo szczęśliwą! — wykrzyknęła Joanna — będę za bardzo szczęśliwą... i nieraz zapytuję się siebie, czem mogłam zasłużyć sobie na takie szczęście.
— Tem, żeś była najdoskonalszą z kobiet i najlepszą z matek.
Pani Delariviére miała odpowiedzieć, ale konwulsyjne drżenie powstrzymało jej słowo na ustach, a od stóp do głów zimno poczuła.
Otuliła się w futro.
— Zimno mi! — szepnęła głosem zaledwie dosłyszalnym.
— Czy chcesz, abym podniósł szybę?
— Proszę cię o to!...
Pan Delariviére szybko spełnił żądanie.
— Jakże ci teraz? — zapytał.
— Nie wiem doprawdy sama. Głowa mi płonie... a zimno mi dokucza. Każde poruszenie pociągu odbija mi się w głowie i mało jej nie rozsadzi.
— Oprzej się na mnie, droga moja.
Młoda kobieta przytuliła się jak zraniona ptaszyna do piersi męża, który czuł, jak jej delikatne członki to ziębną, to się rozpalają kolejno. Gorączka przybierała przerażające rozmiary. Umysł bankiera opanowywały coraz czarniejsze przeczucia.
Co minuta, co sekunda, Joanna trudniej oddychała, oddech stawał się coraz bardziej świszczącym i urywanym, a zimny pot występował na skronie.
Pociąg leciał z gwałtowną szybkością, zatrzymując się tylko na większych stacjach. Pan Delariviére słyszał wymieniane kolejno: Laumes, Tonnere, Laroche, Montereau... Była godzina trzecia nad ranem.
Jeszcze półtorej godziny, a znajdą się na dworcu paryskim.
Pierwsze brzaski dzienne ukazywały się na horyzoncie.
Pagórki, drzewa, słupy telegraficzne zaczynały się na szarem tle nieba zarysowywać i zaledwie dostrzegalne ginęły poza kłębami dymu, buchającego z lokomotywy.
Nagle Joanna wydała przeciągłe westchnienie, wstrząsnęła się cała, jakby za dotknięciem prądu elektrycznego, potem opadła bezwładnie i zesztywniała.
Pan Delariviére przerażony patrzał w twarz swojej towarzyszki i drżał także. Szeroko otwarte oczy młodej kobiety stanęły w słup, z białych usteczek najlżejszy oddech nie wychodził.
Bankier przyłożył rękę do lewej strony stanika i nie poczuł bicia serca. Nieszczęśliwa jego żona wpadła w daleko głębsze niż poprzednio zemdlenie.
W tej samej chwili pociąg zatrzymał się, a konduktor głosem monotonnym powtórzył kilka razy: Melun... Melun...
Bankier, który czuł, że mu się rozum miesza, otworzył spiesznie drzwiczki i z całej siły wołać zaczął: Na pomoc! na pomoc!...
Służba podbiegła do wagonu, z którego pochodziło wołanie.
— O co to chodzi, proszę pana? — zapytał naczelnik stacji, wskakując na stopnie.
Żona moja umiera... — odrzekł pan Delariviére. — Pomóż mi pan, błagam, przenieść ją do sali stacyjnej... Jechać z nią dalej niepodobieństwem... Muszę tu pozostać...
— Służę szanownemu panu...
Stróże nocni, naczelnik i jego pomocnik rzucili się do wagonu. Spora liczba podróżnych, zaciekawiona dramatycznym wypadkiem powysiadała z wagonów i zaczęła się przypatrywać.
Naczelnik stacji był człowiekiem bardzo uczynnym i niezwykle silnym. Wziął na ręce ciągle omdlałą panią Delariviére i przeniósł sam do sali pasażerskiej, gdzie ostrożnie posadził ją w szerokim fotelu.
Jeden z ludzi kolejowych podążył za swym zwierzchnikiem z walizką, kołdrą i wszystkiemi drobnemi przedmiotami, jakie podróżni mieli ze sobą w wagonie.
Nie podobna wypakować tutaj pańskich rzeczy... za mało na to mamy czasu... — odezwał się prowadzący pociąg do bankiera.
— To niech je pan każe złożyć w Paryżu, proszę o to bardzo. Nazwisko moje „Maurycy Delariviére“ wypisane jest na każdej walizie. Jest ich pięć.. Oto kwity
Zrobi się wszystko, proszę pana.
Będę panu wdzięcznym nieskończenie.
We dwie sekundy potem pociąg popędził dalej, opóźniwszy się i tak o dziesięć minut blisko.
Zemdlona dama nie mogła pozostawać na sali, gdzie ją pomieszczono tymczasowo.
O tak rannej godzinie nie było żadnego powozu na stacji.
Zawiadowca kazał posługaczowi sprowadzić jakikolwiek powóz z najbliższej remizy.
— Powrócę za dwadzieścia minut a najdalej za pół godziny — powiedział tenże, wychodząc.
Joanna ciągle nie dawała znaków życia.
Pan Delariviére klęczał przy fotelu i trzymając w swoich rękach zimne jak lód ręce małżonki, wpatrywał się w jej łagodną, śmiertelnie bladą twarzyczkę.
— Niestety! twarzyczka ta zachowywała nieruchomość marmuru.
Wielkie łzy jedna po drugiej spłynęły po policzkach bankiera, a on pogrążony w boleści, ani czuł nawet tego. Czas upływał.
Kolejowy powrócił z jednym z tych oryginalnych powozów, jakie od czasu do czasu można spotkać na prowincji tylko. Była to mała karetka na zardzewiałych kółkach, zaprzężona w szkapę, chudą, jak legendowy wierzchowiec don Kiszota.
Pan Delariviére, któremu naczelnik stacji przyszedł uprzejmie z pomocą, usadowił a raczej ułożył małżonkę na siedzeniu i otulił kołdrami, ażeby zabezpieczyć od porannego zimna.
— Gdzie jechać obywatelu? — zapytał stangret w bluzie i kapeluszu pilśniowym.
— Nic nie wiem — odrzekł zapytany — nie znam Melun zupełnie... i zwrócił się do zawiadowcy o objaśnienie.
— Rekomenduję panu hotel pod Wielkim Jeleniem — odparł ostatni. — Najporządniejszy on w całem mieście, a przynajmniej taką ma opinię.
— Jedźmy zatem pod „Wielkiego Jelenia“, ale wolno i ostrożnie.
— Niech pan będzie spokojny!... pojedziemy noga za nogą... Zresztą dorożka jest na resorach...
Pan Delariviére uścisnął uprzejmie rękę naczelnikowi stacji, wsunął sztukę złota człowiekowi, co sprowadził powóz i usiadł na przodzie naprzeciw Joanny.
Odległość od stacji do miasta nie była zbyt daleką.
Pomimo nieobiecującej powierzchowności konia i wolnej jazdy, powóz znalazł się wkrótce na placu św. Jana pod „Wielkim Jeleniem“.
Bankier wysiadł i z pierwszego wejrzenia przekonał się, że naczelnik dobrze mu doradził, iż z pewnością w tym uczciwym małomiasteczkowym zajeździe znajdzie wygodę, jakiej stan pani Delariviére wymagał.
Rozwidniło się już zupełnie.
Posługujące dziewczęta otwierały właśnie okna, zamiatały i oczyszczały numera, przyprowadzały wszystko do porządku z prawdziwie flamandzką systematycznością.
W obszernem podwórzu chłopcy stajenni opatrywali konie, myli powozy i wózki.
Niepodobna już opisywać głębokiej boleści pana Delariviére, wobec omdlenia, które prędzej podobne było do śmierci niż do katalepsji. Nieszczęśliwy mąż ukląkł przy łóżku, wybuchnął głośnym płaczem i okrywając pocałunkami zimne ręce Joanny, szeptał:
— Więc ona umarła... umarła nie spojrzawszy na mnie raz ostatni, nie przemówiwszy do mnie ani słowa!... Umarła tak młoda, w chwili, gdy mogła być dopiero szczęśliwą prawdziwie... Nie, to niepodobna!... Bóg jest miłosierny... Nie chciałby tak mnie doświadczyć w chwili, kiedy przyszłość do niej się uśmiechała, a dla mnie była tak obiecującą. Nie mógłby złamać tej egzystencji, właśnie w chwili, kiedy mogłem zmazać jedyną winę przeszłości!... A doktor nie przybywa. A ja jestem bezsilnym wobec tej anielskiej istoty, dla której każda sekunda jest może ostatniem tchnieniem życia. Boże! Boże miłosierny, nie zabieraj mi mojej słodkiej towarzyszki! Uderz we mnie... mnie zgnieć... ale jej racz oszczędzić... Ja już dosyć się nażyłem, zabierz mnie... ale pozostaw ją dla jej córki.. Joanno moja ukochana, ty żyjesz nieprawda?... Otwórz oczy, błagam cię!.. błagam cię na kolanach... Odezwij się do mnie... Odpowiedz!...
I bankier załamywał ręce w przystępie rozpaczy.
W tem zastukano lekko do drzwi.
Pan Delariviére odwrócił głowę.
— Proszę! — zawołał słabym, zaledwie dosłyszalnym głosem.
Na progu ukazała się Róża.
— Panie — rzekła — przyszedł pan doktor właśnie...
I ustąpiła wchodzącemu.
Był to mężczyzna lat około dwudziestu sześciu, o rysach regularnych, fizjognomji bardzo inteligentnej i sympatycznej, wyrażającej obok największej słodyczy, silną niezłomną wolę.
Doktor nazywał się Grzegorz Vernier. Pan Delariviére rzucił się ku niemu.
— Ach przecie że pan przybywa! — zawołał. — Czekałem, jak na rozpalonych węglach! Żonę mam umierającą! Ocal ją pan, a potrafię ci się wywdzięczyć, przysięgam.
Mówiąc to, ciągnął doktora do łóżka młodej kobiety.
Vernier, wzruszony tą boleścią bankiera, odpowiedział z uczuciem:
— Bądź pan pewnym, że wszystko zrobię, co tylko będzie w mojej mocy...
Ujął rękę Joanny i zaczął szukać pulsu...
Potem przyłożył rękę do serca chorej, potem zajrzał jej w usta i rozchylił powieki. Pan Delariviére śledził z trwogą każdy ten ruch choćby najmniejszy.
— No i cóż, szanowny panie? — zapytał.
Vernier, zatopiony w obserwacji, nie słyszał nic.
Przyłożył ponownie ucho do piersi Joanny w okolicy serca i ponownie zaczął się przysłuchiwać. Upłynęło parę sekund.
Podniósł się i zwrócił do bankiera, którego śmiertelna bladość wyrównywała bladość żony.
Jasne, stanowcze spojrzenie doktora przeszyło dreszczem pana Delariviére. Chciałby się był zapytać, ale zabrakło mu sił i odwagi, usta się poruszyły, ale nie wymówiły ani słowa.
— Pani żyje! — odezwał się nareszcie doktor.
Gwałtowna radość może zabić tak samo, jak boleść.
Bankier zachwiał się na nogach.
— Żyje! — wykrzyknął, składając ręce. — Żyje... I pan ją ocalisz?...
— Mogę pana stanowczo bodaj co do tego zapewnić...
— O! panie, cały mój majątek nie opłaci tych słów prawdziwie świętych.
Zaciekawiona Róża stała ciągle na progu drzwi uchylonych
— Moje dziecko, przynieś no tu papieru, atrament i pióro — rzekł do niej doktór.
Zaraz, panie doktorze...
Pan Delariviére osunął się na krzesło. Nagłe wzruszenie zupełnie go sił pozbawiło. Obfite łzy puściły mu się po policzkach.
Grzegorz Vernier zbliżył się doń i rzekł tonem serdecznym:
— Zapanuj pan nad sobą, bardzo proszę. — Musisz pan się koniecznie uspokoić i udzielić mi objaśnień niezbędnych.
Bankier siłą woli powstrzymał łzy i odpowiedział głosem zupełnie pewnym:
— Już jestem spokojny, panie doktorze, już gotów jestem odpowiadać na pańskie pytania.
Od jak dawna znajduje się pani w tym stanie?
Przeszło od godziny...
— Czy jakie wielkie zmartwienie, albo wogóle jakie wielkie wstrząśnienie spowodowało ten kryzys?...
— Ani jedno, ani drugie panie doktorze...
— Jesteś pan zupełnie tego pewnym?
— Najpewniejszym, panie doktorze. Przybywamy z New Yorku, gdzie jestem bankierem, a podążamy do naszej córki, która wychowuje się we Francji... Jesteśmy bardzo bogaci i żyjemy dobrze ze sobą... na niebie żony mojej nie ma żadnej a żadnej chmurki.
— Czy przejazd z New Yorku do Marsylji bardzo był uciążliwym?...
— Nie prosto stamtąd przybywamy. Ważne interesy powoływały mnie do Anglji, Portugalji, Hiszpanii. Z Barcelony dopiero przyjechałem do Marsylji... Przeszło miesiąc czasu spędziliśmy na okręcie i to bardzo zmęczyło żonę!... Przy wylądowaniu w Marsylji już ją trapiła gorączka... Chciałem, aby się zgodziła na kilkudniowy wypoczynek, ale tak jej było spieszno uściskać córkę... że oprzeć się nie potrafiłem.
— Czy pani podlegała już kiedy podobnem omdleniom?
— Jest wogóle wrażliwą i nerwową... W ciągu ośmnastu lat, z powodu choroby córki, zemdlała dwa czy trzy razy, ale trwało to krótko, zaledwie po kilka minut. I ubiegłej nocy zemdlała także, ale flakon z solami angielskiemi przywrócił jej zaraz przytomność.
W tej chwili weszła Róża z przyrządami do pisania i chciała zaraz odejść.
— Zaczekajno — powiedział doktor, zabierając się do pisania recepty, a pisząc mówił do pana Delariviére:
— Stan pani nie wydaje mi się zbyt groźnym i nie wzbudza we mnie poważnej obawy... Potrzeba jednakże będzie bardzo wiele starań.
— Przypuszcza pan chorobę długą? — zapytał bankier.
— Nie. Przeciwnie, spodziewam się, że organizm wyczerpany długą fatygą, która przy temperamencie nadzwyczaj drażliwym, spowodowała ten stan kataleptyczny — doprowadzę wkrótce do równowagi.
— Boże wielki! — szepnął bankier przerażony — mamy więc do czynienia z katalepsją?
— Tak, panie, i musimy niezmiernie energicznie zapobiedz złemu, bo to w razie przejścia w stan chroniczny, stałoby się trudnem do zwalczenia.
— O! — wykrzyknął bankier — otoczę Joannę atmosferą jak najgłębszego spokoju...
Grzegorz Vernier podał służącej papier, na którym skreślił kilka wyrazów.
— Zanieś no tę receptę do apteki, tuż obok hotelu, poczekaj chwilę na zrobienie lekarstwa, wracaj z niem razem i przynieś mi równocześnie łyżeczkę srebrną...
— Dobrze, panie doktorze...
Róża opuściła pokój pospiesznie.
Niebo było przepysznie wypogodzone. Wschodzące słońce rzucało już na fasadę hotelu ciepłe swoje ożywcze promienie, ale grube kretonowe rolety, podszyte muślinem, utrzymywały łagodny półcień w pokoju.
Doktor odsunął jednę z tych rolet i otworzył okno. Strumień świeżego powietrza i jasne światło przedarło się do numeru. Zbliżył się do łóżka i po raz pierwszy zobaczył twarz chorej w pełnem oświetleniu. Rysy pani Delariviére lubo zmienione cierpieniem i zupełnie wybladłe, zachowały łagodną regularność linji i wyraz niewymownej słodyczy.
Grzegorz Vernier wlepił pełne zachwytu spojrzenie w tę ładną, młodą jeszcze główkę i zadrżał, nie mogąc powstrzymać zdziwienia.
Twarz ta przypominała uderzająco inną, przepyszną główkę dziewiczą, na której wspomnienie serce mu zabiło gwałtownie.
O! — pomyślał doktor z coraz większem pomięszaniem — to niepodobna; ja się nie mogę mylić... To nie przywidzenie. Te same zupełnie kontury... To ta sama twarz, tylko starsza o lat piętnaście... Mam dobrą przecież pamięć... Patrząc na te prześliczne rysy, zdaje mi się, że widzę urocze dziecię, które tak często widywałem to w Saint-Maude, to na trawnikach lasku Vincennes, bawiące się ze swojemi towarzyszkami, urocze dziecię, któremu oddałem moją duszę... Skąd pochodzi to dziwne podobieństwo?... Czyż prawdopodobnem jest, czyż jest możebnem, żeby miał to być jedynie wybryk natury?...
Grzegorz Vernier wyrwany został z tej głębokiej zadumy wejściem Róży, która wróciła z lekarstwem i srebrną łyżeczką.
Odebrał od niej jedno i drugie i odezwał się do znękanego pana Delariviére.
— Odwagi! szanowny panie, odwagi i spokoju. Zapewniam pana, że będzie wszystko jak najlepiej. Racz-no mi pan dopomódz, oto trochę musimy unieść panią koniecznie.
Bankier spełnił wezwanie.
Grzegorz Vernier podniósł poduszki poza plecami Joanny i posadził ją prawie na łóżku. Nalał jej łyżeczkę lekarstwa i nie bez trudności wlał go pomiędzy zaciśnięte zęby młodej kobiety.
Pan Delariviére, śmiertelnie blady, z twarzą zapłakaną, wyczekiwał ledwie żywy na rezultat tej walki.
Vernier wydostał zegarek i śledził posuwające się wskazówki. Głębokie milczenie panowało w pokoju. Upłynęło dziesięć minut, a były one wiekiem całym dla bankiera. Doktor poważny, zimny i pewny siebie, napełnił łyżeczkę miksturą po raz drugi i wlał ją znowu w usta chorej.
— Przypuszczam — odezwał się — że skutek nastąpi przed upływem dziesięciu minut.
— Dziesięć minut... — powtórzył pan Delariviére i głosem zagasłym prawie dodał: — Czy ona cierpi?...
— Nie panie... — Stan to letargiczny, znieczulenie najzupełniejsze.
Znowu zapanowało milczenie.
Nagle z nastaniem dziesiątej minuty usta Joanny drgnęły, a z piersi jej wydobywało się spazmatyczne westchnienie.
Bankier krzyknął i chciał się rzucić ku chorej. Grzegorz Vernier powstrzymał go gestem, a jednocześnie szepnął:
— Ocalona! potrzeba jednak, ażeby pana nie widziała, ażeby nie słyszała pana wcale. Potrzeba, aby wolno powróciła do przytomności. Nie można przerywać tego budzenia się ciała i duszy. Po tym strasznym kryzysie, który mógł być śmiertelnym, przyjdzie wskutek lekarstwa sen dłuższy, ale łagodny i pokrzepiający.
— Jak długo sen ten trwać może?...
— Nie mogę określić dokładnie, ale bądź pan zupełnie spokojny, zapewniam pana, że chora jest ocaloną...
Pan Delariviére pochwycił obie ręce doktora i ściskał je z uczuciem wdzięczności.
Oczy zaszły mu ponownie łzami, ale tym razem były to łzy radości.
Zesztywniałe członki Joanny zaczynały nabierać życia. W tej chwili zastukano lekko do drzwi.
Doktor sam poszedł otworzyć.
To pani Lariol, właścicielka hotelu, weszła na palcach do pokoju.
Była to mała czterdziestoletnia osóbka, okrąglutka i bardzo przystojna.
Doktor przyłożył palec do ust na znak, żeby nie mówić głośno, i wskazał ręką na pana Delariviére.
Pani Lariol zbliżyła się do bankiera, złożyła mu ukłon głęboki i rzekła głosem przyciszonym:
— Wybacz mi pan, że ośmieliłam się przyjść tutaj niewzywana. Żałuję bardzo, że nie mogłam osobiście przyjąć pana. Jeszcze spałam... Kładę się spać ostatnia, to więc niech mnie usprawiedliwi. — Przychodzę po rozkazy. — Spodziewam się, że nic panu nie brakowało i że Róża dobrze mnie zastąpiła.
Pan Delariviére skinął głową potakująco, a doktor powiedział:
— Róża doskonale się wywiązała z zadania, kochana pani Lariol, pan nie może się odchwalić przyjęcia, jakie znalazł tutaj.
— Bardzo mnie to cieszy — powiedziała gospodyni, rzuciwszy badawcze spojrzenie na łóżko. — Pan szanowny zapewne kilka dni u nas zabawi z powodu choroby pani?...
— Bardzo to prawdopodobne, a nawet pewne — odrzekł bankier.
— Dlaczego się ośmieliłam o to zapytać, zaraz się wytłómaczę: — Otrzymałam dziś rano telegram z Paryża, zamawiający wszystkie frontowe okna hotelu. Jeżeliby państwo nie mieli więcej zamiaru pozostać w hotelu, mogłabym wynająć okna i to za znaczną bardzo sumę.
— Wynająć okna? — powtórzył zdziwiony pan Delariviére, który jak wiemy, nie słyszał był wcale poprzedniego opowiadania Róży. — Czyż na tym placu ma się odbyć coś nadzwyczajnego?...
— Egzekucja — odrzekł Grzegorz Vernier.
Bankier skrzywił się z odrazą.
— Tak panie... — ciągnęła pani Lariol — będą gilotynować pewnego łotra, a ciekawych tak dużo, że ofiarują po sto franków na okno.
— Sto franków... ażeby widzieć jak człowiekowi głowa spadła! — mruknął bankier — drogo doprawdy płacą za tak okrutne widowisko.
— Łotr, któremu wymierzoną zostanie sprawiedliwość, nie był zwyczajnym jak inni mordercą... — wtrąciła gospodyni hotelu. — Proces jego pozyskał rozgłos niezwykły... Miał zagorzałych obrońców i zawziętych przeciwników. Z tego powodu proszę pana ze wszystkich stron przybywają, aby być przy jego śmierci... — Trzeba panu powiedzieć nadto...
Pani Lariol miała zamiar rozpocząć opowiadanie, ale doktor powstrzymał ją gestem stosownym.
— Niech się pani nie kłopocze — rzekł pan Delariviére. Obecność moja nie narazi pani na żadną a żadną szkodę. Nic pani nie straci na tem, że nie wynajmie amatorom niezdrowych wzruszeń czterech okien, które zajmujemy.
— O! — wykrzyknęła pani Lariol — jeżeli uprzedziłam szanownego pana, to wcale nie w zamiarze wyzysku... To dla tego tylko poprostu...
— Ażeby mię poznajomić z bieżącą ceną miejską — dokończył pan Delariviére.
— Tak jest proszę pana...
— A więc zapłacę według jutrzejszej taryfy, tak jakbym i ja miał upodobanie patrzeć na głowę spadającą do zakrwawionego kosza. Niech pani każe dopisać w rachunku dwadzieścia luidorów za cztery okna...
Pani Lariol przyjęła oświadczenie z uśmiechem i grzecznym ukłonem.
— Pan bardzo jest uprzejmym — powiedziała. — Czy nie mogę czem służyć panu?...
— W tej chwili nic mi nie potrzeba.
— Czy nie zechce pan zjeść śniadania? — zapytał Grzegorz Vernier.
— Nie mam żadnego apetytu...
— Być może, ale pomimo to potrzeba się posilić koniecznie!... Niechaj się pan przymusi, jeżeli nie chce, abym niezadługo zająć się musiał nim także... — Pojmuję, że doświadczasz pan skutków ciężkich wzruszeń, ale nadzieja i spokój powinny były wstąpić już do pańskiej duszy... Nie potrzebujesz pan odtąd niczego się obawiać... Pamiętaj pan o swojem zdrowiu, bo ono jest koniecznem...
— Jeżeli się zgodzę na śniadanie — odrzekł bankier — to jedynie pod warunkiem, że doktor nie odmówisz mi towarzystwa.
— Ale...
— Przepraszam... żadnego ale! Pod tym tylko warunkiem, że będziemy jedli razem, spróbuję coś przekąsić. Czuję dobrze, że gdybym sam pozostał, zabrakłoby mi odwagi.
— Ha! jeżeli idzie o dodanie panu odwagi, to zostaję.
— Za dwadzieścia minut będzie gotowe wszystko — zawołała pani Lariol. — Gdzie panowie nakryć każą?...
— Zejdziemy na dół — odrzekł doktor — tam będziemy mogli porozmawiać swobodnie, nie przerywając spokoju chorej. Menu pozostawiamy pani. Tylko niechajże pani zechce dowieść, że jej zakład posiada pierwszorzędnego kucharza.
— Bądź pan spokojnym, konsyljarzu...
— I niech pani będzie łaskawą kazać powiadomić gospodynią moją, że nie przyjdę do domu.
— Zaraz pójdę uprzedzić o tem Magdalenę.
Pani Lariol wyszła a pan Delariviére raz jeszcze podziękował doktorowi za przyjęcie jego zaproszenia.
— Rozumiem, że samotność w tej chwili byłaby dla pana bardzo przykrą — rzekł uprzejmie młody człowiek. — Ale sza! słuchaj pan!
Z ust Joanny wydobyło się lekkie westchnienie.
Młoda kobieta leżała nieruchoma, ale oddech miała już zupełnie spokojny i całkiem regularny.
Bladość z twarzy jej szybko ustępowała.
Grzegorz Vernier ujął puls chorej.
— Gorączka się zmniejsza i wkrótce zniknie zupełnie, dzięki pokrzepiającemu uśpieniu, jakie spowodowało lekarstwo. Sen ten trwać będzie trzy albo cztery jeszcze godziny, poczem pani, po przebudzeniu czuć się będzie prawie zupełnie zdrową.
Bankier uściskał serdecznie ręce doktora.
Na twarz Joanny zaczęły występować kolory. Łagodna jej piękność i młodość wracały.
Co minutę większe podobieństwo, pomyślał Grzegorz Vernier, wpatrując się w Joannę. Zdaje mi się, że widzę starszą siostrę mojej ukochanej.
Pan Delariviére pochylił się nad uśpioną małżonką i złożył przeciągły na jej czole pocałunek. Gwałtowna w nim nastąpiła przemiana. Prawie odmłodniał, patrząc na powracającą do życia ukochaną żoneczkę...
Róża przyszła zawiadomić, że śniadanie podane.
Doktor zamknął okno, zapuścił rolety, ażeby w pokoju było znowu na pół ciemno, i wyszedł z bankierem.
Do śniadania nakryto im nie w wielkiej sali jadalnej hotelu, ale w małym pokoiku, którego okna wychodziły na ogród. Klomby kwiatów napełniały atmosferę silnym zapachem. Ptaszki słonkiem rozradowane wyśpiewywały zawzięcie. Stół zastawiony z pewną elegancją mile wpadał w oczy. Bielizna śnieżnej białości, rznięte kryształy i staroświeckie srebra czyniły honor domowi.
Róża w jasnej sukience, białym fartuszku, w maleńkim czepeczku na czarnych włosach i z serwetką w ręku, sprawdzała, czy czego nie braknie w nakryciu.
Pan Delariviére uspokojony przez doktora i pełen w jego wiedzę ufności, odzyskał swój zwykły humor i z wesołą prawie twarzą towarzyszył swojemu gościowi.
Róża wchodzącym ładnie się pokłoniła.
— A to stół co się nazywa elegancko nakryty — powiedział bankier — szczerze panience winszuję...
Młoda dziewczyna zarumieniła się i zapytała:
— Jakie wina panowie pić będą?
— No, jakie, panie doktorze?
— O, tutaj jest w czem wybierać!... Piwnica w hotelu pod „Wielkim Jeleniem“ ma ustaloną renomę.
— Czy pija pan Bordeaux czy burgundzkie?
— Na tym punkcie jestem filozofem.
— W takim razie spróbujemy i jednego i drugiego... Niech panienka każe podać butelkę Volnage i butelkę Saint-Emilien.
— Z po za fasek — dorzucił, śmiejąc się doktor.
Róża wybiegła, a za chwilę powróciła z przekąskami na tacy i dwoma omszałemi butelkami obiecującego pozoru.
Pospieszamy dodać, że pozór nie był wcale zwodniczym, że wino, jak to mówią, warte było buzi.
— Doktorze — rzekł bankier, skoro zajęli miejsca przy stole — powiedz mi z łaski swojej, co to za egzekucja ma się odbyć tutaj rano na placu, i skąd tak żywo zajmuje ciekawość ogólną, że aż okna wynajmują?
— Bodaj szanowny panie — odpowiedział doktor — że sąd kryminalny nie miał jeszcze do sądzenia sprawy tak dziwnej i tak tajemniczej...
— Naprawdę?
— Tak utrzymują ci wszyscy, którzy byli na posiedzeniach. A muszę przyznać, że i ja zajmowałem się tą sprawą z gorączkową ciekawością.
— Idzie zapewne o jakie morderstwo, skoro sąd wydał wyrok śmierci...
— Tak jest, o morderstwo...
— Czy może mnie pan objaśnić, w jaki sposób zbrodnia została popełnioną?...
— Najdoskonalej... Nad brzegiem Sekwany, o parę set metrów od ostatniego domu w Melun, istnieje prześliczna posiadłość, właścicielem której był elegancki młody człowiek — niejaki Fryderyk Baltus. Bogaty, prowadził dom na dużą skalę, a latem i zimą mieszkał w willi ze swoją siostrą, panną Pauliną Baltus, osobą prześliczną, ogólnie kochaną i szanowaną. Otóż jest temu około pięciu miesięcy, dnia trzeciego grudnia, ogrodnik miejscowy, wybrawszy się bardzo rano do Melun, o dwadzieścia kroków od sztachet ogrodowych, potknął się o ciało ludzkie, leżące pod śniegiem, który od kilku godzin sypał bezustannie...
— A to ciało? — zapytał żywo bankier.
— Było ciałem pana Fryderyka Baltusa...
— Zamordowano go zatem?
— Tak panie... Jedna kula strzaskała mu głowę, druga przeszyła mu serce, a oględziny sądowe wykazały nadto, że, trzecia kula odbiła się o twardy jakiś przedmiot i przedziurawiła ubranie ofiary, trochę wyżej ponad lewem biodrem, właśnie w miejscu, gdzie była kieszeń i gdzie zabity nosił zwykle pugilares...
— Uśmiercono zatem nieszczęśliwego wystrzałem z rewolweru?
— Tak! — Baltus napadnięty o jakie sto metrów od willi, pod kląbem drzew, miał tyle jeszcze siły, że się dowlókł do sztachet... Tu dopiero upadł i wyzionął ducha, pozbawiony wszelkiej pomocy... Zawiadomiona policja zabrała ciało i natychmiast rozpoczęła śledztwo. Przeszukano około willi i pod drzewami, o których wspomniałem, znaleziono rewolwer pod śniegiem. Wszystkie trzy naboje były wystrzelone. Była to zatem bezwątpienia ta sama broń, którą zbrodnię popełniono.
— Morderca znikł bez śladu?...
— Sypiący się śnieg zawiał najmniejszy ślad stóp ludzkich.
Ale — zapytał bankier — jakże można było się przekonać, że Baltus napadnięty został pod drzewami?
To rzecz najprostsza w świecie... Odgarnięto ostrożnie śnieg w miejscu, gdzie rewolwer został znaleziony... i szeroka kałuża krwi ukazała się na ziemi! Poszli za temi krwistemi śladami i doszli do miejsca, w którem upadła ofiara, ażeby się już nie podnieść więcej.
— Nikt nie słyszał wystrzałów?
— Nikt!...
— To szczególne!...
— Nie... Willa, jak powiadam, jest odosobnioną. Znajduje się conajmniej o jakie dwieście metrów od ostatniego domu, w dole mostu do Melun. O tak późnej godzinie wszyscy już spali, a słabe wystrzały rewolwerowe. nie mogły zwrócić uwagi.
— Zbrodnia zatem popełnioną została w nocy?
— Śledztwo wykazało, że Baltus przybył z Paryża o dziesiątej minut pięćdziesiąt siedm, napadnięty więc mógł zostać około północy.
— A przyczyną zbrodni, zemsta czy rabunek?
— Rabunek... to nie ulega najmniejszej wątpliwości, bo nie znaleziono pugilaresu.
— Co on zawierał?
— Różne papiery i pieniądze.
— Dużo?
— Piętnaście tysięcy dwieście piędziesiąt franków w biletach bankowych...
— Czy mógł kto wiedzieć o tem, że Baltus ma przy sobie taką sumę?
— Niewiadomo... Odebrał je od swego bankiera o czwartej po południu. Miał nieszczęśliwy wyjeżdżać właśnie do Nicei, ze swoją siostrą, którą kochał nad życie... U bankiera, starego przyjaciela rodziny, doznał wielkiej przykrości...
— Z powodu?...
— Z powodu jednego z czeków, skradzionego czy zagubionego, na którym nad podpisem wpisano dosyć znaczną sumę na okaziciela i tę bankier wypłacił...
— Więc ten czek mógł być jakąś przecie wskazówką?...
— Jakim sposobem?.. Bankier nie znał wcale tego, kto z nim przyszedł... na pokwitowaniu położono nazwisko fałszywe... Zresztą czek zniknął razem z pugilaresem i biletami bankowemi...
— Dobrze, ale ja w tem wszystkiem — zauważył pan Delariviére — nie widzę nic takiego, coby się tyczyło skazanego człowieka.
— Cierpliwości... — odrzekł Grzegorz Vernier dojdziemy zaraz i do tego człowieka... Rozumiesz pan dobrze, że nazajutrz po spełnionej zbrodni, wszystkie brygady żandarmerji były na dwadzieścia mil dookoła w gorączkowym ruchu... — We dwa dni później sąd w Melun otrzymał od sądu w Fontenebleau wiadomość, iż przytrzymany tam został jakiś włóczęga, którego możnaby podejrzewać o zamordowanie Fryderyka Baltusa.
— Czy były poszlaki jakie przeciwko temu włóczędze? — zapytał pan Delariviére.
— Zabijające.. — odrzekł doktor.
— Jakie?
— Człowiek ten wszedł do kupca winnego i zjadł skromne śniadanie, a gdy przyszło do zapłacenia należności, wydobył z kieszeni bilet pięćdziesięciofrankowy...
Ponieważ nie wyglądał wcale na posiadacza takiej sumy, kupiec zaczął się przyglądać uważnie banknotowi i zauważył, nie bez zdziwienia, że był przedziurawiony w czterech miejscach, jakby złożony we czworo, został przedziurawiony kulą. W Fontenebleau wiedziano już naturalnie o morderstwie popełnionem w Melun. Nędzny ubiór i nieosobliwa mina nieznajomego nie wzbudzały zaufania. Zaraz też kupiec powziął pewne podejrzenie.
— Nie mam drobnych — powiedział — pójdę zmienić pieniądze u sąsiada...
I wyszedł, dla tego po prostu, aby zawezwać policją. W pięć minut później nieznany jegomość został zaaresztowany i odprowadzony do komisarza policji. Zrewidowano go i podejrzenie zmieniło się w pewność zupełną.
— Jakim sposobem?
— Znaleziono przy łotrze pugilares Fryderyka Baltusa.
— Czyż był tyle głupim, że go zatrzymał przy sobie? — zawołał bankier.
— Tak, właśnie.
— Ależ to dowód bezwzględny!...
— Tak samo osądził i komisarz policji.
— Cóż się stało z piętnastoma tysiącami franków?
— Zniknęły!.. Pugilares, przedziurawiony w kilku miejscach, zawierał tylko dwa bilety stu frankowe, podziurawione w ten sposób, co i pięćdziesiąt franków... Widocznie kula, której ślad znaleziono ponad lewem biodrem pana Baltusa, straciła siłę, przeszywając skórę pugilaresu. Nie było żadnej wątpliwości!... Pojmano prawdziwego mordercę nieszczęśliwego młodzieńca. Czy jesteś pan także tego zdania?
— Jestem pewny, że nie pozostało nędznikowi, jak tylko przyznać się odrazu do winy...
— Wcale tego nie uczynił... Badany przez komisarza policji, wypierał się stanowczo wszelkiego udziału w zbrodni... Przyprowadzony do Melun i postawiony wobec trupa, zachował się tak samo... Dowiedziono mu, że skoro znaleziono przy nim pugilares ofiary, wina jego jest jasną jak słońce, on jednak ciągle się wypierał, spokojnie, stanowczo, bez żadnej a żadnej arogancji...
— Jakże się tłómaczył jednak z posiadania pugilaresu?
— Odpowiadał ciągle: „Dano mi go”.
— Któż mu go dał jednakże?...
— Komisarz policji stawiał, rzecz prosta, to pytanie, a podejrzany odpowiadał: „Człowiek, którego prosiłem o jałmużnę w nocy, w lesie Seineport“.
Pan Delariviére wzruszył ramionami.
— Jałmużna z piętnastu tysięcy franków! — wykrzyknął. — To poprostu szaleństwo!
— A jeżeliby ten nędznik powiedział prawdę? — mruknął Grzegorz Vernier.
— Niepodobna!...
— Dlaczego? Sprytny morderca Fryderyka Baltus, napotkawszy żebraka, mógł sobie tak rozumować: „Jeżeli dam temu człowiekowi część owocu mojej zbrodni, jeżeli złożę w jego ręce dowody oskarżające, to zwrócę przeciwko niemu podejrzenie, jakieby mnie mogło dosięgnąć. Zaplątany w zarzuconą siatkę, napróżno się będzie szamotał, aby o swojej niewinności przekonać.“
— Rzeczywiście, że to jest możliwe — odrzekł po chwilowem zastanowieniu bankier. — Ale można było albo zwalić, albo utrwalić dowody materjalne, za pomocą dowodów moralnych... Łatwo było wywiedzieć się o przeszłości tego człowieka, łatwo wybadać, czy jego życie przeszłe pozwala przypisywać mu zbrodnią, łatwo było wyśledzić, czy doszedł naprawdę do tego, iżby zdolnym był w nocy, w lesie i to w czasie zimna i zawiei śnieżnej, w czasie, kiedy najbiedniejszy znajdzie sobie jakieś schronienie, czyhać na spełnienie morderstwa?...
— Niestety! sprawiedliwość potknęła się o niemożebną do przebycia zaporę...
— Jakto? — odezwał się pan Delariviére, zaintrygowany i zaciekawiony opowiadaniem doktora.
Vernier mówił dalej:
— Obwiniony nie miał przy sobie żadnych dowodów, pozwalających nabrać przekonania, kto on rzeczywiście. Badano go, Bóg wie, ile razy i nic się nie dowiedziano
— Na pytanie, jak się nazywasz?...
— „Piotr“ — odpowiadał.
— „To jest imię chrzestne, ale jakie jest twoje nazwisko“?
— „Nie mam nazwiska”.
— Gdzie się urodziłeś“?
— „Nie wiem“.
— „Ile masz lat“?
— „Nie wiem“.
— „Gdzie mieszkałeś, zanim do Fontenebleau przybyłeś“?
— „Na gościńcach“.
— „Co robiłeś“?
— „Żebrałem“.
— „Masz ojca lub matkę”?
— „Nie znałem ich nigdy“.
— „Masz choćby krewnych jakich“?
— „Nie znam żadnych”.
— Jednem słowem nie i nie. Widocznie miał ten człowiek żelaznej woli jakieś ważne powody do ukrywania nazwiska, miał interes w otaczaniu swej osoby nieprzeniknioną ciemnością.
— I nie zmienił do ostatka systemu? — zapytał bankier.
— Ani żartem choćby! Ile razy stawiano go przed sędziego śledczego, tyle razy powtarzał jedno i to samo, a kończył zawsze oświadczeniem: „Jestem niewinny!...“
— Rzeczywiście, że to coś niezmiernie dziwnego!... Powiedz mi jednak doktorze, czy śledztwo, co do sprawdzenia osoby, przeprowadzone zostało starannie?
— Najstaranniej, ale zgoła bez żadnego rezultatu, co jest tem więcej zastanawiające wobec faktu, iż obwinionego łatwo jest dokładnie opisać... Ma on sparaliżowaną prawą rękę...
— Sparaliżowany jest na prawą rękę? — powtórzył zdumiony bankier.
— Tak panie, a paraliż ten wywołała głęboka rana, rodzaj zgruchotania... Sprawiedliwość chciała użyć sposobu, jaki się prawie zawsze udaje, chciała fotografje obwinionego rozesłać na wszystkie strony. Ale kiedy przystąpiono do zdjęcia fotografji, nieszczęśliwy wpadł poraz pierwszy w taką wściekłość, że trzeba go było wpakować w kaftan warjatów. Klisza wyszła tak niedokładnie, że na nic się nie przydała.
— Cóż więc za tajemnicę może mieć u licha ten człowiek? — zapytał Delariviére — że woli śmierć na szafocie, niż ujawnienie swej osoby.
— Gubię się w przypuszczeniach.
— W jakim jest wieku i do jakiej należeć może klasy społecznej?...
— Może mieć lat czterdzieści trzy do czterdziestu pięciu, odebrał, jak się zdaje, pewne wykształcenie, prezentuje się wcale dobrze i wyraża poprawnie.
— Czy nie będzie to jeden z tych synów marnotrawnych, pochodzących z lepszych rodzin, a doprowadzonych przez rozpustę do nędzy, a przez nędzę do zbrodni?... Resztki wstydu nie pozwalają mu rzucać plamy na nazwisko, cieszące się może szacunkiem.
— Może... wszystkie przypuszczenia są możebne.
— Czy widziałeś tego człowieka z bliska, doktorze?
— Widziałem. Dzięki uprzejmości naczelnego lekarza więzienia byłem w celi więźnia i rozmawiałem z nim nawet.
— Musi się oburzać na swych sędziów?
— Protestuje przeciw wyrokowi, ale znosi swój los z zupełną rezygnacją. Powtarza bez żadnej złości: „Jestem niewinny!...“
— Starano się też dowiedzieć, czy poprzednio nie istniał jaki stosunek pomiędzy nim a ofiarą?
— Pomyślano i o tem, ale się nic nie dowiedziano. Panna Paulina Baltus nie widziała go u brata nigdy.
— Czy zamordowany nie miał jakich nieprzyjaciół zawistnych?
— Nic o tem niewiadomo... Był to młody człowiek bardzo miły i bardzo uprzejmy, kochany i poważany przez wszystkich... Przyczyną zbrodni mogła być tylko chęć rabunku. Takie jest zdanie ogólne, a ja je w zupełności podzielam.
— Sędzia śledczy nie był bezczynnym, zapewniam pana — ciągnął Grzegorz Vernier — i nie zamykał się w ciasnych granicach. Robił wszystko, co tylko możebnem było, ale nie osiągnął nic...
— A więc prawda doktorze — rzekł pan Delariviére — że rzadko o tak jak ta tajemniczą kryminalną sprawę. Ten skazaniec to żyjąca jakaś zagadka albo warjat może...
— Że jest przy zdrowych zmysłach, za to zaręczam — powiedział Grzegorz.
— Posiedzenia sądu musiały być niezmiernie ciekawe.
— Nadzwyczajnie. Proces trwał pięć dni z rzędu i przez te pięć dni, nie przesadzam, przynajmniej trzydzieści tysięcy osób, przybyłych z różnych stron, brało udział w tym smutnym spektaklu... Ale jak zwykle wielu było wezwanych, lecz mało wybranych.
— Czy spodziewano się wyroku śmierci?
— Tak, chociaż muszę zaraz dodać, że dyskutowano nad nim niezmiernie długo.
— A jakaż jest twoja osobista opinja doktorze? Czy sądzisz, że winnym jest ów człowiek?
Grzegorz Vernier odpowiedział bez wahania:
— Nie, nie wierzę w to zupełnie!...
Bankier poruszył się zdziwiony.
— Jakto? — wykrzyknął — pomimo tych dowodów materjalnych, o których mi powiedziałeś, przypuszczasz, że skazano niewinnego?
— Przypuszczam.
— Na czem opierasz swoje przypuszczenie?
— Na pewnych faktach, powtarzanie których zajęłoby czasu za dużo, a na które sąd i sędziowie nie zwrócili, jak mi się zdaje, dostatecznej uwagi.
— Nie mogli przecież wobec jawnych dowodów uniewinnić oskarżonego?
— Jestem zdania, że co najmniej powinni byli przyznać okoliczności łagodzące i nie wysyłać na szafot człowieka nieszczęśliwego, a może niewinnego zupełnie.
— Członkowie sądu karnego sądzą według swojego sumienia, a nie wahali się jednakże...
— Niestety nie! — odrzekł doktor, ale według mnie prawdziwą i jedyną przyczyną surowości wyroku był ten zapamiętały upór obwinionego, było to trzymanie się jego w ciemnościach...
Przypuszczano, że ten człowiek dlatego tak gwałtownie starał się ukrywać swoją przeszłość, bo nie chciał ażeby wyszły na jaw jego poprzednie zbrodnie. Sędziowie wyrokując podług sumienia, spełnili tylko obowiązek... Jestem pewny jednakże, że niejeden z pomiędzy nich nie będzie mógł spać spokojnie jutrzejszej nocy. Niestety będzie to już zapóźno trochę! Winny czy niewinny jutro stracony zostanie...
— Odwołanie się do drogi łaski nieskutkowało?
— Wczoraj właśnie nadeszła odmowna odpowiedź do sądu. Jutro rano spadnie do kosza gilotyny głowa nędznika mordercy, albo nieszczęśliwego męczennika.
Śniadanie się skończyło.
Doktor spojrzał na zegarek i wstał od stołu.
Zaraz potem obaj panowie powrócili na drugie piętro i weszli na palcach do pokoju, w którym spoczywała pani Deleriviére.
Młoda kobieta spała ciągle snem głębokim. Oddech miała regularny i zupełnie spokojny. Puls powrócił do stanu normalnego prawie. Gorączka ustępowała.
— Widzi pan — odezwał się Grzegorz — wszystko bardzo dobrze idzie...
Bankier jaśniał radością.
— Jak długo trwać będzie jeszcze ten sen dobroczynny? — zapytał.
— Godzinę... dwie najwyżej... Muszę objaśnić pana, co zrobić w chwili przebudzenia.
— Spełnię wszystko z religijną akuratnością.
— Rzecz zupełnie prosta. Skoro pani ocknie się, poda jej pan łyżeczkę tego oto lekarstwa i następnie będzie pan je dawał co kwadrans. Nie potrzebuję przestrzegać o jak największej punktualności.
Będę siedział z zegarkiem w ręku.
— Tymczasem żegnam pana, do widzenia.
— Opuszczasz mnie doktorze?
— Na krótko... Obecność moja niepotrzebna tu w tej chwili, a mam odwiedzić kilku pacjentów, niecierpliwiących się napewno moją długą nieobecnością...
— Słusznie, ale przychódź pan niezadługo.
— Przyjdę...
— I zapewniasz mnie pan, że mogę być zupełnie spokojny?
— Najzupełniej, daję panu na to słowo honoru.
Grzegorz Vernier pożegnał pana Delariviére i wyszedł z pokoju. Kiedy schodził ze schodów, tysiące myśli snuło mu się po głowie. Piękną buzię chorej bezustannie miał przed oczami.
— Czy to siostra tej, którą kocham? — zapytywał sam siebie — czy matka? Co znaczy to szczególne podobieństwo, czyżby można to przypisać tylko przypadkowi? Nie mam odwagi zapytać... Jakby się tu dowiedzieć?
W chwili kiedy doktor miał wychodzić z hotelu, cały pochłonięty myślami, omnibus kolei żelaznej zatrzymał się przed bramą. Spostrzegłszy Grzegorza Vernier, którego fizjognomja, jak powiedzieliśmy wyżej, była uderzająco piękna, a postawa, pełna elegancji i prostoty, oznaczała człowieka dobrze wychowanego, dwie kobiety się zatrzymały.
Doktor skłonił się prawie nie patrząc na nie i poszedł dalej.
Niepotrzeba było łudzić się co do tego, jaką pozycją towarzyską zajmowały nowo przybyłe.
Obie były bardzo ładne — jedna brunetka, a blondynka druga. Trochę rażąca elegancja ich wiejskich kostjumów, widoczna kokieterja, maleńkie ekscentryczne kapelusiki, prześliczne warkocze, jeden czarny jak heban, a drugi połyskujący jak złoto, rozchodzący się dookoła silny zapach perfum, duńskie rękawiczki do łokci, za duża ilość bransolet, eleganckie buciki na obcasach, na dziesięć przynajmniej centymetrów wysokich, odrębny styl ogromnych wachlarzy, zawieszonych u boku na srebrnych łańcuszkach z agrafką, wszystko to zaraz na pierwszy rzut oka zdradzało, że ładne te osóbki należały do świata wesołego, że były artystkami drugorzędnych teatrzyków paryskich.
— Ato co za prześliczna główka — odezwała się głośno prawie młoda blondynka, śledząc oczami za Grzegorzem Vernier.
— Jakiś gentleman widocznie — potwierdziła brunetka.
— Gentleman? — wykrzyknął szepleniącym głosem jeden z kawalerów, asystujących damulkom — nie znasz się widzę na gentlemeństwie, moja Adelo? Czarny surdut, czarna kamizelka, biały krawat przed godziną siódmą!... Któż się tak, proszę cię, ubiera! Gdzież w tem jakikolwiek szyk?... O, nigdy w świecie nie może taki być gentlemanem i nigdy członkiem żadnego klubu, nigdy nie może do wielkiego należeć świata... Może to adwokat, albo notarjusz, to co innego, a najprędzej, to urzędnik jakiś pogrzebowy...
— E! — zawołał drugi młodzieniec, starszy o lat cztery lub pięć od towarzysza — czy cię mucha jaka ugryzła, czy co, kochany baronie? Czego chcesz od tego czarnego surduta i białego krawata, któregoś nigdy dotąd nie widział i nie zobaczysz już prawdopodobnie nigdy? Pomyślmy nareszcie lepiej oto o śniadaniu, bo umieram doprawdy z głodu...
— Fabrycjusz ma racją! — zawołały obie kobiety. — Brawo Fabrycjuszu!
Fabrycjusz Leclére, bo tak się nazywała osobistość, którą wprowadziliśmy na scenę i która odegra główną rolę w opowiadaniu naszem, był wysokim, pięknym mężczyzną, lat dwudziestu sześciu, albo dwudziestu siedmiu, o bujnym, płowym włosie, wspaniałej brodzie, okalającej twarz bladą, orlim nosie i czarnych, ładnie oprawnych oczach.
Całość, jakąśmy opisali, była ujmującą, tem więcej, że fizjognomja Fabrycjusza Leclére, na pierwsze spojrzenie, zdawała się uśmiechniętą i dobroduszną, i robiła wyborne wrażenie, lubo dla uważnego obserwatora inaczej się przedstawiała.
Kiedy to młody ów człowiek zapomniał się na chwilę, można było przekonać się, że spojrzenie jego było fałszywe i latające, że jego uśmiech zmieniał się często w rodzaj skrzywienia bardzo złej natury.
Fabrycjusz ubrany był nader starannie, w elegancki garnitur z materjału angielskiego, i wyróżniał się tem wybitniej od swojego towarzysza podróży, barona Pascala de Landilly, syna dobrej rodziny, maleńkiej, jakby gumowej figurki, z którą zabierzemy zaraz znajomość.
Pascal de Landilly, młodzieniec dwudziesto dwu letni, pochodził jak powiedzieliśmy, z dobrej i bogatej rodziny, osiadłej na prowincji, niski, szczupły, raczej chudy, wyglądał na suchotnika, lubo cieszył się niezłem zdrowiem, którego nadużywał niegodziwie. Ponieważ chciał uchodzić za ostatni wyraz szyku, nosił, aby się tęższym wydawać, ubranie za szerokie i wyglądał w nim fatalnie. Ubranie to sporządzone z materjału w różnokolorowe kraty, olbrzymi kołnierzyk, otaczający cienką szyję, krawat jedwabny blado niebieski, przeciągnięty przez złotą obrączkę, ozdobioną podkowami o diamentowych gwoździkach, spinka u mankietu w tym samym stylu, skarpetki jedwabne różowe w białe paski, małe buciki z ogromnemi fontaziami, kapelusz okrągły z brązowego filcu opasany wstążką niebieską, sprawiły by niemałą z pewnością uciechę jakiemu komikowi z Palais Royale, albo śpiewakowi bouffe z Cafe concert.
Jasne blond włosy pana barona, rozdzielone i zaczesane nad wąskiem czołem, małe wąsiki, rzadkie faworyty, oczy fajansowe, usta zawsze na wpół otwarte do śmiechu, monokl wreszcie jakby wprawiony w oko, nadawały jego fizjognomii wyraz zarozumiałego idjoty. Śmiał się bezustannie i bez żadnej przyczyny, gałkę od laseczki trzymał ciągle w buzi i przybierał postawę pajaca, poruszanego umieszczoną w tyle nitką.
Pod względem moralnym była to nicość zupełna. Głupi i śmieszny, nie był wcale takim złym, ani takim rozpustnym, za jakiego się okazywać pragnął.
Młoda blondynka nazywała się Matylda Jancelyn.
Towarzyszka jej brunetka kryła pod arystokratycznym pseudonimem Adeli de Cèvrac prawdziwe swe nazwisko de Gerlache.
Fabrycjusz Leclére wszedł do hotelu a za nim mały baron i obydwie kobiety.
W sali ogólnej, zupełnie teraz pustej, przygotowywano kawę.
Pani Lariol królowała po za palisandrowym kontuarem, na którym ustawione były butelki z różnymi likierami, stosy spodków, a na każdym po cztery kawałki cukru, masa łyżeczek i imbryk platerowany, zupełnie nowy, błyszczący.
Dzielna gosposia opuściła natychmiast zajmowane stanowisko i podążyła ku wchodzącym.
— Kogo ja widzę, to pana Fabrycjusza! — wykrzyknęła wesoło.
— W jego własnej osobie, kochana pani — odrzekł młody człowiek. — Przyprowadzam pani gości!...
— Bardzo panu wdzięczna jestem — odparła pani Lariole i pięknie dygnęła. — Ale, dla czego to — dodała zaraz — tak już bardzo dawno nie pokazywał się pan u nas?
— Nie byłem blisko półtora miesiąca...
— Akurat czterdzieści dni.
— Co za pamięć? — powiedział, śmiejąc się Fabrycjusz.
— Dlatego tak to dobrze pamiętam, iż byłeś pan po ostatniem posiedzeniu sądowem w tym samym dniu, w którym skazano na śmierć mordercę pana Baltusa...
Lekki dreszcz przeszedł od stóp do głów młodzieńca, ale twarz nie zdradziła w niczem tego, co się w duszy działo i odpowiedział z uśmiechem:
— A prawda! Zupełnie o tem zapomniałem...
— A jednak — ciągnęła pani Lariole — możesz się pan pochwalić, panie Fabrycjuszu, żeś jak nikt pilnował całej tej sprawy! Co dzień w sądzie, jak zapisał.
— Proces istotnie bardzo żywo mnie zajmował! Tak samo jak urzędnicy, jak sędziowie, jak wszyscy zresztą szukałem rozwiązania zagadki... Bo nie ma nic więcej zaciekawiającego, jak trudna do odgadnienia zagadka, którą się ma nadzieję rozwiązać. Z gorączkową ciekawością wsłuchiwałem się w odpowiedzi nieszczęśliwca, zasiadającego na ławie oskarżonych.
— I może będziesz go pan żałował? — wykrzyknęła pani Lariol.
— Dlaczegożby nie?...
— Taki nędznik wcale nie zasługuje na litość... zabił, dobrze zrobią, że i jego zabiją! — A! domyślam się, czybyście państwo nie przybyli przypadkiem...
Pani Lariol nie dokończyła.
— Dla asystowania rozwiązania dramatu — dokończył Fabrycjusz. — Zgadła pani!.. Dzienniki paryskie ogłosiły, że egzekucja odbędzie się jutro.
Gospodyni skinęła głową potakująco.
— Nie chcieliśmy otóż — wykrzyknął baron de Landilly i wzruszył ramioami, zdawało mu się bowiem, że przy tym ruchu figura jego dobrze się wydaje — nie chcieliśmy, aby ta mała uroczystość familijna bez nas się obyła. Nie widziałem nigdy, jak gilotynują, więc też powiedziałem Fabrycjuszowi: „Trzeba nam pojechać, mój przyjacielu, to będzie w dobrym guście!“ Te panie naparły się, żeby nam towarzyszyć.
— Lepiejby daleko zrobiły, żeby były pozostały — odrzekł Fabrycjusz tonem niezadowolonym.
— A dla czego? — zapytała Matylda — czy my córki Ewy nie mamy prawa być ciekawe?
— Kiedy idzie o taki krwawy widok — odrzekł młody człowiek — ciekawość u kobiet zmienia się w okrucieństwo.
Adela Gerlache, przezwana de Cévrac, wzruszyła ramionami i rzekła:
— Patrzcie, pan Fabrycjusz pozuje! Dlaczegóż nie ma być wolno kobietom to, co dozwolone mężczyznom?...
Pascal zabrał głos i odezwał się sentencjonalnie:
— Dlatego, że kobiety są istotami słabemi, kiedy my mamy nerwy ze stali.
— Ze stali! — wykrzyknęła Adela — nie tak bardzo mój niebieski człowieczku. Jeżeli by ci naraz powiedziano, że to ty jutro rano masz być bohaterem tej uroczystości, jaka ma się odbyć na placu, że to ty zajmiesz miejsce skazanego, ciekawam, jakby wygladały te twoje stalowe nerwy.
Słowa te takie przykre zrobiły na baronie wrażenie, że pobladł bardziej jeszcze.
— Podobne żarty wcale mi się nie podobają i są do niczego niepodobne — rzekł, a po chwili przyszedłszy do siebie dodał — rozumiem, że nie byłoby bardzo przyjemnem, spojrzeć w lustro i spostrzedz, że się nie ma głowy na swojem zwykłem miejscu... rozumiem to, że za dużo byłoby szyku... słowo honoru...
— Tak czy owak — zakonkludował zniecierpliwiony już Fabrycjusz — te panie uparły się, żeby tu przybyć, a że kobiety co chcą to zrobią, więc przybyły... Wszelka na ten temat dyskusja, jest już obecnie zbyteczną. Niech oto lepiej kochana pani Lariol każe nam przygotować dobre śniadanie.
— Za kwadransik będzie podane, zaraz każę nakryć do stołu.
— Gdzie nam nakryją? — zapytała Matylda.
— Gdzie panie będą sobie życzyły?...
— W ogrodzie pod drzewami.
— Dobrze, niech będzie... — Różo, Tiennette, stół pod kasztanami.
— A — odezwała się ze śmiechem Adela — nie każe nam pani zapłacić za liszki, co nam będą wpadać w kieliszki?
— Czy panowie sami zadysponują menu?.. — zapytała pani Lariol.
— Pozostawiamy go uznaniu pani, byleby tylko była potrawa z ryb! — odezwał się Fabrycjusz, potrawa z węgorzy, w zakładzie pod Wielkim Jeleniem, ma sławę wszechświatową.
— A, prawda, że to my jesteśmy w Melun! — odezwał się mały baron, klaszcząc w ręce, ubrane w perłowe rękawiczki — jest nawet przysłowie o węgorzu z Melun, że zanim go oprawią, krzyczy apatant!... apatant!... Niech nam pani powie, czy naprawdę krzyczą tak wasze węgorze, gdy je ze skóry obdzieracie?
— Niezupełna to prawda, proszę pana...
— Przysłowie zatem żartuje z nas sobie, czyli brak mu zupełnie dobrego wychowania!...
— Wzięło ono początek z pewnej starej bardzo anegdotki.
— Niech nam ją pani opowie, daję słowo, że będziemy jej słuchać z największą ciekawością...
Pani Lariol prosić się nie kazała.
— Bardzo dawno temu — zaczęła — miano w Melun przedstawiać męczeństwo świętego Barthelamy, który jak niosą tradycje Kościoła, został żywcem odarty ze skóry... Niejaki Languille, mający grać rolę męczennika, przywiązany został do krzyża i miano go niby obdzierać. Gdy jednak zobaczył zbliżającego się z nożem w ręku i okrutną miną oprawcę, stchórzył biedaczysko i zaczął wrzeszczeć okrutnie. Jak się państwo domyślacie, rozweseliło to niezmiernie wszystkich zebranych, a w całem mieście zaczęto powtarzać po prezentacji: krzyczy jak węgorz, gdy go mają ze skóry obdzierać! Oto ta anegdotka.
— Brawo!... — wykrzyknął młody baron z zapałem. — Doskonała historyjka, muszę ją rozpuścić po świecie. Z pewnością będzie miała powodzenie.
— Ślicznie pani opowiada, kochana pani Lariol! ślicznie — odezwał się z kolei Fabrycjusz — ale nie o kroniki miejscowe chodzi nam w tej chwili. Zjemy śniadanie i obiad w Melun, i będziemy nocować tutaj.. Potrzebujemy zatem dwóch pokoi.
— Dwóch pokoi... — powtórzyła z miną zrozpaczoną. — Niepodobna, panie Fabrycjuszu, niepodobna!
— A to dlaczego?
— Dlatego, że wszystkie wynajęte, nie tylko pokoje, ale i okna. Sto franków za jedno, sto franków, kochany panie.
— Pani Lariol — odrzedł młody człowiek — nie wierzę, aby pani nie znalazła dla nas jakiego jeszcze kącika...
— Zapewniam pana!...
— Niech pani nie zapewnia.
— Przysięgam!...
— Niech pani nie przysięga...
— Przypuśćmy — ciągnął Fabrycjusz — przypuśćmy, że o pani hotel dobijają się gwałtownie, że na wagę złota płacą pani za okna. Zgadzam się na to, ale wiem, że pomimo wszystko znajdzie pani jakiś jeszcze pokoik dla przyjaciół. Będziemy się kontentować jednym, jak najmniejszym, poprzestaniemy na jednem łóżku i jednem oknie. Panie zajmą łóżko, ja z panem Lindelly przepędzimy noc w fotelach.
— Noc tem prędzej przejdzie, gdy nie będzie zbyt wygodną — przerwał mały baron. Jedno okno dla czworga, niech pani będzie łaskawa!
— Jedno okno albo śmierć! — wykrzyknął Pascal de Landilly. — Pani Lariol! pani wszakże nie zechce doprowadzić tych dam do rozpaczy! niech nam pani wynajdzie jaką celkę maleńką, a stanie się pani prawdziwym dla nas aniołem!
Mały baron wyciągnął pugilares i pokazał właścicielce hotelu dwa bilety stofrankowe.
— Kiedy nie mam wcale pokoju — lamentowała ostatnia.
— Za trzysta franków, pani Lariol... za trzysta franków! — zawołał Pascal i dołączył trzeci bilet.
Pokusa była nie do zwalczenia.
— Dajesz pan tyle? — zapytała.
— Aha! prawda wychodzi na jaw!... Masz pani zatem pokój?
— No, jest niby jeden na trzeciem piętrze... ale go obiecałam właśnie wczoraj...
— Czy wzięła pani zadatek?
— Nie.
— No, więc bierz go pani odemnie i układ skończony. Dawaj nam pani klucze, a pieniądze schowaj do kieszeni.
Pani Lariol wzięła bilety bankowe, ładnie się ukłoniła i szepnęła:
— Niech mi pan wierzy, że to wcale nie pieniądze mnie zdecydowały.
— Przekonani jesteśmy o tem — odrzekli wszyscy czworo ze śmiechem.
— A na dowód — ciągnęła gospodyni — ośmielę się państwu kazać podać wino szampańskie.
— Przyjmujemy chętnie i wypijemy zdrowie pani najlepszym Cliquot, jaki się w jej piwnicy znajduje... Będzie to szyk prawdziwy.
Tiennetta przyszła z zawiadomieniem, że śniadanie podane.
— No, żywo do stołu — odezwała się Matylda — a po południu spacer czółnem po Sekwanie... Przepadam za pływaniem czółnem i za łowieniem ryb na wędkę.
Pozostawmy naszych gości przy stole i gdy delektować się będą potrawką z węgorzy, powróćmy do pana Delariviére, któregośmy zostawili przy łożu żony.
Joanna spała ciągle jeszcze. Sen jej był coraz spokojniejszem. Chwilami niewyraźny uśmiech ukazywał się na ustach i rozjaśniał łagodne jej rysy. Bladość twarzy zeszła zupełnie.
Żadne przykre przeczucia nie dokuczały już bankierowi. Z oczami, wlepionemi w ukochaną Joannę, którą przez godzinę długą, jak wiek cały, uważał za nieżyjącą, dziękował Panu Bogu i doktorowi Vernier. Pogrążony w tym milczącym zachwycie, nie spostrzegł nawet jak czas szybko przechodzi.
Nagle spostrzegł, że żona poruszyła się lekko. Otworzyła oczy i wsparłszy się na łokciu, zaczęła się rozglądać ze zdziwieniem po pokoju.
Bankier pochylił się ku niej, ujął ją w objęcia, przycisnął czule do serca i szepnął niewyraźnym ze wzruszenia głosem:
— Joanno... kochana Joanno.
Chora zapytała:
— Gdzie ja jestem?
— Jesteśmy w Melun — odpowiedział bankier.
— W Melun? — powtórzyła Joanna — dlaczego nie w Paryżu?...
— Dlatego, moje kochanie, że chociaż byliśmy już tak blisko celu naszej podróży, nie mogliśmy ruszyć dalej...
Joanna pochyliła głowę i przymknęła oczy. Zdawało się, że szuka czegoś w pamięci.
— Tak — powiedziała po chwili. — Przypominam coś sobie niewyraźnie. Widzę, jak przez mgłę. Dziwne jakieś osłabienie mną owładnęło... Zdawało mi się, że dusza uleciała z ciała, że cię opuściłam na zawsze.
— Cierpiałaś bardzo, biedaczko.
— O! bardzo... Ale na co przypominać sobie te cierpienia. Już się skończyły... przeszły... Od jak dawna tu jesteśmy?
— Przybyliśmy nad ranem.
— A teraz która?
— Druga po południu.
— I ja ciągle spałam?
— Tak, dzięki Bogu, bo ten sen był dla ciebie zbawieniem. Obecnie gdy się już obudziłaś, trzeba tylko zachowywać się podług przepisów doktora.
— Co za doktora?
— Młodego, bardzo zdolnego człowieka, nazwiskiem Grzegorz Vernier. Nie mam dość słów wdzięczności dla niego.
— No, dobrze — odrzekła z uśmiechem Joanna — spełniajmy zatem zalecenia tego młodego doktora. Podziękujmy mu najprzód posłuszeństwem. Coż kazał robić?
— Co kwadrans brać łyżeczkę tego oto lekarstwa.
I bankier z troskliwością kochanka poprawił poduszki za plecami Joanny, a następnie podał jej łyżeczkę mikstury, którą wypiła bez wahania.
— Zalecenie doktora bardzo łatwe jest do wykonania — odezwała się z uśmiechem. — Oprócz trochę goryczy, lekarstwo ma smak wcale przyjemny.
A ująwszy ręce męża, dodała:
— Jakże czas mej nieprzytomności musiał ci się wydać długim, kochany przyjacielu?...
Na wspomnienie przebytych katuszy bankier aż pobladł.
— Nie możesz wyobrazić sobie tej mojej męczarni! — odrzekł. — Pomyśl tylko, ty leżałaś tu bez życia, a ja nic nie mogłem ci poradzić!.. Zdawało mi się, że patrzę na twoje konanie, że życie twoje ulata, a ja nie jestem w stanie go zatrzymać... Straszne katusze! Dziwię się, że nie zwarjowałem!...
— Pojmuję cię, kochany przyjacielu, doskonale cię rozumiem... Ale czy nie przesadziłeś trochę położenia!?...
— Nie!... Przechodziłaś przesilenie okropne... Doktor sam to przyznał otwarcie... Zbytnie zmęczenie podróżą spowodowało w organiźmie groźne zaburzenia. Dzięki Bogu, pokonaliśmy złe ostatecznie.
— Napewno?
— Doktor stanowczo mnie upewnił.
— Czy napisałeś już do Edmy?
— Nie uważałem za potrzebne. Nasze opóźnienie, którego nie zna powodu, nie mogło jej przestraszyć, kiedy tymczasem tak bliski cel podróży, byłby ją z pewnością zaniepokoił... Trzebaby mi było nadto naznaczyć termin przyjazdu, a to było niepodobieństwem. Po następnej wizycie pana Vernier będziemy wiedzieli, czego się mamy trzymać i wtedy napiszę...
Lekko zastukano do drzwi. Bankier opuścił fotel i poszedł otworzyć.
— A! to ty doktorze! — wykrzyknął uradowany, zobaczywszy Grzegorza. — Chodź, chodź, przypatrz się swojemu dziełu! Nasza chora się przebudziła i oczekuje z niecierpliwością, aby ci podziękować...
Młody człowiek z uśmiechniętą twarzą zbliżył się do łóżka.
Pani Delariviére podała mu rękę i szepnęła wzruszona:
— Ocaliłeś mi życie, doktorze... dziękuję za siebie i za tych, co mi są drodzy, dziękuję z całej duszy.
Grzegorz znowu zadrżał, widząc młodą kobietę ożywioną, a szczególniej posłyszawszy jej głos.
— Te same oczy — pomyślał sobie — to samo spojrzenie, ten sam głos! Niepodobna, aby te dwie kobiety były dla siebie obce.
A głośno siląc się na spokój, dodał:
— Spełniłem tylko swój obowiązek, łaskawa pani i szczęśliwy jestem, że mi się udało.
Przyłożył palec do pulsu delikatnej rączki chorej.
— Nie ma już gorączki, nieprawda? — zapytał pan Delariviére.
— Nie, ale puls jest jeszcze trochę nieregularny. Co pani w tej chwili doświadcza?
— Żadnego bólu, ale ogromne osłabienie!
— Czy głowa ciąży pani?
— Więcej niż przed chwilą.
— Czy nie czuje pani apetytu?
— Nie...
— Potrzeba się jednakże czem posilić... Powiem pani Lariol, ażeby przysłała jakiego buljonu.
— Jak długo doktorze, trwać będzie moja rekonwalescencja?
— Dwa albo trzy dni wystarczą bodaj do zupełnego wyzdrowienia.
Na twarzy pani Delariviére odbił się wyraz bolesny.
— Jeszcze trzy dni nie zobaczę mojej córki — szepnęła — nie starczy mi chyba odwagi...
— A czemużby — odezwał się żywo bankier — dziecko nasze nie miało przybyć tutaj?
Posłyszawszy to pytanie, serce Grzegorza zabiło gwałtownie. Jeżeli młoda dziewczyna przybędzie do Melun, wątpliwość jego natychmiast się wyjaśni. Jedno spojrzenie powie mu, czy jego ukochana jest córką tej sympatycznej cudzoziemki a prześlicznej kobiety, o nazwisko której nie miał śmiałości się zapytać.
Pan Delariviére zwrócił się do Grzegorza.
— Doktorze, wszakżeś sam powiedział, że nasza chora powinna tu pozostać jeszcze dni parę, aby zupełnie przyjść do siebie...
— Stanowczo, proszę pana — odrzekł młody człowiek.
— Zabroniłeś pan również wszelkiego żywszego wzruszenia?...
— Bezwarunkowo.
— Czy nie uznałby pan jednakże, że wzruszenie łagodne, wzruszenie, do którego żona moja miałaby się czas przygotować, nie naraziłoby jej na niebezpieczeństwo?... Czyby jednem słowem nie uznał pan doktor za możliwe pozwolić na spotkanie matki z córką?
— Nie widzę żadnej ku temu przeszkody. Radość jest doskonałym środkiem leczniczym. Widok ukochanego dziecka może przyspieszyć wyzdrowienie. Zalecam tylko pani, abyś panowała nad sobą, abyś nie zanadto wielką dawała folgę uczuciu.
— Przyrzekam ci to, panie doktorze! — zawołała widocznie ucieszona Joanna. — Potrafię być silną w szczęściu, potrafię się powstrzymać...
— No, to wszystko będzie dobrze.
— Skoro tak — odezwał się znowu bankier — to jutro pierwszym zaraz pociągiem pojadę do Paryża i córkę sprowadzę.
— Jutro!... — pomyślał Grzegorz — jutro zatem będę wiedział o wszystkiem.
I głośno dodał:
— Odchodzę, ale powracam wieczorem. Teraz tylko jeszcze raz pani zalecam, niech pani panuje nad swojem usposobieniem wrażliwem i nerwowem. Przedewszystkiem potrzeba pani spokoju. Niech pani odrzuci wszelkie myśli kłopotliwe... wszelkie obawy. Niech pani będzie spokojną, a wkrótce znikną wszelkie ślady przebytej choroby. Każę przynieść pani buljonu, bo potrzeba się posilić, a za kwadrans łyżeczka lekarstwa spowoduje znowu sen długi i głęboki. — Co do pana, widzę ze zmienionych pańskich rysów, że upadasz ze znużenia, wypocznij więc także przez parę godzin. Radzę to jako przyjaciel, nakazuję jako doktor.
— Przypilnuję, ażeby był posłusznym — odezwała się Joanna z uśmiechem.
Grzegorz opuścił pokój, zadysponował dla chorej filiżankę lekkiego buljonu i wyszedł z hotelu, nękany niepokojem, nad którym nie był w stanie zapanować.
— Jeżeli to młode dziewczę, które bankier przywiezie jutro, jest tą, którą kocham, kto wie, czy to, co się stało, nie będzie dla mnie okolicznością szczęśliwą?... Wyprowadziłem jej matkę z niebezpieczeństwa rzeczywistego i groźnego, to przecież do czegoś upoważnia! A może...
Doktor nie dokończył swojej myśli i wzruszył ramionami.
— Niedorzeczne marzenia! — westchnął — łudzę się i nic więcej! Podobieństwo jest nadzwyczajne, ale niczego nie dowodzi! Natura ma czasami dziwne kaprysy. A gdybym się nawet nie mylił, to i cóż mi z tego przyjdzie? Jeżeli ta, którą pokochałem, jest jedynym dzieckiem bogatego bankiera, czyż jego majątek nie stanie się nieprzebytą przepaścią pomiędzy jego córką, a lekarzem w małej prowincjonalnej mieścinie? Cóż z tego, że im oddałem przysługę? Zapłacą mi za wizyty i będę zupełnie skwitowany. Nawet do ich wdzięczności nie mam żadnego szczególnego prawa, boć postąpiłem tylko jako lekarz; każdy inny byłby zrobił to samo. Najlepiej zapomnieć o tem szaleństwie!... Ale czyż mogę? a gdybym mógł, czyż zechcę to uczynić?
Grzegorz Vernier z głową pełną troski, z sercem miłością wezbranem, rozmawiał ze sobą coraz więcej pomieszany w gorączkowym monologu, to szybkim to znowu wolnym krokiem podążał przez ulice miasta. Nie wiedząc, co się z nim dzieje, poszedł w zupełnie inną stronę. Po trochu zaczął się jednakże uspakajać. Zorjentował się nareszcie, spojrzał na zegarek, i zamiast do domu, poszedł odwiedzić czekających na niego pacjentów.
Opuśćmy go, a powróćmy do ogrodu, gdzie pod kasztanami Fabrycjusz Leclére, mały baron de Landilly i dwie kobiety kończą już śniadanie.
Podróż i świeże powietrze zaostrzyły apetyt, jedli też wszyscy czworo, jak najęci. Liszki, których się tak obawiał mały baron, okazały się bardzo dyskretnemi. Żywa wesołość, na pozór przynajmniej, dochodziła do szczytu. Oczy błyszczały, krzyżowały się wybuchy śmiechu, głosy podnosiły się coraz bardziej. Jeden tylko Fabrycjusz Leclére zachował krew zimną w pośród ogólnego upojenia. Silił się na udawanie wesołości.
Adela de Cevrac (właściwie Greloche) przypomniała spacer po Sekwanie.
— Do czółna! — wykrzyknął Landilly głosem piskliwym, zapalając trzecie z rzędu cygaro. — Ja biorę na siebie kierownictwo wyprawy.
— Postaraj się sam sobą kierować, kochany przyjacielu, co wcale nie będzie łatwem, bo masz bardzo ciężkie pierze! — zawołała Matylda. — A gdy będziemy w czółna, proszę żadnych a żadnych głupstw... Inaczej nie wsiądę, bo nie umiem wcale pływać...
— Bądź spokojną! — odrzekł Fabrycjusz. Przyjaciel Pascal nie wzbudza i we mnie wielkiego zaufania... weźmiemy zatem przewoźnika.
— Brawo i w drogę!...
Damy poprawiły mikroskopijne kapelusiki i uzbroiły się w wykoronkowane parasolki.
Pani Lariol ukazała się uśmiechnięta.
— Czy państwo zadowoleni? — spytała.
— Jesteśmy zachwyceni! Niech żyje pani Lariol!
— O której godzinie obiad ma być podany?
— O siódmej! Tylko prosimy, żeby zupa rakowa była pieprzną i żeby raki zaostrzyły nam pragnienie.
— Punkt o siódmej wszystko będzie gotowe — odrzekła pani Lariol.
Głośny okrzyk zadowolenia przyjął słowa gospodyni, następnie obie pary udały się na wybrzeże, przeszły most, a po drugiej stronie na lewo ujrzały wypisany dużemi literami znak:
Czołna i statki do wynajęcia.
Oto port upragniony! — powiedziała Matylda, wskazując na szyld. Przyłożyła jednocześnie obie ręce do ust i zaczęła krzyczeć z całej siły:
— Hej! przewoźnicy, przewoźniczki i wszystko co żyje, przybijajcie do brzegu!... Tylko co tchu!... Na poczekaniu!... — a zwróciwszy się do Fabrycjusza, dodała pospiesznie:
— Idź, weź czołno.
Fabrycjusz wyprzedził towarzystwo i udał się do baraku parterowego, zbudowanego ze starego drzewa i pokrytego płaskim dachem.
Mała staruszka, opalona i pomarszczona od słońca i wiatrów, jak stary kosz od masztu, siedziała pod drzwiami i robiła pończochę niebieską. Była to wdowa Gallet we własnej osobie. Podniosła się, zobaczywszy podchodzącego Fabrycjusza.
— Proszę pani — odezwał się ten ostatni — życzyłbym sobie wynająć czołno do przejażdżki.
— I owszem, proszę pana... Jedno... dwa... ile pan sobie życzy... — | wskazała na szereg czołen, przywiązanych przy brzegu.
Czworo nas jest — powiedział młody człowiek, wskazując na towarzystwo.
A, są i damy... Dam zatem „Piękną Lizę“, doskonałe czołno, będzie wam w nim tak wygodnie, jak u siebie w domu... Nieboszczyk mój mąż biedaczysko sam je budował...
Poczciwa kobieta zrobiła gest, jakby sobie łzy ocierała i dodała:
— Czy potrzebny będzie przewoźnik?
— Tak jest, proszę pani... Umiem i ja wiosłować, ale nie chcę się męczyć.
— I bardzo słusznie... Dam państwu tęgiego chłopa, będziecie zadowoleni...
I wdowa Gallet zawołała:
— Hej! hej! Bordeplat!... spacer...
Zaledwie wdowa Gallet ucichła, jakiś człowiek, śpiący w jednym z czołen, wyskoczył żywo, niby djabeł z pudełka.
— Jestem obywatelko.
Bordeplat mógł mieć około lat trzydziestu. Bronzowa twarz jego miała wyraz szczery i energiczny. Z oczu widoczną była inteligencja. Miał na sobie koszulę niebieską z haftowanemi kotwicami, przepasany czerwonym pasem, w marynarskim berecie na głowie. Niski, ale tęgo zbudowany, zdradzał siłę herkulesową, a zręczność prawdziwie małpią.
— Co pani rozkaże? — zapytał.
— Weźmiesz „Piękną Lizę“ rozumiesz — odpowiedziała wdowa.
— Rozumiem, proszę pani.
I poskoczył do noszącego powyższą nazwę czołna, odwiązał je i w parę minut stanął u schodków wyżłobionych łopatą do schodzenia na brzeg.
— Niech panie siądają — zawołał do młodych kobiet — tylko ostrożnie, ażeby nie przechylać czołna... Niech panie siadają z tyłu, panowie pośrodku, a ja na przodzie.
Skoro wszyscy zajęli miejsca, odbił czołno i zapytał:
— Odzie się państwo zawieść każą?...
— Opłyniemy dokoła dzielnicy Saint-Etienne — odezwał się Fabrycjusz.
— Co? — mruknął Bordeblat. — Takie dziwne żądanie...
— Pływać dokoła miasta? — powtórzyła Matylda — i patrzeć cały czas na domy tylko!.. Dziękuję!... Takżeby rozkoszne było... W stronę wsi płyńmy koniecznie.
— Tak... tak — zawołała Adela, wskazując w górę rzeki.
Fabrycjusz zmarszczył brwi.
Przewoźnik nie dał sobie dwa razy powtarzać; trzema poruszeniami wiosła „Piękna Liza“ wydostała się na środek i zaczęła płynąć wolno, trzymając się prawej strony.
Fabrycjusz, którego twarz przybrała zwykły swój wyraz, zapalił cygaro.
Pascal poszedł za jego. przykładem.
Czas był prześliczny, słońce błyszczało na bladoniebieskiem niebie, gdzieniegdzie tylko pokazywały się małe obłoczki Miljard stokrotek emaljował porosłe trawą brzegi. Wysokie wierzchołki drzew zielonych odbijały się w Sekwanie. Jaskółki muskały skrzydełkami wodę z wesołym szczebiotem, wiosenny zapach rozwijających się kwiatów przepełniał atmosferę, odmłodzona natura śpiewała wieczny hymn Stworzyciela i stworzenia. Dwaj młodzi ludzie puszczali z ust kłęby niebieskiego dymu.
Adela i Matylda siedzące wygodnie na tyle statku, kąpiąc się w świetle, prześlicznie wyglądały pod różowemi parasolkami, a były tak uradowane, że zaczęły nucić urywki z piosenek modnych.
Fabrycjusz milczał zamyślony. Głęboka fałda pomiędzy brwiami pozwalała się domyślać, że myśli jego nie zupełnie były wesołe.
„Piękna Liza“ posuwała się wolno z biegiem rzeki. Prześliczne wiejskie domki widniały po obu jej brzegach. Sekwana płynęła po piasku, woda była płytka i przezroczysta, jak to bywa zawsze w czerwcu i lipcu. Panny przestały śpiewać, zachwycały się tylko willami.
W miarę oddalania się od Melun, domeczki stawały się coraz rzadsze, a te, które było widać, kryły się poza gęstwiną okalających je parków.
Mały baron wpadł nagle w paroksyzm liryzmu.
— Słowo honoru daję, moje dzieci, prześlicznie tu i malowniczo!... Spojrzyjcie tylko na tę wodę, na tę murawę... Przypatrzcie się tym willom ukrytym w zieleni!... Cudownie to wygląda!... Zdaje mi się, że jestem w teatrze i lornetuję bardzo piękne dekoracje!... O! ja się znam trochę na naturze!
Gdy mały baron skończył, Matylda wskazała mu willę wspaniałą tuż przy brzegu i rzekła pół żartem, ażeby Fabrycjusz ją kupił dla Adeli; tenże zaledwie rzucił okiem na willę, zbladł strasznie, na szczęście nikt z towarzystwa nie zauważył tej zmiany. Po krótkim przestanku, Matylda zapytała się przewoźnika, do kogo właściwie należy ta willa. Ten odrzekł, iż należała do Fryderyka Baltusa, który przed sześciu miesiącami zamordowany został, a mordercę jego jutro na rynku w Melun gilotynować będą. Wszyscy zaczęli się z uwagą przypatrywać tej willi, otoczonej wspaniałym kilkumorgowym parkiem. W chwili, kiedy łódź się niemal zrównała z willą, na tarasie tejże ukazała się młoda kobieta, ubrana w żałobną suknię. Fabrycjusz, ujrzawszy młodą damę skłonił jej się nisko, powstając w czołnie. Kobieta odpowiedziała lekko na ten ukłon. Wszyscy zarzucili Fabrycjusza pytaniami, skąd zna młodą damę i co za jedna jest. Na co tenże odpowiedział, iż ją poznał w pewnem towarzystwie w Paryżu i że jest siostrą zamordowanego Baltusa. Przewoźnik tymczasem wmieszał się do rozmowy i rzekł:
— O morderstwie tem mogę również cośkolwiek powiedzieć.
— Skąd — zawołał blady jak trup Fabrycjusz — gdzie byliście w czasie popełnienia zbrodni?
— Widzisz pan na drugim brzegu ten pawilon, należący do wielkiego zamku? Otóż w tym pawilonie przez pewien czas mieszkałem i spałem w nim tej nocy, w której morderstwo popełniono. Byłem wówczas w służbie u pewnego lorda angielskiego i miałem dozór nad jego łodziami spacerowemi. Zwykle śpię bardzo lekko, tej nocy jednak zalałem sobie pałkę i położywszy się z wieczora, nie obudziłem się jak późnym rankiem. Kiedy się obudziłem poszedłem do łodzi, ażeby wyrzucić z niej śnieg, który napadał w nocy. Nagle posłyszałem jakiś hałas i płacz na drugim brzegu rzeki i spostrzegłem tam stojącą pannę Baltus, płaczącą i załamującą ręce, a tuż przy niej żandarmów, sędziego, policjantów itd.
— No, znamy już dalszy ciąg waszego opowiadania, mordercę schwytano i jutro będzie gilotynowany — wtrąciła Matylda.
— Tak, ale czy wyda przed ścięciem swego wspólnika lub wspólników, gdyż jeden nie zamordował pana Baltusa — odparł przewoźnik niemożliwe jest, aby człowiek, władający tylko jedną ręką i to słabo, mógł trzy razy strzelić z rewolweru. Biedak jutro będzie ścięty, a prawdziwy morderca może egzekucji przypatrywać się będzie.
Fabrycjusz powtórnie zbladł jak ściana, a zwracając się do przewoźnika, rzekł:
— A jakie macie wskazówki lub dowody na wasze twierdzenie?
— Ja mam pewną wskazówkę — rzekł przewoźnik.
— W istocie — zamruczał Fabrycjusz, a twarz jego stała się z bladej zieloną — i jakaż ona jest?
— Słowo honoru! Oto naprzód fakt, że jeden ze statków, których dozór był mi powierzonym, posłużył mordercy do przebycia Sekwany, aby po drugiej stronie czatować na pana Baltusa.
Nerwowe dreszcze przeszły od stóp do głów Fabrycjusza. Kilka kropel potu wystąpiło mu na skronie.
— To tylko przypuszczenie... — powiedział.
— O! co nie, to nie. To zupełna pewność, bo oto jak było: Miałem dowód zaraz rano, kiedy chciałem odwiązać moje czołno. Powróciwszy bowiem wieczorem z miasta zapomniałem, jak to było we zwyczaju, zamknąć na kłódkę łańcuch od statku, którego używałem. Poprzestałem poprostu na przywiązaniu go sznurem. Odczepiając czołno, poznałem, że nie na mój sposób było przymocowane.
Fabrycjusz zaczął się śmiać.
— Nie ma w tem nic tak dziwnego, skoro byliście poprzedniego dnia pijani.
— Tak panie, że pijany byłem, to fakt, byłem urżnięty, jak drozd w czasie winobrania, ale gdybym był nawet jak pięćset drozdów spity, mam za dużą wprawę w robieniu supła marynarskiego, ażebym się mógł kiedykolwiek omylić. Zrobiłbym go nawet śpiący. A tymczasem znalazłem węzeł szlachecki. Czyż to nie dowód, proszę pana?
W sądzie nie byłoby to żadnym dowodem.
Być może, ale nie wobec tego, że pod warstwą śniegu znajdowała się druga warstwa, ubita i stwardniała, na której bardzo wyraźnie znać było ślady podeszew i obcasów od buta, jakich ten biedny skazany z pewnością nie miał nigdy w życiu na nogach. Były to ślady butów ludzi bogatych, ludzi eleganckich, zgrabnych, w rodzaju tych, jakie pan ma na nogach, jakie błyszczą tak na słońcu... Czyżby to nie było prawdziwym dowodem, jak się panu zdaje?...
— O! — wykrzyknął młody baron — byłby to dowód wielkiego znaczenia. Naprawdę, że to opowiadanie niezmiernie mnie zajmuje.
— I mnie — odezwała się Adela.
— I mnie także — potwierdziła Matylda.
— A ja jestem zdania zupełnie przeciwnego — wtrącił Fabrycjusz.
— Jakto! Pan nie uważa za nic tych śladów od butów?...
— Przypuszczać można co się podoba... ale nic a nic nie dowodzi, że morderca a nie kto inny skorzystał ze statku na przystani.
Bordeplat nie zaraz odpowiedział.
— No cóż, poczciwcze, pobityś! — odezwał się Fabrycjusz z tryumfem — nie możesz dowieść, że to morderca lub jego wspólnik posługiwali się jego czołnem.
— A któżby go inny potrzebował? — odrzekł przewoźnik.
— Czy ja wiem?... może jaki rybak, jaki włóczęga może. Nie brak nigdy ludzi zapóźnionych, ludzi, którzy potrzebują przebyć rzekę, a nie chcą chodzić aż do mostu w Melun, ktoś z takich maruderów mógł użyć czołna, a następnie odprowadzić je do przystani, i nie przywiązać go tym sławnym węzłem marynarskim, jakiego sekret posiadasz.
Przewoźnik potrząsnął głową.
— Nie panie, niepodobna — powiedział. — Zapomina pan o śladach obcasów i podeszew. Mówiłem panu o nodze drobnej, wąskiej, nie większej niż pańska. Otóż marynarze, rybacy, włóczęgi mają chodaki w rodzaju moich, szerokie, płaskie, z podeszwami grubemi, z gwoździami z czworograniatymi łebkami. — Czyż to nie dowód?
— Nie to prosty fakt, z którego nie można wyciągnąć żadnego wniosku, to jest tylko mało znaczące odkrycie.
— Tak pan sądzi?
— Stanowczo.
— Chcesz coś blagować, mój panie — pomyślał sobie przewoźnik — chcesz blagować widocznie kochaneczku! No, to nie dowiesz się nic więcej! Zresztą nie znam cię, i bodaj, czy ci już i tak za wiele nie powiedziałem.
— No, czy masz co innego do opowiedzenia, oprócz tej anegdotki o obcasach od butów? — powiedział Fabrycjusz.
— Mam jeszcze co innego, ale to się nie mówi, tylko śpiewa. I Bordeplat zaczął nucić zwrotkę, znaną dobrze marynarzom:
„Trzeba pojechać do Loriant
„Dla ułowienia sardynek.
„Trzeba pojechać do Loriant
„Ażeby nałowić śledzi.“
Fabrycjusz zmarszczył brwi z widocznem niezadowoleniem. Nie znamy jeszcze przyczyny, dla której tak się pragnął dowiedzieć o całem odkryciu przewoźnika, ale on już jednak zrozumiał, że się nic zgoła więcej nie dowie. Nie okazał naturalnie niezadowolenia i niby wesoło wykrzyknął:
— A widzisz, stary blagierze, zaawanturowałeś się w bajeczkę i nie potrafisz z niej wybrnąć. Złapałeś się we własne swoje sidła. j
Może być — odparł Bordeplat, dziwnie się uśmiechając.
— Zresztą — ciągnął Fabrycjusz — gdyby był choć cień prawdy w twojem opowiadaniu, jakże by cię wytłómaczyć, żeś go nie opowiedział sądowi?.
Słowo „sąd“ nieprzyjemnie zabrzmiało w uszach przewoźnika, który coraz bardziej sobie wyrzucał, iż się tak rozgadał.
— A cóżbym miał do zeznania przed sądem, proszę pana? — zapytał.
— To co utrzymujesz, że widziałeś.
— O! co to, to nie. To wcale nie moja rzecz opowiadać swoje bezsensowne może spostrzeżenia. Gdyby mnie zapytano, to co innego, to byłbym i gadał, ale leźć samemu do tych panów, ażeby mnie potraktowali jak niedołężnego donosiciela, to się po mnie nie pokaże, nie ma głupich, proszę pana! To mogłoby mi bardzo zaszkodzić w okolicy i mogłoby mnie narazić nawet na utratę miejsca... A zresztą bardzo być może, że się mylę, jak mi to pan powiedział przed chwilą. Rozgadałem się tak, bo chciałem zabawić trochę te damy, wyobrażałem sobie, że odkryłem coś tyczącego się wspólnika, aleś pan mnie zbił z tropu zupełnie. Zdawało mi się, żem jest sprytniejszym od innych, ale teraz widzę, że jestem osłem poprostu, i już więcej gęby nie otworzę.
— Doskonale zrobisz! — potaknął Fabrycjusz. — Tylko jak się dowiedzą żeś milczał, lubo zdawało ci się, że wiesz coś jednakże, to cię mogą pociągnąć do odpowiedzialności, mogą cię nawet wpakować do więzienia.
— Te-re-fere!... kochany panie, mówiłem panu przecie, że byłem strąbiony jak bela! Pijany nie jest nigdy odpowiedzialny. Niczego się nie obawiam.
Fabrycjusz przekonany zupełnie, że nie wyciągnie już ani słowa od Bordeplata, zmienił rozmowę.
— Jak długo pozostawałeś w służbie u Anglika? — zapytał.
— Blisko cały rok panie... Opuściłem go, jest temu ze trzy miesiące, gdy sprzedał swoją posiadłość i przyjąłem obowiązek u wdowy Gallet... Przewożę obywateli na spacery.
— Tutejszy jesteś?
— Tak, urodziłem się w Melun i znany jestem z tego, że nigdy nie pozostawię próżnego czołna na stole.
— Aha! lubisz zatem, dzielny chłopcze. buteleczkę?
— To cała moja przyjemność... i całe moje zmartwienie... proszę pana, wyrzucałem to sobie już nieraz... Usiłowałem się odzwyczaić... ale na nic się zdało... Oj, te złe nałogi, to jak nagniotki na nogach, nigdy ich nie można wytępić z korzeniem... Ciągle odrastają!
— Czy zawsze mieszkałeś w Melun? — zapytał znowu Fabrycjusz.
— Nie, proszę pana... Podróżowałem bardzo dużo, bo dawniej służyłem w marynarce.
— A! byłeś w marynarce?...
— Na pokładzie „Neptuna" od 1859 roku.
— Byłeś tylko prostym majtkiem?
— Najmniejszej choćby sardynki nie zdobyłem na rękaw mojej kurtki... W roku 1866 powróciłem do kraju... Ojciec i matka połknęli właśnie swój drąg razem z hakiem.
— Co? — zapytała Matylda.
— Chciałem powiedzieć, że przełożyli broń na lewe ramię.
— Połknęli drąg!!... co za styl! przełożyli broń na lewe ramię... co za objaśnienie! piszczał mały baron. Majtek ciągnął dalej: — Powróciwszy do domu, zastałem małą okrąglutką sumę, którą poczciwi ludziska zostawili mi u notarjusza. Mogłem siedzieć spokojnie i żyć, jak u pana Boga za piecem, nie żałując sobie na tytoń i małe przyjemności, ale co pan chcesz, gdzie tam marynarz umie robić oszczędności, jeżeli nie jest na pokładzie... Na pełnem morzu niema szynkowni jak w mieście... Majtek na lądzie nie umie prosto chodzić, to też we dwa lata cały mój skarb zniknął w oceanie butelek... Oto cała moja historja!
Pascal de Landilly, którego wyrażenia Bordeblata w prawdziwy zachwyt wprowadzały, potakiwał mu z zapałem. Adela i Matylda śmiały się jak najęte. Jeden tylko Fabrycjusz siedział milczący i zamyślony.
Spacer trwał przeszło dwie godziny. Słońce chyliło się ku zachodowi. wieczorny chłód i lekka mgła uczuwać się dawały.
Czas wracać — zawołał Fabrycjusz.
Trzy poruszenia wiosłami wystarczyły przewoźnikowi do zwrócenia czołna w stronę Melun, zaczęli zbliżać się do brzegu.
W chwili kiedy czołno przepływało znowu nawprost willi Baltusa, spojrzenia wszystkich, oprócz Fabrycjusza skierowały się na taras, na którym ukazała im się była poprzednio elegancka postać młodej dziewczyny w grubej żałobie.
Drzwi o szybach kolorowych, oprawnych w ołów, były już zamknięte, na tarasie nie było już nikogo, Zmrok przysłonił ciemnością domek elegancki i nadał mu smutny pozór. Bordeplat zaczął pospieszać i wkrótce przybito do przystani.
— Baronie — odezwał się Fabrycjusz, wyskakując pierwszy na schodki — dajno porządny napitek temu zuchowi, a ja pójdę tymczasem zapłacić za czołno.
I pospieszył do wdowy Gallet.
— Wiele jestem pani winien? — zapytał.
— Okrągłe dziesięć franków.
— Służę pani...
— Ślicznie dziękuję... A czy zadowolony pan byłeś z przewoźnika?
— Niezmiernie... Jakże się nazywa ten dzielny chłopak? słyszałem, żeś go pani Bordeplat tytułowała, ale to musi być tylko jego przezwisko!
— Tak panie, to tylko przezwisko. Rzeczywiście nazywa się Klaudjusz Marteau, marynarz... najlepszy człowiek, ale pijanica.. Przepija wszystko, co zarabia, gdyby nie to, miałby się wcale nieźle...
Fabrycjusz wyjął z kieszeni notesik i zapisał na jednej z kartek: „Klaudjusz Marteau, urodzony w Melun, były majtek na pokładzie „Neptuna“, 1859 roku“.
— Coś tam zapisał, kochany przyjacielu? — zapytała Matylda.
— Zanotowałem com wydał, aby się porachować z baronem — odpowiedział młody człowiek. — No, powracajmy!
Klaudjusz Marteau — bo tak będziemy go teraz nazywali — zdjął swój beret marynarski.
— Do zobaczenia! panowie i panie — powiedział.
— Do zobaczenia, mój przyjacielu — odrzekł Fabrycjusz, a po cichu dodał: z pewnością, że się zobaczymy i że potrafię wtedy wyciągnąć z ciebie tę twoją tajemnicę.
Potem obie pary udały się do hotelu.
— Szczególna rzecz! — mruczał marynarz, śledząc oczami Fabrycjusza. — Ten mieszczuch ma dziwne jakieś spojrzeniel.. nie podoba mi się ono wcale... Dlaczego on mi tak zaczynał zawracać głowę swojemi pytaniami... Dlaczego on się tak w to wtrąca? — Ej! z ciekawości poprostu tylko. Reszta to dobre dzieci, dali na piwo, jak się należy. Można ofiarować sobie naparstek witryoleju.
Wdowa Gallet zasiadła znowu z powrotem na progu swojego mieszkania i z większą niż kiedy gorliwością zaczęła robić swoją niebieską pończochę.
— Hej! pani gospodyni — zawołał na nią Klaudjusz Marteau — idę na moment na róg, a jeżeli będę potrzebny, niechaj mnie pani zawoła.
Zapalił fajkę i wszedł do kupca winnego na rogu sąsiedniej ulicy i kazał podać sobie szklankę obrzydliwej wódki, zafarbowanej na żółto karmelem.
Szklanka mogła zawierać piątą część litra. — Oto, co Klaudjusz Marteau nazywał naparstkiem witryoleju.
∗ ∗
∗ |
Powróćmy do hotelu pod „Wielkim Jeleniem“, do pokoju pani Delariviére, w chwili, gdy go młody doktor opuścił.
— No cóż! — zapytał bankier żony — jak znalazłaś naszego doktora?
— Bardzo sympatyczny — odpowiedziała Joanna — nie ma w sobie żadnej przesady... Musi to być człowiek wielkiej wiedzy i wielkiej przyszłości.
— Najzupełniej i nie zadziwiłbym się wcale, gdyby pan Vernier zajął kiedyś miejsce między sławnymi uczonemi.
W tej chwili weszła Róża ze srebrnym na tacy kubkiem, z którego rozchodził się zapach delikatny.
— Panie — rzekła do bankiera — pan doktor kazał przynieść ten buljon dla pani... lekki i nie za gorący... trzeba go więc wypić zaraz...
— Dziękuję ci, moje dziecię... Proszę zbliż się do łóżka — odezwała się pani Delariviére.
Róża spełniła żądanie.
— O! jak pani lepiej już wygląda — rzekła, wpatrując się w rekonwalescentkę z radosnem zdziwieniem.
Joanna uśmiechnęła się przyjaźnie i odpowiedziała:
— Tak, moje dziecko, jest mi daleko lepiej...
— Widać to — odrzekła Róża — i doprawdy nie mogę wyjść z podziwienia. Kiedy panią wyniesiono z powozu i przyniesiono tu, do tego pokoju, wyglądała pani na nieżywą.
— Prawdziwe to też zmartwychwstanie, które zawdzięczam waszemu doktorowi...
Joanna, powiedziawszy te słowa, wzięła srebrną łyżeczkę i zaczęła pić buljon z widoczną satysfakcją.
— Wyborny, mówiła czuję, że mnie wzmacnia.
— Co za szczęście! — szepnęła Róża i wyszła, rzuciwszy raz jeszcze okiem na twarz pani Delariviére.
— Doprawdy, że ten pan Vernier dokazał cudu — myślała.
Joanna, jak zapowiedział Grzegorz Vernier, poczuła znowu, że powieki ciężyć jej zaczynają.
— Mój przyjacielu — rzekła — nie zapominaj o wypoczynku; doktor ci go zalecił, a ja przyrzekłam cię dopilnować.
— Nie czuję, daję ci słowo, żadnego zmęczenia — odparł pan Delariviére.
— To nic nie znaczy... musisz dotrzymać danego słowa... Oczy mi się kleją i zaraz zasnę, wymagam zatem koniecznie, abyś poszedł za moim przykładem...
— Ukochany mój tyranie, będę ci posłusznym jak zawsze.
I bankier złożywszy gorący pocałunek na czole małżonki, poszedł do swego pokoju. Pokój ten przyległym był do pokoju, w którym leżała Joanna, a pan Delariviére poszedł doń, nie żeby się przespać, jak przypuszczała chora, ale żeby się namyślić.
Okropne wzruszenia, jakich doznał ubiegłej nocy, przygnębiły bardzo poczciwego człowieka, pomimo całego zapasu zdrowia i hartu duszy. Chociaż już był zupełnie prawie uspokojonym, przebyte cierpienia pozostawiły pewien ślad w jego umyśle. Takich ciosów nie zapomina się zupełnie. Dotkliwe rany zostały zabliźnione, ale nie zagojone.
Pan Delariviére rzucił się na krzesło, zasłonił twarz rękami i zamyślił się głęboko.
— Joanna o mało nie umarła w pełni młodości. A ja czyż mam prawo rachować na długie jeszcze lata przed sobą?.. Ja starcem już jestem!.. Jeżeli śmierć schwyci mnie niespodzianie, jeżeli nie pozostawi mi czasu do spełnienia wielkiego, jaki mam, obowiązku, los dwojga istot, jedynych jakie kocham na świecie, byłby z mojej winy okropnym. Krew mi się ścina w żyłach na samą myśl o tem... O, już zwlekam za długo... Ale odtąd ani godziny, ani minuty jednej... Cokolwiek się stanie, zapewnię przynajmniej przyszłość Joannie i córce.
Powstał, podszedł do kominka, pociągnął za sznurek od dzwonka i otworzył drzwi wychodzące na korytarz.
Róża ukazała się natychmiast.
— Pan dzwonił? — spytała.
— Ja moje dziecię... Proszę cię, przynieś mi trzy lub nawet cztery arkusze papieru stemplowego, po sześćdziesiąt centymów i zarazem wszystko co potrzeba do pisania oraz parę dużych kopert...
— Będzie wszystko natychmiast!
Pan Delariviére otworzył małym kluczykiem, przyczepionym do łańcuszka od zegarka, torebkę podróżną, jaką miał przewieszoną przez ramię i jakiej nie zdejmował z siebie, nawet siadając do śniadania z doktorem.
Wyjął z niej pugilares wypchany papierami i zaczął go przeglądać, co trwało kwadrans, albo dwadzieścia minut.
Róża powróciła.
— Jest wszystko, co pan żądał — powiedziała, kładąc na stole papier i koperty, stawiając kałamarz i pióro. — Nie potrzeba nic więcej?...
— Nie, moje dziecko, dziękuję ci.
Bankier, pozostawszy sam, wybrał sobie pióro, umaczał je w kałamarzu i na nagłówku jednego z arkuszy papieru stemplowego wypisał pewnem, wyraźnem pismem:
Namyślał się potem parę sekund, i ręką człowieka, który wie co robi i nie waha się co do nadania takiej formy swej woli, ażeby była nienaruszalną, napisał ostatnie rozporządzenia swoje. Zajęły one półtorej strony arkusza.
Po uważnem przeczytaniu tego aktu, na którym nie znajdowały się żadne poprawki, ani skrobania, zrobił kopję na drugim arkuszu, a następnie napisał dwa listy. Na pierwszym był adres jego przedstawiciela w Nowym Jorku, a list traktował o interesach, odnoszących się do likwidacji bankierskiego domu. Drugi był do dawnego kolegi szkolnego, z którym pozostawali w przyjaźni, i który był notarjuszem w Paryżu. Wsunął jeden z egzemplarzy testamentu do tej samej koperty, co list i położył adres.
List położył jeden na drugim, list do notarjusza leżał pod spodem i pozostawił je przy kałamarzu. Na koniec złożył we czworo odpis testamentu, włożył go do pugilaresu i lżejszy i weselszy, że pozbył się tak wielkiego ciężaru, powrócił do sąsiedniego pokoju, z którego wyszedł przed dwoma godzinami blisko.
Joanna spała ale snem gorączkowym, pełnym przerażających widziadeł. Twarz, na którą wystąpiły nierówne czerwone plamy, wyrażała przerażenie.
Rękami poruszała w powietrzu, jak gdyby odpychała jakieś złowrogie widziadła, a wielkie łzy spadały jedna za drugą z powiek w chwili, kiedy pan Delariviére przestępował próg pokoju.
Zdziwiony i niezaniepokojony tym niespodzianym symptomatem rzucił się do łóżka, chwycił ręce młodej kobiety i ściskając je w swoich, zawołał:
— Joanno... kochaną Joanno... zbudź się...
Pani Delariviére otworzyła zaraz oczy. Łagodna jej śliczna twarzyczka przybrała zwykły swój wyraz i szepnęła tylko:
— Dzięki Bogu, że to był sen tylko!
Niektóre słowa zamienione pomiędzy panem Delarivére a jego towarzyszką w wagonie kolei żelaznej i w pokoju hotelu pod „Wielkim Jeleniem* zbudziły zapewne podejrzenie w naszych czytelnikach, że w życiu tych dwojga, ważnych w naszem opowiadaniu osób, była jakaś strona tajemnicza.
Winniśmy dać w tym względzie pewne wyjaśnienie i uczynimy to w krótkości. Ta, którą bankier nazywał swoją żoną nie była jego pierwszą żoną. Przed dwudziestu dwoma laty, Maurycy Delariviére, współwłaściciel domu bankierskiego w Paryżu, posiadający w owej epoce około pół miljona majątku, zakochał się w młodej dziewczynie zupełnie ubogiej, ale nadzwyczajnej piękności i zaślubił ją, zapisawszy jej w intercyzie sto pięćdziesiąt tysięcy franków, którymi mogła rozporządzać dowolnie.
Wybór pana Delariviére był fatalnym. Młoda dziewczyna, której dał swoje nazwisko, ukrywała pod anielskiemi pozorami jak najgorsze instynkta i opłakane zachcianki. Wreszcie uciekła od męża, zabrawszy swój posag w ilości sto pięćdziesiąt tysięcy franków. Pan Delariviére nie dowiadywał się wcale, co się z nią stało ale pozostał bardzo smutny z tą pewnością, że ta fatalna przeszłość rozciągnie czarną zasłonę na jego całą przyszłość. Zrozpaczony tem nieszczęściem przeniósł się do Ameryki, gdzie założył w New-Yorku dom bankierski, i tam otrzymał wiadomość, że pierwsza jego żona umarła. W dwa lata później poznał w jednym domu, gdzie był mile przyjmowanym, młodą nauczycielkę, Francuzkę, Joannę Tallandier, która miała za całą rodzinę tylko starszego brata, równie jak ona biednego, ale pracowitego i dzielnego. Dziewczę było prześliczne, liczyło lat szesnaście. Pan Delariviére przekroczył już czterdziestkę, pomimo to rozkochał się do szaleństwa i z nią się ożenił.
W dwa lata po ślubie przyszła na świat Edma.
Tymczasem w pięć lat po przyjściu na świat Edmy, pan Delariviére, bawiąc za interesami w Paryżu, dowiedział się od pewnego byłego agenta policyjnego, że żona jego pierwsza żyje. Pan Delariviére zmartwił się okrutnie. Polecił byłemu agentowi policyjnemu, aby wyśledził koniecznie pobyt pierwszej jego żony.
Nasi czytelnicy znają już większą część życia państwa Delariviére w ciągu lat siedemnastu. Edma umieszczoną została na pensji we Francji, rodzice przyjeżdżali ją odwiedzać co dwa lata. Majątek bankiera coraz się więcej powiększał i wkrótce stał się kolosalnym. Eks-agent policyjny pisywał od czasu do czasu, ale nie donosił nic nowego, i zawsze potrzebował pieniędzy do dalszych poszukiwań. Pan Delariviére ciągle posyłał przekazy, lubo nie miał już żadnej nadzieji, aby odnalazł ślady zbiegłej. Podejrzewał nawet, że może jest poprostu wyzyskiwanym przez nieuczciwego policjanta. Co do tego mylił się jednakże. Agent utrzymywał nieustanną korespondencję z kilkoma ze swoich towarzyszy, zamieszkującymi główniejsze stolice Europy i zasłużenie pobierał swoje honorarja. Dał zresztą tego dowody, jak się o tem później przekonamy.
Pan Delariviére, znajdując, że majątek jego jest aż nadto już dostatecznym i chcąc użyć zasłużonego po tylu latach nieustannej pracy wypoczynku, postanowił zlikwidować interes i powrócić do Francji, odebrać córkę z pensjonatu Saint-Maude i nierozłączać się z nią więcej.
Termin wyjazdu został naznaczonym, miejsce na jednym z wielkich statków parowych, które przewożą podróżnych między Ameryką a Europą, zostało zamówione.
Naraz bankier otrzymał od swojego agenta list, który go wprawił w wielkie zdziwienie i ucieszył niezmiernie. Donosił mu bowiem, iż pierwsza jego żona umarła przed ośmnastu łaty w Rosji, dokąd się z Francji przeniosła. Fakt ten nie ulegał żadnej wątpliwości — agent donosił, że czeka na otrzymanie lada dzień legalnego aktu zejścia i że natychmiast wyśle go do Nowego Jorku.
Bankier zatelegrafował, aby mu ten dokument odesłano do Paryża, dokąd właśnie się udaje.
Ta niespodziewana wiadomość miała, ma się rozumieć, niezmierną doniosłość.
Przyszłość bez chmurki, bez żadnej czarnej plamki zdawała się uśmiechać Maurycemu i Joannie.
Wyjeżdżali oboje przekonani, że najzupełniejsze szczęście czekało ich we Francji.
Nasi czytelnicy wiedzą resztę.
Powróćmy do Melun, do pokoju w hotelu pod „Wielkim Jeleniem“.
— Chwała Bogu, że to sen tylko! — szepnęła Joanna po ocknięciu.
— Sen! — powtórzył Maurycy, okrywając pocałunkami
ręce chorej — musiał to więc być sen bardzo straszny?
— Tak, tak, straszny... okropny! — odrzekła młoda kobieta. — Byłam obecną na własnym moim pogrzebie. Upatrywałam cię około mojej trumny, ale cię nigdzie nie widziałem. Dziecko nasze pozostało samo na świecie, pozostało sierotą... opuszczoną, pozbawioną wszystkiego.
— Rozumiem twoje położenie, kochana Joanno, we śnie nie można panować nad sobą i nie można pokonywać swoich wrażeń, ale sen to był tylko, mara próżna i nic więcej, Żyjesz, ja jestem przy tobie. Żadne niebezpieczeństwo nie grozi Edmie.
— Prawda — szepnęła Joanna. — Dzisiaj rano byłam już jednakże w wielkiem niebezpieczeństwie. Jeżelibym umarła...
— To niepodobna! — wykrzyknął bankier.
— Niestety! wszystko jest podobne, mój drogi.
— No, więc przypuszczając nawet tę szaloną niedorzeczność, dziecko nasze nie byłoby i tak opuszczone. Ja bym mu pozostał jeszcze.
— A gdybyś i ty umarł, cóżby się stało z Edmą?
Pan Delariviére zadrżał. Zdawało mu się czemś szczególnem, że Joanna śniła o śmierci właśnie w chwili, kiedy i jego umysł tą samą myślą był zajęty. Czy nie było w tem jakiegoś złowrogiego przeczucia. Nie był człowiekiem zabobonnym, więc też zaraz się uspokoił.
— Ukochana moja — powiedział — nie dręcz się niepotrzebnie. Gdybym nawet umarł, gdyby nas obojga na raz zabrakło, położenie Edmy byłoby zabezpieczone przynajmniej majątkowo.
— Jakimże sposobem? Edma nie jest wobec prawa francuskiego twoją córką.
— Przedsięwziąłem środki zapobiegające temu.
— Jakie?
Pan Delariviére wyjął z pugilaresu papier złożony we czworo.
— Co to jest? — spytała Joanna.
— Testament.
Młoda kobieta poruszyła się wystraszona i wykrzyknęła:
— Testament! Oh! jakże mnie ten wyraz pognębia... Budzi on we mnie jakieś niezmiernie smutne myśli...
— No, no, kochana Joanno! — odezwał się bankier ze śmiechem. — Wyrażenie woli mojej na piśmie nie powinno cię przestraszać... To, że napisałem testament, nie znaczy koniecznie, abym wkrótce umierał. Spodziewam się, że jeszcze dosyć długo pożyję, dla naszego wspólnego szczęścia. Od dawna powinienem to zrobić dla prostej spokojności. Dziś czuję też ogromną ulgę, zanim jednak poślę akt panu Percièr, mojemu notarjuszowi i zarazem przyjacielowi, chciałem ci go przeczytać, bo mam ci się poradzić w ważnej kwestii.
— Mnie się radzić w kwestji pieniężnej? — zapytała.
— Tak!
— A dlaczego, czyż to do mnie należy?
— Uważam majątek nasz za wspólny, tak dobrze do ciebie jak i do mnie należący, nie chcę więc w niczem rozporządzać bez twojego upoważnienia.
— Daję ci je najzupełniejsze.
— Nie, życzę sobie, abyś mnie wysłuchała i odpowiedziała, wiedząc o co chodzi...
— Mów zatem, skoro tak chcesz, lubo to zupełnie bezpotrzebne... Odpowiem ci szczerze jak zwykle...
— Jesteśmy bardzo bogaci — zaczął pan Delariviére.
— Wiem o tem.
— Daleko bogatsi, aniżeli ci się wydaje. Daleko bogatsi. Majątek nasz przenosi dwanaście miljonów...
— Dwanaście miljonów! — powtórzyła zdziwiona Joanna. Dwanaście miljonów...
— Conajmniej, ale opieram się na tej cyfrze i rozdzielam ją na trzy równe części... We względzie otóż tej trzeciej części chciałem ci się poradzić...
Bankier rozwinął papier i zaczął czytać. głośno co następuje:
„Działo się dnia 10-go marca 1874 roku. Ja Maurycy Armand Delariviére, urodzony w Paryżu 16 marca 1814 roku, zdrów na ciele i umyśle, skreślam ostatnią moją wolę w akcie niniejszym, który podpisałem własnoręcznie.
„Jeżeli przed zatwierdzeniem ślubów małżeńskich, według ustaw francuskich, zawartych w Ameryce z Joanną Amelją Tallandier, zakończę życie, majątek mój, dochodzący dwunastu miljonów, ma być rozdzielony w sposób następujący:
„Część trzecią, to jest cztery miljony, a nadto dom mój w Nowym Jorku, inwentarz tego domu, dzieła sztuki, jakie zawiera, konie i powozy zapisuję Joannie Amelji Tallandier,
„Drugie cztery miljony zapisuję Edmie Julji, córce Amelji Tallandier. Ta ostatnia pobierać będzie dochody z tych czterech miljonów aż do pełnoletności albo zamążpójścia swej córki.
„W razie śmierci Joanny Amelji Tallandier, część jaka jej z tego testamentu przypada przechodzi w całości na jej córkę Edmę Julję.
Chora w tem miejscu przerwała czytanie bankierowi.
— Kochany Maurycy — zawołała — jesteś najszlachetniejszym z ludzi, ale ja nie mogę się na to zgodzić.
— Dlaczego?
— Masz rodzinę... masz prawnych swoich spadkobierców.
— Mam jednego tylko siostrzeńca Fabrycjusza Leclére... nie zasługuje on wcale na to, ażeby się nim interesować, bo wiesz tak samo jak ja, że zmarnował majątek, pozostały po matce i prowadzi życie rozpustne...
— Wiem o tem, ale wiem także, że jest jedynem dzieckiem siostry, którą tak kochałeś... Ta sama krew płynie w żyłach waszych... Jakkolwiek bardzo zawinił, nie powinieneś go wydziedziczać... Nie masz prawa pozostawiać go w nędzy, skoro jesteś taki bogaty...
— Kochana żono! — szepnął pan Delariviére z rozczuleniem. — Jak ja cię znam dobrze! Jak naprzód byłem tego pewny, co słyszę...
— Słuchaj...
I zaczął znowu czytać:
„Ostatnia część mego majątku, to jest cztery miljony, należeć będą do mojego siostrzeńca, Fabrycjusza Marcelego Leclére. W razie śmierci tego ostatniego w epoce otwarcia testamentu, część jego rozdzielona na dwie równe połowy, powiększy równomiernie udziały Joanny Amelji Tallandier i Edmy Julji jej córki.
„Wykonawcą niniejszego testamentu naznaczam pana Percièr, notarjusza, zamieszkałego przy ulicy Louis le Grand Ne 9 w Paryżu, i proszę go, aby przejął na pamiątkę odemnie pierścień brylantowy, który zwykłem nosić na średnim palcu lewej ręki.
Maurycy Armand Delariviére w Melun 1874 roku.“
— Skończyłem — rzekł, składając testament i kładąc go z powrotem do pugilaresu. — Cóż, czy dobrze, czy tak jak sobie życzyłaś?
— Tak! tak... dobrze — wykrzyknęła młoda kobieta — to wielkie, to szlachetne, to godne zupełnie ciebie!
— Chociaż ta hojność dotyczy niezasługującego na to...
— Siostrzeniec twój był bardzo młodym jeszcze, kiedy utracił swoją matkę... Nie umiał oprzeć się ponętom Paryża... Wielu jest takich jak on. Zresztą, może się już poprawił...
— Joanno kochana! Jakaś ty dobra... jesteś naprawdę aniołem, nie kobietą!...
— Cóż tak anielskiego zrobiłam? — zapytała Joanna z uśmiechem.
— Fabrycjusz cię nienawidzi — a ty jednakże go bronisz! — odpowiedział pan Delariviére.
— Nienawidzi mnie powiadasz? a za co?...
— Czyż ja wiem.
— Czytam coś w twojej myśli. Przypuszczam, że twój siostrzeniec ma przekonanie, iż mu chcę zabrać część jego sukcesji... czy tak?
— Tak!
— Sądzę, że się mylisz.. Młodość oddana sama sobie, brak rodziny, zamiłowanie we wszelkiego rodzaju przyjemnościach, pragnienie wolności, spaczyły umysł Fabrycjusza, ale nie zepsuły jego duszy. Jestem pewną, że lepszym jest, aniżeli się wydaje.
Bankier potrząsnął głową z niedowierzaniem.
Joanna mówiła dalej:
— Dwa lata już upłynęło od naszej ostatniej bytności w Paryżu. Zdawało się już wtedy, że Fabrycjusz traci potrochu upodobanie w życiu rozpustnem, które go zużywało przedwcześnie. Kilka słów, jakie wypowiedział w mojej obecności, wyrażały znudzenie, co było bodaj oznaką prędko mającej nastąpić reakcji... A może już teraz zamiast hulaki, znajdziemy człowieka godnego twojej wspaniałomyślności.
— Dlaczego tak bronisz jego sprawy?...
— Bronię jej z przekonania.
— Obyś się tylko nie myliła!...
— Wątpisz jeszcze?
— Pomimo woli. Sądzę, że mój siostrzeniec, gdy się dowie, że jesteś moją żoną, będzie jednym i jedynym, zapewne, który cię będzie posądzał o ambicję i chciwość.
— Przedstawiając mnie, nieprawdaż, za istotę zręczną, która cię opanowała w pewnych widokach.
— Boję się tego.
— Na to możesz mu zamknąć usta i zmusić, aby się sam, musiał rumienić za swoje przedwczesne sądy.
— Jakim sposobem?
— Czyż pozwolisz sobie dać pewną radę?
— Serdecznie proszę.
— Wyznaczyłeś Fabrycjuszowi w testamencie jedną część twojego majątku?
— Tak w razie jeślibym umarł przed zatwierdzeniem naszego małżeństwa.
— Rozumiem. A po tem zatwierdzeniu?
— Testament mój nie będzie miał żadnego znaczenia. Zniweczę go i rzeczy pójdą zwykłym biegiem. Posiadając podług prawa własną rodzinę, nic nie będę winien Fabrycjuszowi. Po zatwierdzeniu cały mój majątek należeć będzie co ciebie i do naszej córki. Nie będę miał prawa inaczej nim rozporządzać.
— Mówiłeś mi, a Bóg świadkiem, że wierzę temu z całej duszy, mówiłeś mi, że dzień zatwierdzenia naszych zaślubiń będzie dla ciebie dniem prawdziwego szczęścia.
— Ależ kochana Joanno, będzie to dzień najpiękniejszy w mojem życiu.
— Będzie to więc najstosowniejsza chwila do uszczęśliwienia kogoś. Ś
— Zapewne...
— Usłuchajże zatem mojej rady i w tym właśnie dniu doręcz swojemu siostrzeńcowi sumę, jakąś mu przeznaczył w testamencie.
— Cztery miljony!... — wykrzyknął pan Delariviére.
— Naturalnie, że cztery miljony. Pozostanie nam ośm, będziemy i tak bardzo bogaci. Prowadząc dom nawet na bardzo wysoką skalę, nie będziemy w stanie zużyć naszych dochodów. Gdy Edma wyjdzie zamąż, suma jej posagowa nie zuboży nas wcale. Bądź więc wspaniałomyślnym względem Fabrycjusza, tak jak nim chciałeś być, gdyby cię śmierć zaskoczyła. Jako posiadacz wielkiego majątku, Fabrycjusz nabierze chęci do życia przyzwoitego, pomyśli o małżeństwie, stanie się człowiekiem użytecznym i będzie ci winien wszystko: bogactwo, poważanie, rozkosze rodzinnego życia!...
— Na serjo mnie zatem namawiasz, ażebym dał Fabrycjuszowi tę ogromną sumę?
— Zupełnie na serjo.
— Wiedziałem, że jesteś bardzo dobrą, kochana Joanno, a widzę, że jesteś daleko lepszą, aniżelim myślał.
— I zrobisz to, o co cię proszę?
— Zobaczę się z Fabrycjuszem po przyjeździe moim do Paryża. Porozmawiam z nim obszernie i jeżeli go zobaczę na dobrej drodze, doprowadzę do skutku pewien plan, jaki dobroczynne twoje słowa na myśl nasunęły. Urzeczywistnienie tego planu zapewniłoby świetną przyszłość mojemu siostrzeńcowi.
— Cóż to takiego?...
— Potrzebuję jeszcze namyślić się nad tem trochę... Zakomunikuję ci całą rzecz, skoro dostatecznie dojrzeje...
∗ ∗
∗ |
Grzegorz Vernier, młody doktor, mający odegrać jedną z główniejszych ról naszego dramatu, miał do zwalczenia wiele przeszkód w początkach swojego zawodu. Dwudziestosześcioletni mężczyzna, osiadający w Melun z jedną tylko służącą, nie mógł naturalnie wzbudzić wielkiego zaufania, tembardziej, że dwaj czy trzej doktorzy inni, posiadający całą klientelę miejscową, zawzięli się przeciwko przybyszowi i zawzięcie zabierali mu chorych. Wzgardzony przez bogatych, Grzegorz Vernier nie zniechęcał się wcale, został lekarzem ubogich, od których, nietylko że nie brał za wizyty, ale którym bardzo często kupował lekarstwa, jakie zapisywał.
Biedni nie są niewdzięcznymi, zaczęli rozgłaszać o nauce i bezinteresowności pana Vernier, dzięki czemu i kilku kuracjom nadzwyczaj szczęśliwie przeprowadzonem, stawał się coraz głośniejszym i stał się popularnym. Intryga koleżeńska uznała się za bezsilną i zmuszoną była złożyć broń.
Grzegorz zdobył wzięcie. W groźniejszych chorobach wszyscy jego wzywali, żadne konsyljum nie obeszło się bez niego. Powodzenie nie upoiło go wcale. Pozostał cichym, zawsze zamyślony. Całkiem naturalny i nadzwyczaj taktowny, obchodził się z chorymi z delikatnością, która mu serca ich jednała.
Wiele już bardzo umiał i wiedział, ale powtarzał sobie, że powinien umieć i wiedzieć daleko więcej i pracował bezustannie. Bardzo był bezinteresownym, ale nosząc głęboką miłość, a wiedząc, że w naszych czasach pieniądz rządzi wszechwładnie, chciał zostać bogatym, ażeby zdobyć prawo pozyskania tej, którą kochał. Nie mógł zaś dojść do majątku niczem innem tylko pracą.
Wspomnieliśmy o wrażeniu, jakie wywarły na Grzegorzu Vernier okoliczności, zaszłe przed paru zaledwie godzinami; pozostawiliśmy go pod wrażeniem wielkiego niepokoju.
Zrobił trzy czy cztery wizyty i powrócił do domu, zmęczony, zamyślony i zaniepokojony.
Magdalena, stara jego gospodyni, podała depeszę, przyniesioną w czasie jego nieobecności.
Rozerwał kopertę i przeczytał co następuje:
„Ojciec chory, potrzebuje twojej opieki. Przyjeżdżaj.
Depesza, zwiastująca jakąś złą nowinę, zawsze jest przerażająca.
Grzegorz poczuł dreszcz od stóp do głów, ale nie stracił głowy, od razu powziął postanowienie. Zabrał w kieszeń narzędzia, jakieby mu mogły być potrzebne i zadzwonił na służącą.
— Magdaleno — powiedział — wyjeżdżam do Saint-Maude.
Twarz doktora była zmieniona — co zobaczywszy stara kobieta, zapytała:
— Boże Wielki... panie Grzegorzu, czy pani Vernier nie jest przypadkiem chora?
— Nie matka, ale ojciec zachorował.
— Czy nic ważnego przynajmniej?
— Nie wiem... depesza jest alarmująca, niewyraźna i przeraziła mnie bardzo...
— Co za nieszczęście! mój Boże, co za nieszczęście! — wykrzyknęła Magdalena, ocierając łzy fartuchem. — Biedny pan Vernier! taki poczciwy człowiek.
— O! Magdaleno — przerwał Grzegorz — nie przewiduj nieszczęścia, bo jak mam nadzieję w Bogu, istnieje ono tylko w imaginacji twojej; posłuchaj, co ci powiem.
— Słucham... słucham pana...
— Nie mogę już odjechać do Paryża pociągiem, odchodzącym o czwartej, minut czterdzieści sześć, muszę więc zaczekać do szóstej minut czterdzieści cztery... Tymczasem zrobię jeszcze jednę pilną wizytę... Jeżeli choroba mego ojca nie okaże się groźną, powrócę jutro... jeżeli, co nie daj Boże, będzie przeciwnie, to zostanę i napiszę...
— Dobrze, panie Grzegorzu.
— Jeżeli przez ten czas zawezwie mnie ktokolwiek, powiesz mu o przyczynie mojej nieobecności...
I wyszedł.
Obiecał Joannie, że ją odwiedzi dzisiaj jeszcze, chciał zatem dotrzymać obietnicy, zapisać nowe lekarstwo, jeżeliby go było potrzeba, a przedewszystkiem oznajmić, że musi wyjechać koniecznie.
Chociaż myśl o chorobie ojca zajmowała go wyłącznie, mimowoli jednak pomyślał, że z powodu swej nieobecności, nie dowie się nazajutrz, czy młoda dziewczyna, którą tak kochał, była córką rekonwalescentki.
Obowiązek nakazywał mu jechać i nic na świecie nie byłoby go zatrzymało ani jednę chwilę dłużej.
Pan Delariviére otworzył sam panu Vernier.
— Prosimy cię, kochany doktorze i wdzięczni ci jesteśmy za przybycie; nasza rekonwalescentka czeka na pana.
Młody doktor zbliżył się do łóżka.
Joanna siedziała oparta o poduszki i z uśmiechem wyciągnęła rękę.
Grzegorz uchwycił za puls i poczuł, że nie był regularny, zanadto przyspieszony.
— Czy pani piła buljon, jaki przynieść tu kazałem? — zapytał.
— Tak, doktorze.
— Bez wstrętu?
— Prawie z przyjemnością go piłam...
— A następnie spała pani.
— Trochę...
— Sen był spokojny?...
— Nie, był bardzo męczącym, pełnych widzeń okropnych.
— To mi tłómaczy nieregularność pulsu, którego nie rozumiałem... Być może, że w nocy będzie pani miała trochę gorączki...
— Jakto; doktorze, jeszcze gorączka?.. — szepnęła smutnie Joanna.
— Będzie to ostatni atak... Zapiszę pani receptę.
— Ja ją sam zaniosę do apteki — odezwał się pan Delariviére i każę zrobić przy sobie.
— Doskonale, a pewny jestem, że gdy jutro we dnie przyjdę odwiedzić panią, przekonam się, iż się jej znacznie polepszyło.
— To nie przyjdziesz rano doktorze? — zapytała młoda kobieta.
— Nie pani i bardzo tego żałuję. Za parę minut opuszczam Melun, bo odebrałem depeszę od matki, że ojciec zachorował.
— O, to smutna wiadomość, która mnie szczerze zmartwiła! — zawołał bankier. — Ale przynajmniej choroba nie jest zatrważającą?
— Nic nie wiem, pragnąłbym tego z całej duszy... Ale czas nagli!... prosiłbym o pióro i papier...
— Znajdziemy wszystko w moim pokoju... racz pan udać się ze mną...
Grzegorz przeszedł z panem Delariviére do pokoju sąsiedniego. Na stole, obok kałamarza leżały owe dwa listy, które bankier położył był jeden na drugim.
Doktor usiadł, umaczał pióro w kałamarzu i zabierał się do napisania recepty.
Pogrążony w myślach, coby najwłaściwiej napisać, spojrzał machinalnie na list leżący i bezwiednie prawie przeczytał wypisany na kopercie adres.
„Pan Percièr, notarjusz, ulica Louis le Grand 3 w Paryżu“.
Wyraz „notarjusz“ uderzył głównie jego oczy.
Pan Delariviére stał obok doktora i czekał.
Ten ostatni zaczął już teraz bez wahania pisać ręką wprawną i pewną receptę, dosyć długą, a nadto różne jeszcze uwagi, co do sposobu zachowywania się pacjentki.
— Oto jest — powiedział, wstając i podając papier bankierowi. — Proszę jak najściślej trzymać się instrukcji, jaką pozostawiam; jeżeliby gorączka powróciła, to będzie zwalczona stanowczo... Tylko proszę działać szybko,..
— Nie stracę ani minuty.
Powrócili do pokoju chorej.
— Przedsięwziąłem wszelkie ostrożności — odezwał się doktor do Joanny — nie pozostaje mi nic więcej, jak życzyć pani snu spokojnego, wolnego od wszelkich widziadeł przykrych
— Dziękuję ci, doktorze.. Życzę zdrowia pańskiemu ojcu, a powracaj pan jak najprędzej.
— Jak tylko będę mógł...
Grzegorz uścisnął kolejno ręce Joanny i bankiera i wyszedł bardzo smutny i ze zwilgoconemi oczami, pod wpływem niewytłomaczonej jakiejś obawy i niepokoju.
Zdawało mu się, że jakąś cząstkę swej duszy pozostawia przy chorej. Udał się zaraz na stację kolei i nabył bilet klasy pierwszej do Paryża.
∗ ∗
∗ |
Koleje żelazne przywoziły coraz więcej ciekawych.
Hotel pod „Wielkim Jeleniem“ przepełniony był gośćmi.
Pani Lariole zaczęła sobie powtarzać melancholijnie, że za tanio okna powynajmowała.
Najmniejszy otwór, na którym bądź piętrze, znajdował amatorów, co płacili po trzy luidory od osoby.
Pewien Anglik zapłacił pięćset franków za maleńką mansardę w sąsiednim domu, a pani Lariol za stół i materac dla przepędzenia nocy, ofiarował dziesięć luidorów.
Proces narobił ogromnej wrzawy, chciwi niezdrowych wzruszeń chcieli koniecznie widzieć spadającą głowę tego dziwnego przestępcy, którego silna wola nie zachwiała się ani w czasie badań, ani na posiedzeniach sądu kryminalnego.
Właścicielka z pod „Wielkiego Jelenia“ traciła zmysły, nic nie wiedziała, komu odpowiadać, komu służyć.
Przeważnie przybywali paryżanie.
Melun wyglądał świątecznie.
Kilku z przybyłych podeszło przywitać się z Fabrycjuszem i małym baronem.
Rozmowy ich toczyły się wszystkie o jednym przedmiocie.
Każdy coś opowiadał o egzekucji i o niewinnym skazańcu, o jego dziwnie romantycznych zbrodniach z dziwnemi warjacjami i dziwniejszemi jeszcze komentarzami.
Zawiadomiono kompanją w tej chwili, że obiad podany.
Sam widok nakrycia pobudzał już apetyt. Z odkrytej wazy z zupą rakową rozchodził się zapach przyjemny.
Zajęli miejsca przy stole i zaczęli rozmowę przy pierwszej łyżce zupy. Wtem na podwórzu dał się słyszeć głośny hałas dzwoneczków. Panny zerwały się od stołu i zbliżyły się do okna.
— A! cóż za przepyszne konie! — krzyknęła Adela. — Chodźcie i patrzcie!... Przysięgam na głowę Pascala, że jest co widzieć!
Fabrycjusz i mały baron przystąpili do okna.
Na podwórze zajechał amerykan, zaprzężony w cztery przepyszne kare rumaki, ubrane w zaprzęgi z jasnej skóry, przy których wisiały czerwone, safjanowe pasy z grzechotkami.
Jakiś pięćdziesięcioletni dżentelman, o wystających policzkach i wielkich jasno blond faworytach, z ogromną lornetą, przewieszoną przez ramię zsiadał z wysokiego kozła.
Dwóch groomów w białych spodniach i botfortach, z założonemi na piersiach rękami, stanęło przed końmi.
Pascal de Landilly aż krzyknął z zachwytu.
A że Róża otworzyła drzwi, więc jej zapytał:
— Do kogo należy ten czarujący ekwipaż, piękna panienko.
— Do pewnego bogacza z Rosji, takiego bogacza, co ma dziesiątki tysięcy rubli dochodu na godzinę — odrzekła Róża — mieszka w pałacu o pięć czy sześć mil stąd i wynajął przed ośmiu dniami największy apartament na pierwszem piętrze, ażeby się przypatrzeć jutrzejszej egzekucji.
Zasiedli z powrotem do stołu.
— Fabrycjuszu — powiedziała, śmiejąc się Matylda — ty napewno posiadasz bogatego jakiego wuja, na którego możesz liczyć.
— Załóż się, to wygrasz, bo właśnie mam takiego wuja.
— Naprawdę?
— Wuja amerykańskiego?
— Prawdziwie amerykańskiego, bo tam się właśnie znajduje.
— Czemże jest ten twój wujaszek?
— Bankierem w Nowym Jorku.
— Bardzo ładne zajęcie. Bogaty?
— Ma pięć albo sześć miljonów przynajmniej.
— I jesteś jego bliskim siostrzeńcem?
— Najbliższym, bo jestem synem rodzonej jego siostry.
— Jeżeli tak, to jesteś jego prawnym sukcesorem.
— Jedynym.
— Wiele lat ma twój wuj?
— Sześćdziesiąt.
— Czy masz rzeczywiście nadzieje?
Fabrycjusz potrząsnął głową.
— Nie mam żadnych — odrzekł.
— Dlaczego?
— Bo mój wuj ożenił się powtórnie i ma córkę, chociaż ślub jego jest nieważnym, gdyż dotąd podobno nie ma pewności, czy jego żona pierwsza umarła, czy żyje.
— Jeżeli ślub jego potwierdzonym przez sądy nie zostanie — rzekł baron — to jest, jeżeli nie dostanie aktu zejścia swej pierwszej żony, to ty Fabrycjuszu, chociaż nie cały, to znaczną część otrzymasz majątku.
Mała Tinneta, pomocnica Róży, ukazała się w pokoju gabinetu, a w palcach trzymała bilet wizytowy.
— Cóż za dobry wiatr cię tu sprowadza? — zapytał Pascal.
— Wcale nie wiatr, proszę pana — odrzekła dziewczyna — to dla pana...
— Do mnie?...
— Tego nie mogę dokładnie wiedzieć.
— Czyżby to było do mnie? — odezwał się Fabrycjusz.
— Czy jest pomiędzy panami pan Fabrycjusz Leclére?
— Ja nim jestem — odezwał się Fabrycjusz.
— A no to więc do pana...
I młoda dziewczyna podała bilet Fabrycjuszowi. Ogromnie zaintrygowany, spojrzał na niego pospiesznie i zbladł jak chusta
Jednocześnie, kiedy twarz widocznie mu się mieniła, szeptał niewyraźnie:
— On tutaj!... w Melun!... w tym hotelu!... to niepodobna!
— Co to takiego? — zapytała Matylda — masz jak się nasz przewoźnik wyraził, rzetelną minę topielca.
— Moje dzieci! — zawołał Fabrycjusz — zdziwienie moje jest bardzo naturalne. Nigdy byście się nie domyślili nazwiska napisanego na tej karcie... Nazwisko to brzmi: Maurycy Delariviére...
— Cóż to za jeden — zapytał mały baron.
— To właśnie mój wuj amerykański.
— Wujaszek z Ameryki?
— We własnej swojej osobie.
— Rzeczywiście, że to traf szczególny — zauważyła Matylda.
— Zdumiewający! — powiedział Pascal.
Fabrycjusz zwrócił się do służącej.
— Kto ci oddał ten bilet? — zapytał.
— Jeden pan, co dziś raniutko zajechał do hotelu z chorą panią...
— Z chorą panią? — powtórzył młody człowiek.
— Tak panie, bardzo chora ta biedna pani. Była jak nieżywa i myślano nawet, że już nie odzyska przytomności.
Fabrycjusz coraz bardziej czuł się wzruszonym.
— Ale jakimże sposobem ten pan się dowiedział, iż ja tu jestem? — zapytał znowu.
— Prawdopodobnie przechodząc korytarzem, usłyszał pana przez drzwi — odrzekła służąca.
Fabrycjusz niecierpliwie wzruszył ramionami.
— Więc — ciągnęła dalej Tiennetta — ten pan oddał mi ten bilet, kazał mi się zapytać, czy który z panów nie nazywa się Fabrycjusz Leclére i dodał „Jeżeli jak mi się zdaje, ten pan znajduje się w gabinecie, powiedz mu, że sobie bardzo życzę, aby się ze mną zobaczył, jak tylko skończy obiad“.
— Pragnie się ze mną zobaczyć?
— Tak, proszę pana, zaraz po obiedzie.
Fabrycjusz wstał i rzucił na stół serwetkę.
— Idę natychmiast. Jedzcie, ja wkrótce powrócę. Awantura jest zanadto niespodziewana, ażebym nie miał się natychmiast postarać o rozwiązanie tej zagadki... Zaprowadź mnie, córeczko, do apartamentu pana Delariviére — powiedział, zwracając się do Tiennetty.
— Drugie piętro, pokoje numer siedem i osiem.
Młody człowiek opuścił gabinet i poszedł za służącą, pozostawiając kompanów bardzo zdziwionych i zaintrygowanych.
„Awantura“ tak samo jak Fabrycjuszowi wydawała im się bardzo dziwną. A w gruncie rzeczy była najprostsza.
Bankier, powracając do hotelu, po odniesieniu listów na pocztę i zabraniu z apteki lekarstwa, przepisanego przez Grzegorza Vernier, przechodził przez korytarz, kiedy doszedł jego uszu głos dobrze mu znany. Aż zadrżał.
Dla wyjaśnienia wątpliwości użył najprostszego sposobu.
W Paryżu i przy każdej innej okoliczności byłby nie zaczepił pierwszy swojego siostrzeńca, czekałby aż się z nim spotka przypadkiem, ale gorące stawienie się za nim Joanny przełamało lody, jakie go dzieliły od syna swojej siostry. Był gotów zapomnieć o całej przeszłości Fabrycjusza i uwierzyć w jego lepszą przyszłość; szczęśliwym by był, podając przyjacielską rękę temu kuzynkowi, którego miał wzbogacić.
Wstępując na schody drugiego piętra, Fabrycjusz pomyślał, co też jego wuj od niego żądać będzie.
— Oto te numery, proszę pana — powiedziała Tiennetta, wskazując drzwi.
Młody człowiek lekko zastukał.
Po paru sekundach drzwi się otworzyły i pan Delariviére stanął na progu.
— Więc się nie omyliłem, to ty byłeś — mówił, wyciągając ręce do siostrzeńca.
Fabrycjusz pochwycił te ręce i zaczął je całować z taką czułą serdecznością, że myliłby najpodejrzliwszego. Jednocześnie zaś głosem wzruszonym szeptał:
— Mój wuju! kochany wuju!... jakże szczęśliwy jestem, że cię widzę! Kiedy przed chwilą oddano mi bilet wuja, oczom własnym wierzyć nie chciałem. Zdawało mi się to niepodobieństwem. Wuj tutaj! w Melun?
— Tak mój przyjacielu i to nie sam w dodatku.
Fabrycjusz zrobił minę zdziwioną.
— Jakto? — zapytał.
— Chodź...
Bankier zaprowadził siostrzeńca do chorej.
Joanna siedziała na łóżku, obstawiona poduszkami. Podała również rękę młodemu człowiekowi, uśmiechając się nieśmiało.
Fabrycjusz ujął tę rękę, uścisnął ją z zimną grzecznością i składając ukłon wyszeptał:
— Pani...
— Nazywaj serdeczniej moją ukochaną Joannę — przerwał bankier — nazywaj ją ciotką. Przeszkoda, która nie zezwalała na ulegalizowanie naszych zaślubin istnieć przestała, mam na to nareszcie dowody. Wytłómaczę ci zaraz wszystko. Nim upłyną trzy miesiące związek nasz będzie zatwierdzony wobec Boga i ludzi.
Fabrycjusz zachwiał się.
Niespodziana wiadomość o zatwierdzeniu małżeństwa spadła na niego, jak piorun, niweczyła ostatnią jego słabą nadzieję.
Ale zebrał całą energję i pozostał spokojnym, ciesząc się w duszy z tego przynajmniej, że wuj nic nie usłyszał.
Spotkanie odbyło się bardzo przyjaźnie.
Może bankier wzruszony bezinteresownością tak wielką, wynagrodzi go i okaże się wspaniałomyślnym.
To przypuszczenie zachęciło go, aby do końca odegrać komedję.
— Przyjmijcie oboje najszczersze moje życzenia. Z prawdziwą radością patrzeć będę na upragnione wasze szczęście.
— Dziękuję ci, Fabrycjuszu — odezwała się przyciszonym głosem Joanna. — Dobrzem cię zatem sądziłam. Wiedziałam, że jesteś szlachetny.
— Ale cóż się stało? — zapytał z kolei siostrzeniec bankiera — że zamiast znajdować się w Nowym Jorku, zastaję panią tutaj, w pokoju hotelowym i to cierpiącą, bo poczułem ręce rozpalone?
Pan Delariviére opowiedział naprędce siostrzeńcowi to, o czem już wiedzą czytelnicy nasi.
— Pani postąpiła bardzo nieostrożnie! — wykrzyknął Fabrycjusz, a zwracając się do Joanny po wysłuchaniu opowiadania, dodał: — trzeba było zrobić tak, jak wuj doradzał, trzeba było pozostać przynajmniej z tydzień w Marsylji.
— Z pewnością zrobiłabym była rozsądnie — odrzekła młoda kobieta z prześlicznym uśmiechem. — Ale za to nie mielibyśmy przyjemności widzieć się w tej chwili... Zresztą za jakie trzy dni będę już zupełnie zdrową... Siły prędko powrócą.
— Nie ma co do tego wątpliwości — odezwał się z widoczną obawą pan Delariviére, widząc jak Joanna obciera czoło potem zroszone.
— Doktor uprzedził mnie, że tej nocy będę jeszcze miała gorączkę, ale zapewnił także, że to będzie atak ostatni. Czuję, że się zbliża.
— Nie będziemy ci zatem przeszkadzać.
— Będę się starała zasnąć. Zresztą ty i Fabrycjusz macie ochotę porozmawiać ze sobą...
— Tak... mamy dużo rzeczy do obgadania. Będziemy blisko ciebie, w sąsiednim pokoju... Jeżeli będziesz czego potrzebować, to mnie z łaski swej zawołaj.
— Nic mi nie potrzeba, tylko snu.
— Dowidzenia, kochana ciotko — odezwał się Fabrycjusz — do jutra...;
— Do jutra, dobry siostrzeńcze...
Młody człowiek pochylił się nad chorą i złożył na jej czole pełen uszanowania pocałunek.
Joanna zadrżała, przeciwnie bankier ucieszył się niezmiernie. Widział w tem pierwszy dowód szacunku i czułości, złożony jego małżonce... Niestety! był to także pocałunek Judasza!...
— Fabrycjusz dzięki Bogu nie jest już takim, jak był — pomyślał sobie pan Delariviére.
— Chodź — odezwał się bankier i poprowadził Fabrycjusza do swojego pokoju i zamknął drzwi za sobą. Po chwilowem milczeniu zapytał:
— Joanna zmieniła się bardzo od dwóch lat, nieprawda?
— Zmieniła?.. — powtórzył młody człowiek. — Nie, choroba wuju.. Fatyga tak długiej podróży, jakiej uległa chwilowo zmieniła jej rysy ale jest jak zawsze piękną!... Zachowała i swoje łagodne spojrzenia i swoją sympatyczną twarzyczkę i swój uprzejmy uśmiech...
— Biedna kobieta, co ona wycierpiała...
— Ślady tego cierpienia znikną bardzo prędko.
— Niebezpieczeństwo, dzięki Bogu minęło. No siadajże...
Fabrycjusz wziął krzesło.
— Chcę, abyśmy porozmawiali — rzekł pan Delariviére — pomówmy o tobie.
— Śledztwo, badanie z czynów i słów!... — pomyślał sobie młody człowiek — spodziewałem się tego.
— Jest temu dwa lata — zaczął bankier — jak straciłeś siedem ósmych ze swojego majątku. Przekonany zatem jestem, że dziś nic ci już nie pozostało. Czy mówię prawdę?
— Na nieszczęście tak jest, mój wuju.
— Z czego żyjesz?
Pytanie było krótkie, ale wyraźne.
Trzeba było albo odpowiedzieć szczerą prawdę, co było niepodobieństwem, albo wykręcić się w sposób prawdopodobny, nie obudzający podejrzeń w umyśle bankiera.
— Moje zajęcie teraźniejsze — odrzekł Fabrycjusz — nie daje mi zbyt świetnej pozycji socjalnej, ale odciąga mnie od tej egzystencji próżniaczej, jaką prowadziłem i tak zanadto długo. Zajmuję się interesami jednego z agentów, giełdowych, przyjaciela mojego.
— I to ci przynosi!...
— Bardzo mało... zaledwie tyle, ile potrzeba na życie...
— I utrzymujesz się z tego skromnego dochodu?
— Muszę... Postanowiłem sobie nie wydać ani jednego sous ponad to, co zarabiam. Nic nie pożyczam od nikogo... Jestem ubogi, ale niezależny.
— Czyż to ja ciebie słyszę? — zawołał pan Delariviére, zdumiony spokojem i przekonaniem, z jakiem siostrzeniec opowiadał mu te zdumiewające rzeczy.
— Tak, mój wuju, mnie słyszysz — odrzekł z uśmiechem Fabrycjusz, moja metamorfoza cię zadziwia, pojmuję to dobrze, ale po namyśle uznasz ją za logiczną. Uległem porywom młodości i wolności i zrobiłem bardzo źle, majątek mojej matki pochłonęło życie próżniacze. Dziś mam lat dwadzieścia siedm i czas się było ustatkować, czas było dolać wody do mego wina.
— Pijasz jednakże jeszcze czasami, skoro jesteś tu w towarzystwie dwóch dam, bardzo ładnych, jak mi mówiono...
— To przypadkiem jedynie...
— Masz już dosyć tego życia, w którem marnuje się tylko majątek i zdrowie.
— Oj! z pewnością, że mam go dosyć: — odrzekł z westchnieniem młody człowiek. — Żałuję bardzo, że nie miałem tyle rozumu i siły nad sobą, żeby się go wyrzec wcześniej.
— Szczęśliwy jestem, że tego żałujesz... Bo chociaż nie okupisz przeszłości, to przynajmniej możesz zdobyć przyszłość szczęśliwą. Pragnę szczerze uwierzyć w twoje nawrócenie.
— Niechaj wuj nie wątpi o niem...
— Ale — dodał pan Delariviére, uśmiechając się przyjaźnie — nie spełniłbym swojego wujowskiego obowiązku, gdybym ci nie wypowiedział krótkiej od serca nauki. Potrzeba szanować tradycje! Błędy twojej młodości tłómaczyć można tą samą młodością... Popuszczono ci cugli za wiele. Uległeś ponętom życia, a niejeden na twojem miejscu zrobiłby tak samo... Moja kochana Joanna, która dziś rano broniła zapalczywie twojej sprawy, zwracała mi uwagę na to wszystko... Na nieszczęście twoje dobre postanowienia przyszły za późno trochę. Chciałbym cię był widzieć takim przed ośmioma laty... Byłbym cię zabrał ze sobą do Nowego Jorku. Byłbyś został moim wspólnikiem, byłbyś nie potrzebował teraz pracować, byłbyś szczęśliwy i bogaty.
— Czy wuj myśli porzucić interes? — zawołał Fabrycjusz.
— Już to postanowiłem...
— Zlikwidujesz dom bankierski?
— Zacząłem go już likwidować...
— W twoim wieku?
— Mam lat sześćdziesiąt, mój drogi...
— To jeszcze nie starość przecie!... Z twojem doświadczeniem, z twoją zręcznością łatwo by ci przyszło podwoić twój majątek.
— Jestem o tem przekonany, ale po co mi to? Zresztą mylisz się, Fabrycjuszu... ja jestem już stary... Przyjrzyjno mi się tylko... włosy mam zupełnie białe, czoło pomarszczone. Kłopoty i praca pochyliły mi ramiona, zmordowałem się, mój chłopcze, potrzebuję wypoczynku po długiej i ciężkiej pracy...
— A czy nie mógłby wuj oddać interesu w ręce jakiego uczciwego człowieka, a sam tylko doglądać i radzić?
— Dotąd brakowało mi takiego człowieka. Potrzeba zręcznego bardzo marynarza do kierowania tak wielkim okrętem.
— To prawda...
— Zresztą powtarzam, że pragnę zupełnego spoczynku, bo już na niego zasłużyłem... Gdyby Joanna nie była cierpiącą, przyszłość moja byłaby bez chmurki. Z kilku słów, jakie ci przed chwilą powiedziałem, wiesz, że moje położenie się zmieni... Niegodna istota, co nosiła moje nazwisko, umarła już przed ośmnastu laty. Za dwa lub trzy miesiące związek mój z Joanną, według ustaw francuskich, będzie zatwierdzony i Edma uznana za mą prawą córkę.
Że postanowienie pana Delariviére było niezłomne, było to aż nadto widocznem. Radził się swego siostrzeńca dla formy tylko.
Fabrycjusz nie łudził się w tym względzie i pomimo zimnego potu, co mu występował na skronie, wykrzyknął z wyrazem prawie uwielbienia, ściskając ręce wujaszkowi:
— Czy ja ci to pochwalam, mój wuju? Spodziewam się, że mi uczynisz ten zaszczyt i nie zechcesz wątpić o tem... Któżby ci tego nie pochwalił, mój wuju — mówił dalej Fabrycjusz. — Postępujesz jak człowiek prawy, to też z całego serca szanuję tak szlachetny postępek z twojej strony.
Pan Delariviére nie ukrywał żywego wzruszenia, jakie mu słowa te sprawiły.
— Czynisz mnie bardzo szczęśliwym — rzekł, ściskając z kolei ręce swojego siostrzeńca. — Widzę, że jesteś dzielnym chłopakiem, skoro nie pomyślałeś ani na chwilę o tem, że zatwierdzenie mojego małżeństwa i uprawnienie mej córki, mogą ci w przyszłości wyrządzić ogromną krzywdę, unieważniając prawa twoje do sukcesji po mnie.
— Dobrze mnie sądzisz, wuju — odrzekł młody człowiek — przysięgam ci, że taka ohydna myśl ani mi nawet nie przeszła przez głowę... Żyjcie jak najdłużej i niech wasze szczęście będzie niewzruszone, oto najszczersze moje życzenie.
Co do twojego majątku, mój wuju, tak uczciwie zapracowanego, nie mam do niego najmniejszej zgoła pretensji!...
— No, to skoro tak, moje kochane dziecię, to dowiedzże się, że pomyślałem i o twojej przyszłości. Skoro ja jestem szczęśliwym, to chcę, ażebyś i ty nim był także... I dam ci tego dowody.
Bankier się zatrzymał.
Fabrycjusz czekał, jak na rozpalonych węglach, rezultatu komedji, którą tak umiejętnie odgrywał, ale miał tyle mocy nad sobą, że nie dał wcale tego poznać.
— Otwórz mi swoje serce z otwartością, która ci honor przynosi — mówił znowu bankier — i odpowiedz mi bez wahania, czy na zawsze zerwałeś już z dawnem życiem?
— Tak, mój wuju.
— Czy czułbyś się dosyć silnym, przewracać złoto pełnemi garściami i oprzeć się pokusom, których dawniej zwalczać nie potrafiłeś?
— Egzystencja, jaką mi wuj przypomina, jest poprostu wstrętną. Nie pojmuję już takiego życia... Wstydzę się za nie i nic by mnie już teraz nie zwróciło na te drogi.
— Zupełnie pewnym jesteś siebie?
— Tak, mój wuju, najzupełniej jestem pewny.
— Czyli, że czujesz dosyć, jak to po prostu powiadają ołowiu w głowie i rozsądku w umyśle, ażeby przyjąć na siebie odpowiedzialność w bardzo ważnej sprawie?...
— Czuję się dosyć silnym, aby zmazać przeszłość pełną błędu i szaleństw, dzięki której utraciłem cały swój majątek, ale która, zapewniam cię wuju, nie naruszyła mego honoru...
— A praca cię nie przestrasza?...
— Praca ma dla mnie dziś taki urok, jak dawniej przyjemności.
— Chwała Bogu! — wykrzyknął pan Delariviére... Znalazłem człowieka, jakiego mi było potrzeba, a ten człowiek jest jedynym moim krewnym, synem mojej ukochanej siostry! Słuchaj mnie, moje dziecię...
Fabrycjusz coraz więcej był zaciekawiony, co to mu bankier powie takiego... Co to będzie za przyszłość, jaką przed nim odkryje?.. Może bardzo świetna?.. Odezwał się też wzruszonym głosem:
— Słucham cię, mój wuju, i jeden Bóg wie, z jak głęboką uwagą, z jakiem głębokiem wzruszeniem.
Pan Delariviére zatrzymał się chwilkę, jakby zbierał myśli, nakoniec rzekł:
— Dziś rano zobaczywszy moją ukochaną Joannę dotkniętą tak gwałtownie — bo kilka godzin była w wielkiem niebezpieczeństwie — po raz pierwszy zastanowiłem się nad niestałością życia i przeląkłem się śmierci, nie tyle dla mnie, co dla dwóch ukochanych istot, do których należę duszą całą... Powiedziałem sobie, że jaki pierwszy lepszy atak, jakie pierwsze lepsze uderzenie krwi do głowy, może mnie razić, jak piorun... Zapytywałem się siebie, coby się stało z matką i córką, jeżeli umarłbym przed zatwierdzeniem przez prawo naszego: małżeństwa... Przeklinałem swoją długą obojętność i zrobiłem testament.
— Testament! — potwierdził machinalnie Fabrycjusz.
— Zadziwia cię, że tak długo się z tem ociągałem?... Co chcesz, to tak się zwykle dzieje! Mamy się za nieśmiertelnych.. zapominamy się... odkładamy zawsze na jutro... Nagle nadchodzi niespodziewana katastrofa i umiera się w rozpaczy, że się uczyniło nieszczęśliwymi tych, których się najbardziej kochało.
Po chwilowym przestanku pan Delariviére ciągnął dalej:
— W tym ostatecznym akcie, mającym zabezpieczyć los Joanny i Edmy, gdybym umarł przed zatwierdzeniem naszego ślubu, ciebie także nie ominąłem.
Fabrycjusz zadrżał od stóp do głów, ale nie wymówił ani słowa, na twarzy tylko odbił mu się wyraz wdzięczności.
— Surowo sądziłem twoje wybryki — ciągnął bankier — może zanadto nawet surowo, ale byliśmy połączeni węzłami krwi; kochałem cię, pomimo twoich szaleństw i twojego prowadzenia i nigdy nie pozwoliłbym na to, abyś miał nędzę na starość.
Mówiąc to, pan Delariviére wyjął pugilares.
Wydobył duplikat testamentu, rozłożył go drżącą ręką, a wskazawszy palcem na paragraf, gdzie była mowa o siostrzeńcu, przysunął mu papier przed oczy i powiedział:
— Spojrzyj!
Niezmierna radość opanowała duszę Fabrycjusza, ale tak samo powstrzymał radość, jak powstrzymywał swoje obawy. Błyski jego oczu mogłyby zdradzić jego myśli i zniweczyć w jednej chwili wrażenie, jakie wywołał swoją umiejętną hipokryzją. Zagasił też płomienne spojrzenia, a odwracając głowę i odsuwając testament, odpowiedział spokojnie:
— Nie, kochany wuju, ja nie chcę nic widzieć... Czyż potrzebuję nowego dowodu, wspaniałomyślności i czułości? Co mnie obchodzi cyfra wypisana w twoim testamencie?... Jakakolwiek jest część, jaką raczyłeś mi wyznaczyć, za dużo dla mnie zrobiłeś! Twój cały majątek należy się mojej ciotce Joannie i mojej kuzynce Edmie...
Zręczny oszust kombinował swoją rolę; jak aktor emeryt kalkuluje i stopniuje swoje efekta.
Bankier wzruszony tą nadzwyczajną delikatnością, rzekł:
— Twoja ciotka i twoja kuzynka nie zubożeją przez ten podział... ja jestem bogaty... bardzo bogaty...
— Wiem o tem, kochany wuju.
— Na wiele też obliczasz mój majątek?..
— Na cztery albo pięć miljonów może..
Pan Delariviére uśmiechnął się, pokręcając głową.
— Czy omyliłem się? — zapytał Fabrycjusz.
— Tak, moje dziecko, dalekim jesteś od prawdy... posiadam conajmniej dwanaście miljonów.
Usłyszawszy tę cyfrę Fabrycjusz przestał być panem siebie.
— Dwanaście miljonów! — wykrzyknął z nieopisanym akcentem. — Dwanaście miljonów! Czyż to możebne?
— Możebne i pewne... i to jest także pewnem w tym testamencie, w tych trzech wierszach, których nie chciałeś przeczytać, że zapisałem na twoją korzyść trzecią część tej sumy.
Fabrycjusz pobladł bardziej jeszcze, niż wtedy kiedy mu Tiennetta podała bilet bankiera. Serce jego skakało w piersiach jak ptak, co chce się wydobyć z klatki.
— Trzecią część dla mnie?... — szeptał. — Dla mnie cztery miljony?...
— Tak, dla ciebie... dla ciebie.
— Ależ to za dużo, za bardzo dużo!
— Pozwól mi dokończyć. Spodziewam się żyć jeszcze długie lata i naturalnie ten testament unieważni moje małżeństwo, ale ty na tem nic nie stracisz. Twoja ciotka, która wie, co dla ciebie zrobiłem, która pochwala w zupełności powziętą szczęśliwą myśl, życzy sobie, ażeby w dzień zatwierdzenia naszego ślubu te cztery miljony były ci w całości doręczone. Pochwaliłem to natchnienie jej serca i tak się też stanie.
— O! serce szlachetne!... dusza prawdziwie wzniosła! — wykrzyknął Fabrycjusz, przykładając chustkę do oczu, dla otarcia łez.
Ten napływ łez spowodowany był po prostu wstrząśnieniem nerwowem i nie pochodził wcale z wdzięczności dla wuja.
Pan Delariviére dał się jednak oszukać.
— Tak, tak! — szeptał — prawdę powiedziałeś, to złote serce, to dusza wybrana! Kochana moja Joanna!... a ja o mało jej nie utraciłem!... O! żeby Pan Bóg pozwolił mi umrzeć przed nią!...
I wzruszony niezmiernie, oparł głowę na ramieniu Fabrycjusza i wybuchnął głośnym płaczem.
Po tym uczuciowym kryzysie nastąpiło chwilowe milczenie. Pan Delariviére przerwał je pierwszy.
— To już zatem ułożone i skończone — rzekł — mam ci jednak zrobić jeszcze pewną propozycję i zdziwiłbym się bardzo, gdyby cię nie ucieszyła!
— O! kochany wuju, z góry ją przyjmuję.
— Czy jest coś, albo ktoś, coby cię zatrzymywał w Paryżu?
— Nie wuju!
— W takim razie nic ci nie przeszkodzi pojechać z nami do Ameryki, gdzie powracamy jeszcze na rok, skoro osiągniemy cel naszej podróży. Tym celem jest odebranie Edmy z pensjonatu, w którym przebywa od dzieciństwa. Jest już w wieku, w którym czas powrócić pod dach rodzicielski. Potrzebujemy wynagrodzić sobie nasze długie rozłączenie i cieszyć się nakoniec naszem dziecięciem. W Nowym Jorku obeznam cię z biegiem interesów i wyrzeknę się myśli zlikwidowania mojego domu bankierskiego, a ciebie postawię na jego czele, jako mego reprezentanta i wspólnika. Cóż na to powiesz?
— Wdzięczność więzi mi słowa w ustach... Ja twoim reprezentantem... wspólnikiem...
— No tak. Pozostawisz swoje cztery miljony w interesie i przy mojej radzie, a swojej usilnej pracy i inteligencji, nie będziesz potrzebował długo czekać na podwojenie swoich kapitałów. Ożenisz się, weźmiesz sobie ładną i dobrą żonę, dochowasz się pięknych dzieci i po szalonej młodości a pracowitym wieku w pełni sił, doczekasz się szczęśliwej i poważnej starości. Zgadzasz się na to?
Fabrycjusz, jak wszyscy ludzie silnej woli, nie dowierzał sam sobie. Obawiał się, albo nadto zimnym, albo nadto przesadzonym się okazać. To też za całą odpowiedź rzucił się w objęcia wuja, aby zapłakaną twarz ukryć na jego piersiach.
Milczenie było naturalnie daleko od słów wymowniejsze.
— Tak więc — odezwał się po chwili bankier — i to już postanowione?...
— Otwierasz mi, kochany wuju, wrota do przyszłości, o jakiej we śnie nawet marzyć nie mogłem, i na którą wcale nie zasłużyłem; że jestem najszczęśliwszym, to fakt, że będę najwdzięczniejszym bodaj z ludzi o tem przekonam cię drogi wuju...
Nie wątpię mój chłopaku! No, pocałuj mnie i powróć do swojego przyjaciela i jego przyjaciółek. Muszę ci wszakże powiedzieć, że mam nieszczególne wyobrażenie o tej trójce.
— Dlaczego, wuju?...
— Po prostu dlatego, że przybyli tutaj po to, aby asystować tak okropnemu widowisku... Patrzeć na spadającą głowę i tryskającą krew!.. Smutna to ciekawość... niezdrowa i źle wróżąca!...
— Jestem tego samego zdania, mój wuju i z pewnością nie będę w stanie patrzeć na ten ponury dramat.
— Pochwalam ci to bardzo... Kiedy myślisz wracać do Paryża?
— Jutro jednym z pierwszych pociągów...
— Czy przez cały dzień wolnym bĘdziesz?
— Jeżeli wuj życzy sobie...
— Pragnę tego bardzo.
Przejdę do mojego pryncypała i powiem mu, ażeby na mnie nie liczył.
— Zawiadomisz go jednocześnie, że go stanowczo opuszczasz...
— Dobrze... jeżeli sobie wuj życzy.
— Pojedziemy razem, spotkamy się następnie w oznaczonem miejscu i udamy się obaj do Saint-Maude, odebrać z pensji Edmę... Teraz cię przepraszam. Wzruszenia całodzienne zmordowały mnie straszliwie... Zobaczę, czy ciotka śpi i sam się położę na kilka godzin... Bardzo tego potrzebuję... Do widzenia, moje dziecię... do jutra...
Fabrycjusz wyszedł uścisnąwszy raz jeszcze rękę wuja, a pan Delariviére przeszedł do pokoju Joanny.
Była już godzina dziesiąta wieczorem.
Młoda kobieta spała snem spokojnym, ale doktor Vernier przewidział gorączkę, był więc bankier o to spokojnym... Rzeczywiście tak jak mówił do Fabrycjusza, upadał ze znużenia... Gwałtownie potrzebował odpoczynku. Pocałował delikatnie zwilżone czoło i rozpalone policzki ukochanej
kobiety, powrócił do swojego pokoju i w ubraniu rzucił się na łóżko, szepcąc: Jeżeli Joanna przebudzi się w nocy i zawoła na mnie, będę gotów na pierwsze jej wezwanie.
Zasnął w tej chwili głęboko.
Ktoby widział Fabrycjusza, wychodzącego z pokoju wuja, wziąłby go za człowieka pijanego. Teraz, kiedy nie potrzebował już czuwać nad swojem zachowaniem się i wyrazem twarzy, jego skrępowane muskuły nagle się rozciągnęły, nastąpiła reakcja i osłabł tak, że aby utrzymać się na nogach musiał chwycić się poręczy. Inaczej mógłby był spaść ze schodów. Ręce mu drżały, zimny pot występował mu na skronie.
— Dwanaście miljonów!... — mruczał, wpatrując się w przestrzeń błędnemi oczyma, i zdawało mu się, że widzi koło siebie rulony złote i pakiety biletów bankowych. — Dwanaście miljonów... ma dwanaście miljonów... ma dwanaście miljonów, a mnie przeznacza tylko cztery miljony... dla mnie... jedynego swego krewnego, dla mnie, który odziedziczyłbym ten cały majątek, gdyby nie te dwie jakieś baby! Dwanaście miljonów! Gdybym je posiadał, cóżby to była za egzystencja wspaniała, co za prześliczne życie!.. Możnaby zapewnić sobie wszystkie przyjemności... otoczyć się całym przepychem... Z dwunastoma miljonami byłbym królem świata!... Pozyskałbym trochę siły.
Schodził wolno ze schodów, a przed błyszczącemi oczyma migotała mu ciągle zaklęta cyfra, usta zaś powtarzały bezustannie: dwanaście miljonów!... dwanaście miljonó!L... Na dole zatrzymał się. Drzwi od korytarza, wychodzące na dziedziniec były otwarte. Chłodne wieczorne powietrze powiało mu na rozpalone czoło i rozproszyło ten rodzaj upojenia, tę gorączkę złota, która nim zawładnęła. Wesołe wybuchy śmiechu doleciały jego uszu, upamiętał się ostatecznie, odzyskał władzę nad sobą i przypomniał sobie, że pozostawił w gabinecie Pascala i dwie kobiety.
Mały baron, Matylda i Adela de Cèvrac, właściwie Gerlache, przepędzili czas wesoło, popijając szampana pani Lariol. Wesołym okrzykiem powitali Fabrycjusza.
— Kazałem wam trochę za długo na siebie czekać... nieprawdaż, moi drodzy — powiedział, wchodząc. — Wujaszek: wybacza mi moje błędy i zabiera mnie ze sobą.
— Jako wspólnika? — zapytała, Matylda.
— Jako sekretarza... Co nie jest jedno i to samo.
— Sekretarza?
— I przyjmujesz?
— Muszę... goły jestem... co mam robić...
— Moje dzieci — wykrzyknęła Matylda — nasz przyjaciel kłamie przed nami! Ja go znam... Coś się u niego święci... No, Fabrycjuszu, gadaj... Co to takiego?...
— Bagatelka... Wuj płaci moje długi, a wiecie że mam ich dosyć...
— No, to rozumiem... — mruknął baron, — jak się tylko zapłaci stare, będzie można zaciągać nowe. A gdzież sukcesja? A cóż umierająca dama, ciocia?...
— Wyszła już zupełnie z chwilowej choroby — odrzekł Fabrycjusz. — Od jutra rana żegnaj wolności. Wuj mnie pod swoje skrzydła zabiera.
Fabrycjusz, jakeśmy to widzieli, kłamał przed swojem towarzystwem, tak jak przed chwilą kłamał przed panem Delariviére. Miał ważne powody, aby ukryć przed światem zamiary wuja — szło mu też bardzo o to, ażeby nikt nie wiedział w jak świetnych warunkach będzie opuszczał Paryż.
Wrzawa zaczęła cichnąć po trochu, nakoniec w mieście i w hotelu zapanowała cisza. Ciekawi, zwabieni jutrzejszą egzekucją i ci co się znajdowali w hotelu pod Jeleniem, pomieścili się jak mogli po wszystkich kątach, na kanapie, na fotelach, na bilardach, na stołach, na krzesłach wreszcie.
Było wpół do dwunastej. Poczciwe miesteczko Melun w pierwszym śnie się pogrążyło. Nad brzegiem Sekwany świeciło się jeszcze w oprawnych w ołów szybach eleganckiej willi, którą zapewne czytelnicy nasi zapamiętali. W tem mieszkaniu, okrytem przez zbrodnię żałobą, czuwała młoda dziewczyna.
Paula Baltus dowiedziała się przed paru godzinami, że morderca jej brata wstąpi jutro raniutko na stopnie szafotu. Ta wiadomość, lubo nie nowa bynajmniej, odnowiła jej boleść i rozkrwawiła niezagojoną ranę. Od chwili zamknięcia rozpraw sądowych, na których musiała być obecną, by odpowiadać na pytania prezydującego, nie można powiedzieć, że się przyzwyczaiła do rozpaczliwej pustki, jaką nikczemne ręce dokoła niej uczyniły, ale się jej poddała.
Nie przypuszczała, aby potrafiła zapomnieć... starała się więc zagłuszyć przynajmniej.. I oto nagle wszystkie fazy okrutnego dramatu odżyły w jej umyśle z przerażającą dokładnością, tak jak wtedy nadedniem, po nocy, podczas której spełnioną została zbrodnia, widziała martwe ciało brata, rozciągnięte na zakrwawionym śniegu, z przeszytą kulami piersią.
Bo też Fryderyki Paula kochali się tą serdeczną miłością, jaką uczuwają dla siebie tylko brat i siostra, sieroty od dzieciństwa, żyjące jedno przy drugiem, idące ręka w rękę i nie rozłączające się nigdy.
Fryderyk kochał Paulinę nad wszystko w świecie, Paula uwielbiała Fryderyka.
Trzy kule rewolwerowe zniweczyły na zawsze tę czułość i to szczęście.
Fryderyk dochodził lat ośmastu, a Paula trzynastu, gdy odumarli rodzice. Posiadali majątek znaczny. Młody człowiek, obdarzony umysłem poważnym i wielkim zmysłem praktycznym, został usamowolniony przez radę familijną i oddał się edukacji siostry, dla której pozostał teraz jedynym przewodnikiem i podporą. Zajęty cały spełnieniem tego słodkiego obowiązku, nie myślał o małżeństwie, nie czuł pociągu do tych łatwych przyjemnostek, za któremi młodzież ugania się tak chciwie, a o które byłoby mu niezmiernie łatwo.
Brat i siostra, jak rok długi, zamieszkiwali prześliczną willę w sąsiedztwie Melun, a w Paryżu bywali na bardzo krótko. Paula przywykła do tego spokojnego, słodkiego wiejskiego życia i nie znajdowała go wcale monotonnem. W rzadkich bardzo okazjach Fryderyk wprowadzał siostrę w świat stołeczny, do dawnych znajomych rodziny. Młoda dziewczyna zachwycała wszystkich swą nadzwyczajną pięknością, nieporównanym wdziękiem i ujmującą prostotą, ale wpośród tego błyszczącego, wesołego tłumu doświadczała pewnego przymusu; w świetnych salonach tęskniła za zameczkiem nad brzegiem Sekwany, bo tam tylko oddychała swobodnie, bo tam tylko była zupełnie szczęśliwą.
Na jednem z przyjęć o jakich wspominamy, Fabrycjusz Leclére przedstawionym został Pauli, dlatego też kłaniał się stojącej na tarasie, kiedy przepływał czołnem obok willi.
Nie potrzeba wspominać nawet, że żadne głębsze wrażenie nie pozostało w umyśle panny Baltus po tej prezentacji, potrzeba jednak zaznaczyć, że Fabrycjusz ze swoją powierzchownością, przystojną twarzą, na której znać było ślady znużenia i niewymuszoną elegancją, więcej się jej podobał, niż wymuskani, wydekoltowani eleganci, co jak motylki wokoło niej brzęczeli, bardziej może dwoma miljonami, niż jej wielkiemi, ciemnemi oczami, pąsowemi usteczkami i czarnemi włosami nęceni. Ci wydawali jej się śmiesznymi i nudzili do najwyższego stopnia.
Żyjąc ciągle obok brata, Paula przyzwyczaiła się mówić i myśleć jak on, z zupełną otwartością. Brzydziła się kłamstwem. Miłosierdzia nie uważała za cnotę, ale za obowiązek, przed którym: nie wolno się bogatemu uchylać. Wszyscy też biedni, wszyscy nieszczęśliwi z całej okolicy znali ją dobrze i nazywali swoim aniołem. Dawała dużo i wiedziała jak dawać. Pomoc, jaką zostawiała za każdą swoją wizytą po nędznych lepiankach, była więcej niż jałmużną, bo była pocieszeniem. Ale jeżeli młoda dziewczyna odznaczała się nadzwyczajną słodyczą i dobroczynnością, to posiadała jednocześnie nadzwyczaj silną wolę i nieporównane męstwo moralne.
Tragiczna śmierć Fryderyka była powodem nagłej pustki zarówno w jej sercu jak i w domu. Samotność teraz wydawała się jej prawdziwie okropną, boleść nieukojoną zwiększały nudy śmiertelne. Kiedy jej doniesiono o bliskim rozwiązaniu dramatu, którego ofiarą stał się brat ukochany, wielkie łzy popłynęły z jej oczu.
Ze sercem, przepełnionem goryczą, poszła wolno do pokoju, którego okiennice ciągle teraz były zamknięte i w którym dzień i noc paliła się lampka srebrna, zawieszona u sufitu na trzech srebrnych łańcuszkach. Był to pokój Fryderyka i tu go przyniesiono po śmierci. Paula drżącą ręką otworzyła drzwi, zatrzymała się na progu i zaczęła głośno płakać, po chwili weszła i padła na kolana przed portretem brata. Ze złożonemi rękami przed tą podobizną, której szlachetne a dumne rysy, łagodne spojrzenie i miły uśmiech przypominały wszystkie radości dzieciństwa, dostała silnego ataku nerwowego, rozpaczała, przyzywała cienie zamordowanego, przemawiała najczulszemi słowami, jak gdyby martwe płótno mogło ją słyszeć, jakby jej było w możności odpowiadać...
Fox, chart wielki, popielaty, wierny ongi przyjaciel Fryderyka, wsunął się za Paulą niedostrzeżenie. Słysząc płacz i jęki swojej pani, inteligentne zwierzę zawyło głośno, a ponura ta skarga, odbiła się jak echo śmierci w ciszy nocnej.
— O! mój bracie — wykrzyknęła Paula, bliska obłąkania. — Co ty zrobiłeś temu nędznikowi, że cię tak podle zamordował? Nie!.. ty nic mu nie zrobiłeś. Odebrał ci życie dlatego, aby cię obrabować!...
Nagle zatrzymała się, jakby uderzona jakąś myślą i mówiła dalej:
— Aby cię obrabować?.. Ciebie, który miałeś zawsze woreczek otwarty i rękę gotową do dawania! To niepodobna!.. Przyczyną zbrodni była nienawiść i zemsta, ale nie kradzież...
Znowu się zatrzymała i z okiem błędnem, jakby nieprzytomna, powtarzała:
— Zemsta? nienawiść?... Ale któż mógł cię nienawidzieć? Kto chciał się zemścić nad tobą, który nikogo nie obrażałeś?... Nie, to nie nienawiść, to nie zemsta! A więc cóż takiego? Co za przyczynę mógł mieć ten zbir, którego sprawiedliwość skazała, a który się zaprzysięga, że jest niewinnym? Niewinny, a znaleziono przy nim dowody zbrodni... pugilares przeszyty kulą... A jednakże ten człowiek utrzymywał, przysięgał, że jakiś nieznajomy dał mu ten pugilares!... A gdyby to było prawdą?... Sędziowie skazali... Ale sędziowie mylą się czasami. Nie!... to niepodobna tego przypuścić... Omyłka byłaby okropną... Nie, nie!... Oni słusznie skazali nędznika. Dlaczego nie chce wyjawić swego nazwiska, dlaczego osłania się tajemnicą?... Skąd się wziął? gdzie szedł? Zapewne zaprzysiągł, że nie wyda swojego wspólnika, bo z pewnością nie działał sam... Jest wspólnik jakiś... mój instynkt mi to powiada i ten wspólnik jest najwinniejszym.
Paula Baltus podniosła się żywo, jakby ją co poruszyło i wpatrując się w portret Fryderyka, mówiła głosem ponurym, który się stawał coraz głośniejszym:
— Tyś go widział, mój bracie, tyś widział tego mordercę! tyś go znał... możesz go wymienić... powiedz mi... odpowiadaj... czekam.
Załamała znowu ręce i zawołała z niecierpliwością:
— Ależ nie... ty nie możesz mi odpowiedzieć... tyś nieżywy... twoje usta są na zawsze zamknięte... No, to ja sama będę działać. Jeżeli jest wspólnik, jak się domyślam, jak jestem tego pewną, zrobię, czego sprawiedliwość zrobić nie potrafiła... Wytropię niegodziwca, wynajdę go i wyprowadzę z ciemności, w której się ukrywa. Przysięgam przed Bogiem, że go wykryję, przysięgam przed Bogiem, że się pomszczę!...
Rozegzaltowana z oczami pełnemi ognia i rozdętemi nozdrzami, z wyciągniętą groźnie prawą ręką podobną była do Nemezis do bogini zemsty. Taki stan wzburzenia fizycznego i moralnego nie mógł trwać długo.
Łzy zastąpiły błyskawicę w ciemnych źrenicach młodej dziewczyny. Rysy traciły dziki wyraz. Panna Baltus osunęła się na krzesło, nawprost portretu brata, pogrążyła się na nowo w cichej boleści i pocichutku zaczęła się modlić za duszę ukochaną.
∗
∗ ∗ |
Wybiła godzina długa po pólnocy. Na wielkim placu w Melun stała już gromadka ciekawych. Po trochu zaczęły się też otwierać okna i zaczęły się ukazywać zaspane twarze, dla zobaczenia jaka pogoda.
Tłum zwiększał się z każdą chwilą. Poformowały się grupy i słychać było pomieszane głosy. Tysiące dowcipów krzyżowało się w urywanych rozmowach.
— To jeszcze chyba nie dzisiaj — odezwał się ktoś z tłumu.
— Właśnie, że z pewnością dzisiaj — odpowiedział drugi.
— A skądże wiesz o tem?
— Byłem na stacji kolejowej zaraz po północy. Przy mnie przyszedł specjalny pociąg, którym przywieziono kata i gilotynę. Więc napewno dziś rano.
— Zresztą — dodał trzeci — nie mogą odkładać, bo termin już upłynął.
I na całej przestrzeni placu prowadzono rozmowy w tym samym rodzaju, a często bez sensu. Upłynęła jeszcze godzina. Tłum był już teraz ogromny. Gromady obywateli miasta, robotników, włościan z okolicy, napływały ze wszystkich ulic.
Dachy pokrywały się ludźmi, wielu czepiało się gzymsów szczytów, nie wahając się narazić własnych kości dla zobaczenia okropnego dramatu. Patrycjuszki rzymskie znajdowały przyjemność w przypatrywaniu się walce gladjatorów. Piękne andaluzjanki mdleją na widok krwi płynącej w cyrku pod rogami byków, albo szpady rocadora. Odcięta głowa, spadająca do kosza jest widowiskiem, pożądanym przez motłoch wszelkich narodów.
— Więc apelacja została odrzuconą? — pytał jakiś chłop, po którym łatwo było poznać ogrodnika podmiejskiego.
— Nie było wcale apelacji i odwołanie się do łaski było zupełnie nieważne odrzekł mieszczuch jakiś.
— A dlaczego?
— Bo skazany, mimo nalegań adwokata, nie chciał nic podpisywać.
— A to dopiero! — wykrzyknął wieśniak — dziwny to jakiś człowiek, któremu tak nic a nic nie chodzi o życie.
— Nie chciał się zupełnie bronić! — odezwał się trzeci ciekawski, który się wsunął pomiędzy rozmawiających, dzięki sile swych łokci.
— Kto to może być jednak ten człowiek?
— Niezawodnie to jakiś eks-komunista, skazany przez sąd wojenny. Ukrywa nazwisko z obawy, aby go nie rozstrzelano.
— To wcale dowcipnie powiedziane! Z obawy, aby go nie rozstrzelano, pozwala sobie głowę ucinać... to tak samo, jakby się kto rzucał do wody dla tego, iżby się przed deszczem schować.
Głośnemi wybuchami śmiechu przyjęto tę uwagę, bo jej logika była naprawdę niewzruszona.
— Ja słyszałem — odezwał się znowu jakiś inny z ciekawych — że osobistość, o której mowa, należała do wyższego towarzystwa i uparcie milczy dlatego, żeby nie skompromitować rodziny.
— I to być może!
Jakiś udekorowany, z tęgą miną jegomość, który się znajdował w tłumie i od kilku chwil wzruszał tylko ramionami, wykrzyknął nagle:
Wszystkie te historje to babskie tylko gadanie. Skazany jest mordercą i najzupełniej zasłużył na szafot.
— Wielu jednakże przypuszcza, że nie jest tak winnym, jak się wydaje.
— Cóż znowu! wszystko go oskarża! wszystko go potępia!
— Zresztą sprawiedliwość nie myli się nigdy.
— E, gadanie! a kurjer z Luzin!
— Stara historja, i także dokładnie nie znana.
— Niech będzie stara, ale jest dowodem pomyłek sądowych. O było ich, było dziwnie sporo! Ja jestem zdania, że nieszczęśliwy, którego mają ścinać, posiada jakąś tajemnicę i dla zachowania tej tajemnicy, nie chce wyjawić swojego nazwiska. I myślę, że jedynie upór jest przyczyną jego zguby i utrzymuję, wobec tego niepojętego uporu, nie powinni go byli skazywać na śmierć, ale czekać jeszcze i szukać. Lepiej zostawić przy życiu winnego, aniżeli gilotynować niewinnego.
Kilka osób pochwaliło to rozumowanie, kilka innych potępiło. W tej chwili dał się słyszeć daleki turkot powozu i odgłos kopyt końskich rozlegał się po bruku. Wszystkich oczy zwróciły się w stronę skąd odgłos pochodził.
Złowrogie światło zajaśniało nad tłumem. Światło to pochodziło od pochodni, jakiemi oświecano drogę przed wozem i furgonem. Na wozie wieziono „drzewo sprawiedliwości*“ Eskortował je szwadron żandarmów konnych. Poza żandarmami postępował bataljon piechoty, który się rozwinął w czworobok i sformował szpaler w taki sposób, ażeby dużo wolnego miejsca pozostawić pośrodku, a tłumy ciekawych cofnąć na trotuary. Furgon wjechał za wojskiem i stanął tuż przy wozie. Przeznaczony był do przewiezienia ciała skazańca po egzekucji.
„Pan z Paryża” przywieziony ze swoimi tragicznymi przyrządami, udał się sam do więzienia, a pomocnikom nakazał zająć się wzniesieniem machiny. Składane jej części zdjęto z wozu w jednej chwili. Pomocnicy kata zabrali się zaraz do dzieła i uderzenia młotków, zbijających belki, rozlegały się po placu.
Jeszcze się nie rozwidniło, a już wszystko było skończone. Migotliwe światło pochodni około szafotu czyniło widok przerażającym i zarazem malowniczym. Głuchy szmer głosów, wychodzących z tłumu, podobnym był do szmeru bałwanów, uderzających o kamieniste wybrzeże bretońskie. Żołnierze nie bez trudności odsuwać musieli ciekawych, bo co chwila groziły przebiciem szpalerów. Tłum ściśnięty formował masę tak zbitą, iż możnaby szpilkę rzucić z góry, a nie dostałaby się do bruku.
Szafot zajmował środek placu. Zaledwie pięćdziesiąt metrów oddzielało go od hotelu pod „Wielkim Jeleniem“.
W miesiącu kwietniu poranki są chłodne. Ciekawi, których większa część przepędziła noc stojąco, tak zziębli, że ciągle przestępowali z nogi na nogę, aby się rozgrzać, a od tego regularnego przestępowania całej tej masy, domy się trzęsły, jak przy przejeździe lokomotywy. Chociaż godzina wyznaczona na egzekucję była jeszcze daleką, prawie wszystkie okna pod „Wielkim Jeleniem“ były otwarte i przepełnione widzami. Okna apartamentu zajętego przez pana Delariviérę i Joannę jedynie tylko były zamknięte.
Opuścimy na chwilę te niecierpliwiące się tłumy.
Wybiło właśnie pół do trzeciej. Dyrektor więzienia w Melun wszedł do celi skazanego. Towarzyszyli mu kapelan, nadzorca, kilku dozorców, kat i dwóch jego pomocników. Stróż i jeden z więźniów według zwyczaju czuwali przy skazanym. Siedział on cały wieczór przy małym stoliku i czytał przy słabem świetle lampki „O naśladowaniu Jezusa Chrystusa“.
Około jedenastej usnął. Około drugiej nad ranem Piotr (nasi czytelnicy nie zapomnieli może, że więzień takie sobie nadawał imię), obudził się, a po przemyciu twarzy zimną wodą, zmieniony, ale spokojny, zabrał cię znowu do czytania. Posłyszawszy zgrzyt klucza w zamku zadrżał i żywo podniósł głowę. Drzwi obróciły się na zawiasach, na kamiennych płytach podłogi dały się słyszeć kroki. Jedno spojrzenie, rzucone na wchodzących, było dostatecznem do wyjawienia mu całej prawdy. Zrozumiał, że już krótki bardzo czas oddziela go od ostatniej jego godziny. Pomimo całej swej rezygnacji, nie mógł zupełnie pokonać buntu ciała. Śmiertelna bladość rozlała się jednak po zmienionej twarzy.
Podniósł się jednak z siedzenia chociaż z trudnością i skłonił się bez arogancji ale i bez uniżenia, zwiastunom śmierci. Wyglądał na lat około czterdziestu pięciu. Wzrostu był więcej niż średniego. Jego regularne rysy wychudzone i zmarnowane, jego wysokie, inteligentne czoło otaczały gęste włosy, ciemne, teraz prawie zupełnie białe. W dużych, niebieskich oczach widać było dobroć i słodycz. Zamknięte, blade, wąskie usta nadawały czasami fizjognomji, zazwyczaj melancholicznej, wyraz pogardliwej goryczy
Ubranym był w tradycjonalny kostjum skazanych na śmierć, w spodnie bajowe, szarego koloru, w kaftan i czapkę z tego samego materjału. Sparaliżowana prawa ręka wisiała martwa.
To dzisiaj rano wszystko się skończy, panie dyrektorze — zapytał głosem bardzo: cichym, ale niezbyt drżącym.
— Tak, mój biedny przyjacielu — odrzekł krótko dyrektor.
Skazany wzniósł oczy do nieba, albo raczej w sufit więziennej celi i wyszeptał:
— Niech się stanie wola Boża...
— Bądź odważnym.. Bądź silnym mój bracie...
— Widzi pan, że nie drżę... Jestem silnym i mam odwagę i przyrzekam panu, że wytrwam w niej do ostatniej chwili.
Słowa te wypowiedział z przerażającym spokojem.
— Tak — powiedział dyrektor — jesteś odważnym, jesteś nawet zanadto odważnym, skoro masz tyle siły, aby ukrywać fakta, któreby cię może ocaliły, a uczyniły łatwiejszem zadanie sprawiedliwości.
— Powiedziałem sprawiedliwości wszystko, com miał do powiedzenia — odrzekł skazany — nie uwierzono mi... to całe moje nieszczęście, nie oskarżam wcale sędziów... postąpili według swojego sumienia...
— Przyznaj przynajmniej, że nie powiedziałeś wszystkiego.
— Ja nic nie przyznaję.
— Masz jakąś tajemnicę i chcesz ją zabrać ze sobą do grobu... Gotów jesteś ponieść karę za zbrodnię, popełnioną przez kogo innego. Upór twój cię zgubił...
— Czy pewnym jesteś panie dyrektorze? Czy na prawdę sądzi pan, że moje milczenie zniecierpliwiło sędziów i spowodowało taki wyrok?...
— Tak, bo to milczenie uznane było za przyznanie się do winy!
— A więc — powtórzył skazany — to tylko nieszczęście i nic więcej.
— To nieszczęście — powiedział skazany.
— Największe ze wszystkiego nieszczęście! — wykrzyknął dyrektor, którego zmienione rysy i drżący głos zdradzały głębokie wzruszenie. — Ale może czas jeszcze go uniknąć. Powiedz mi, że gotów jesteś poczynić zeznania, albo raczej odkrycie, na które napróżno wyczekiwano przez cały czas procesu a wezwię prokuratora rzeczypospolitej żeby przybył natychmiast. Odwołałoby się egzekucję, nastąpiłaby niezawodnie zmiana wyroku. Byłoby to życie, byłaby to może wolność...
Skazany dumnie się poruszył.
— Błagam cię, zastanów się! — nalegał dyrektor. — Zbliża się stanowcza chwila... Nie zgadzasz się na powiedzenia czego...
Znowu przeczące kiwnięcie głową.
— Czy nie masz mi nic do powiedzenia?...
— Nic.
— Nawet nie powiesz prawdziwego swojego nazwiska?
— Mówiłem, że nazywam się Piotr.
— Zawsze ten sam ślepy upór, przyczyną wszystkiego złego! Masz jednakże jakąś rodzinę...
— Nie mam.
— No, jedna dobra chwila, jedno słowo... jedno jedyne słowo... Pomyśl, to twoje zbawienie.
Skazany zrobił gest zupełnego zniechęcenia.
— Dlaczego ciągle mi mówicie o zbawieniu? — mruknął. — Czy sądzicie, że mi tak zależy na niem? Czyż nie lepiej umierać, aniżeli żyć, tak jak ja żyję?...
I pokazał na swoją sparaliżowaną rękę.
Nie brak tu ludzi litościwych, którzyby byli bardzo szczęśliwi, żeby ci mogli dopomóc — odparł dyrektor.
Skazany dumnie się poruszył.
— Jałmużną? — wykrzyknął — nigdy!...
— Czy nie masz ojca?... matki?... dwojga starców, którzy prędzej czy później dowiedzą się okropnej prawdy, i których rozpacz zabije.
— Nie pozostawiam nikogo na świecie...
— Jakto, żadnej drogiej istoty, żadnego wspomnienia w sercu?...
Przy tych słowach skazany zadrżał widocznie, a krwiste rumieńce wystąpiły mu na twarz wybladłą. Ale trwało to bardzo krótko. Opuścił głowę i odpowiedział:
— Ani jednej,
— Co — ciągnął dalej dyrektor — ani żony... ani dziecka?
Stałość nieszczęśliwego zachwiała się na chwilę. Przycisnął rękę do lewej strony piersi, żeby powstrzymać duszące go bicie serca, przymknął powieki, a dwie łzy popłynęły po policzkach, usta się poruszyły, ale nikt nie usłyszał, aby powiedział moja żona... mój syn... Zapanował owszem nad sobą, i tak jak przez całe dwa miesiące wyszeptał:
— Jestem sam jeden na świecie... Nie pozostawiam żadnego po sobie żalu, żadnego wspomnienia, i nikt się nie będzie troszczył o to, czy człowiek, którego mają stracić, był niewinnym, czy zbrodniarzem!...
Wobec takiej stanowczości dyrektor czuł się pobitym. Nie nalegał więcej i ustąpił miejsca pisarzowi. Ten ostatni przeczytał skazańcowi, że odwołanie się do drogi łaski, o jakie bez jego wiedzy wystąpiono, nie zostało przyjęte.
Ja odmówiłem podpisu — odrzekł Piotr wiedziałem, że się to na nic nie przyda... Nie mniej jednak szczerze dziękuję tym, co się mną interesowali.
Czas upływał.
Pomocnicy kata rozpoczęli czynność swoją.
Kapelan więzienny, z białemi jak śnieg włosami, jeden z tych kapłanów Chrystusowych, co dają prawdziwy przykład miłosierdzia i zaparcia się, co spędzają swoje życie, zapominając o sobie, a niosąc potrzebę drugim, ujął rękę skazanego i zaczął do niego mówić głosem przyciszonym.
Piotr słuchał słów czcigodnego starca z uwagą i głęboką wiarą. Chwilami twarz mu się rozjaśniała. Znać było, że nie myślał o ziemskich rzeczach. Skoro jednakże poczuł na szyi zimne nożyce, któremi ucinano mu włosy, zrobiło to na nim wrażenie okropne, zdawało mu się, że dotyka go już miecz gilotyny, opuścił głowę ruchem machinalnym prawie, ale zaraz pokonał to nerwowe uczucie i znowu z całą uwagą zaczął słuchać kapelana.
Kiedy sędziwy kapłan pobłogosławił na drogę do wieczności duszę, co miała ulecieć z ciała, zamilkł i ucałowawszy po ojcowsku skazanego, przyłożył chustkę do oczu, ażeby ukryć łzy.
Toaleta została skończoną. Piotr wstał.
— Czy chcesz przyjąć jakiś posiłek? — zapytał nadzorca więzienia.
— Nie, dziękuję panu... Nie chce mi się jeść wcale... a zresztą po co?
— Nic sobie zatem odemnie nie życzysz?...
— O jedną łaskę bym prosił!...
— O co takiego? — zapytał żywo dyrektor. — Jeżeli to będzie tylko w mojej możności, przyrzekam z całego serca.
— Pragnąłbym... — odrzekł Piotr po pewnem zawahaniu — pragnąłbym kolejno uściskać was za ręce.
Wszystkie dłonie wyciągnęły się ku niemu. Uścisnął je kolejno z wielką czułością.
Ta scena prawdziwie wzruszająca zabrała kilka sekund. Nieszczęśliwy, którego piętnowało prawo, znalazł prawie na stopniach szafotu garstkę ludzi uczciwych, co śmiało swoje nieskalane ręce podali człowiekowi, obwinionemu o splamienie się zbrodnią nikczemną. Żywa radość zajaśniała w oczach skazańca.
— To prawie rehabilitacja — pomyślał — umrę śmiercią morderców, ale wszyscy co mnie otaczają, wierzą w niewinność moją.
Nie mylił się bynajmniej.
W tej chwili, w tym lochu więziennym, żaden z widzów sceny, jakąśmy opisali, nie uważał go za mordercę Fryderyka Baltusa.
Najsurowsi zarzucali mu to jedynie, że wprowadził w błąd sprawiedliwość, ukrywając nazwisko winnego, które znał z pewnością.
— Zanim was opuszczę na zawsze — odezwał się Piotr — powiem wam jeszcze dziękuję! Byłeś pan dla mnie wyjątkowo dobrym, panie dyrektorze, i winienem panu nieskończoną za to wdzięczność... wy, księże kapelanie, natchnęliście mnie spokojem, rezygnacją, nadzieją... Niech wam Pan Bóg to wynagrodzi! Osłodziliście mi ostatnie moje godziny łaskawością waszą... dotknęliście się bez wstrętu ręki, którą uważają za skrwawioną.. Dziękuję wam z głębi duszy!...
dziękuję z całego serca... dziękuję wszystkim... Skazany nie był w stanie zapanować teraz nad sobą i wybuchnął gwałtownie.
Głośne szlochanie stłumiło słowa, grad łez popłynął po twarzy.
Inny więzień, który przez kilka dni i kilka nocy ostatnich pozostawał z nim w celi, wzruszony również płakał rzewnemi łzami. Ujął on rękę Piotra i pomimo oporu poniósł do ust z uszanowaniem.
— A! — wykrzyknął potem z zapałem — i sąd i sędziowie, wszyscy się pomylili... To ręka uczciwego! Nigdy ją żadna krew nie obryzgała. u
— Przysięgam! — zawołał Piotr głosem pewnym, uroczystym — przysięgam, że jestem uczciwy! Bóg, który mnie słyszy, jest najlepszym moim świadkiem.
Nadeszła chwila pochodu.
Kapłan zbliżył się do nieszczęśliwego.
— Odwagi, synu!... — powiedział.
Piotr opuścił głowę, rzucił przeciągłe po celi spojrzenie i opierając się na ramieniu sędziwego kapłana, wyszedł z celi.
Zamknięty powóz czekał na dziedzińcu więziennym.
Piotr wsiadł z księdzem i dwoma agentami policyjnymi. Żandarm zajął miejsce na koźle obok woźnicy. Na dany znak powóz ruszył z miejsca. Otoczył go oddział żandarmów konnych. Złowrogi wehikuł wydostał się z podwórza i potoczył głośno po bruku miasta.
Niewinnemu lub przestępcy pozostało już tylko dwadzieścia minut życia na świecie. Zaczynało świtać, gdy dotarto na plac, na którym wznosił się szafot.
Głuchy szmer tłumu przyjął ukazanie się smutnego pochodu. Szmer ten uciszył się jednak natychmiast i nastała głęboka cisza... Słychać było brzęk pałaszów żandarmskich, obijających się o ich buty z ostrogami.
Fabrycjusz Leclére znajdował się z Matyldą w jednem z okien trzeciego piętra, a Pascal Landilly w towarzystwie panny de Cèvrac zajmowali okno sąsiednie. W tej chwili kiedy się powóz więzienny zatrzymał, Fabrycjusz wychylił się, aby najmniejszego nie stracić szczegółu. Twarz jego była bladą jak chusta, a w oczach błyszczał płomień ponury. Był z gołą głową, w lewej zaś ręce trzymał rękawiczki i miął je gorączkowo.
Jedna rękawiczka wysunęła się przypadkowo i spadła na głowę jednemu z widzów, stojącemu przed bramą hotelu pod „Wielkim Jeleniem“.
Tym spektatorem był właśnie Klaudjusz Marteau, przezwany Bordeplatem; spojrzał machinalnie w górę, aby się przekonać, skąd pochodzi ten pocisk niewinny i od razu poznał Fabrycjusza.
— A.. to mój znajomy wczorajszy — mruknął. — Do pioruna, jakież to na nim straszne robi wrażenie. Bielszy od płótna!... Możnaby myśleć, słowo honoru daję, że to jemu ucinać mają głowę!... Cóż to za baby ci paryżanie.
∗ ∗
∗ |
Joanna spała długo tym snem gorączkowym, jaki przewidział doktor. Około drugiej nad ranem przebudziła się z czołem mniej rozpalonem i lżejszą głową, a chociaż doświadczała jeszcze ogromnego znużenia, czuła że jest daleko zdrowszą, że jej siły wkrótce powrócą. Przez cały czas trwania tego snu ciężkiego i zarazem niespokojnego, walczyła z ogromnemi widziadłami. Zadowolniona też była, że się ocknęła i wyzwoliła od mar niemiłych.
Nocna lampka, przysłonięta kloszem emaljowym, rozlewała niepewne światło, dostateczne do rozproszenia ciemności nocnych, ale niedostateczne do rozpoznania jekiegokolwiek przedmiotu.
Joanna wsparła się na łokciu i zaczęła rozglądać w koło siebie. Szukała Maurycego Delariviére, ale go przy niej nie było. Spał w sąsiednim pokoju. Młoda kobieta spostrzegła to i ucieszyła się bardzo, wiedziała bowiem, jakie szlachetny ten człowiek przeszedł niepokoje i wzruszenia dnia poprzedniego.
Wypoczynek był mu koniecznym.
Opuściła głowę na poduszki, złożyła ręce, przymknęła oczy i z uśmiechem powtarzała sobie: dzisiaj zatem zobaczę moją córkę... Pogrążona w tej słodkiej zadumie, przypomniała sobie ukochaną swoją Edmę i cieszyła się myślą, że nie rozłączy się więcej ze swojem ubóstwianem dziecięciem.
Nagle wyrwaną została z tych marzeń jakimś szczególniejszem hałasem, z którego sprawy zdać sobie nie mogła. Hałas ten pochodził z placu; podobnym był do głuchego, monotonnego uderzania o brzegi bałwanów morskich podczas przypływu.
— Co się tam dzieje? — szepnęła. — Jakby jakiś ogromny tłum, rozmawiający głośno... Czy ja nie śpię już naprawdę? Czy też znowu mnie ogarnia to dręczące majaczenie?... I uniósłszy się znowu, wsparta na łokciu, zaczęła się przysłuchiwać z większą jeszcze uwagą. Wkrótce hałas zmienił naturę i wydawał się jej coraz bardziej niewytłómaczonym.
Były to uderzenia młotków, z początku głuche, potem coraz głośniejsze, to szybkie, to znów powolniejsze, ale nieustające. Nie można sobie wyobrazić nic bardziej ponurego, nad to nieustanne wśród ciszy nocnej stukanie. Zdawało się, jak gdyby cały legjon żałobników całe stosy trumien zabijał.
Joanna wstrzymała oddech, ażeby lepiej słyszeć. Usiłowała zrozumieć, co to znaczy, ale nie mogła się domyślić niczego. Po jakiej pół godzinie młotki ucichły, ale szmer przypływu morskiego rozpoczął się na nowo i to coraz głośniejszy. j
— Co to jest? — mówiła młoda kobieta. — Co to jest?... co się tam dzieje? Przecie nie śpię.. nie śni mi się to wszystko przecie... Szczególna rzecz... Gdybym nie wiedziała, że Maurycy jest obok i że mogę go zawołać, to bym się bała doprawdy!
Od czasu do czasu jakaś nieokreślona światłość jakby od płomienia poruszanego wiatrem, odbijała się na zasłoniętych roletach okien. Światłości te bladły stopniowo przy brzasku wschodzącego dnia.
Podkowy końskie, koła wozów, rozlegały się teraz po bruku, a naraz dał się słyszeć głuchy jakiś okrzyk i wszystko ucichło. Ten szczególny hałas, ten szmer tajemniczy zaciekawiły Joannę.
— Z pewnością — mówiła — coś się tam dzieje nadzwyczajnego. Muszę się dowiedzieć koniecznie.
Wyszła z łóżka, wzięła ubranie z krzesełka, zarzuciła na siebie szlafroczek, wsunęła nóżki w pantofelki i wspierając się o meble, podeszła do okna i uchyliła rolety. Teraz już był dzień zupełny, a zakryty powóz zaledwo stanął u stóp szafotu. Joanna poruszyła antabą, okno się otworzyło. Prąd zimnego powietrza owionął twarz i rozgrzane piersi młodej kobiety... Nie spostrzegła nawet tego i wychyliła się, żeby lepiej widzieć. Z początku nie dostrzegła nic oprócz tłumu, otaczającego czworobok, pilnowany przez żołnierzy. Na samym środku placu stała jakaś pomalowana na czerwono machina przerażającego pozoru. Za drugiem spojrzeniem zrozumiała wszystko. Czerwona machina była szafotem. Miano stracić człowieka. Opanowała ją jakaś nieopisana obawa, serce jej się ścisnęło, jakaś chmura wzrok zasłoniła, przeklinała swoją ciekawość, chciałaby zapuścić roletę, aby uniknąć tragicznego widoku. Nie mogła... Nie była już panią siebie. Jakaś niewidzialna siła zapanowała nad jej wolą, i trzymała ją oko w oko tego strasznego dramatu, którego ostatni akt się rozpoczął.
Otworzono drzwiczki obmierzłej budy... Wysiadł najpierw ksiądz, trzymający w ręku wizerunek Chrystusa na krzyżu. Następnie wysiadł jakiś człowiek, modlący się gorąco... Był to skazany.
Joanna od stóp do głów zadrżała. Jej rozszerzone źrenice wpatrywały się w nieszczęśliwego, widziała jego ramiona i kędzierzawe, siwiejące włosy, ale twarzy dojrzeć nie mogła.
Tłum oczekiwał dyszący, ale cichy. W tych zbitych szeregach zaledwie szepty słyszeć się dawały. Skazany, podtrzymywany przez kapłana, wszedł wolno po kilku stopniach, prowadzących na szafot.
Kiedy wchodził na stopnie, Joanna widziała twarz jego z profilu. Z rękami ściskającemi ramę okna, z szyją wyciągniętą ku gilotynie, wpatrywała się uparcie w nieszczęśliwego, co szedł na śmierć tak spokojnie... Usta młodej kobiety poruszały się ciągle, jakby szeptały jakieś słowa niezrozumiałe.
Konwulsyjne dreszcze wstrząsały ramionami. Trupia bladość, pokrywała policzki.
Skazany wszedł na platformę, ucałował po kilkakroć ukrzyżowanego Zbawiciela i rzucił się w objęcia księdza, który go z czułością przycisnął do piersi.
Joanna wpatrywała się coraz bardziej. Oczy jej stawały się coraz więcej błędne, żyły na czole i szyi nabrzmiewały; trupia bladość ustępowała sinawej czerwoności, a jednocześnie myśli jej pracowały ogromnie. Pochyliwszy się nad młodą kobietą, można było posłyszeć wychodzące z jej ust zaledwie dosłyszane słowa.
— Czyżby to on był?... czyżby to on... a gdyby on?...
W tej chwili skazany odsunął się od księdza i stanął na wprost hotelu, a naturalnie i Joanny. Kat dotknął jego ramienia. Pochylił głowę, zbliżył się na skraj platformy i głosem pewnym, donośnym głosem, który się odbił we wszystkich sercach, powiedział:
— Umieram zupełnie niewinny!
Posłyszawszy ten głos, przyjrzawszy się tej twarzy zwróconej ku sobie, Joanna wydała okrzyk przerażenia. Zachwiała się, wyciągnęła przed siebie ręce i jak długa runęła na podłogę.
Na ten straszny okrzyk, rozlegający się w ciszy, tysiące spojrzeń zwróciło się w stronę hotelu. Skazany również podniósł oczy. Ale zanim miał czas spojrzeć na opróżnione okno, pomocnicy kata porwali go i popchnęli na pomost ruchomy.
Kat nacisnął guzik. Nóż się opuścił... i głowa odpadła...
Stało się zatem zadość tak zwanej sprawiedliwości ludzkiej.
Czytelnicy nasi przypominają sobie zapewne, że opuściliśmy doktora Grzegorza Vernier w chwili, gdy wezwany depeszą przez matkę do Saint Maude, do chorego ojca, kupował na stacji meluńskiej bilet do Paryża. Pociąg przechodził o szóstej, minut czterdzieści cztery.
Grzegorz nie czekał długo. Zaledwie się załatwił z kasjerem, posłyszał świst lokomotywy; pociąg dojeżdżał do stacji. Wsiadł zaraz do przedziału pierwszej klasy, w którym znalazł się sam jeden ku wielkiej swojej satysfakcji
. Rozległ się dzwonek, potem gwizdawka, wzniósł się tuman pary i pociąg ruszył dalej.
Myśli Grzegorza, chociaż zajęty był cały chorobą ojca, zeszły powoli ku wypadkom, jakich był świadkiem od rana i w jakich odegrał pewną rolę.
Ten starzec i ta młoda kobieta, przyjeżdżający z Ameryki po córkę, będącą na pensji w okolicach Paryża, ta uratowana przez niego chora, której rysy pomimo chwilowej zmiany przypominają tak bardzo łagodną twarzyczkę prześlicznego dziewczęcia, które tak pokochał, wszystko to, jak można spodziewać się, intrygowało go do najwyższego stopnia. Jakim sposobem wyjaśnić tę wątpliwość? Jak się dowiedzieć, czy podróżni w hotelu pod „Wielkim Jeleniem“, których nazwiska nawet nie wiedział, byli rodzicami Edmy.
Pan Delariviére w wyjątkowem położeniu, w jakiem postawiły go okoliczności, nie pomyślał wcale o zapisaniu się do ksiąg hotelowych, lubo wymagają tego przepisy policyjne. Zapomnienie było tym razem zupełnie wytłómaczone, to też pani Lariol, szanując boleść gościa, odłożyła na później dopełnienie formalności meldunkowej. Jedna zatem osoba mogłaby udzielić informacji żądanej, ta mianowicie, co nosiła bilet wizytowy bankiera Fabrycjuszowi Leclére. Ale kto to wie, czy spojrzała chociaż na ten bilet, czy spamiętała, co na nim było napisane?...
Pociąg, do którego wszedł Grzegorz, zatrzymywał się na każdej stacji. Spieszącemu do chorego ojca, przystanki te wydawały się wcale niepotrzebnymi. Żałował, że wziął bilet do Paryża, kiedy pociąg zatrzymał się w Charenton le Pont, skąd łatwo można było dojść do Saint Maude piechotą.
Dojeżdżać do Paryża, wysiadać na dworcu liońskim, podążać znowu na dworzec do Vincennes i czekać tam na pociąg, idący w stronę Saint Maude, to więcej niż godzina stracona.
— Omyłka to, dająca się łatwo naprawić — pomyślał — wysiądę w Charenton i basta.
Dojechali dopiero do Brunay. Wiele zamków na lodzie wybudował tymczasem Vernier, a jakież były alternatywy?
To największa nadzieje, to zupełne znowu zniechęcenie, jak się łatwo tego czytelnicy domyślają. Nakoniec maszyna zwolniła biegu.
Grzegorz opuścił swój przedział, wyszedł ze stacji, zeszedł po schodach drewnianych, które prowadzą na brzeg kanału, przeprowadzonego świeżo z odnogi Marny, skręcił na lewo, na ulicę, prowadzącą pod górę i dostał się przez ulicę Paryską do Pharenton le Pont. Teraz znowu skręcił na lewo, przeszedł obok merostwa i kościoła i poza szkołą gminną, znalazł się w lasku Vincennes, gdzie każdą, nawet najmniejszą ścieżynę znał doskonale. Potrzebował zaledwie kilku minut do wydostania się na drogę Croix-Rouge, przechodzącą obok wysp Dumesnil, przebył ją i później drogą Saint-Maur doszedł aż do Saint Maude. Tutaj skręcił na prawo, wszedł na ulicę l’Alouette i zatrzymał się przed niewielkim domkiem, oznaczonym numerem czwartym. Niespełna zatem w trzy kwadranse przeszedł przestrzeń, oddzielającą Charenton od Saint Maude.
Drzwi domu zastał zamknięte. Nie bez głębokiego wzruszenia pochwycił za sznurek od dzwonka, przeprowadzonego do przedsionka. Czy nie zastanie jakiej niedobrej nowiny? Na samą myśl serce bić mu przestawało. Edma w tej chwili nie istniała dla niego. Czekał przez kilka minut, które mu się nieskończenie długie wydawały. Nikt się coś nie odzywał. Cofnął się, aby spojrzeć w okna. Żadnego okna nie było widać przez zapuszczone rolety. Dom wydawał się pogrążonym w żałobie. Przestraszył się na serjo i znowu pociągnął za dzwonek. Nareszcie na pierwszem piętrze mignęło słabe światełko. Otworzyło się okno i głos kobiecy zapytał:
— Kto tam? Kto to dzwonił?
— Ja matko — odpowiedział Grzegorz. — Otwieraj co prędzej.
Jeszcze słów tych nie dokończył, gdy pani Vernier z okrzykiem radości zbiegła ze schodów.
Za chwilę drzwi się otworzyły i młody człowiek już był w objęciach matki.
— No! — zawołał po pierwszem powitaniu. — Co się tu stało moja mamo? Od chwili gdy odebrałem depeszę, prawie że nie żyję... Jakże tu u was!.. Czy jest jakie niebezpieczeństwo?
— Było, kochane dziecię, i to nawet bardzo groźne. Musiałam cię zawiadomić, bo nie można było zwlekać. Wezwałam doktora z Saint Maude. Zrobił, co było potrzeba i teraz wszelka obawa minęła...
Grzegorz odetchnął swobodniej.
— Dzięki Bogu! — szepnął — więc uściskaj mnie raz jeszcze za tę wiadomość, mamusiu! Gdybyś wiedziała, jak mnie to ucieszyło prawdziwie...
A wycałowawszy serdecznie matkę, zapytał:
— Cóż było jednakże naszemu biednemu ojcu?...
— Uderzenie na mózg.
— Odgadłem to i strasznie byłem niespokojny.
Rozmowa prowadzona była w przedsionku.
— No chodź, mój drogi, bo ojciec cię oczekuje — odezwała się matka. Wie, żem telegrafowała. Ucieszy się, gdy cię zobaczy.
— Czy nie jest sennym?
— Nie.
— To znak bardzo dobry.
— O, pan Chanteloup dobrze się nim zaopiekował. Muszę mu oddać tę sprawiedliwość, wiem naprzód, że pochwalisz wszystko, co przedsiębrał. Ojciec nie ma już zupełnie gorączki, jest zupełnie spokojny i dosyć wesoły.
Dał się słyszeć głos pana Vernier i to dosyć raźny.
— Kto to dzwonił, Małgorzato, i z kim rozmawiasz tak długo.
— Z synem twoim, drogi ojcze — odpowiedział Grzegorz.
Chory posłyszawszy ten znany sobie głos, uniósł się na łóżku i wyciągnął ręce, syn rzucił się w jego objęcia. Przez parę sekund dwaj ci ludzie mieniali swoje pocałunki i łzy.
Grzegorz pierwszy odzyskał krew zimną.
— No, no, kochany ojcze, nie jesteśmy przecie dziećmi, ażebyśmy tak płakać mieli. Prawda, że to z radości i że łzy nie szkodzą! Otrzyjmy sobie oczy i porozmawiajmy poważnie. Jakże się ojciec czuje?
— Bardzo dobrze, kochany chłopcze, ale słowo honoru, była chwila, w której myślałem, że już po mnie.
— Doznałeś ciężkiego wstrząśnienia?
— Szalonego, mój synu.
Grzegorz ujął ojca za rękę.
— Nie ma wcale gorączki — mówił — a uniósłszy światło, spojrzał w twarz ojca. Nic a nic złego nie będzie, przedsięweźmiemy tylko stosowne środki, aby cię ochronić od ponownego ataku. Chanteloup jest dobrym, inteligentnym doktorem. Przejrzyjmy jego recepty.
Pani Vernier je podała.
— Byłbym nie zapisał nic innego — odezwał się młody człowiek po przeczytaniu.
— Ale jakże ten kryzys nastąpił?.. Z jakiego powodu?...
— Z przyczyny bardzo błahej — odrzekł starzec.
— Sprzeczka — dodała pani Vernier — z adjunktem Lambertem, i to o rzecz, która wcale nas bliżej nie obchodziła, ani jednego, ani drugiego. Poszło o tego nieszczęśliwego, o którym zapewne słyszałeś, bo został skazanym na śmierć tam właśnie u was, w Melun.
— Jakto! — wykrzyknął Grzegorz — zajmowaliście się tym człowiekiem i zapewne sprzeczaliście się o zasadniczość wyroku, jaki nań zapadł?
— Zaraz ci opowiem — powiedział Robert Vernier. — Przed paru dniami rano przyszedł do mnie przedsiębiorca murarski, z którym mam do uregulowania dawne rachunki; zatrzymałem go na śniadaniu, a później poszliśmy do kawiarni. Zastaliśmy tam adjunkta Lamberta, pił kawę i czytał dzienniki. Usiadłem obok, przywitaliśmy się, potem kazałem podać dwie filiżanki czarnej kawy i w dalszym ciągu zacząłem rozmawiać z przedsiębiorcą. Wtem Lambert niespodziewanie tak silnie uderzył pięścią w stół, że nasza i jego kawa podskoczyła do góry i na cały głos wykrzyknął:
— Brawo! dobrze zrobili, bardzo jestem kontent.
— Co chciał przez to powiedzieć?
— Właśnie zapytałem się o to, a jednocześnie wszyscy goście w kawiarni zaczęli przypatrywać mu się ciekawie. On mi odpowiedział:
— A to, ojcze Vernier, cieszę się bardzo, że wyznaczono egzekucję pewnego nędznika, skazanego na śmierć w Melun, który wcale nie zasługiwał na takie zainteresowanie się nim, na podawanie apelacji, odwoływanie się do drogi łaski itp. I zaczął dalej ze wszelkiemi szczegółami opowiadać o zbrodni, o dowodach winy mordercy, jego sposobie obrony, wreszcie o tajemnicy, którą się otaczał. Wszystko to tak mnie zaciekawiło, że ja co nigdy nie spojrzę na żaden dziennik, żałowałem, żem nie czytał sprawozdań z tego szczególnego procesu.
— Rzeczywiście, że szczególny i bardzo dziwny — odezwał się Grzegorz.
— Jak to — zapytałem Lamberta — i nie można się było dowiedzieć nazwiska zbrodniarza?
— Robili wszystko, co tylko mogli — odpowiedział — ale im się nie udało. Jednakże zauważyłem, że jego sparaliżowana ręka prawa mogła bardzo posłużyć za wskazówkę do sprawdzenia tożsamości osoby. Niby to tak, ale nie tak — odrzekł Lambert. — Zmuszono złoczyńcę mimo oporu, ażeby się dał fotografować... Rozesłano te fotografje na wszystkie krańce Francji, do prefektów, merów, komendantów żandarmskich, do nadzorców więzień i tak dalej. Nic zgoła nie odkryto. Chcesz pan zobaczyć jego portret? — zapytał mnie Lambert.
— Bardzo proszę — odpowiedziałem. — Lambert wyjął z pugilaresu bilet i podał mi takowy. Skazany siedział widocznie niespokojnie, bo twarz była nie zupełnie wyraźną. Jednakże, ponieważ można było rozpoznać trochę z rysów, zdziwiłem się niezmiernie.
— Zdziwiłeś się, kochany ojcze? — wykrzyknął Grzegorz.
— Tak jest, moje dziecko...
— Dlaczego?
— Zdawało mi się, że poznaję tę twarz.
— Zapewne zdawało ci się tylko, może jakie szczególne podobieństwo!...
— Sparaliżowana ręka usuwa niby wszelkie przypuszczenia, a jednak ja widziałem tego człowieka a nawet z nim rozmawiałem!...
— Gdzie?
— W Mellerie w Sabaudji.. Przypominam sobie, że zeszłego roku jeździłem tam na żądanie jednego z antreprenerów paryskich, dla zbadania kamienia niebieskiego, bardzo twardego i bardzo pięknego pozoru, jaki z łomów Mellerie wydobywają...
— Pamiętam, że mi ojciec o tem mówił...
— Kiedy przybyłem do kopalni z inżynierem d’Evien, doglądającym robót, zdarzył się tam właśnie wypadek...
— Jaki wypadek?
— Źle z winy prowadzącego roboty założona mina, wysadziła kawał ściany kamiennej, która rozprysła się na drobne kawałki. Nieroztropny konduktor ciężko został przytem skaleczony w prawą rękę.
— Nieszczęśliwy!
— Rzucono się na ratunek... ręka, jak się okazało, była prawie zgruchotana.
— Ojciec przypuszczą, że to ten sam człowiek?...
— Tak, moje kochane dziecię — odparł Robert Vernier. — Sądzę, że to on, że to jego fotografję pokazywał mi adjunkt Lambert, że to on owym tajemniczym mordercą... owym skazańcem z Melun.
— Powiadasz ojcze, że z nim mówiłeś?
— Tak, przywieziono go tymczasem do karczmy, gdzie inżynier poszedł go zobaczyć... Byłem z nim razem... Biedny człowiek, znosił niesłychane męki z heroiczną naprawdę odwagą... Dawał dowody prawdziwie żelaznej woli... Inżynier starał się go pocieszyć, zapewniał, że rany na ręku się zagoją, że obejdzie się bez amputacji... Nieszczęśliwy potrząsał głową ze stoickim spokojem... Jego regularne śmiertelnie blade rysy, zachowały wyraz niezwalczonej stanowczości.
Nigdy mi ta twarz energiczna i łagodna nie wyjdzie z pamięci.
Teraz, kiedy mówię o nim, zdaje mi się, że go widzę... Biedny człowiek! Przypominam sobie, że uścisnąłem zdrową jego rękę...
— Czy się ojciec tylko nie myli?
— Nie, nie! Wąskie usta dozorcy robót, miały wyraz gorzkiej pogardy. Ten sam wyraz spostrzegłem na fotografji. Naturalnie opowiedziałem to wszystko Lambertowi. Zaczął krzyczeć, jak opętany, żem nie uczynił zadość powinności, że należało uwiadomić sędziów, że to zbrodnia takie wskazówki zatrzymywać w tajemnicy. Ależ ja nie wiedziałem wcale, że w Melun mają sądzić kogokolwiek... Nie czytuję dzienników...
— To trzeba było czytywać.
— Gdybym nawet czytywał — odpowiedziałem znowu — czyż miałem fotografję tego człowieka?
— To trzeba było ją mieć! — odrzekł Lambert — i dalejże jak epileptyk, albo maniak zrzymać się coraz bardziej. Wszystko mi to było jedno, ale wyobraź sobie, że poirytowany mojem milczeniem, bo nie odpowiedziałem ani słowa, zaczął mi wymyślać, zaczął mi nadawać rozmaite, nieprzyjemne epitety... To już przeszło granice cierpliwości... Musztarda poszła mi w nos za bardzo...
— Rozumiem doskonale — odrzekł Grzegorz — i jednocześnie krew ci uderzyła do głowy.
— Właśnie!
— I przyszła ci ochota uśmierzyć pana adjunkta.
— Zgadłeś, mój drogi.
— Przyszła ci ochota strzaskać o jego głowę filiżankę kawy.
— Właśnie!.
— Wtedy nastąpiła kongestja...
— I oto cała historja.. Zdawało mi się, że mnie ktoś kijem uderzył po głowie... Miałem czas jeszcze pomyśleć o matce i o tobie i... runąłem jak kłoda, odniesiono mnie do domu... upuszczono sporą ilość krwi, i już oto zdrów jestem i gotów uścisnąć rękę temu dzielnemu Lambertowi, tak jak dawniej, bo przychodził mnie odwiedzać i bardzo żałował niewczesnego swojego uniesienia.
Po chwilowem milczeniu Grzegorz zapytał:
— Czy nie zna ojciec przypadkowo nazwiska owego dozorcy robót?
— Nie!... nie mogłem się go był pytać...
— Ale mogłeś słyszeć, jak go kto inny nazywał.
— Może być, że i słyszałem... ale sobie nie przypominam. Wiem tylko, że inżynier szczerze żałował nieszczęśliwego, zwłaszcza, że nie zyskał nawet prawa do większego jakiego wynagrodzenia, bo sam biedaczysko przyznał, iż wypadek z jego własnej winy pochodził. „To bardzo uczciwy i inteligentny człowiek“, mówił inżynier... „niezmiernie pracowity, i oto cała karjera skończona!“
— Przypuśćmy — odrzekł Grzegorz — przypuśćmy, że skazaniec z Melun, mający umrzeć jutro nadedniem, jest tym samym, którego ojciec widziałeś w kopalniach; jakże sobie wytłomaczyć tę metamorfozę uczciwego człowieka w złoczyńcę?
— Nie staram się wcale odgadywać tej zagadki, ale nędza
tłomaczy często wiele rzeczy...
— Zapewne, nie tłomaczy jednak wszystkiego. Prawdą jest, że gdyby ojciec czytywał dzienniki i widział fotografję, mógłby był dostarczyć sądowi bardzo ważnych objaśnień... Nie wiedząc o niczem, nie można było działać, a teraz już zapóźno...
— Czy pewnym tego jesteś?
— Najpewniejszym. Zeznania teraz złożone, nie mogłyby powstrzymać wykonania wyroku, tembardziej, że nie konstatują żadnego faktu, mogącego mieć wpływ na uniewinnienie skazanego... Nieszczęśliwy nie może się już niczego spodziewać od sprawiedliwości ludzkiej. Musi umierać... czy winny, czy niewinny.
— Niewinny powiadasz... czy przypuszcza kto jego niewinność?
— Bardzo wiele nawet osób, a ja należę do ich liczby...
— Cóż tedy zrobić?
— Nic. Powtarzam ojcu, że już zapóźno! Głowa nikczemnego mordercy, czy głowa ofiary, musi spaść jutro i spadnie...
Robert Vernier miał dobrą, otwartą naturę. Uczciwy człowiek, nie kochał nikogo więcej, jak tylko swoją żonę Henrykę i Grzegorza, jedyne ich dziecko. Syn architekta poszedł na tę samą drogę, co ojciec, i stworzył sobie uczciwą, ciągłą pracą skromny dostatek. Posiadał dwanaście tysięcy renty i mały domek w Saint Maude.
Od najwcześniejszej młodości Grzegorza, Robert Vernier spostrzegał w Synu inteligencję, chęć do nauki i rozsądek, to też pozostawił mu wolny wybór. karjery. Grzegorz upodobał sobie medycynę, naukę najpiękniejszą ze wszystkich nauk, pozwalającą przynosić zawsze ulgę a bardzo często ratować swoich bliźnich. Chciał zostać lekarzem.
Robert nie uchylał się przed żadną ofiarą, ażeby pomódz synowi do dopięcia celu. Zamieszkawszy w Paryżu, w dzielnicy łacińskiej, Grzegorz ani myślał, ani chciał naśladować większości kolegów swoich, którzy zaniedbywali studja dla zabaw po kawiarniach na bulwarze Saint-Michel. Najpierwszy zasiadał na ławie szkolnej, a opuszczał ją ostatni, wynagradzając sobie nieustanną pracę częstem odwiedzaniem rodziców. Od chwili zapisania się na kursa, strzegł się złych towarzystw, unikał próżniaków i hulaków.
Po dwóch latach nauki Grzegorz otrzymał stopień doktora. Przez dwa lata pracował jako pomocnik w jednym z wielkich szpitali paryskich, pod okiem sławnych profesorów i wspierany ich radą uzupełniał wiadomości swoje.
Robert Vernier i jego poczciwa żona, dumni byli ze swojego syna i nie wątpili, że w niedalekiej przyszłości nazwisko jego stanie się głośnem. Wiemy, że te nadzieje sprawdziły się do pewnego stopnia.
Powróćmy do Saint Maude, do łóżka chorego architekta. Rozmowa o skazańcu w Melun była już wyczerpaną. Po chwilowem milczeniu, Robert Vernier, patrząc z miłością na tę twarz, na której nieprzespane nad książką noce pozostawiły swoje ślady, powiedział:
— No, kochane dziecię, co ty tam porabiasz w Melun?...
— To co zawsze, drogi ojcze — odrzekł z uśmiechem Grzegorz. — Pracuję...
— Bezustannie, o tem wiem... Ale pytanie moje co innego miało na celu...
— Co takiego?
— Czy jesteś zadowolony? Czy masz liczną klientelę?
— Nadspodziewanie liczną, mój ojcze.
— Więc nie przykrzysz sobie w Melun?...
— Wcale a wcale.
— Tem lepiej, ja jednakże żałuję, że nie jesteś z nami!
— Gdybyś wiedział, jak nam tu ciebie brakuje! — dodała pani Vernier.
— Cóż wam przeszkadza, kochani rodzice, abyście nie mieli zamieszkać razem ze mną.
Architekt potrząsnął głową.
— Niepodobna! — odpowiedział.
— Dlaczego?
Przepędziliśmy okrągłe trzydzieści lat naszego życia w tej tu budzie, gdzieś się urodził... Jest ona dla nas tem, czem muszla dla ślimaka. W naszym wieku nie tak łatwo zmienia się nawyknienia. Myśmy się tu zestarzeli i tutaj pragniemy umrzeć!...
— Ale — odezwała się znowu pani Vernier — cóżby tobie przeszkadzało osiąść przy nas?
— W Saint Maude? — zapytał żywo Grzegorz.
— Nie, w Paryżu.
— W obecnej chwili, kochana matko, byłoby to szaleństwem — konkurencja za wielka, walka za trudna. Mógłbym być... mógłbym zostać pokonanym i nie znaleźć nic w zamian za opuszczone stanowisko... Mam nadzieję, że kiedyś będę mógł pomieścić się w wielkiem mieście, ale potrzeba najpierw ustalić sobie reputację...
— A tymczasem my cię widzieć nie możemy... Z Melun, dla człowieka tak zajętego jak ty, bardzo jest do nas daleko.
Grzegorz uścisnął matkę.
— Niech mama nie gniewa się na mnie — rzekł — obiecuję przyjeżdżać częściej...
— A tak, to mi się podoba — rzekł Robert Vernier. — Teraz zaś pomówmy o sprawach poważniejszych... Masz już lat dwadzieścia sześć...
— To prawda...
— Czas wielki, abyś pomyślał o życiu rodzinnem. Kiedy zaślubiłem twoją matkę, byłem właśnie w tym samym wieku, co ty teraz, byłem młody... miałem zatem więcej czasu, ażeby byś szczęśliwym... Żeń się i ty!
Grzegorz, słuchając tych słów, doznawał bolesnego prawie wzruszenia. Myślał o Edmie, o tem prześlicznem dziewczęciu, które ukochał i zapytywał się w duszy, czy jedyna istota, którąby pojął za małżonkę, będzie kiedy należeć do niego.
— Nic nie odpowiadasz? — zapytał Robert Vernier, zaniepokojony milczeniem syna. — Może obawiasz się małżeństwa?
— Nie, ojcze. Ale przyznam ci się, że w tej chwili nie myślę o niem wcale.
— Rozumiem, nie znalazłeś jeszcze stosownej dla siebie osoby, ale ja ci zaproponuję partję i to doskonałą. Młoda, prześliczna, dobrze wychowana i ze znacznym posagiem, nie licząc kilku sukcesji w niedługim czasie. Znają cię z reputacji. Przyjmą cię z oczami zamkniętemi, rzecz zresztą bardzo naturalna, bo dosyć cię zobaczyć. Zgadzasz się? Chcesz abym cię jutro zaraz przedstawił?...
— Nie, nie, mój ojcze — odparł Grzegorz melancholicznie — muszę ci wyznać pewną prawdę. Mam oto jedno marzenie. Jeżeli to marzenie okaże się niepodobnem do urzeczywistnienia, to nie ożenię się nigdy.
— Drogie dziecię! — wykrzyknęła pani Vernier — więc już oddałeś swoje serce?
— Tak, matko.
— I cierpisz?
— Nie, bo mam jeszcze nadzieję.
— Zapewne jakaś bogata dziedziczka? — podchwycił architekt z niedowierzającym uśmiechem.
— Niestety — odrzekł Grzegorz — obawiam się, aby nie była za bogatą, wolałbym, żeby była biedną!
— Dlaczego?
— Bo miałbym więcej w takim razie nadziei. Ale nie pytajcie mnie o nic więcej, drodzy rodzice, błagam was, nie mógłbym wam nic dzisiaj powiedzieć więcej. Zresztą późno już, ojcu zwłaszcza wielki czas na spoczynek.
— Powieki zaczynają mi się kleić.
— Do jutra zatem kochany ojcze. Rano zaraz pójdę złożyć wizytę i podziękowanie koledze, że cię dobrze pielęgnował.
— Dobranoc, kochane dziecię!
Grzegorz ucałował ojca i wyszedł z matką.
— Czekałam cię lada chwila — mówiła pani Vernier do syna — to też masz swój pokój gotowy a na stoliku masz różne mięsiwa: możesz jeść, co ci się zechce.
— Dobra mateczko, myślałaś widzę o wszystkiem.
W chwilę potem młody człowiek pożegnał rodzicielkę i zamykał drzwi od pokoiku pełnego wspomnień, bo w nim to właśnie przepędził młodość swoją. Czuł się zupełnie spokojnym. Obawy, jakie go trapiły po wyjedźcie z Melun, teraz już nie istniały, ojciec wyszedł z niebezpieczeństwa, może zatem swobodnie puścić wodze fantazji, może iść, gdzie go serce ciągnęło.
W głębi pokoju znajdowało się szerokie okno z małemi szybkami. Otworzył je. Wychodziło na obszerny ogród, albo raczej na park cienisty. W głębi tego parku rysowała się w pośród ciemności fasada wielkiego budynku. Gdzie niegdzie, po za szybami kilku okien, odbijały się niepewne światełka na białych firankach.
Zapach kwitnących bzów, formujących szpaler wzdłuż muru, park opasającego, unosił się niby dym z olbrzymiej kadzielnicy.
— Tam — szepnął Grzegorz, wyciągając rękę — to tam zobaczyłem ją po raz pierwszy. Tam po raz pierwszy usłyszałem to prześliczne imię, które mi utkwiło w sercu! Edmo, kochana Edmo! jakże ja ciebie kocham!... I spojrzenie młodego człowieka zatrzymało się na jednem z pawilonów budynku i na jednem z tych bladych światełek, o których żeśmy wspominali.
— To ona tam zapewne spoczywa, pod opieką anioła stróża! Oparł się o okno i oddał się rozkosznem marzeniom.
— Jutro zobaczę ją — powtarzał sobie. — Jutro się dowiem, czy to córka tego bogatego bankiera z Nowego Jorku. Ah! dałby Pan Bóg, żeby była biedną.
Czas mijał szybko. Objął raz jeszcze wzrokiem ciemny budynek i masy zieleni uśpionej w ciemności, zamknął okno i rzucił się na łóżko. Sen nie zaraz przyszedł, a przepełniony był dziwacznemi widzeniami. Przed oczami duszy młodego doktora przesuwały się kolejno postacie bankiera, Edmy, Joanny i straconego w Melun.
Przy końcu kwietnia dzień robi się wcześnie.
Przebudzony bardzo rano wesołym promienień słońca, ubrał się Grzegorz prędko, otworzył znowu okno i napawał się świeżem, czystem powietrzem.
W ogrodzie pensjonatu panowała cisza głęboka. Rodzaj uliczki opasanej wysokim murem, oddzielał ów ogród od posesji architekta; ale jak już wiemy, mur ten pomimo swej wysokości, nie zasłaniał widoku na trawniki.
Od piętnastu dni Grzegorz nie był w Saint Maude i nie widział młodej dziewczyny. Spojrzał na zegarek. Było akurat wpół do siódmej.
W tej chwili rozległ się też głośny dzwonek po za zabudowaniem. Był to sygnał, wzywający pensjonarki do wstawania.
Każde uderzenie dzwonka odbijało się w sercu Grzegorza i przyspieszało jego bicie.
Za trzydzieści minut będzie mógł zobaczyć Edmę!
Co rano po pacierzu, przed zaczęciem lekcji, młode dziewczątka, gdy czas był piękny, bujały przez pół godziny po ogrodzie.
Poranek tego dnia był prześliczny.
Grzegorz wlepił oczy w peron, po którego stopniach uczennice schodziły parami. Każda sekunda wydawała mu się długą nieskończenie, a wiedział jednakże dobrze, że nic nie wypatrzy przed uderzeniem siódmej. — Nadeszła wreszcie ta jak niecierpliwie oczekiwana godzina i wielkie drzwi
roztworzyły się na rozcież. I wysypał się z nich zaraz rój białych i różowych twarzyczek, chmara ciemnych i jasnych główek, nareszcie mnóstwo pomieszanych głosików i wybuchów śmiechu, rozległo się po ogrodzie. Małe szły pierwsze, hałaśliwe i roztrzepane, za niemi średnie, rój niemniej jak tamten brzęczący, ale już nie taki głośny. Nie były to już zupełnie dzieci, pewne zastanowienie, mitygowało trochę ich krzykliwe wybuchy.
Niecierpliwość Grzegorza wzmagała się coraz bardziej, coraz też uważniej śledził wzrokiem schodzącą gromadkę błyszczących ocząt, i nigdy mu nie wydawało się ich tak wiele.
Nakoniec rozpoczęła się defilada starszych panien. Równie wesołe i uśmiechnięte jak towarzyszki, ale przejęte swoją godnością, przechadzały się wolno i swobodnie, gdy tymczasem małe i średnie skakały jak dzikie kózki po całym ogrodzie.
Grzegorz przypatrywał się po kolei każdej z tych starszych panien. Edma nie ukazała się jeszcze.
Młody człowiek coraz bardziej był zaniepokojony.
Nareszcie wyszły wszystkie. Wyszła już i ochmistrzyni. Edmy nie było.
— Co się z nią stało? — pytał się zaniepokojony Grzegorz. — Dlaczego jej tu niema?
Najrozmaitsze myśli cisnęły mu się do głowy.
— Czy opuściła pensjonat? czy nie chora przypadkiem. Jeżeli nie znajduje się już w Saint Maude, to znaczy, że nie jest córką nowojorskiego bankiera. Nie ma żadnej co do tego wątpliwości. A jeżeli chora, to jak się o tem dowiedzieć i co robić? Gubił się w przypuszczeniach. Najczarniejsze domysły zdawały mu się pewnością.
Nagle jakiś srebrzysty głosik rozległ się po ogrodzie i zapanował nad ogólnym hałasem.
— Edmo! — zawołał ten głosik — gdzie jesteś, chodźno coprędzej!... Jedna to z pensjonarek wołała swojej koleżanki.
Posłyszawszy ukochane imię, Grzegorz poczuł, że spadł mu olbrzymi ciężar z serca. Żadne z jego strasznych przypuszczeń nie sprawdziło się dzięki Bogu.
Panienka, przywołująca Edmę, trzymała papier jakiś w ręku,
— Jest nakoniec! — szepnął uradowany doktor.
Edma miała rok siedmnasty. Wysoka, smukła, była piękną prawdziwie, miała dziwny wdzięk jakiś i jakiś szczególny urok — nakazujący sympatję, a zarazem uwielbienie. Jej przepyszne, popielate blond włosy, podtrzymywane nad czołem wstążeczką bladoniebieską, spadały swobodnie na ramiona i aż poza pas sięgały. Wielkie oczy, prawie tego samego co wstążka koloru, owalna twarzyczka o idealnie czystych karnacjach, czyniły ją podobną do madonny Rafaela. Czysta, niewinna duszyczka, otaczająca jakby aureolą młodą główkę, zwiększała to podobieństwo.
W chwili, kiedy Edma wychodziła z sypialni, jedna z dam klasowych oddawała jej list, otrzymany wczorajszą pocztą wieczorną.
Młoda dziewczyna przystanęła, aby go przeczytać, a jej przyjaciółka, ładna brunetka, niecierpliwiła się opóźnieniem, którego nie wiedziała przyczyny.
„Edma podeszła uśmiechnięta do swej przyjaciółki.
— Czego chcesz, Marto? — spytała.
— Mam dobrą dla ciebie nowinę — odrzekła.
— Dobrą nowinę?... czy i ty otrzymałaś list od matki?
— Nie o to wcale chodzi.
— A o cóż takiego?
Marta pochyliła się do uszka przyjaciółki i szepnęła:
— Powrócił... Jest tam...
Wierzymy w to najdokładniej, że Grzegorz słów tych nie dosłyszał, ale instynkt jednak zakochanego pozwolił mu się domyślić, że o nim rozmawiały pensjonarki. A kiedy zobaczył spojrzenie Marty, kierujące się ku oknu, w którem siedział, i kiedy Edma nareszcie spojrzała w tym samym kierunku, domniemanie w pewność się zamieniło.
Spojrzenie Edmy było błyskawiczne prawie, bo zaraz spuściła oczy i gwałtownie się zarumieniła, a rękę przyłożyła do serca, jak gdyby powstrzymać chciała silne jego uderzenia.
Po chwili spojrzała znowu w okno i zamieniła z Grzegorzem jedno z tych długich spojrzeń, co potrafią skutecznie zastąpić całą rozmowę.
Grzegorz, uzbroiwszy się w odwagę, przesłał ukłon ukochanej.
Edma zaledwie skinęła główką, zarumieniła się znowu i z westchnieniem oczy opuściła.
Pantomina jak z jednej tak i z drugiej strony była bardzo wymowną. Związek łączący dwie młode dusze, zawiązał się bardziej jeszcze.
Marta objęła wpół Edmę, i oddaliwszy się z nią trochę, zapytała cichutko:
— Więc go kochasz tak bardzo?
Edma nic nie odpowiedziała, ale uścisnęła nerwowo rękę przyjaciółki.
To także Grzegorz zrozumiał.
Czas mijał szybko. Dzwonek oznajmił koniec rekreacji, potrzeba było powracać do klas i panienki w pary się ustawiły.
Zanim zajęła miejsce swoje w szeregu, Marta odezwała się głośno:
— Czas będziemy mieli prześliczny na spacer do lasku Vincennes.
Słowa te powiedziane były do Grzegorza raczej, niż do Edmy. Młody człowiek został w ten sposób uprzedzony przez prześlicznego pośrednika miłości, iż od niego tylko będzie zależało zobaczyć po obiedzie swoją ukochaną.
Pozostawmy Grzegorza Vernier w Saint Maude, gdzie niezadługo doń powrócimy i poprosimy naszych czytelników, ażeby nam towarzyszyli do Auteuil...
Przy ulicy Raffet, niedaleko od rogu ulicy Tentek, stał w roku 1874 wysoki mur z dużą w pośrodku bramą wjazdową i dwoma obok niej furtkami; — powoje o niebieskich dzwoneczkach i dzikie wina, cały prawie mur pokrywały. Z poza zieleni wychylały się wierzchołki drzew rozłożystych ogromnych, pełnych słońca i zieleni, jakich dużo napotkać można wokoło lasku Boulońskiego. Posiadłość wspomniana, kończąca się aż przy bulwarze Montmorency z tej strony była zamkniętą żelaznemi sztachetami obrosłemi dzikiem winem — a wąska furtka, zrobiona w sztachetach, wychodziła na bulwar.
Na froncie bramy głównej od ulicy Raffet widniał znak, na którym literami mosiężnemi, zzieleniałemi od deszczu, wypisane były dwa wyrazy
Poza tą bramą pierwszą napotykało się na mur drugi i drugą bramę, w odległości trzech metrów od pierwszego i drugiej, tym sposobem można było obchodzić zabudowania dookoła, jak to bywa w fortach lub więzieniach państwowych. Po prawej stronie wejścia głównego stał mały domek parterowy szwajcara, złożony z trzech wąskich pokoików i okolony ogródkiem kwiatowym. Po lewej taki sam domek był mieszkaniem miejscowego ogrodnika. Po drugiej stronie murowanego parkanu znajdował się Eden prawdziwy, przepyszne szmaragdowe trawniki, otoczone koszami różnokolorowych kwiatów, ocienione drzewami różnych rodzajów jaworów, kasztanów i nawet cedrów libańskich, a wśród nich wijące się, równo wycięte i dobrze wysypane piaskiem — aleje.
Kaskada wody, mieniąca się barwami tęczy w promieniach słońca tryskała z pagórka, z omszałych kamieni, ułożonych na środku jednego z trawników. Pod drzewami, w cudnej perspektywie, wznosiły się dwa eleganckie budynki w formie domków szwajcarskich, obrosłe one były pnącemi się roślinami i otoczone kwiatami.
Jeden z tych szalecików, do którego wchodziło się po kilku stopniach nad suteryną, był mieszkaniem dyrektora, drugi składał się z salonu, poczekalni dla gości, kancelarji głównej, pokoju doktora dyżurnego i apartamentu, który można było podzielić na dwa mieszkania dla bogatych i specjalnie poleconych chorych.
Z pierwszego rzutu oka na ten park, któryśmy opisali, każdy doznawał miłego nader wrażenia.
— Jak tu musi być dobrze! — mówili ludzie przesądni. Nie wiedzieli wszystkiego!...
Poza zasłoną jasnej zieleni i kwiatów, znajdowała się strona ciemna, to jest powiedziawszy poprostu zabudowania, — dwa domy piętrowe.
Te zabudowania połączone ze sobą — poprzedzielane od ogrodu sztachetami, miały formę krzyża stojącego na czworoboku. Parter w obu tych domach składał się z cel o drzwiach grubych z okienkami, otwierających się na zewnątrz i opatrzonemi podwójnemi zasuwami. Pokoje na górze były umeblowane bez zbytku, ale wygodnie i dostatnio. Grube kraty żelazne znajdowały się we wszystkich oknach.
Był to dom zdrowia, zostający pod kierunkiem doktora Frantza Rittnera, sławnego specjalisty w zboczeniach umysłowych, był to dom warjatek.
Powiadamy, że był domem warjatek, bo przyjmowano doń tylko kobiety.
Posiadał około czterdzieści łóżek i cieszył się wielkim rozgłosem, dzięki metodzie kuracji, jaka tu była przyjęta, dzięki prześlicznemu położeniu, czystemu powietrzu, a szczególnie świetnej reputacji doktora Rittnera, który, jak powiadano, żył tylko dla nauki.
Doktor Rittner, Prusak z urodzenia, miał do pomocy jednego tylko młodego lekarza, jako praktykanta, tak samo jak i on Prusaka, ale służba inna była bardzo liczna. Pan Rittner, surowy dla urzędników i oficjalistów, był podobno bardzo łagodnym dla chorych.
Przy drodze, idącej poza pomieszczeniem dla warjatek, znajdowały się dwa małe mieszkanka, zawierające jedno poczekalnię, drugie salę porad. Pomiędzy tymi dwoma pawilonikami znajdowała się furtka, wychodząca na bulwar Montmorency, prawie na wprost przejścia przez bulwar Suchet, do wzgórza bastjonu koszar № 61.
Niejeden żołnierz, stojący w nocy na warcie, zadrżał z przestrachu, posłyszawszy rozlegające się wśród ciemności dziwne skargi i przerażające dzikie krzyki nieszczęśliwych istot, które warjacja czyniła furjatkami.
Budynki dla chorych podzielone były na cztery oddziały: Pierwszy oddział: warjatki spokojne. Drugi: dotknięte czarną
melancholją. Trzeci; idjotki. Czwarty: furjatki, potrzebujące pilnego dozoru, najniebezpieczniejsze i trudne do wyleczenia.
Czytelnicy nasi znają ogólny wygląd zakładu dr. Rittnera, teraz przedstawimy im samego doktora.
Wejdźmy do gabinetu tego człowieka, którego wielu ludzi wychwala za jego wiedzę, a wszyscy sławią za bezinteresowność.
Gabinet znajdował się na pierwszem piętrze saloniku, przechodziło się doń przez salonik i pokój sypialny. Taki niewygodny, jak się zdawało rozkład, miał pewną rację swoją. Każdy, kto się chciał dostać do doktora, musiał przejść przez dwa pokoje.
Pan Rittner, chociaż pewnym był najzupełniejszej dyskrecji swoich ludzi, nie zaniedbywał niczego, na wszelki wypadek — i przedsięwziął rozmaite środki ostrożności, przeciwko zanadto ciekawym uszom.
Po co ta ostrożność posunięta aż do przesady?
Czyżby doktor miał coś, z czem się musiał ukrywać? Dowiemy się wkrótce o tem.
Frantz Rittner był człowiekiem czterdziestoletnim, blady, był zazwyczaj całkiem spokojny i zimny, ale chwilami twarz jego nabierała niezwykle ruchliwego wyrazu. Rudawo blond włosy, kręcące się z natury, okalały wysokie czoło.
W chwili, kiedy wchodzimy do gabinetu, Frantz Rittner znajduje się sam na sam z jakimś mężczyzną trzydziestoletnim, bardzo przystojnym, z siebie zadowolnionym i eleganckim. Gość ów nazywał się Renè Jancelyn, był bratem Matyldy Jancelyn, którą widzieliśmy w Melun, w towarzystwie Fabrycjusza Leclére. Siedzieli naprzeciw siebie i rozmawiali coś po cichu, chociaż według wszelkiego prawdopodobieństwa nikt ich nie mógł podsłuchiwać.
— A więc — powiedział Rittner — twój pseudo-szwagier chciał być obecnym przy egzekucji?...
— Potrzeba tego było koniecznie... — odrzekł Renè — sam mu to poradziłem.
— Potrzeba było, powiadasz... a dlaczego?
— Czyż nie było obawy, aby skazany dowiedziawszy się o odrzuceniu jego odwołania się do łaski, dał pokój uporowi i zaczął gadać?...
— Cóżby mógł powiedzieć?
— Dość, aby był powiedział tylko swe nazwisko...
— Cóżby to mogło znaczyć?
— Bardzoby wiele znaczyło. Dowiedziawszy się nazwiska, zaczęliby wywiadywać się o przeszłości, zaczęliby śledzić, sprawdzać tożsamość osoby, dowiedzieliby się, że był rzeczywiście w lasku Seinepart, możeby szczegółowo opisał swego nocnego dobroczyńcę, który wcisnął mu w rękę pugilares zamordowanego... Proces tego nieszczęśliwca podzielił publiczność na różne wrogie obozy... Jedni widzą w nim mordercę... drudzy podejrzewają tylko o wspólnictwo, a są i tacy także, co uważają go za zupełnie niewinnego... Zdania sędziów były także podzielone. Żeby nie upór oskarżonego, ułaskawionoby go napewno... To byłoby prawdziwe nieszczęście... Jego śmierć konieczną była dla naszego spokoju.
— Prawda, i nie odetchnę swobodnie, dopóki nie będzie po wszystkiem.
— Oddychaj już, oddychaj, bo dziś rano wszystko się już skończyło — powiedział gość.
— Wszystko się skończyło? — zapytał doktor Rittner. — Czy tylko pewnym jesteś tego?...
— Najpewniejszym — odparł Renè Jancelyn.
— Zdarza się jednak czasami, że ułaskawienie przychodzi w ostatniej chwili.
— Tak, ale dziś nie było tego wypadku... Gdyby rzeczy wzięły inny obrót, byłbym o tem zawiadomiony bezzwłocznie... przed wyjściem...
— W jaki sposób?
— Depeszą od Fabrycjusza...
— Co za nieostrożność! — mruknął doktor. — Nic bardziej nie kompromituje, jak depesza!
— Oh! mieliśmy się na baczności... umówiliśmy się o frazes tylko dla mnie zrozumiały, a nie mogący wzbudzić w nikim najlżejszego podejrzenia... Depesza miała zawierać: Uprzedź doktora, że stan naszego chorego pogarsza się... Ponieważ nie mam żadnej wiadomości, mam zatem dobrą wiadomość, jak powiada stare przysłowie. Nie mamy się już czego obawiać.
— Zawsze jest się czego obawiać, zauważył lekarz obłąkanych — człowiek przezorny powinien zawsze trzymać się na baczności, czuwać nawet wtedy, kiedy niebezpieczeństwo minęło... Kto to może wiedzieć, czy minister sprawiedliwości nie ulegnie wpływowi tych samych, o których dopiero wspomniałeś opinij, czy nie uwierzy w możność popełnienia omyłki, czy nie nakaże śledzić dalej, pomimo wykonanej egzekucji, wyświetlić całą prawdę?...
Renè Jancelyn wzruszył ramionami.
— Ministerjum nie zrobi tego nigdy, odrzekł. — Musiałoby przyznać się publicznie, że trochę za lekkomyślnie pozwala ucinać głowy!.. Nikt nie wie, kto był skazany, nikt też zapewne nie będzie się zbyt długo nim zajmował; za tydzień, za dwa najdalej, cała sprawa pójdzie w zapomnienie... Odpędź od siebie wszelkie złe myśli, doktorze, powtarzam ci, śpij najspokojniej!
— Chciałbym — odrzekł Rittner z miną znaczącą.
— Ale jesteś tchórzem. Boisz się własnego cienia.
— A ty za bardzo się prędko uspokajasz.
— Czy może odkryłeś szczegół jaki, dotyczący osobistości, która straconą została?
— Nie... Poszukiwania moje nie były szczęśliwszemi od poszukiwań policji.
— A nie domyślasz się chociaż, co to za jakaś tajemnicza przyczyna skłoniła tego biednego głupca do ukrywania swojej osoby?
— Jedna tylko hipoteza wydaje się prawdopodobną...
— Jaka?
— Ogromne zniechęcenie do życia.
— To niepodobne do prawdy!
— Dlaczego?
— Gdyby człowiek ten chciał umierać, miał dziesięć lepszych sposobów do śmierci... obszedłby się najzupełniej bez procesu kryminalnego i gilotyny... Wierzaj mi, że jest tu jeszcze coś do odnalezienia.. Jest jakaś w życiu skazańca okropna tajemnica. Ona mu nakazywała milczenie, ona nam się tak bardzo przysłużyła.. powinszujmy sobie tego zdarzenia...
— I podziwiajmy zimną krew Fabrycjusza, oraz jego nadzwyczajną w całej tej sprawie energję...
— O! — odrzekł doktór — oddaję mu zupełną sprawiedliwość!
— Gdyby nie on — dodał Jancelyn, podejrzenia Fryderyka Baltusa byłyby się zamieniły w pewność i... bylibyśmy zgubieni.. Fabrycjusz ocalił nas od galar, siebie narażając na szafot.
— Była to rzeczywiście gra za gruba dla nędznych dwudziestu pięciu tysięcy franków... Ale to wina Fabrycjusza! Ja chciałem wypisać sto tysięcy na czeku... To byłoby coś przynajmniej warte.
— Tak, ale Fabrycjusz znał daleko lepiej, niż my, zwyczaje i sposób życia Baltusa.. Jeżeli poprzestał na skromnych dwudziestupięciu tysiącach, to z pewnością dlatego, iż suma większa wydałaby się nieprawdopodobną...
— Tak, ale pokrzepiłby był lepiej naszą kasę, przerażająco anemiczną.
— Wiele posiadamy w tej chwili?
— Zaledwie pięćdziesiąt tysięcy franków...
— Djabelnie mało!
— Mój kochany, przyjemności są rujnujące! Wydajemy bez rachunku, a przychodów jakoś niema... Przejrzyj zresztą książki...
— Ależ doktorze, ufam ci najzupełniej...
— Ułożyliśmy się przecie, że przygotujesz czek z podpisem hrabiego de Saunerive? Wytłomaczyłem ci położenie.. Od dziś za miesiąc hrabia będzie — w domu warjatów...
Zanim zbierze się rada familijna i zanim go ubezwłasnowolnią, bardzo łatwo możemy podnieść z banku jeszcze sześćdziesiąt lub ośmdziesiąt tysięcy franków, nie narażając się na żadne podejrzenia... Hrabia jest wprawdzie warjatem, ale nie jest jeszcze pozbawionym woli własnej, może się więc podpisywać.
— Na czyjeż imię mam czek przygotować?
— Naturalnie na imię kobiety, na imię Reine Grandhamp naprzykład... Tę najłatwiej będzie podpisać.
Potrzebuję wzoru dwóch charakterów.
Czy nie dałem ci listu księcia? — Nie — No, to ci go dam, a dam również bilet Reine Grandchamp... Mam stosy autografów tych dam...
Doktór za pomocą maleńkiego, stalowego kluczyka, otworzył jedną z szufladek swego biurka i wyjął pugilares z czerwonego safianu, zawierający z jaką setkę listów starannie poznaczonych. Z pomiędzy tych listów wybrał jakieś dwa.
— Oto jest najprzód list hrabiego. I podał ćwiartkę papieru herbowego Renemu Jencelyn.
— Pismo łatwe do naśladowania mruknął Jencelyn, podpis wymagać będzie więcej roboty, z powodu skomplikowanych strychów, ale zobaczymy. Oto teraz łapki kobiety...
— Dziecinna bazgranina.. To pójdzie łatwo.
— Nie zatrzymujmy się na drodze i zaopatrzmy kasę... — Spojrzyj na ten list... to od wdowy Riquete de la Caudele, ten oto znowu — niejakiego Zygmunta Radoul.
Cóż to za ludzie?
— Wdowa i intrygant, powiedziałem ci już przecie... — Wdowa zakochana w intrygancie... czego daje mu w brzęczącej monecie dowody... Ma kapitały umieszczone w domu Tomlinson w Londynie... Możemy wypuścić na ten dom czek na dwa tysiące funtów szterlingów, podpisany przez wspomnianą wdowę Riquet de la Caudele.
— Czy nie ma się czego obawiać?
— Nie... wdowa za dwa tygodnie znajdzie się w domu obłąkanych.
— I ona także warjatka?...
— Nie, ale zostanie uznaną za warjatkę na żądanie kuzyna, który pragnie po niej odziedziczyć.
Renè Jancelyn schował do kieszeni papiery, jakie podał mu doktor.
— A czy Fabrycjusz zdecydował się oddać ci dokumenty potrzebne do sfałszowania czeku jego wuja Maurycego Delariviére, płatnego w Paryżu w banku Jakóba Lefèbre.
— Dał mi jako model czek wypełniony na sumę niewielką, ale potrzebuję czasu na przygotowanie planszy.
— Czy nie możesz wymyć pisma?
— Nie — jest zanadto dawne... — Potrzebaby użyć środków silnych, ale pozostałyby na papierze kompromitujące ślady...
Fabrycjusz zresztą nie chce korzystać z okazji, a ja mu przyznaję rację. Obawia się, żeby podejrzenia wuja na niego czasem nie padły.
— Nie byłoby w tem wielkiego niebezpieczeństwa — pan Delariviére nie wydałby swego siostrzeńca...
— To prawdopodobne, ale nie mniej jest prawdopodobnem także, żeby go wydziedziczył zupełnie. Otóż Fabrycjuszowi bardzo chodzi o tę sukcesję, bo podobno jest bardzo znaczną.
— Tylko, że nam nie dostanie się z niej ani centyma! — powiedział Franz Rittner z goryczą.
— To prawda, że Fabrycjusz jest egoistą i że nas puści w trąbę bez wahania, skoro tylko będzie się mógł obejść bez nas. Ale cóż robić?.. Czy nie masz innych jakich widoków na przyszłość?
— Niestety nie!.. Żyjemy półśrodkami... potrzebaby przeprowadzić jaką śmiałą kombinację, coby nas wzbogaciła odrazu.
— Myślę o tem oddawna — odrzekł Renè z uśmiechem.
— Czy nie znajdzie się coś takiego?
— Zdaje mi się, że już się znalazło.
— Cóż to jest?
— Nie powiem ci, dopóki się nie przekonam, iż się nie mylę... Nim to nastąpi, będę milczał! Czy przygotowałeś robotę, jakiej zażądałem od ciebie przed trzema dniami?...
— Tak.
— Dzisiaj mi właśnie potrzebna.
— Dla porządnego przeprowadzenia kombinacji o jakiej wspomniałeś?
— Być może.
— To ci ją zaraz oddam.
Rittner wstał z krzesła, zbliżył się do ściany i zdjął z niej obraz, podpisany Boncher, a przedstawiający starych satyrów, rozmawiających wesoło z młodemi nimfami. Frantz Rittner lubił takie sceny wesołe. Po za obrazem znajdowała się szafka, zamknięta zameczkiem sztucznym. Doktor otworzył tę szafkę, a Renè zobaczył na półkach całą kolekcję flaszeczek różnej wielkości i słoików różnych fasonów. Wszystko to szczelnie pokorkowane, z poprzylepianemi etykietami, stało w porządku ustawione na półkach.
Te liczne naczynia, tak starannie przed okiem ludzkiem ukryte, zawierały rozmaite roztwory chemiczne i substancje roślinne, przeważnie narkotyki i trucizny. W jakim celu doktor posiadał ten bogaty zbiór trucizn? Dowiemy się zapewne.
Właściciel domu zdrowia wziął z półki jedną flaszeczkę i podał ją swojemu gościowi.
— Oto jest, co nam potrzeba — ale uprzedzam cię, że trucizna nadzwyczajnie silna, że potrzeba jej używać z największą ostrożnością.
— Dziękuję — powiedział René, chowając flaszeczkę do kieszeni paltota. — Za parę dni dowiesz się o rezultacie mych operacyj.
Z rozmowy, jakąśmy przytoczyli, czytelnicy nasi dowiedzieli się, że mieli przed sobą dwóch łotrów, najgorszego gatunku — jeden skończony fałszerz, drugi zaś sławny doktor i pierwszorzędny chemik, czyniący z nauki broń morderczą, a z domu w Auteuil — grób pełen złowrogich tajemnic.
Fabrycjusz Leclére, siostrzeniec bankiera z Nowego Jorku, kompletował tę trójkę bandytów.
Ci trzej nędznicy połączyli się razem, aby się zbogacić i wszelkie sposoby do dojścia do majątku zdawały im się dobremi. Nie cofali się nigdy przed żadną podłością, przed żadnem niebezpieczeństwem.
— Gdzie dzisiaj obiadujesz? — zapytał doktor? — Czy chcesz zjeść ze mną obiadek?
— Nie mogę, muszę się zejść z Fabrycjuszem u Bretanda o siódmej.
— To i ja tam pójdę. Fabrycjusz opowie nam, jak skończył skazaniec. To będzie bardzo ciekawe.
— Do wieczora więc...
— Do wieczora...
Kamraci uściskali się za ręce.
Renè wyszedł, minął park i wsiadł do powozu, czekającego nań przed bramą od ulicy Raffet.
— Gdzie jedziemy obywatelu? — zapytał stangret.
— Bulwar włoski, tylko prędko, dostaniesz na piwo.
Stangret podciął konia i puścili się galopem.
Powróćmy do Saint Maude.
Spostrzegłszy niespodzianie Grzegorza Vernier w oknie, wychodzącem na ogród pensjonatu, Edma zaczerwieniła się, serce zabiło gwałtownie.
Młode dziewczę kochało, jak się kocha w szesnastym roku, bez zastanowienia i tylko z potrzeby kochania... Oddała duszę człowiekowi, którego widziała jedynie z daleka, z którym nigdy nie mówiła ani słowa i wcale nie wiedziała nawet kto on, jak się nazywa.
Niewinny ten romansik mógłby się stać niebezpiecznym, zwłaszcza w położeniu Edmy, nie mającej przy sobie matki, aby nad nią czuwała i aby nią kierowała po niebezpiecznej drodze życiowej; ale Grzegorz był najuczciwszym z kochanków.
Edma, dziecko jeszcze, tak była wzruszona swoją miłosną tajemnicą, że nie mogła nie zwierzyć się najlepszej swojej przyjaciółce Marcie, także dziecku, o rok od niej starszemu. Marta zaś dumna z godności konfidentki, zaczęła natychmiast budować zamki na lodzie. Bo czyż podobny wypadek nie był rozkoszną rozrywką w monotonnem życiu pensjonarskiem?
Wesoła, śmieszna i pełna fantazji Marta, nie widziała w tym romansiku nic a nic złego, a w przyszłości przewidywała różne przeszkody.
Marzyła o korespondencjach, o tajemniczych schadzkach w parku, o nocnem porwaniu z pod boku ochmistrzyni, o ucieczcie w powozie pocztowym, zaprzężonym w cztery konie i naturalnie o ślubie...
Co to za przecudne marzenia...
Grzegorz, mężczyzna natury poważniejszej, daleko bardziej zakochany, rozumiał, że ta miłość nie może wiecznie zachowywać pozorów dzieciństwa, ale nie wiedział nic dotąd, jak tu przyjść z dziedziny marzeń w świat rzeczywistości.
— Dzisiaj — mówił sobie, kiedy pensjonarki zniknęły z ogrodu — dzisiaj poraz pierwszy do niej przemówię... Na tym spacerze w lasku Vincennes, przypadek i miłość dostarczą mi może możności zbliżenia się do niej... Ośmielę się zapytać kto ona.. I będę wiedział, czy mam się czego spodziewać, czy też wszystko dla mnie stracone.
Edma także zrozumiała dobrze, w jakiej intencji Marta zawołała tak głośno, gdy wychodziły z ogrodu: — Czas będzie prześliczny na wycieczkę do lasku Vincennes... Wiedziała dobrze, że to odezwanie się przyjaciółki posłane było pod adresem młodzieńca z sąsiedniego domu, to też nie wątpiła, że skorzysta on ze sposobności i na spacerze zbliży się do niej i przemówi.
Ale co on będzie mówił?...
Czy zacznie od wyznania miłości?...
I co ona jemu odpowie?
Na samą tę myśl dreszcze ją przechodziły...
Grzegorz długo jeszcze stał przy oknie wpatrzony w ogród, gdy lekkie stuknięcie do drzwi wyrwało go z zadumy.
Grzegorz, zjadłszy śniadanie z rodzicami, wyszedł z domu o pierwszej godzinie i prosto udał się do lasku Vincennes. Z wyjątkiem niedzieli, lasek nie był odwiedzany przez nikogo; zaledwie od czasu do czasu napotkało się jakiego samotnego przechodnia, który zdawał się zabłąkany w tym ogromnym parku.
Grzegorz uszczęśliwiony był tą samotnością i ciszą, która go otaczała. Spoglądał on nieustannie na drogę Saint-Marie i spodziewał się lada chwila ujrzeć pierwsze pikiety żeńskiego bataljonu, na który tak niecierpliwie oczekiwał. Droga ciągle była pustą.
Nakoniec hen z daleka ukazał się kłębek wesołych swawolnic. Nie upłynęło dziesięciu minut, a pięćdziesiąt pensjonarek rozłożyło się na kobiercach z murawy. Po wytchnieniu, po kilku słowach ochmistrzyni, która zalecała panienkom, aby się daleko nie zapuszczały, rozpierzchło się wszystko...
Edma i Marta ciągle trzymały się razem. Jedne miały myśli: gdzie pan Grzegorz?
I rozglądały się na wszystkie strony, po wszystkich drożynach...
Widząc, że pensjonarki rozbiegają się po trawnikach, Grzegorz ukrył się w gęstwinie, i dlatego to młodziutkie dwie przyjaciółki szukały go napróżno.
— Czyż on nie pokaże się wcale?.. — szepnęła ze smutkiem Edma.
— Cierpliwości! — odrzekła Marta.
— Zapewne przybyłyśmy pierwsze...
— Kto wie, może on nas obserwuje już gdzie z głębi lasku.
— Rozglądałam się wszędzie.
— I ja także — potaknęła Marta z westchnieniem.
Dziwna rzecz. Niepokój Marty był również widocznym, a może widoczniejszym nawet, niż niepokój Edmy, chociaż zajmowała się ona Grzegorzem tylko dla swojej przyjaciółki.
Obie panienki przechadzały się tam i spowrotem po murawie, widocznie zaniepokojone, wreszcie weszły w aleję.
Młody człowiek widząc to, opuścił swoją kryjówkę i podszedł do dwóch przyjaciółek.
Edma, lubo przygotowana na to spotkanie, nie mogła powstrzymać lekkiego okrzyku i silnie ujęła rękę towarzyszki.
Grzegorz skłonił się z uszanowaniem.
— Pan tutaj? — powiedziała Marta z wyrazem zdziwienia. — Wcale się nie spodziewałyśmy takiego nadzwyczajnego przypadku!...
— Rzeczywiście, że to przypadek, proszę pani — odpowiedział młody człowiek. — Ale go błogosławię!... przechadzałem się...
— A, pan przechadzał się — powtórzyła z szyderczym uśmiechem Marta. — Nie darmo widocznie powiadają, że góra z górą się nie zejdzie!...
Słysząc po raz pierwszy głos Grzegorza, głos tak przyjemny i tak poważny, Edma zmieszała się ogromnie.
Zdawało się jej, że jakaś próżnia w około niej powstała, że brakuje jej ziemi pod nogami, i wyciągała ręce przed siebie, jakby oparcia jakiegoś szukała.
Jedna z tych rąk napotkała rękę Grzegorza.
Edma zachwiała się. Marta musiała ją podtrzymać. Grzegorz nie mógł zrozumieć tego, co się działo w duszy jego ukochanej. Opanował go rodzaj magnetycznego osłupienia, to też zwracając się do pensjonarki, rzekł pomieszany i głęboko wzruszony:
— Nie... proszę pani... ja nie przypadkiem tutaj się znalazłem... Przybyłem tu dlatego, że pani tu być miała. Krótka będzie chwila naszego widzenia, ale stanowić będzie o naszej przyszłości...
Edma podniosła duże swe jasne oczy na Grzegorza, a on mówił dalej:
— Oczekiwałem niecierpliwie tej chwili... pragnąłem jej z całej duszy... ale zarazem obawiałem się jej śmiertelnie... Rzecz to naturalna zupełnie... chodzi o rzecz bardzo ważną... o wyrok... który może mnie zrobić najszczęśliwszym... albo
najnieszczęśliwszym z ludzi... Nazywam się Grzegorz Vernier... Mam rodziców, cieszących się ogólnym szacunkiem... Mam zawód przyzwoity... jestem doktorem; obecnie moje środki materjalne są już takie, że nie zabrakłoby na niczem tej, któraby zgodziła się być towarzyszką moją... Kocham panią... miłością szczerą.. Mojem najgorętszem życzeniem jest nazwać panią żoną moją... Niechaj pani raczy mi odpowiedzieć otwarcie... czy mogę mieć jakąkolwiek nadzieję!
— Brawo! — pomyślała Marta zachwycona. — Oto oświadczyny w całem co się nazywa znaczeniu, prośba o rękę przedstawiona z całą formalnością...
Grzegorz czekał na odpowiedź.
Biedna Edma nie była zdolna głosu z siebie wydobyć... Za całą odpowiedź uścisnęła rękę młodzieńca, a możemy zapewnić, że żaden frazes nie zastąpiłby tej milczącej rozmowy, tego niewinnego uścisku.
Najzupełniejsza harmonja panowała na pewno pomiędzy temi dwoma istotami...
Czas upływał. Lada chwila dama klasowa mogła przerwać to sam na sam w obecności trzeciej osoby.
Grzegorz postanowił skorzystać ze sposobności.
— Kochana, najdroższa Edmo — rzekł — jedno jeszcze słówko. Jakie jest nazwisko twoje?
— Delariviére... — odrzekła młoda dziewczyna głosem jak szept cichym.
— Czy ojciec pani nie jest bankierem?
— Tak właśnie.
— I mieszka w Ameryce?
— W Nowym Jorku.
— Jakie imię nosi mama pani?
— Joanna.
— Jest tak jak pani blondynką, bardzo do pani podobną?
— Tak powiadają, a chciałabym bardzo w to uwierzyć, bo mama jest najpiękniejszą istotą na świecie.
— Czy nie spodziewasz się pani swoich rodziców?
— Owszem. Otrzymałam dziś rano list od nich, list datowany z Marsylji, zawiadamiający o przyjeździe.
— O! — wykrzyknął Grzegorz — niema zatem wątpliwości! Z tego nadzwyczajnego podobieństwa przeczułem zaraz całą prawdę. Jakaż to boleść po radości!
— Boleść! — powtórzyła młoda dziewczyna przerażona — dlaczego boleść?
— Niestety, ojciec pani to człowiek bardzo bogaty. A więc jego olbrzymi majątek stanowić będzie przepaść pomiędzy nami...
— Dlaczego?
— Czyż pani tego nie rozumiesz?
— Nie, panie Grzegorzu.
Teraz Martą się wtrąciła.
— Wiem, że pan Delariviére ubóstwia swoją córkę i zrobi wszystko dla jej szczęścia. Zresztą, w czasach, w których żyjemy, bardzo jest dobrze, że nauka może się połączyć z majątkiem. Praca niweczy różnice i utrzymuje równowagę pomiędzy miljonem a sławą. A jestem przekonaną, że pan będziesz bardzo sławnym!...
Zapał, z jakim Marta wypowiedziała swoje frazesy, miał w sobie coś tak zabawnego, że pomimo całej uroczystości położenia, Edma i Grzegorz nie mogli powstrzymać uśmiechu.
Dałby Pan Bóg, żeby tak było — wyszeptał doktor.
— Marta ma rację... — potaknęła Edma, — Ale skądże pan wie, że jestem tak bardzo podobną do matki?
— Mam honor znać mamę pani...
Edma spojrzała zaciekawiona.
— Gdzież i kiedy ją pan poznałeś? — spytała.
— Wczoraj... w Melun, gdzie jestem doktorem.
— W Melun? — powtórzyła Edma, zaciekawiona coraz więcej. — Moja matka jest w Melun?...
— Tak, proszę pani. Chwilowa słabość, która minęła bardzo prędko, zmusiła ją do zatrzymania się na kilka godzin w tem mieście, a ja byłem tyle szczęśliwym, że mnie na pomoc wezwano. I udała się kuracja bardzo szczęśliwie.
— Boże wielki!... — zawołała przestraszona Edma. Matka moja cierpiąca... zmuszona do przerwania podróży!... Ale przynajmniej to nic niebezpiecznego?...
— Zapewniam i dodaję, że pani Delariviére jest już zupełnie zdrową, i że jutro już będzie mogła udać się w dalszą drogę.
Edma odetchnęła, a uspokojona zapewnieniem Grzegorza, chciała jeszcze wypytywać się o matkę, ale nie stało czasu, bo oto odezwał się cieniutki głosik damy klasowej.
— Panno Marto, panno Edmo, gdzie jesteście?
— Niedaleko... — odpowiedziała Marta, wybuchając śmiechem.
— Proszę wracać!
— Daruj, panie Grzegorzu, ale nie możemy pozostać — powiedziała Edma. — Szukają nas... wołają...
Młody człowiek z czułością chwycił wyciągniętą ku niemu drżącą rączkę i gorąco ją ucałował.
— Kocham panią nad życie... — szepnął cichutko — do widzenia...
— Do widzenia... — odpowiedziała Edma — i obie powróciły do reszty towarzyszek.
Grzegorz kilka chwil patrzył jeszcze za odchodzącemi, a gdy te znikły z oczu, uszczęśliwiony zawrócił prędko do Saint Maude. W drodze przypomniało mu się, że pan Delariviére mówił mu wczoraj, iż nazajutrz pojedzie po Edmę, aby ją przywieźć do matki. Otóż dzień się ma ku schyłkowi, a bankier się nie pokazał... Co się tam stało?...
Młody człowiek postawił sobie to pytanie i opanował go dziwny jakiś niepokój. Czyżby pani Delariviére miała się gorzej?.. Czyżby nowy kryzys miał zniweczyć jego przewidywania?...
— Na co się przyda niepokoić domysłami i rezonować na pamięć?.. W Melun dowiem się całej prawdy... Nie traćmy odwagi.
Wybiło wpół do czwartej w chwili, gdy wchodził do domu.
— Co ci się stało, moje dziecko, żeś taki blady? — zapytała na wstępie zaraz pani Vernier.
— Matko — odrzekł młody człowiek — przeczuwam jakieś nieszczęście!...
— Dla siebie?
— Nie, ale dla osoby, która mnie bardzo obchodzi...
— co chcesz przez to powiedzieć?... o kim mówisz?
— O matce tej, którą kocham...
— Niedobrze cię rozumiem, ale mnie przestraszasz! Wytłomacz się jaśniej, kochane dziecko.
— Pozostawiłem w Melun, na drodze znacznego polepszenia, chorą panią Delariviére, której córkę uwielbiam... I nie wiem co takiego, ale mi się koniecznie zdaje, że moja nieobecność stała się dla biednej kobiety fatalną.
— Obawy to, które nie mają żadnej zapewne podstawy.
— Chciałbym, żeby tak było, kochana matko, ale mimo całej woli... żebyś wiedziała, co ja cierpię! Gdzie jest ojciec?
— W ogrodzie.
— Pójdę się z nim pożegnać, bo dziś jeszcze muszę odwiedzić moich klientów w Melun.
Architekt zdrów zupełnie, siedział w ocienionej dzikiem winem altanie i coś czytał głośno.
— Więc dzisiaj już nas opuszczasz — powiedział architekt, gdy Grzegorz się doń zbliżył.
— Muszę mój ojcze... wzywają mnie obowiązki. Zupełnie o ciebie uspokojony, nie mam prawa zapominać, że inni potrzebują mojej pomocy.
Ucałowawszy twarz i ręce ojca, matkę przycisnął do serca i spiesznym krokiem ruszył drogą ku Charenton.
Było trzy kwadranse na piątą, gdy wchodził na dworzec. Otworzono właśnie kasę.
Grzegorz kupił bilet do Melun i czekał. Dał się słyszeć świst lokomotywy, pociąg idący z Paryża zatrzymał się na stacji. Grzegorz wsiadł do przedziału pierwszej klasy i w godzinę przybył do Melun, zaniepokojony coraz bardziej, z głową palącą.
— Pójdę prędzej, aniżeli dojadę omnibysem — pomyślał, oddając bilet kontrolerowi. — Zresztą potrzebuję ruchu.
I spiesząc, skierował się ku miastu, nie szedł, ale biegł. Pot spływał mu po czole.
W bardzo krótkim czasie znalazł się na placu świętego Jana, przed hotelem pod „Wielkim Jeleniem“. Nie zatrzymując się na dole, gdzie zresztą nie spotkał nikogo, wszedł po schodach na drugie piętro i lekko zastukał do drzwi, oznaczonych № 8.
Drzwi się nie otwierały, zastukał poraz drugi. To samo głuche milczenie. Wtedy nie mogąc powstrzymać swojej niecierpliwości, pochwycił za klamkę, a korzystając z przywileju doktorskiego, wszedł do pokoju. Był on zupełnie pusty, okna były pozamykane i rolety zasłonięte, łóżka usłane i nakryte kapą kretonową. Ta sama pustka w pokoju sąsiednim. Żadnego z tych drobnych przedmiotów, które świadczą obecnością swoją, że lokatorzy wyszli, ale powrócą...
Grzegorz drgnął.
— Wyjechali! — mruczał. — Wyjechali!... Zdaje się to niepodobieństwem, a jednakże tak jest!... Cóż się więc stało?
Dnie następują po sobie, ale nie są do siebie podobne. Ta sala, która wczoraj gości pomieścić nie mogła, nie posiadała dzisiaj nawet zwykłych swoich klientów. Pani Lariole królowała sama jedna poza kantorem i z piórem w ręku zajęta była nieskończonem dodawaniem. Świadczyło to, że egzekucja tajemniczego przestępcy wielkie jej zyski przyniosła.
Na odgłos wchodzącego podniosła głowę i uśmiechnęła się przyjaźnie.
— A! pan doktor! — zawołała. W samą porę pan przychodzi... Bo właśnie miałam posyłać do pana... — Do mnie? — powtórzył Grzegorz, a po co?
— Dla oddania panu tego listu.
I pani Lariole podała doktorowi dużą szarą kopertę, wyjętą z szuflady kontuaru.
Grzegorz odebrał ją drżącą ręką i zaczął się przyglądać. Na adresie były słowa:
„Panu doktorowi Vernier“.
Że pismo pochodziło od ojca Edmy, nie ulegało żadnej wątpliwości. Z tego listu miał się dowiedzieć wszystkiego, a jednakże nie miał go odwagi otworzyć, przeczucie nieszczęścia dokuczało mu nieznośnie; stał milczący, nieruchomy, z oczami wlepionemi w regularne pismo bankiera.
— Co panu jest? — zapytała pani Lariole; zdziwiona postawą Grzegorza.
— Nic... odpowiedział — nic mi nie jest... i gorączkowo otworzył kopertę.
Zawierała bilet na tysiąc franków, ale ani jednego słowa.
Nigdy sam nie doznał boleśniejszego zawodu. Nie chciał własnem oczom wierzyć.
— Boże! — wykrzyknął — cóż się tu stało dziś rano?...
— Jakto, co się stało? — powtórzyła pani Lariole. — A prawda, pana nie było dziś rano.
— Byłem w Saint Maude u chorego ojca.
— O! doktorze, teraz rozumiem.
— Ale ja nic nie rozumiem! Na Boga, pani Lariole, nie każ mi wyczekiwać!... Wytłomacz mi pani to wszystko!... Gdzie się podział podróżny, który wczoraj rano stanął w hotelu pani ze swoją żoną. Z tą chorą, którą leczyłem i uratowałem. Cóż się z nimi stało?
— Wyjechali.
— Wyjechali?
— Tak. To właśnie mąż tej pani dał mi ten list do pana.
— Ale skądże ten nagły wyjazd w stanie takiego osłabienia, w jakiem musiała znajdować się rekonwalescentka?
— O! doktorze, biedna to pani! lepiejby było, żeby była nigdy nie postała w Melun i w moim domu. To nawet może i mnie bardzo zaszkodzić, chociaż nic przecież nie jestem winna.
— Co pani może zaszkodzić?
— Okropna rzecz, doktorze!
Grzegorz drżał z niecierpliwości. Zdawało mu się, że czaszka mu pęknie, ręce zaciskał konwulsyjnie, tak, że aż paznokcie wpijały mu się w ciało.
— Pan się pyta, dlaczego ten podróżny odjechał? — ciągnęła właścicielka hotelu. — Dla odwiezienia swojej żony do Charenton, do doktora Blanchu, albo do innego podobnego zakładu.
— Do Charenton? do doktora Blanchu? — powtórzył młody człowiek, któremu zdawało się, że śni o tych wszystkich nieprawdopodobnych rzeczach, o jakich mu opowiadano.
— Tak, panie Grzegorzu, bo ta biedna pani jest warjatką.
— Warjatka! — krzyknął doktor z nieopisanem przerażeniem. — Czy to prawda, co mi pani opowiada? czyż to możebne?
— Aż nadto wielka prawda, warjatka, którą trzeba było związać.
Doktor, przygnębiony tym ciężkim ciosem, upadł na krzesło. Po chwili podniósł się i zaczął chodzić dużemi krokami po sali.
Pani Lariol śledziła go oczyma.
Grzegorz zatrzymał się przed nią nagle. Twarz miał czerwoną, oczy krwią nabiegłe.
— Ależ do licha — ta nagła warjacja nie mogła przyjść tak sobie, bez żadnego powodu?
— Zaraz opowiem panu wszystko, ze wszystkiemi szczegółami. Tylko niech się pan uspokoi, bo mnie pan doprawdy przestrasza.
Grzegorz zapanował nad sobą; nic już nie zdradzało burzy, jaka w nim wrzała...
— Wiesz pan zapewne — zaczęła pani Lariol — że dziś rano gilotynowano na placu przed hotelem mordercę Fryderyka Baltusa?
Doktor skinął głową potakująco.
— Plac był szczelnie zapchany ludźmi — ciągnęła gospodyni. — Ciekawych pełno wszędzie; w oknach, na drzewach, na dachach! Ja sama stanęłam na ławce przed domem, ażeby widzieć lepiej.
Nadjechał powóz więzienny. Otwierają się drzwiczki i wychodzi skazany. Cicho było, jak makiem zasiał — cicho tak, że aż zimno przechodziło po grzbiecie.
Skazany, podtrzymywany przez księdza, wszedł na gilotynę, a potem spojrzał po tłumie i głosem spokojnym, donośnym, który dotąd jeszcze słyszę, i słyszeć będę całe życie, powiedział:
— „Umieram zupełnie niewinny”.
W tej samej chwili, jakby w odpowiedzi na te słowa, rozlega się okrzyk straszny, przerażający, okrzyk, pod wrażeniem którego zadrżały tysiące spektatorów. Ten okrzyk pochodził z mojego domu, z jednego z pokojów, zajmowanych przez podróżnego, mającego chorą żonę.
Głowa mordercy spadła do kosza.
Powróciłam natychmiast do hotelu, pędzę czemprędzej na schody ze służącą i jak bomba otwieram drzwi do ósmego numeru. Na środku pokoju spostrzegam leżącą bez przytomności damę na wpół ubraną. Jej wielkie blond włosy tarzają się po podłodze. Obok klęczy mąż, załamując ręce i płacze tak, że na wspomnienie, serce mi się jeszcze kraje... W tej chwili zjawia się tam młody człowiek, niejaki Fabrycjusz Leclére, który nocował także w hotelu na trzeciem piętrze, a zobaczywszy, co się dzieje, woła:
— „Wuju! biedny mój wuju!“
Pani Lariole zatrzymała się na chwilę.
Grzegorz, palony gorączkową ciekawością, zapytał:
— Cóż wtedy zrobiono?
— Podniesiono zemdloną i przeniesiono ostrożnie na łóżko.
— A następnie?
— Podróżny krzyczał: „Doktora, prędko doktora!“
Rozleciano się na wszystkie strony i sprowadzono wszystkich z Melun, oprócz pana.
— Cóż zrobili?
— Z wielką uwagą obejrzeli chorą, zapytali o przyczynę zemdlenia i zaczęli się naradzać.
— A potem puścili krew tej pani, nieprawda?
— Nie, panie doktorze.
— Zaordynowali natychmiast inne silne środki?
— Nie, oprócz okładów z zimnej wody na skronie i palonego pióra, które kazali trzymać pod nosem...
— Nic więcej?
— Nie, doktorze.
Grzegorz tupnął nogą ze złości.
— Ależ to niedorzeczność! — mruknął ponuro. — Co za nieszczęście, że mnie tutaj nie było. Więc nic nie robili, nic nie przedsięwzięli energiczniejszego?
— Nie, panie doktorze. Patrzyli tylko to na chorą, to na siebie z bardzo źle wróżącemi minami.
— A omdlenie jak długo trwało?
— Pewnie z godzinę. Nakoniec biedna dama się poruszyła. Otworzyła oczy, które mi się błędnemi wydały. Uniosła się potem trochę. Twarz miała tak zmienioną, że trudno ją było poznać. Wyciągała ręce w stronę otwartego okna. Mąż i pan Fabrycjusz zaczęli mówić do niej, ale ich nie słyszała. Nie widziała nikogo zgoła. Podniosła się z łóżka sztywna i podeszła do okna. Chciano ją przytrzymać. Ale ba! Była w tej chwili silniejszą od trzech tęgich mężczyzn! Doszła tam gdzie chciała, a pochyliwszy głowę, jak ktoś co się przysłuchuje, powiedziała:
— „Słyszycie te uderzenia młotków? Szafot stawiają tam na placu, widzę go — jakiś człowiek nań wstępuje. Kto taki?... Słyszycie że coś mówi... To jego głos... To on... To...“
Nie dokończyła... Zamiast domówić ostatniego słowa, wybuchnęła głośnym śmiechem, śmiechem nieskończonym, urywanym, jak ryk przerażającym, a rozdzierającym jak szlochanie. Wszystkim pot zimny wystąpił na czoło! Mnie aż zęby dzwoniły.
Trzej doktorzy spojrzeli znowu na siebie. Najstarszy mruknął:
— „Warjatka“, a dwaj drudzy potwierdzili.
— A! — odezwał się Grzegorz — teraz wszystko zrozumiałem! Obudzona dziwnym hałasem nieszczęśliwa kobieta, chciała zobaczyć co takiego. Popchnięta ciekawością do okna, nie mogła przenieść okropnej sceny, jaka się jej przedstawiła.
Widok skazanego, jego ostatnie słowa, wywarły na jej wrażliwą, osłabioną wskutek choroby naturę, piorunujące wrażenie. Stąd omdlenie, stąd uderzenie na mózg i warjacja. Ale czy to nieuleczalna warjacja?
— Biedny mąż okropnie desperował — zaczęła znowu pani Lariole. — Doktorzy poradzili mu, aby odwiózł żonę conajprędzej do jakiego zakładu dla obłąkanych, gdzie otoczą ją staraniami, jakich w domu mieć nie może. Rada nie była złą.
— Ta rada, to wszystko, co im podsunęła ich wiedza! — powtórzył z goryczą Grzegorz.
— Pan Fabrycjusz Leclére, siostrzeniec podróżnego, bardzo porządny młody człowiek, potwierdził, że to było koniecznem. Mąż nie mógł się na nic zdecydować. Łzy jego jak groch spadały na ręce żony, ale ona wcale tego nie czuła. Doprawdy, była to scena, na którą patrzeć było niepodobna.
Grzegorz opuścił głowę i płakał.
— Warjatka! — powtarzał zgnębiony — warjatka! To okropne. A mnie nie było, żeby nad nią czuwać! ażeby ją raz jeszcze ocalić! O! przeczucia, przeczucia! jak one mnie nie myliły |
— Czy — zapytał znowu Grzegorz — pan Delarivére i jego żona opuścili hotel zaraz po wypadku?
— Nie, nie zaraz — odpowiedziała pani Lariole. — Podróżny, którego nazwiska nie pamiętam, bo wbrew przepisom nie zapisałam go w liście przyjezdnych, wyruszył dopiero koło południa.
— Gdzie pojechał?
— Jak pan Fabrycjusz Leclére powiadał, to do Paryża; zaraz dziś mieli odwieźć chorą do domu zdrowia.
— Do domu zdrowia! do którego?
— Nie wiem.
— A czy wie pani przynajmniej adres tego Fabrycjusza Lecléra?
— Nie, doktorze.
Grzegorz czuł się strasznie przygnębionym.
— Cóż za fatalność! — powtarzał — cóż za fatalność!... Gdzie i jak ich odnaleźć w tym ogromnym Paryżu?...
Ale zaraz znowu dodał:
— Nie, nie wszystko jeszcze stracone... Pan Delariviére będzie się przecież widział ze swoją córką... Od Edmy dowiem się, w którym zakładzie znajduje się pani Joanna. Zresztą, siostrzeniec ich, Fabrycjusz Leclére, musi być znanym w Paryżu... dowiem się, gdzie mieszka... on mnie doprowadzi do swego wuja... Nauka dziś cudów dokonywa... Wyleczę nieszczęśliwą kobietę i wszystko znowu będzie dobrze...
Pocieszony tą nadzieją, opuścił hotel pod „Wielkim Jeleniem“.
Pani Lariole nie mogła sobie zdać z tego sprawy, dlaczego na młodym lekarzu sprawiła takie straszne wrażenie katastrofa, jaka w jego nieobecności przytrafiła się podróżnym, których nie znał nigdy przedtem i nigdy już może nie zobaczy.
— Doprawdy, że zanadto ma czułe serce ten nasz kochany doktor, turbuje się o obcych, jakby byli własnemi jego rodzicami. Nie ma w tem sensu ani za grosz.
To, co powiedziała właścicielka hotelu, było zupełnie prawdziwem. Decyzja trzech zawezwanych lekarzy była jak najbardziej stanowczą.
Joanna, której obłęd, spokojny dotąd, mógł lada chwilę zamienić się w furję, musiała być odwiezioną bezzwłocznie do domu zdrowia.
Pan Delariviére, jak łatwo się domyślić, tracił zupełnie głowę. Zaledwie przyszedł do siebie po wczorajszym niepokoju, a tu niespodzianie spadł nań cios najokropniejszy, jaki mógł go dosięgnąć. Jeżeli uzdrowienie nie okaże się możebnem, jeżeli Joanna pozostanie warjatką zniknęły wszystkie nieszczęśliwego nadzieje.
Pan Delariviére czuł się zupełnie złamanym, czuł, że nie potrafi znaleźć siły do dalszej walki z zawistnym losem. Nie wiedział, co się z nim dzieje, pogrążał się w niemej rozpaczy.
Ale Fabrycjusz był przy nim, on myślał i działał za niego.
— Czy chcesz mi zaufać, drogi wuju? — zapytał.
Za całą odpowiedź bankier uścisnął go za rękę.
— No, to pozwól mi działać, zdaj się na mnie i nie trać odwagi.. Niema nic straconego. Są w Paryżu specjaliści od chorób umysłowych... Udamy się do najsławniejszych, i bodaj, że nie bezskutecznie.
— Czy naprawdę tak sądzisz? — zapytał pan Delariviére.
— Słowo honoru.
Nagła myśl, którą zapewne każdy odgadnąć może, przyszła do głowy Leclerowi.
Uprzedził o natychmiastowym swoim wyjeździe barona de Landilly, Matyldę i Adelę, zamówił karetę, zapłacił rachunek hotelowy i na kilka minut przed południem wuj, siostrzeniec i nieszczęśliwa Joanna pojechali na kolej.
Właśnie pociąg nadchodził.
Fabrycjusz wziął cały przedział pierwszej klasy i pojechali do Paryża.
Joanna spokojna, łagodna, ale z błędnem spojrzeniem, szeptała ciągle słowa jakieś bez związku i wyprawiała jakieś gesta dziwaczne. Czasami z piersi jej wydobywało się przeciągłe westchnienie, po którem następował śmiech nieprzytomny, warjacki.
∗ ∗
∗ |
Po odejściu Renego Jancelyna, z którym, jak sobie przypominamy, doktor Frantz Rittner miał się zejść wieczorem u Brabanta, schował on pugilares, z którego wydobył listy potrzebne bratu Matyldy, potem zaś wyjął z ukrytej szufladki mały karnecik, oprawny w czarne płótno, otworzył go i zaczął z wielką uwagą przepatrywać. Na każdej prawie kartce wypisane były czerwonem atramentem nazwiska z krótkiemi przy nich objaśnieniami i cyframi. Rittner odczytał kilka nazwisk z kolei, zaopatrując każde z nich w odpowiednie, półgłośne komentarze.
— Panna de Revel... — powiedział najprzód — sześćdziesiąt tysięcy franków za kuracją; w dniu, w którym się „ad patres“ wyniesie.. Dzień ten bardzo już niedaleki... Warjacja zwiększa się z każdą godziną, dochodzi do ostatnich granic... Nie mam sobie nic do wyrzucenia... Robiłem, co mogłem... Próbowałem nawet środków ryzykownych, które uzdrawiają, albo zabijają. Ale wszystko napróżno... Za jaki miesiąc brat panny de Raval przywdzieje żałobę i wejdzie w posiadanie majątku, którym już teraz administruje legalnie. Sukcesja około ośmiu kroć stu tysięcy franków!... Ładny grosz, a przyjdzie mu w samą porę, bo karty urządziły vicehrabiego na czysto... Rewers w zupełnym porządku...
Doktor wyjął z kieszonkowej książeczki arkusz stemplowego papieru, rozłożył i przeczytał następujące słowa, wypisane wprawną ręką:
„Winien jestem doktorowi Frantzowi Rittner sześćdziesiąt tysięcy franków. Walutę otrzymałem w gotowiźnie i obowiązuję się zapłacić 23 czerwca 1874 roku.
Paryż, 20 grudnia 1863.
Termin rewersu wypada, jak nie można lepiej, w tym samym czasie, co i sukcesja... dokument doskonały, płatny będzie na okaziciela... i obejdzie się bez protestu. Włożył rewers, skąd wyjął i mówił dalej:
— Sześćdziesiąt tysięcy franków, to wcale nie za wiele za tyle starań i wrażeń, ale trudno, nie trzeba obdzierać klientów... Zresztą wielkie rzeki tworzą się z małych strumyków. Biedna panna de Reval... Bardzo jej żałuję... Panna Seusier. — Dwadzieściapięć tysięcy franków zapłacone z góry i cztery tysiące franków rocznej pensji... Warjatka... W dwudziestym roku życia... To smutne doprawdy... ile to rodzin jest okrutnie dotkniętych...
Uśmiechnął się, bo oczy jego zatrzymały się na wierszu, gdzie nazwisko zastąpione było gwiazdkami.
— A! — szepnął — ta, to dobra klientka... To skarb prawdziwy, pięć kroć sto tysięcy franków, płatne w sześć tygodni po zlikwidowaniu olbrzymiej sukcesji... I żadnego niebezpieczeństwa. Zaprzysiągłem, że nie zdradzę przed nikim obecności jej w moim zakładzie i dotrzymuję święcie słowa...
Frantz Rittner odczytywał dalej nazwiska pozapisywane w swoim dziwnym notatniku, a twarz jego rozjaśniała się coraz wyraźniejszą radością.
Kiedy skończył całą litanją, wziął pióro i wypisał na arkuszu papieru w porządku:
W.R.: 100000; M.S.: 25000; ***: 500000; S. G.: 110000; X. X. 30000; T. M.: 50000; S. B.: 5000; w kasie: 900000; sprzedaż klienteli: 50000; nieruchomość 300000; a po dodaniu wykrzyknął:
— Dwa miljony trzy kroć sto tysięcy franków, o których istnieniu nie dowiedzą się nigdy moi kochani wspólnicy!... Za parę miesięcy wszystko zlikwiduję i o czem nikt nie będzie wiedział, będę miał z górą dwa miljony, wtedy dopiero zacznę życie swobodne, wesołe!...
Dzwonek rozległ się po ogrodzie i przerwał monolog doktora.
Frantz Rittner nadstawił ucha. Zadzwoniono poraz drugi.
— Wizyta — mruknął — potrzeba udać się do salonu... Schował do sekretnej szufladki biurka i książeczkę i arkusz papieru, na którym robił rachunek. Opuścił gabinet, zamknął drzwi za sobą na dwa spusty, wyszedł do ogrodu i skierował się ku lewemu pawilonowi, gdzie wszedł do salonu umeblowanego poważnie choć z przepychem.
Firanki i portjery były tu z ciemno-zielonego aksamitu, takie same obicia na meblach z drzewa gruszkowego. Dwie wysokie skrzynie hebanowe, inkrustowane srebrem, zajmowały dwa rogi salonu i sięgały prawie gzymsów. Flamandzki świecznik mosiężny zawieszony był u sufitu. Przepyszny dywan zaścielał posadzkę... Cztery obrazy starych włoskich mistrzów kompletowały całość trochę ponurą, ale bardzo imponującą.
Trzy osoby zastał w salonie.
Pana Delariviére, Joannę i Fabrycjusza Leclére.
Spostrzegłszy ostatniego, zaledwie się powstrzymał od okazania zdziwienia.
Joanna, wpół leżąca na fotelu, wyglądała na figurę woskową. Pan Delariviére siedział przy niej i trzymał ją za ręce... Bladym był śmiertelnie. W zaczerwienionych oczach łez już zabrakło zupełnie. Fabrycjusz zaś stał poza nimi i z oczami wlepionemi we drzwi, oczekiwał przyjścia doktora, bo zdziwienie jego przewidywał. Gdy Rittner pokazał się w progu, skrzyżowały się ich spojrzenia. Fabrycjusz przyłożył niepostrzeżenie palec do ust. Gest ten oznaczał wyraźnie:
— Milczenie! Ani słowa, ani najmniejszego ruchu, któryby zdradzić mógł naszą zażyłość... My się wcale nie znamy! My się znać nie powinniśmy...
Rittner odpowiedział nieznacznem mrugnięciem Fabrycjuszowi, że został zrozumianym i skłonił się gościom.
Fabrycjusz poważnie stanął teraz obok wuja. Do niego też zwrócił się doktor z zapytaniem:
— Czemu mam przypisać honor widzenia państwa w moim domu?
— Przyczynie bardzo bolesnej — odpowiedział komedjant z drżeniem w głosie. — Dotknął nas cios okropny, wskazując na Joannę, ciągle nieruchomą i martwą prawie i dodał: — widzi pan...
— Więc to pani? — zapytał doktor.
— Tak — odpowiedział Fabrycjusz na to niedokończone pytanie doktora.
— Biedna kobieta — szepnął Frantz Rittner z głębokiem współczuciem.
Fabrycjusz mówił dalej:
— Sława, jaką pan sobie zdobyłeś, głośną jest w Paryżu. Opowiadano mi o cudownych prawie wynikach kuracji, jakie pan często otrzymujesz... Przyszliśmy więc z wujem prosić pana o zajęcie się chorą, która jest nam bardzo drogą...
Pan Delariviére wstał.
— O! tak, bardzo drogą! — powtórzył złamanym głosem — droższą nam jest nad życie!...
Głośne łkanie mówić mu więcej nie pozwoliło.
Posłyszawszy te słowa: „mój wuj“ i ja, wymówione przez Fabrycjusza, Rittner zadrżał, ale nikt tego, rozumie się, nie zauważył.
Spojrzał prosto w oczy Fabrycjuszowi, ale wspólnik zniósł ten wzrok, nie zmieszawszy się wcale.
Rittner zwrócił uwagę na bankiera i studjował go przez parę minut. Boleść zrobiła swoje.
Pan Delariviére policzki miał zapadłe, oczy przygasłe, a usta drżące nerwowo. Zdawało się, że od wczoraj przynajmniej mu lat dziesięć przybyło.
— Ho! ho! — pomyślał doktor — jeżeli się nie mylę, to pan Fabrycjusz daleko jest sprytniejszym, aniżeli przypuszczać można było.
Usiadł obok Joanny, wziął jej rękę, zaczął się w nią wpatrywać, z tą silną wolą, która nadaje taką dziwną władzę magnetyzerowi. Skutek zaraz nastąpił.
Joanna, posłuszna tajemniczej sile, obróciła wolno głowę, a jej niebieskie i bez żadnego wyrazu i jakby przysłonięte gazą oczy, wpatrzyły się w twarz doktora, chociaż nie zdawały się go widzieć. Ale tylko tyle.
Doktor napróżno usiłował zajrzeć w duszę chorej, nie potrafił wywołać najmniejszego nawet drgnięcia w pięknej marmurowej masce. Ciągle się wpatrywała w niego uparcie, ale całkiem nieprzytomnie.
Zupełne odrętwienie! — mruknął Frantz Rittner i zaprzestał doświadczeń, widząc, że się na nic nie przydały, Potem zwrócił się do Fabrycjusza z zapytaniem:
— Od kiedy znajduje się pani w tym stanie?...
— Od dziś rana — odpowiedział siostrzeniec bankiera.
— Czy nigdy przedtem nie doświadczała symptomatów chwilowej nieprzytomności?
Fabrycjusz spojrzał na pana Delariviére.
— Nigdy odezwał się mąż Joanny. — Pierwszy raz to się przytrafiło.
Doktor mówił dalej:
— Czy nie doświadczyła pani jakiego silnego wstrząśnienia moralnego, albo czy nie dowiedziała się nagle o jakiemś nieszczęściu? Czy to nie spowodowało obłędu?...
— Nie panie — odrzekł Fabrycjusz.
— Jakto, nie zaszedł żaden taki wypadek dziś rano, co by wywołał pomieszanie?...
— Pomimo woli, można powiedzieć bezwiednie, ciotka moja była dziś świadkiem egzekucji...
— Egzekucji? — powtórzył Frantz Rittner zdziwiony. — Gdzież to?
W Melun.
Doktor zamienił ze swoim wspólnikiem spojrzenia. Zrozumieli się i zaczął dalej:
— Niech pan będzie łaskaw objaśnić mnie, w jaki się to sposób stało?...
Fabrycjusz opowiedział szczegóły, o których nam wiadomo, a o których doktor miał się był dowiedzieć dopiero w parę godzin później u Brebanta. Po uważnem wysłuchaniu Rittner zamyślił się na chwilę.
— I pan sądzi — zapytał znowu — że jedynie widok egzekucji stał się powodem tego nagłego obłędu? — Zapewne odrzekł Fabrycjusz — toć sam fakt prze konywa nas o tem. Straszny okrzyk, a potem zemdlenie, były jakby odpowiedzią na trzy słowa, rzucone tłumom z szafotu:
— „Jestem zupełnie niewinny!...“
Przyznam się, że nie rozumiem pańskiej w tym razie wątpliwości.
— O! odrzekł Rittner — wcale nie wątpię o warjacji, ale powątpiewam o przyczynie, która ją spowodowała!
— Jednakże... — zaczął znowu Fabrycjusz.
— Zastanawiam się — przerwał doktor — czy jest możebnem, ażeby jakikolwiek widok, choćby nawet najokropniejszy, mógł wywołać taki przewrót w umyśle!
Widzieć spadającą głowę człowieka szepnął pan Delariviére — czyż to nie dosyć?
Sądzę, że nie... — odrzekł doktor i rzucił znowu pytające na Fabrycjusza spojrzenie.
— Jednakże jedyna to przyczyna, zapewniam cię, panie doktorze — powiedział wspólnik nędznika.
— Pan tak sądzi — rzekł Rittner — ale bodaj, że jesteś pan w błędzie. Choroby umysłowe, tak samo jak i wszelkie choroby ciała, mają swoją logikę. Przestrach, spowodowany widokiem scen przerażających, może sprowadzić kryzys nerwowy, może wywołać uderzenie do głowy, ale na to, ażeby dostać pomieszania zmysłów, potrzeba czego innego.
Co pan chce powiedzieć przez to? — zapytał Fabrycjusz bo nie rozumiem pana...
— Ani ja... potwierdził bankier.
— Zaraz się jaśniej zatem wytłomaczę. Straszne otóż wstrząśnienie, którego konsekwencja byłaby aż tak zgubną, nie może być według mnie spowodowane samym tylko widokiem egzekucji...
— A więc?... pochwycił Fabrycjusz.
— Pozwól pan, że mu zadam jedno pytanie, które może się wyda bardzo dziwnem i za które też z góry przepraszam.
— Służę panu.
— Czy nieszczęśliwy, który poniósł dziś rano śmierć na rusztowaniu, nie znał pani, albo czy nie był jej znanym?
Pan Delariviére i Fabrycjusz spojrzeli po sobie zdziwieni.
— Ależ panie! — wykrzyknął bankier, dotknięty tem szczególnem zapytaniem, który mu się wydało absurdem — jakże pan możesz przypuszczać, aby ów człowiek mógł być znanym mojej żonie? Jakiż stosunek mógłby był istnieć pomiędzy nią a tym nędznikiem? Cóż pan przypuszczasz?
Frantz Rittner odrzekł z największym spokojem:
— Ja nic nie przypuszczam, proszę pana, tylko szukam. Moje badania nie tylko są naturalne, ale konieczne. Znajduję się wobec chorej, którą mi panowie oddajecie w kurację. Nie podobna mi uwierzyć w to, co mi panowie powiadacie, nie podobna uwierzyć, aby obłęd powstał skutkiem jedynie widoku bolesnej zresztą i krwawej sceny, dla mnie ta przyczyna nie była wcale dostateczną do sprowadzenia warjacji... Była zatem jakaś inna. Jaka? — nie wiem, ale muszę się dowiedzieć, ażeby módz zwalczyć złe. Nie mogę iść na oślep, bobym nic nie mógł poradzić, muszę mieć wszystko jasno. Niech panowie nie uprzedzają się do mnie, w moich pytaniach nie ma i nie może być nic krzywdzącego.
— Wybacz mi pan — odezwał się bankier — masz pan zupełną rację. Bądź pan pobłażliwym dla mnie, jam tak nieszczęśliwy.
Pan Delariviére podniósł chustkę do oczu.
Doktor skłonił się uprzejmie.
— Nie mam panu nic do wybaczenia, położenie pańskie nakazuje pełną szacunku sympatję dla pana. Ja za siebie owszem przepraszam, ale muszę się zapytać jeszcze...
— Słucham...
— Na tym biednym naszym świecie — zaczął Rittner — możebnem jest nawet to, co się niepodobnem wydaje. Zdarzają się w rodzinach bardzo wysoko postawionych i najszanowniejszych członkowie wykolejeni, którzy staczają się coraz niżej w przepaść, dochodzą nareszcie do zbrodni. Hrabia Horn umarł na ulicy, a przecie miał krew królewską w żyłach i regent Francji nazywał go kuzynem swoim.
— Do czego pan prowadzi?
— Czy pan ma bezwzględną pewność, że pomiędzy panią a skazanym nie istnieje żaden węzeł pokrewieństwa?
Fabrycjusz zadrżał.
Bankier odparł żywo:
— Żaden podobny wypadek nie istnieje i nie mógł egzystować. Jestem najpewniejszym tego.
— Od jak dawna byłeś pan w Melun?
— Od wczoraj rana dopiero.
— W jakim wieku jest pani?
— Ma lat trzydzieści pięć.
— Dobrze, na teraz nie mam już żadnych więcej pytań.
I Rittner wlepił znowu oczy w twarz Joanny. Tysiąc różnorodnych myśli, które usiłował uporządkować, nasuwało mu się do głowy.
Po kilku minutach milczenia, zwracając się do pana Delariviére, ale ukradkiem spoglądając na Fabrycjusza, odezwał się tonem poważnym:
— Zdaje mi się, że uleczenie jest możebne.
Siostrzeniec bankiera nie zdradził się wcale, a do tego stopnia panował nad sobą, że potrafił przybrać wyraz radości.
Usłyszawszy zdanie „Zdaje mi się, że uleczenie jest możebne“, starzec zerwał się z krzesła na równe nogi.
— O! panie! uzdrów ją! — zawołał wzruszony. — Przywróć rozum jej, mnie biednemu powróć życie, a wszelkie dowody mojej wdzięczności będą niczem wobec tego, co dla mnie uczynisz!
Pan Delariviére, rzekłszy to, objął Joannę i przycisnął do serca.
Biedna kobieta i przy tym gorącym uścisku tak samo pozostała nieczułą, martwą i zimną jak statua.
— Ostrożnie! szanowny panie! — zawołał nagle doktor — nastąpi zaraz kryzys.
Starzec cofnął się w tej chwili.
Joanna powstała zwolna. Błędne jej spojrzenie przybrało wyraz przerażającego osłupienia. Wyciągnęła prawą rękę ku ścianie, jakby wskazywała jakiś przedmiot dla niej tylko widzialny. Twarz jej stawała się coraz straszniejsza, tyle w niej było przerażenia, osłupienia.
Frantz Rittner śledził każde poruszenie chorej z ciekawą chciwością.
Joanna pochyliła głowę w tę stronę, gdzie było okno, jakby przysłuchiwała się czemuś.
— Sza... — odezwała się cichutko, szeptem prawie, ale stopniowo głos jej stawał się coraz silniejszym, coraz dobitniejszym, coraz więcej przejmującym. — Cicho! czy słyszycie?.. To uderzenia młotków, zbijających gilotynę...
Słuchajcie... Słuchajcie, jaki to hałas... To tłumy tak oddychają pod tem oknem... To odgłos kół... to wóz nadjeżdżający, w którym wiozą skazanego... Wysiada... wstępuje na stopnie... Jest już na szafocie!... Zróbcie mi miejsce... odsłońcie roletę... otwórzcie okno... Ja chcę zobaczyć...
Nieszczęśliwa kobieta umilkła. Była zmęczona, pierś się jej podnosiła nierówno, gwałtownie. Blada coraz bardziej, na skronie wystąpiły krople potu pod najeżonemi blond włosami.
— Nie widzę dobrze... — odezwała się znowu. — Ksiądz zasłania mi twarz jego... Boże wielki... Czyż to był on!... Czyż to był on!.. Ach! ksiądz się usuwa... Skazany obraca się do mnie... Boże wielki! To on!.. To... Nie dokończyła, osłupiałe oczy stanęły kołem, usta otwarte, jakby skamieniałe z przerażenia.
Frantz Rittner poskoczył ku niej, chwycił za ręce, obrzucił swojem imponującem spojrzeniem i tonem rozkazującym zapytał:
— Któż to?... znasz go?... Chcę wiedzieć jego nazwisko... mów!! mów w tej chwili, musisz powiedzieć!... rozkazuję ci...
Joanna wydawała się oczarowaną magnetycznem spojrzeniem jasnych oczów doktora. Przez chwilę można było sądzić, że usłucha, i powie nazwisko. Usta się poruszały. Ale nagle zmarszczyła brwi... i zamiast odpowiedzi, głośny, urywany śmiech wyrwał jej się z garła i ustał natychmiast. Wyprężone ręce martwo opadły na dół, i wyszepnęła głosem ponurym bez żadnej intonacji:
— Umiera niewinny... umiera niewinny... umiera niewinny!
— Biedna kobieta! — zawołał Frantz Rittner z oznaką politowania, a po cichu dodał: chciała go już wymienić... zna go... Jestem tego pewny...
Pan Delarivićre podszedł do doktora, wziął go za rękę i powiedział:
— Zacny pan jesteś człowiek... Pan rozumiesz, co cierpię.
— Oh! doskonale rozumiem i współczuję z panem z całej duszy.
— Ale nie trzeba mnie tylko żałować, trzeba mi przyjść z pomocą! Powiedziałeś pan przed chwilą, że wyleczenie jest możebnem...
— Powiedziałem i powtarzam to samo.
— Więc pan ocalisz moją żonę? przywrócisz jej rozum?
— Przynajmniej tak się spodziewam.
— Więc to nadzieja tylko? — zapytał bankier z niechęcią, — Nadzieja nie jest pewnością... A boleść jeszcze większą się staje, jeżeli nadzieja omyli.
— O! panie, ten coby naprzód zaręczał panu, byłby pyszałkiem, albo warjatem! Mam wielką nadzieję, że mi się uda, ale nic nadto nie mogę powiedzieć, nic zgoła...
— Zrobisz pan wszystko co w ludzkiej mocy, żeby przyspieszyć wyleczenie?...
— To mój obowiązek... i będę bardzo szczęśliwy jeżeli go wypełnię...
— Dziękuję panu, i pokładam w nim zaufanie bez granic.
— Pozostaje jeszcze jedna kwestja do załatwienia...
— Jaka?
— Kwestja utrzymania i honorarjum.
Frantz Rittner spojrzał na Fabrycjusza, a ten go zrozumiał.
Bankier odpowiedział zaraz:
— Nie znam warunków pańskiego zakładu, ale jakąkolwiek naznaczysz cenę, przyjmę ją z góry... Jestem bardzo bogaty.
— Kochany wuju — przerwał Fabrycjusz — pozwól, że się ułożę z doktorem o wszelkie szczegóły... zgłoszę się tu jutro w tym celu i sądzę, że obie strony będą zadowolone...
Pan Delariviére skinął głową na znak, że się zgadza, a otoczywszy ramieniem Joannę, znów mówił:
— Powierzam panu, to co mam najdroższego na świecie... Czy aby będę mógł widywać mą żonę?...
— Przykro mi bardzo, że nie mogę odpowiedzieć na to stanowczo... odrzekł doktor. — Skoro kuracja się rozpocznie, czem mniej będzie pan widywał chorą, tem będzie lepiej...
— Jednakże nie zabroni mi pan zupełnie... Byłoby to okropne!...
Będzie pan mógł bywać tu raz na tydzień.
— Raz tylko? to bardzo mało... to zamało!...
— Zapewne, ale w mojej metodzie kuracyjnej prawie zupełne odosobnienie jest warunkiem głównym.
— Poddaję się losowi, jeżeli potrzeba, nie będę jej widywał, tylko co ośm dni... Czy pan sądzi, że widok córki byłby niebezpiecznym dla niej?
— A! — rzekł Rittner — pani ma córkę?
— Czy dawno matka i córka nie widziały się — zapytał doktor Rittner.
— Około dwóch lat — odpowiedział bankier.
— Możebnem jest w takim razie, że widok tego dziecka będzie potrzebny do wywołania reakcji, ale teraz jeszcze nic stanowczego powiedzieć nie mogę w tym względzie. Niech pan będzie łaskaw i pofatyguje się za dwa dni... Będę już zapewne wiedział, czego się trzymać, ale przedewszystkiem potrzebuję sobie zdać sprawę z temperamentu pacjentki. Muszę wiedzieć, czy napady będą częstsze i czy warjacja nie przejdzie we furję...
— Boże! czy pan się tego obawia?... zapytał przerażony bankier. — Czy furja jest przypuszczalną?...
— Nie chcę pana ani straszyć, ani zanadto zapewniać... Ale prawie pewny jestem, że za czterdzieści ośm godzin będę wiedział już coś stanowczego...
— Dałby Pan Bóg, żebyś mi pan mógł powiedzieć jakąś dobrą nowinę! Pozostawiając panu żonę, pozostawiam mu moje życie... Niech pan pamięta, że po Bogu tylko w panu mam nadzieję...
— Niech pan mi zupełnie zaufa... — odrzekł Rittner. — Powtarzam, że wszystko, co tylko będzie można zrobić, zrobię z pewnością.
— Moją wdzięczność... zaczął pan Delariviére.
— Nie mówmy o przedwczesnej wdzięczności — przerwał doktor — i dopilnujmy, proszę pana, koniecznej formalności.
— Jakiej?
Doktor wstał z krzesła i ze stolika, stojącego w jednym z rogów salonu, przyniósł ogromną księgę rejestrową, oprawną w zieloną skórę z zameczkiem, zamkniętym na kluczyk. Otworzył księgę i powiedział:
— Muszę zapisać nazwisko pacjentki i datę przyjęcia do domu zdrowia. To reguła bez wyjątku. Niech pan raczy mi podyktować z łaski swojej.
— Joanna Delariviére, żona Maurycego, bankiera z Nowego Jorku... — powiedział starzec.
— Bardzo dobrze — odparł Rittner i zapisał w książce: pani Delariviére Joanna, lat 35, przyjęta do zakładu 12 maja 1874 roku, a jednocześnie pomyślał: Wujaszek z Ameryki... Domyślałem się!... W krótkim czasie będzie zatem coś nowego.
Zamknął książkę i zadzwonił. Pomocnik ukazał się prawie natychmiast.
— Pan dyrektor mnie potrzebuje? — zapytał.
— Tak — odrzekł Rittner — oto nowoprzybyła chora, którą raczy kochany kolega umieścić w drugim oddziale.
Maurycy wskazał Joannę.
— W oddziale na parterze?
— Nie!... na pierwszem piętrze, pokój Ne 4, ten najwygodniejszy ze wszystkich.
— Dobrze, panie dyrektorze.
— Umieści tam kolega panią i zaleci infirmerce głównej, ażeby nową pensjonarkę traktowała z wyjątkowemi, względami... Ja jej to sam zresztą powiem za chwilę i wskażę, co trzeba robić.
Frantz Rittner zwrócił się następnie do bankiera:
— Czy pani lubi kwiaty? — zapytał.
— Nadzwyczajnie — odrzekł zapytany.
— A więc kochany kolego — przemówił Rittner do młodego Prusaka, racz kolega pamiętać, ażeby co rano zmieniano kwiaty w pokoju pani... Ale, ma się rozumieć, kwiaty bez zapachu.
— Dobrze, panie dyrektorze.
— A teraz, proszę jeszcze pana, panie bankierze — rzekł znowu do męża nieszczęśliwej — uzbrój się pan w odwagę, uspokój się i nie trać nadzieji... Trzeba się rozłączyć z ukochaną...
Pan Delariviére nie miał niestety ani odwagi, ani spokoju. Z twarzą, łzami zalaną, wyciągnął ręce do Joanny, szepcąc złamanym głosem i ledwie powstrzymując łkanie:
— Żegnam cię, kochana towarzyszko moja... pełnio mojej duszy... żegnam cię!...
Młoda kobieta, ciągle podobna do pięknej nieruchomej figury z wosku, nie poruszyła się wcale.
Bankier pochylił się i przycisnął usta swoje do jej czoła. Ani drgnęła nawet. Starzec wybuchnął głośnym płaczem.
— A! — wołał — zabierzcie ją |... zabierzcie ją!... Ona mnie nie widzi... nie słyszy nie poznaje... To zanadto bolesne...
Ukrył twarz w dłoniach i nagle tak osłabł, że gdyby go był Fabrycjusz nie powstrzymał, byłby runął na ziemię.
Tymczasem Frantz Rittner ujął za ręce Joannę i zmusił do powstania z fotelu. Skinął na pomocnika, a ten wziął chorą pod rękę.
— Chodź pani — powiedział — chodź.
Poszła najspokojniej, nie spojrzawszy wcale poza siebie.
Fabrycjusz jak mógł, uspakajał bankiera, którego rozpacz przechodziła granice.
— Kochany wuju — mówił do niego — nie cierpię banalnych pocieszeń, muszę ci jednakże przypomnieć słowa doktora: „Uzbrój się w cierpliwość... uspokój się i nie trać nadzieji...“ Pamiętaj, że doktor Rittner obiecał wyleczyć ciotkę. Rozłączenie jest okrutne, ale jest konieczne...
— O! — szeptał pan Delariviére — i siła ludzka ma swoje granice... Zanadto cierpię... Chciałbym już umrzeć...
— O! — powtórzył Fabrycjusz — umrzeć, kiedy nie ma nic straconego!... Zastanów się wuju! — Czy zapomniałeś, że masz córkę? Nie kochasz już kuzynki mojej Edmy? Jej pieszczoty i uściski będą najskuteczniejszem na znękane serce lekarstwem.
— Edma... moja córka... masz rację Fabrycjuszu... mam jeszcze obowiązki, żyć powinienem... Ale cóż chcesz, nieszczęścia mnie dobijają. Joanna była całą radością moją... całem życiem mojem, a ja przeczuwam, że ona mnie opuści...
— Nie, nie, kochany wuju, ona cię nie opuści... Ona wkrótce pod dach twój powróci, ażeby cię podtrzymywać i kochać, jak dawniej... Bądź mężczyzną! Nie poddawaj się mój wuju... Edma jest twoją córką... Ja synem twojej siostry.
Wesprzyj się na twoich dzieciach, które cię nie opuszczą, dopóki ciotka nie powróci.
Pan Delariviére ujął rękę Fabrycjusza, uścisnął konwulsyjnie i jakby zelektryzowany perswazją młodego człowieka, zebrał resztki niknącej energji, powstrzymał łzy, podniósł głowę i zdawał się uspokojonym.
Fabrycjusz pożegnał Frantza Rittnera, który w milczeniu odprowadził obu panów aż do bramy od ulicy Reffut, gdzie powóz na nich oczekiwał.
— Do Grand Hotelu! — zawołał Fabrycjusz na stangreta i powóz potoczył się ku Paryżowi.
Przez jakiś czas jadący nie zamienili ze sobą ani słowa. Nakoniec pan Delariviére westchnął głęboko.
— Czy naprawdę sądzisz, że Joanna wyzdrowieje? — zapytał pan Delariviére?
— Nie wątpię o tem ani na chwilę.
— Wierzysz w tego doktora?
— A któżby nie wierzył w niego? Nie znam go osobiście, ale wiem, że nawet koledzy lekarze wyrażają się o nim z wielkiem uznaniem. Odznacza go wiedza głęboka, wsławił się cudownemi rezultatami, jakie codzień prawie otrzymuje. Setkom obłąkanych przywrócił zmysły, setki rodzin go błogosławią! Widział wuj jego prostotę, czuć jest w nim trochę szarlatanizmu. Nic nie chciał obiecywać, powiedział tylko: „Miej pan nadzieję!“ Mam jakieś przeczucie, że nie powiedział tego napróżno.
— A więc dobrze, będę miał nadzieję! — wykrzyknął bankier. — Jeżeli doktor Rittner powróci mi Joannę, ty staniesz się moim dobrym genjuszem.
Znowu zapanowało milczenie. Wiemy, o czem myślał pan Delariviére.
Fabrycjusz skreślił mu plan postępowania. Szukał sposobu zbliżenia do siebie wuja, bo po niespodziewanych wypadkach mógł zmienić zupełnie swoje zamiary i widoki na przyszłość.
— Mój wuju — odezwał się Fabrycjusz — choroba ciotki zmienia zupełnie, albo przynajmniej odwlecze cel naszej podróży. Cóż wuj zrobić zamyśla?
— Osiedlić się w Paryżu — odrzekł bankier.
— Na stałe?
— Tak.
— A likwidacja domu bankierskiego?
— Pojedziemy obaj do Nowego Jorku, kilka dni wystarczą do przeprowadzenia wszystkiego.
— Więc wuj odstępuje od zamiaru, postawienia mnie na czele swoich interesów?
— Tak.
Młody człowiek poczuł dreszcze.
Pan Delariviére dodał:
— Bądź spokojny, nic na tem nie stracisz. Powróćmy do Paryża. Dałeś mi dowody takiego przywiązania, że zjednałeś mnie sobie zupełnie. Nie mam już odwagi rozłączyć się z tobą. Pragnę spędzić ostatek mego życia otoczony tymi, których kocham. Po wyzdrowieniu Joanny prowadzić będziemy życie wspólne. Będzie mi się zdawać, że mam dwoje dzieci! Edma będzie twoją siostrą, a ty będziesz moim synem. Cóż mówisz na ten projekt?
— Powiadam, że moje szczęście przechodzi nadzieję, a szczególniej moje zasługi! — wykrzyknął rozpromieniony Fabrycjusz.
— Cieszę się bardzo, że przyszłość taka, jaką ja rozumiem i tobie także się podoba. Przejdźmy do rzeczy najpilniejszych. Nie mogę mieszkać w hotelu, zwłaszcza w środku miasta. Chciałbym kupić jakąś willę w okolicach Paryża, bo było to także marzeniem Joanny.
— Co wuj rozumiesz przez okolicę Paryża?
— Passy, Neuilly, Boulogne, Suresnes.
— Wybornie. Znam w Neuilly willę, która, zdaje się, bardzo będzie stosowną. Wiem, że jest do sprzedania. Pojedziemy ją obejrzeć jutro, jeżeli wuj zechce.
— Polegam w zupełności na tobie; jedź i traktuj w mojem imieniu.
— Lepiejby było, żeby wuj sam zobaczył.
— Daję ci zupełne pełnomocnictwo.
— Dziękuję za zaufanie, ale nie skończę bez wuja. To nie dosyć, że mnie się podoba, potrzeba, aby się podobała wujowi i kuzynce Edmie.
— Biedna Edma! — szepnął bankier — co za okropnym ciosem będzie dla niej wiadomość o położeniu matki!
— Wynajdę jaki powód, którym biedaczka będzie musiała się zadowolnić. Zresztą pragnę ją ucałować. Będę miał przynajmniej córkę obok siebie, zanim nadejdzie czas, gdy je obydwie będę mógł przycisnąć do serca.
Powóz się zatrzymał. Przybyli na miejsce.
Bankier ile razy przybywał do Paryża, stawał zawsze w Grand-Hotel i tym razem telegrafował z Marsylji, aby mu zwykły jego apartament, jeden z okazalszych na pierwszem piętrze zarezerwowano. Oczekiwano na gościa od czterdziestu ośmiu godzin.
Tak jakto zwykle bywa, gdy ciało złamane jest fatygą, a dusza pełna niepokoju, pan Delariviére nie miał żadnego apetytu. Fabrycjusz zaledwie go skłonić potrafił, aby posilił się choć trochę, co koniecznem było dla wzmocnienia sił. Szwajcar hotelowy otrzymał polecenie posłania na kolej po kufry, oznaczone literami P. S. M. Potem zaraz wuj i siostrzeniec wsiedli do powozu i udali się do pensjonatu w Saint-Maude.
Punkt o szóstej młody człowiek dzwonił do tych samych drzwi wchodowych, przed któremi parę godzin temu serce Grzegorza Vernier biło tak mocno.
Odźwierny przyszedł otworzyć.
Pan Delariviére zażądał zobaczenia się z przełożoną.
— Pani jest w refektarzu z uczenicami — odrzekł odźwierny. — Ale obiad zaraz się skończy, może panowie raczą poczekać...
— Proszę oddać mój bilet pani przełożonej — odrzekł bankier.
— Natychmiast... proszę panów.
Fabrycjusz i wuj jego wprowadzeni zostali do salonu poczekalnego, w którym oprócz kanap i krzeseł przy ścianach, stał stół okrągły na środku, ściany całe zawieszone były nieskończoną ilością rysunków, akwarel i malowideł olejnych, wykonanych przez uczenice pensjonatu; wszystko to w eleganckie ramy oprawne. Pan Delariviére rzucił się znużony na fotel, towarzysz jego umiał uszanować smutne milczenie starca. Nie czekali zbyt długo.
Najwyżej w pięć minut ukazała się przełożona. Na ustach miała uśmiech osoby, której dobrze się powodzi na świecie.
— Nasza kochana Edma uprzedziła mnie wprawdzie o bliskim przyjeździe pana — odezwała się do bankiera, podając mu rękę — ale nie spodziewaliśmy się go dzisiaj... Toż to panienka uszczęśliwioną będzie!... Jakże się ma pani Delariviére?
— Żona moja jest trochę cierpiącą... mała, nieprzewidziana niedyspozycja, odrzekł z pewnem zakłopotaniem.
Zakłopotanie to nie uszło wcale badawczego spojrzenia przełożonej, ale za wiele miała taktu, ażeby dać poznać, iż się czegoś niedobrego domyśla, dodała więc tylko z żywością:
— Nic to jednakże niebezpiecznego zapewne?
— Nie... niema nic niebezpiecznego... Fatyga jedynie długiej podróży nie pozwoliła żonie mojej towarzyszyć mi tutaj.. Bardzo żałuję, że nie mogła złożyć pani swego uszanowania i wyrazić wdzięczności za starania, jakiemi pani otaczała naszą córkę.
— Pójdę powiadomić Edmę...
— Niech pani pozwoli uprzedzić się przedewszystkiem, jakie są względem niej moje zamiary.
— Czy mi pan jej nie zabierze tylko?...
— Zabiorę, łaskawa pani, i to zaraz nawet.
— Trudno mi będzie oswoić się z jej odjazdem, szczerze pokochałam to ładne, serdeczne stworzenie, które wszyscy tutaj kochają... ale... spodziewałam się tego, że lada chwila przyjdzie mi ją utracić. Skończyła już edukację, skończyła ją, śmiało to mogę powiedzieć, świetnie... Niepodobna mi zatem, pomimo całej przykrości rozstania, nie pochwalać postanowienia pańskiego. Teraz tylko życia rodzinnego i światowego naszej Edmie potrzeba.
— Niech pani będzie łaskawa kazać ją poprosić.
Przełożona nacisnęła sprężynę dzwonka i poleciła przybyłej służącej wezwać Edmę.
— Poproszę jeszcze panią — odezwał się bankier — o podanie rachunku wydatków z ostatniego roku.
— Ależ w tem niema nic tak znowu pilnego, mamy na to dosyć jeszcze czasu...
— Proszę panią jednakże...
Przełożona skłoniła się przyjaźnie i wyszła do pokoju sąsiedniego, ażeby przygotować żądany rachunek.
Pan Delariviére niezmiernie był wzruszony myślą, że uściska zaraz ukochaną swoją jedynaczkę, żywy obraz ubóstwianej Joanny.
Fabrycjusz, który nie widział od czterech lat Edmy, oczekiwał z ciekawością, a zarazem z nienawiścią na tę kuzynkę, która mu „kradła“ trzecią część majątku wuja, a nawet znacznie więcej, jeżeli niezadługo i część po matce zagarnie.
Jedna z dam klasowych, uprzedzona przez służącą, oznajmiła Edmie o rozkazie przełożonej.
Młode dziewczątko z pewną obawą przyjęło wezwanie i w duchu zapytywało się siebie, po co jej potrzebują. Czyżby się wydało spotkanie i rozmowa w lasku Vincennes z Grzegorzem Vernier? Na samą tę myśl rumieniło się biedactwo po same uszy. Drżącą też bardzo ręką otworzyła drzwi salonu, pewna, że czeka tam przełożona.
Zamiast rozgniewanej twarzy pani dyrektorowej zakładu, zobaczyła ojca, wyciągającego do niej ręce. Wszelkie obawy zniknęły natychmiast, wydała okrzyk radości i rzuciła się starcowi na szyję.
— Ojcze! kochany ojcze! — wołała — jakaż ja jestem szczęśliwa, że cię widzę nareszcie! całuj mnie, całuj ojczulku...
I okrywała pocałunkami policzki starca.
— Kochanko moja, pieszczotko moja, dzieciątko moje jedyne, jakaś ty duża, jakaś piękna!
Końca uściskom nie było.
Nareszcie Edma wyrwała się z ramion rodzica i rzuciwszy okiem po salonie, zawołała:
Pan Delariviére potrzebował zdobyć się na siłę nadludzką, aby powstrzymać łzy, cisnące się do oczów. Zapanował jednakże nad sobą, lubo zakłopotanie swoje zdradził milczeniem.
— Dlaczego nie odpowiadasz, ojczulku? — powiedziała Edma, przypominając sobie to, co od Grzegorza słyszała. — Mama jest chorą, wszak prawda?...
— Nie obawiaj się, moje dziecię — odrzekł ojciec — mama była cierpiącą, ale ma się znacznie lepiej, osłabienie nie pozwoliło jej towarzyszyć mi tutaj, i musi jeszcze kilka dni pozostać w Melun, gdzieśmy się zatrzymali. Tak mi cię pilno było uściskać, że sam przybyłem po ciebie. —
— Więc pojedziemy? — podchwyciła z naleganiem młoda dziewczyna — więc zobaczę mamę niebawem.
— Dziś już niepodobna, już zapóźno.
— A więc jutro?
Pan Delariviére zawahał się znowu.
Fabrycjusz przyszedł mu z pomocą.
— Jutro napewno — odpowiedział.
Posłyszawszy głos nieznajomego, na którego wcale dotąd nie zwróciła uwagi, Edma zadrżała.
Siostrzeniec bankiera skłonił się z uprzejmym uśmiechem. Panienka oddała mu ukłon i spojrzała na ojca, jakby pytała:
— Cóż ten pan za jeden?
Starzec zrozumiał o co idzie i odrzekł:
— Jakto? Czyż Fabrycjusz tak się zmienił od lat czterech, że go nie poznajesz?
Edma zarumieniła się.
— Przepraszam cię kuzynie — zawołała — nie widzieliśmy się tak dawno, cztery lata okrągłe! Nie miej za złe, ale naprawdę zapomniałam twoich rysów. Teraz jednak już cię poznaję.
— Tom ja winien kuzyneczko — — odrzekł Fabrycjusz, ściskając rączkę Edmy — powinienem był przypominać ci się kiedy niekiedy.
— Czy jednak — przerwała nagle Edma — czy zapewniacie mnie, że matka ma się zupełnie dobrze, i że ją jutro zobaczę?
— Tak jest, kuzynko, zapewniamy.
Młoda dziewczyna przypomniała sobie znowu, co jej Grzegorz Vernier powiedział: „Matka pani jest słabą, ale nie ma żadnego niebezpieczeństwa“.
Dała się też łatwo przekonać.
— Czy ojczulek dziś mnie zabierze? — zapytała, zarzucając obie ręce na szyję pana Delariviére.
— Dziś, zaraz, moje dziecię, idź przygotuj swoje rzeczy: i pożegnaj się z koleżankami. Zaczekamy tu na ciebie.
— Przygotować rzeczy... pożegnać się z koleżankami? — powtórzyła Edma zdumiona.
— To konieczne.
— Czy ojciec mnie zabiera z pensji zupełnie?
— Tak, kochana pieszczotko.
— I już was odtąd nie opuszczę?
— Mam nadzieję, dziecino moja.
— Ah! co to za szczęście! Stale przy ojcu i matce! doprawdy, że można zwarjować z radości! Idę do garderoby i do ogrodu. Długo nie zabawię, bo się nie będę przebierała. Za kwadrans najdalej wrócę.
I znowu wycałowawszy ojca, wybiegła z salonu.
Pensjonarki wyszły właśnie na wieczorną przechadzkę. Edma schwyciła Martę.
— Czy ci się przytrafiło co szczęśliwego, żeś taka rozpromieniona? — zapytała Marta.
— Ojciec przyjechał i zabiera mnie ze sobą — odrzekła młoda dziewczyna.
— Dzisiaj?
— Zaraz.
— I pozostaniesz u rodziców?
— Tak, kochana moja.
Marta zmarszczyła brwi.
— Co ci jest? — spytała żywo Edma. — Czy nie podzielasz radości mojej?
— Najprzód wcale nie cieszę się z tego, że utracę jedyną moją przyjaciółkę, a potem myślę o Grzegorzu.
Edma zadrżała.
— Co pocznie, skoro się dowie, że cię już niema tutaj i gdy nie będzie wiedział, gdzie cię szukać?
— Ależ będzie wiedział — przerwała Edma.
— Jakim sposobem?
— Jest przecież doktorem w Melun i dogląda, mamy, cierpiącej jeszcze trochę. Ojciec zawiezie mnie tam jutro, tam będę swobodniejszą daleko, będę mogła rozmawiać z nim dowoli, nie tając się z tem wcale, a pomału znajdziemy sposobność powiedzenia rodzicom, że się kochamy.
— A no prawda — odrzekła Marta z westchnieniem. — Szczęśliwa z ciebie dziewczyna. Ale co ja tu robić będę bez ciebie? Zamrę chyba z nudów.
— Będziesz odbierała sążniste odemnie listy, a w nich szczegółowe sprawozdania o wszystkiem, będę też odwiedzać cię jak najczęściej, a już wakacje to musimy spędzić razem.
— Tak, to przynajmniej ta miła perspektywa uspakaja mnie trochę.
— Tymczasem chodź mi pomódz,
Obie panienki udały się najprzód do klasy, gdzie zabrały książki Edmy, potem do sypialni i do garderoby po jej bieliznę i suknie.
Przez ten czas pan Delariviére zapłacił rachunek przełożonej i zostawił hojną gratyfikację dla służby.
Po obiedzie Fabrycjusz opuścił bankiera, obiecując nazajutrz obejrzeć willę w Neuilly i przyjść na śniadanie.
Projekt osiedlenia się w prześlicznym domku z ogromnym parkiem tuż pod Paryżem zachwycił Edmę.
Fabrycjusz zajmował przy ulicy Clichy, w oficynie, w głębi dużego podwórza, mieszkanie na parterze.
Powracał do siebie, upadając ze znużenia i zamierzał zaraz się położyć.
Szwajcar zatrzymał go w bramie.
— Panie Leclére — rzekł, szukając w skrzynce, w której każdy przedział oznaczony był nazwiskiem lokatora — mam list do pana.
— Z Paryża? — zapytał machinalnie Fabrycjusz.
— Tak się zdaje, przyniósł go służący z jakieś wielkiej: restauracji na bulwarach. Nie pamiętam już z której.
Fabrycjusz wziął list, spojrzał na adres i poznał pismo Renègo Jancelyn, brata Matyldy, a potem wyjął z kieszeni klucz od zatrzasku i wszedł do mieszkania.
Lautent, jego służący, przyniósł światło w tej chwili. Fabrycjusz rozpieczętował list Rène Jancelyna, brata Matyldy.
List zawierał te słowa:
Piszę z restauracji Bretanta, gdzie dowiedziałem się od doktora, że dla przyczyn bardzo ważnych nie możesz stawić się na obiadek umówiony. Uznaję powód za usprawiedliwiający, ale zawiadamiam, że ja i doktor musimy się widzieć z tobą i to koniecznie dzisiaj jeszcze. Czekamy zatem od jedenastej do wpół dwunastej w gabinecie № 5.
— Niech was djabli porwą! — mruknął młody człowiek, spoglądając na zegarek — już trzy kwadranse na jedenastą.
Wziął z powrotem kapelusz i wyszedł z pokoju na ulicę. Przejeżdżał właśnie próżny powóz. Wsiadł doń i w kwadrans był już u Bretanta. Kazał sobie otworzyć gabinet № 5 i znalazł w nim dwóch przyjaciół przy resztach deseru.
Frantz Rittner i Jancelyn palili cygara z tą prawdziwą satysfakcją, jaka po zjedzeniu dobrego obiadu maluje się zwykle na twarzach smakoszów.
— Brawo! — wykrzyknął brat Matyldy — brakuje jeszcze pięć minut do jedenastej. Punktualnyś jak woźny sądowy! obawialiśmy się trochę, czy nowe obowiązki pozwolą ci stawić się na nasze wezwanie.
— List był stanowczy — powiedział Fabrycjusz — więc przybyłem, alem przeklinał was w żywe kamienie, bo umieram ze znużenia... Właśnie miałem się kłaść do łóżka...
Powiedział to i rzucił się na kanapę.
— Czy jadłeś obiad? — zapytał Rittner.
— Jadłem.
— Więc może będziesz jadł kolację?
— Nie! Proszę was, przystępujmy zaraz do rzeczy, jeżeli, jak się zdaje, macie mi coś do powiedzenia. Radbym jak najspieszniej pożegnać się z wami.
— Ależ nam się zdaje — odrzekł Jancelyn — że to ty właśnie masz nam wiele nowych wiadomości do zakomunikowania i dlatego tylko pragnęliśmy zobaczyć się z tobą.
Twarz Fabrycjusza mocno się zachmurzyła.
— Do licha!.. lepiej byście byli zrobili, pozwalając mi się wyspać... Nowiny, jakie przynoszę, nie należą do najważniejszych.
— Jakto? odezwał się Rittner — przecież objaśniając mi w Auteuil prawdopodobne przyczyny warjacji twojej ciotki, powiedziałeś mi, że egzekucja skazańca w Melun została uskutecznioną. Musiałeś jednak zamilczeć o najważniejszych szczegółach?
— Co do egzekucji to nie. Wszystko się odbyło tak, jak przypuszczałem... Z tej strony niema żadnego niebezpieczeństwa.
Renè Jancelyn pobladł.
— Niebezpieczeństwo — powtórzył — więc jest jakie niebezpieczeństwo?
Przypuszczam, albo raczej pewny jestem.
— Wytłomacz się — zawołał zaniepokojony Rittner.
— Dajże mi najprzód szampana, bo czuję gorączkę, pali mnie piekielnie w gardle.
Renè postawił napełniony kieliszek przed Fabrycjuszem a ten go duszkiem wychylił.
— A teraz — odezwał się doktor — mów a prędko! Czy jest naprawdę jakie niebezpieczeństwo i skąd zagraża?
— Z Melun... przedstawia się zaś w osobie pewnego majtka, który służy za przewoźnika u niejakiej wdowy Gallet.
Zażądano bliższego wyjaśnienia zagadki.
— Majtek ten — zaczął Fabrycjusz — w epoce wypadku mieszkał po drugiej stronie Sekwany, prawie na wprost miejsca, gdzie spełniłem to, co potrzebnem było dla naszego ocalenia.
— I... — podchwycił żywo Renè Jancelyn — ten człowiek cię widział?...
— Nie.
— Jednakże cię podejrzewa?
— I to nie...
— A więc gdzież w takim razie niebezpieczeństwo?
— Poczekaj! — Majtek ten zapamiętał przypadkiem, albo raczej dzięki pewnym wskazówkom, trafił na pewien ślad właściwy... Wczoraj, podczas przejażdżki czołnem, opowiadał mi swoje spostrzeżenia co do tego, w jaki sposób zbrodnia spełnioną została. Dowodził, że skazany jest zupełnie niewinnym, lub że był w najgorszym razie ślepem narzędziem w ręku zbrodniarza... Słuchając go, drżałem cały... musiałem dobrze panować nad sobą, żeby się nie zdradzić...
— Cóż on wykrył takiego?
— Ślady moich obcasów i podeszew, wyciśnięte na zmarzniętym śniegu, w głębi czołna, które miał obowiązek pilnować, a którego użyłem do przeprawienia się przez rzekę, aby nie przechodzić przez most i prędzej dostać się do miejsca...
— Te poszlaki nie mogą przecież świadczyć przeciwko tobie... tembardziej, że odwilż musiała już to wszystko zniszczyć zupełnie... Czy ten człowiek powiedział co sędziemu śledczemu o swojem odkryciu i swoich domysłach?
— Nie... siedział cicho... Obawia się sądu jak ognia, wykonawcy prawa przestraszają go okropnie.
— Aha!.. a dlaczegoż to tak?
— Nie wiem, ale będę się mógł łatwo dowiedzieć i dowiem się napewno.
— No, no, mój kochany — odrzekł doktor — zdaje mi się, że się niepokoisz napróżno, możesz zasypiać najspokojniej. Czy niema nic innego oprócz tej historyjki z obcasami i podeszwami od butów?
— Na nieszczęście jest coś więcej jeszcze — odpowiedział ponuro Fabrycjusz.
— Cóż takiego?
— Przewoźnik dał mi do zrozumienia, że oprócz tych wskazówek i domysłów, był w posiadaniu rzeczy bardzo ważnej, jakiegoś materjalnego dowodu o egzystencji wspólnika.
— O! do djabła!
— Naglony przezemnie o wypowiedzenie się w tym przedmiocie, myślał, że sobie z niego żartuję, że powiedział i tak już za dużo... I nie chciał już wcale gadać, nie mogłem też wyciągnąć z niego więcej ani słowa.
— Nie chciał nic powiedzieć o tym jakimś dowodzie?...
— Tak... Napróżno podchwytywałem go bardzo zręcznie, pozostał jak grób milczącym, a to milczenie pozwala przypuszczać, że ma coś w ręku istotnie.
— Początkowe jego opowiadanie powinnno cię było naprowadzić na jakiś domysł — odezwał się Renè Jancelyn.
— Szukałem, ale nie mogłem nic znaleźć.
Po chwilowem milczeniu Rittner odezwał się znowu:
— Działajmy na sposób romansopisarza Gaboirou i przeprowadźmy małe śledztwo... Zatem w czołnie odkrył majtek ślady butów twoich?...
— Tak...
— Po użyciu czołna odstawiłeś je wszak na miejsce?
— Naturalnie, ale po węźle nie marynarskim, na jaki zawiązałem statek, stary wyga poznał, że był odwiązanym podczas nocy.
— Do licha! Łotr to widocznie bardzo przebiegły |
— Głupi na oko... w gruncie jest inteligentny...
— Czy w |czołnie — ciągnął dalej Frantz Rittner, idąc za biegiem swojej myśli, nie pozostawiłeś czego przypadkiem?
— Nie miałem nic przy sobie...
— Pomyślno tylko dobrze... Bywałeś na posiedzeniach sądowych, miałeś przed oczami przedmioty przekonywujące... Zastanów się, czy z tego wszystkiego nie błyśnie ci jakie światło?...
Fabrycjusz się zastanowił.
— Nie — odrzekł po chwili — jestem najpewniejszy. Prokuratorja przedstawiła tylko trzy dowody, pugilares, bilet bankowy, jaki jeszcze Piotrowi był pozostał, rewolwer...
— A czy — ciągnął lekarz obłąkanych — czy żadnej uwagi nie uczyniono przy którymkolwiek z tych trzech przedmiotów, czy prezydujący lub też który z sędziów nie miał nic przy żadnym do nadmienienia?
Fabrycjusz pozieleniał.
— Prawda! — mruknął przerażony — była zrobioną pewna uwaga... Przypominam sobie... przypominam...
Frantz Rittner i Renè nie byli w stanie odetchnąć, tak im się udzieliło przerażenie wspólnika.
— Mów! mów! — odezwał się nakoniec doktor niepewnym głosem.
— Na kolbie rewolweru, którego użyłem — odezwał się Fabrycjusz — była mała srebrna blaszka, z herbem i dwiema literami F. L. Otóż tej blaszki nie było, gdy rewolwer dobyli z pod śniegu.
— Aha! — wykrzyknął Renè — to majtek tę blaszkę znalazł w czółnie... Oto dowód, o jakim wspominał.
— To bardzo prawdopodobne — potwierdził Rittner.
— W takim razie — mruknął głęboko pognębiony Fabrycjusz — w takim razie jestem straconym! Szafot mnie w takim razie nie minie.
Doktor wzruszył ramionami.
— Rzeczywiście, że nie jest to wcale dobre — rzekł — rzeczywiście popełniłeś szaleństwo, jakiego by się nie powstydziła najpierwsza pensjonarka z mojego zakładu, ale przecie nie jesteś jeszcze zgubionym przez to!... Trzeba chłodno zapatrywać się na to położenie!... Podczas sądzenia tylko niebezpieczeństwo było wielkie... Dzisiaj już prawie nie istnieje...
Dlaczego? — zapytał Fabrycjusz.
— Dlaczego? — powtórzył brat Matyldy.
— Bo tamten człowiek uznany został za sprawcę zbrodni i na śmierć skazany... Nie żyje już, dług został zapłacony, sprawiedliwość spełniona, zatem wszystko się skończyło.
— Jakto?
— A gdyby majtek rozpowiadał innym tę historję, tak jak ją nam opowiadał, gdyby to doszło do uszu władzy, czyżby nie nakazała nowych poszukiwań?
— Nie będą przecie chcieli zdradzać pomyłki swojej — odezwał się Renè de Jancelyn. Niebezpieczeństwo tkwi gdzieindziej... Jeżeli istnieje gdzie jaka rodzina tego Piotra, jeżeli ona się dowie o tych opowiadaniach marynarza, to będzie miała prawo poszukiwać rehabilitacji skazanego i zmusi do poszukiwania prawdziwego mordercy, ale to wszystko nie jest prawdopodobne i niema się czego obawiać... Potrzeba by jednakże zapewnić się czy napewno ten herb został znaleziony w czołnie.
— Zajmę się tem niezwłocznie — odrzekł Fabrycjusz — i sprytnym będzie pan Bordeplat, jeżeli zdoła zachować swoją tajemnicę.
Frantz Rittner, nie przerywając, wysłuchał do końca. Oparł głowę na ręku, zmarszczył brwi i zdawał się nad czemś myśleć głęboko.
— O czem myślisz? — zapytał go Fabrycjusz.
Doktor podniósł głowę i zwrócił się do Renègo.
— Wszak powiedziałeś, nieprawdaż, że według prawa francuskiego rodzina skazanego mogłaby, dostarczywszy nowych dowodów, domagać się nowego śledztwa?
— Tak, ale cóż to znaczy, kiedy można się założyć, że tej rodziny niema wcale.
— Skąd możesz o tem wiedzieć?
— Bo, kochany doktorze, robiłeś poszukiwania na swoją rękę i dowiedziałeś się rzeczy, o których nie wie sprawiedliwość
— Nie robiłem żadnych poszukiwań i nic nie wiem pewnego, ale rzecz jedna przyszła mi do głowy.
— Odnosząca się do stosunków skazańca?
— Tak.
— Przypuszczasz, że istnieje?
— Może...
— Nie w tej chwili... Przedewszystkiem chcę wyjaśnić moją wątpliwość.
— Jedno słowo tylko... Gdyby twoje przypuszczenia stały się rzeczywistością, czy istniałoby jakie niebezpieczeństwo dla Fabrycjusza i dla mnie?
— Bardzo nawet groźne, ale skoro przypadek oddał wam w ręce istotę, od której to niebezpieczeństwo zagraża, jest w mocy waszej każdej godziny się zabezpieczyć.
— O kim mówisz? — zawołał Fabrycjusz.
— Nie pytaj mnie i jak na teraz czuwaj tylko nad swoim
marynarzem...
— Bądź spokojny!
— Tak, to co innego! — mówił Frantz Rittner, nalewając szampana w kieliszki. — Teraz wypijmy zdrowie naszego przyjaciela Fabrycjusza, przyszłego miljonera.
— Jakto miljonera? — mruknął Leclére.
— Ależ tak, mój kochany! odezwał się Rene. — Pokazuje się, że podróż do Melun będzie dla ciebie źródłem fortuny!... Zostałeś benjaminkiem bogacza wuja, który przedtem nie chciał słyszeć o tobie.
— Wuj mój rzeczywiście zbliżył się do mnie, dzięki okolicznościom, ale nie rozwiązuje mimo to swojego woreczka...
— No, no, kochany Fabrycjuszu, nie uważaj nas za tak naiwnych, bo nas upokarzasz — odezwał się doktor. — Masz nad bankierem zupełną przewagę, czego ci winszuję, a zanadto jesteś zręcznym, ażebyś sobie nie kazał dobrze zapłacić za łzy i dobre rady, jakich udzielasz... Przyznaj się, jak dobry chłopak, że ci powierza klucze od swojej kasy, a ty otwierasz sobie w jego domu niewyczerpany kredyt...
— O! moi drodzy, gdyby tak było!... Na nieszczęście mylicie się zupełnie... Mój wuj, poczciwy człowiek, ale egoista w najwyższym stopniu! Zamierzył mnie wyzyskać i wyzyskuje. Jestem u niego rodzajem tylko intendenta, sekretarza, czy doradcy...
— A więc — odezwał się Renè ze śmiechem — poradź mu, żeby ci zapisał majątek... Byłoby to dla nas wybornym interesem, ponieważ zaprzysięgliśmy na honor, że wszystkiem dzielić się będziemy wspólnie. A pomiędzy takimi ludźmi jak my przysięga znaczy to samo co podpis, a czasami więcej jeszcze.
Fabrycjusz potrząsnął głową melancholicznie.
— Nie radzę wam zbyt drogo płacić za to, co mi się dostanie z jego sukcesji!
— Dwa albo trzy miljony najmniej!
— Trzy miljony! — powtórzył młody człowiek. — Cały majątek mojego wuja dochodzi zaledwie tej cyfry!
— Możesz przecie zostać spadkobiercą jego generalnym!
— Zapominacie, że Delariviére posiada żonę i córkę.
— Żona warjatka!.. — odrzekł doktor ze złowrogim uśmiechem.
— Może się wyleczyć przecie.
— Jeżeli ja zechcę — powiedział Rittner z takim samym uśmiechem — a ja się na to nie zgodzę tak bardzo łatwo.
— Może ci odebrać pacjentkę i pomieścić ją w innym zakładzie...
— Nie wierzę temu!...
— Dlaczego?...
— Bo w twoim interesie byłoby uprzedzenie mnie o tem, a jakby stary przybył w tym celu, przybyłby już z pewnością za późno...
Rittner powiedział to sucho i tonem zdolnym ściąć krew w żyłach najśmielszego.
Fabrycjusz i doktor popatrzyli na siebie przez chwilę, poczem doktor znowu się odezwał:
— Wierzaj mi, mój drogi, że sukcesja cię nie minie.
— W braku matki, pozostanie jeszcze córka — mruknął Fabrycjusz.
— Nic nie szkodzi, chociażbyś nawet nie chciał, odziedziczysz wszystko. Ja to biorę na siebie...
— Bądź jednak ostrożny.
— Czego się mam obawiać, mój drogi?
— Odgaduję twoje plany, są one bardzo niebezpieczne.
— Bądź spokojnym! Jestem człowiekiem praktycznym: nie zapomnę, tak jak ty zrobiłeś, oderwać herbu z rewolweru, zanim go użyję! Miej baczenie na marynarza, kochany Fabrycjuszu, czuwaj nad nim z bliska. Oto moje słowa ostatnie! Ponieważ zaś upadasz ze znużenia, nie będziemy cię zatrzymywać dłużej. Jeszcze tylko kieliszek szampana i bywaj zdrów,
Siostrzeniec bankiera powstał z kanapki.
— Dobranoc! — powiedział i zapalił cygaro. — Jutro po południu będę w Auteuil, doktorze.
— Liczę na to, mój drogi.
— Do widzenia, kochany Renè.
— Do widzenia, przyjacielu.
Godni przyjaciele uścisnęli się za ręce i rozstali.
— Oto łotr, coby chciał, abyśmy pracowali na niego, a w zamian radby nam nic nie dać! — odezwał się Renè, gdy Leclére zamknął drzwi za sobą. Czyś nie tego samego zdania, doktorze?
— Najzupełniej! Czytam w jego twarzy, że coś ukrywa przed nami i marzy o wyzyskaniu nas, ale kto za wiele liczy na siebie, ten się przelicza bardzo często.
— Stare i mądre przysłowie.
— Jeżeliby Fabrycjusz, licząc na sukcesją olbrzymią, chciał zerwać naszą spółkę i uchylić się od przyjętych zobowiązań, coby było? — zapytał Renè.
— Nie uda się to wcale! Zerwanie takie jest rzeczą wprost niemożliwą. Trzymamy go już tem, co zrobił w Melun, a ja mam go lepiej jeszcze obecnie w garści, z powodu tej jego niby ciotki warjatki, którą na nasze szczęście u mnie pomieścił. Grożąc mu jej uzdrowieniem i wróceniem wujowi, zmuszę pana Fabrycjusza do podpisania układu, jaki nam tylko potrzebnym będzie. Wyciągniemy mu miljony z ognia, ale część swoją dostaniemy, a będzie to kąsek wspaniały.
Frantz nacisnął na dzwonek.
— Rachunek — zawołał do garsona, i dowiedz się, czy mój powóz przyjechał. Powóz doktora Rittnera.
Był to mały powozik czarny, nie bijący bynajmniej w oczy, ale dobrze utrzymany i przepysznie zaprzężony. Stał przed bramą.
Rittner zapłacił należność, odwiózł Renègo Jancelyn do mieszkania na ulicę Toetbout i pojechał do Auteuil.
Fabrycjusz dziwnie zamyślony jechał tymczasem fiakrem na ulicę Clichy.
— Trzymają mnie w łapach! — mruczał i zaczynam wierzyć, że mnie wyzyskają. Czychają na sukcesję po moim wuju, całe szczęście, że prawdziwej cyfry nie znają. Jak się tu obyć bez Rittnera? Jak ich użyć obydwóch, aby zrobili co potrzeba, a nic nie dostali? Noc przynosi dobrą radę. Zobaczymy to jutro.
Pomimo myśli przeróżnych, Fabrycjusz zmordowany ogromnie, zasnął od razu głęboko i spał do ósmej rano. Obudził się zupełnie wypoczęty i zadzwonił na służącego.
Laurent już wstał i wszedł do sypialni.
— Pan mnie potrzebuje? — zapytał.
— Potrzebuję cię, mój chłopcze. Odsłoń rolety i przygotuj wszystko do ubrania, bo zaraz wychodzę. Od dzisiaj codzień będę wstawał tak rano.
— Nawet kiedy pan trzy ćwierci nocy przepędzi poza domem?
— Nie będę już przepędzał nocy poza domem, położenie moje wkrótce zupełnie się zmieni, mój kochany. Moje zwyczaje będą zupełnie inne. Mam zamiar zamieszkać na wsi.
— Na wsi! — powtórzył Laurent. — Pan nie będzie mógł obejść się bez bulwarów!
— Obejdę się, zobaczysz!
— Obejdzie się pan także bez życia paryskiego, bez balu, teatrów, opery, kolacji?
— Najdoskonalej! — zawołał Fabrycjusz — jeżeli jednak spokojne życie, jakie prowadzić zamierzam, nie podoba ci się, to ci wolno mnie opuścić.
— Opuścić pana? nigdy! Od sześciu lat jestem, dobrze mi, to i nadal zostanę. Wszędzie pójdę za panem.
— Jak ci się podoba, zresztą nie pójdziesz zbyt za daleko.
— Choćby na koniec świata, to mi wszystko jedno...
Jutro, o wpół do jedenastej, wstąpię do ciebie, do ministerjum... Zjemy razem śniadanie.
Włożył w kopertę ten bilecik lakoniczny i zaadresował:
Pan Leon Herdy, podporucznik w ministerjum marynarki.
— Powóz już czeka, proszę pana — powiedział Laurent, drzwi otwierając.
— Jadę... Oto list, który później zaniesiesz według adresu.
— Dobrze, panie. Czy ma być jaka odpowiedź?
— Nie.
— Powróci pan na śniadanie?
— Nie.
— A na obiad?
— I na obiedzie nie będę... Masz wolny cały dzień, jak długi i szeroki.
— Dziękuję panu...
Wyszedł, wsiadł do fiakra i powiedział do stangreta:
— Do Neuilly, ulica Longchamps.
∗ ∗
∗ |
Pan Delariviére w zbytkownym swoim apartamencie w Grand-Hotel spędził noc bardzo niedobrze... Przykre sny, straszne widziadła, niepokoiły go nieustannie, poduszka zdawała się najeżoną ostremi kolcami. Nadedniem zasnął dopiero twardo, a było to dlań koniecznem.
Edma ze swej strony, lubo z innych zupełnie przyczyn, nie mogła się także pochwalić pierwszą nocą w Paryżu spędzoną. Nieustanna jazda, hałas na bulwarze, po ciszy, jaka panowała w pensjonacie, nie pozwoliły jej zmrużyć oczu. Myślała o różnych rzeczach, przypominała sobie różne wspomnienia, myślała i o Grzegorzu Vernier, którego spodziewała się ujrzeć w hotelu w Melun, u łoża matki.
— Dlaczego matka została w Melun? — Bezustanku stawiała sobie to pytanie... Nie wątpiła o tem, co ojciec mówił, a przynajmniej starała się nie wątpić. Ale głos jakiś wewnętrzny powtarzał jej nieustannie, że ją oszukują, i że ukrywają coś przed nią. Wydawało jej się niepodobnem, niemożebnem, aby ojciec znajdował się z nią w Paryżu, a cierpiąca matka sama jedna w Melun. Noc cała przeszła jej w tej niepewności, w tej nieokreślonej obawie... Przyzwyczajona od dzieciństwa wstawać równo z dniem, przed ósmą była już na nogach. Uczesała przepyszne swe włosy, które spadając na ramiona, okrywały ją jakby wachlarzem, otworzyła walizkę, włożyła najpiękniejszą toaletę świąteczną i poszła zastukać lekko do sąsiedniego pokoju.
— Ojczulku — odezwała się — to ja... czy mogę wejść?...
— Proszę cię, kochane dziecię — odpowiedział bankier. Wstał z siedzenia, posłyszawszy głos Edmy. Młoda dziewczyna objęła go za szyję...
— Dzieńdobry ojczulku!... jakże też noc spędziłeś?
— Nie tęgo, pieszczotko... wcale nie tęgo... a ty?
— Jak najgorzej!...
— Dlaczego?
— Przeszkadzał mi ten hałas nieustanny... Zdawało mi się, że jestem w jakimś ogromnym ulu, gdzie pszczoły brzęczą nieustannie...
— Niedługo tu zabawimy — odrzekł bankier. — Fabrycjusz zaraz rano zajmie się wyszukaniem dogodnego pomieszczenia... Czy nie potrzebujesz czego, moje dziecię?
— Nie ojcze...
Parę chwil następnych ojciec i córka zachowywali milczenie. Usteczka Edmy poruszały się nerwowo. Miała wielką ochotę zbadać ojca, ale nie wiedziała, jakby zacząć rozmowę. Nakoniec zdobyła się na odwagę.
— A gdzie po śniadaniu pojedziemy? — odezwała się nieśmiało.
Pan Delariviére drgnął. Odgadł myśli córki i nie wiedział, jak się zachować.
— Po śniadaniu — odrzekł — wyjedziemy sobie trochę... bo mam do załatwienia kilka ważnych interesów. Wstąpimy również do jakiego magazynu, bo potrzeba ci zrzucić już ubranie pensjonarskie... Potrzeba ci całej wyprawy... Nieprawda?
— Tak ojczulku, ale to nic pilnego...
— Nie jestem tego samego zdania... odpowiednie toalety uczynią cię jeszcze ładniejszą, a oto chodzi dumie ojcowskiej, moje dziecko.
Edma znowu się zawahała, ale zebrawszy całą odwagę, szepnęła:
— Obiecałeś, ojczulku, że pojedziemy dzisiaj do Melun... O której się wybierzemy?
Pot zimny wystąpił panu Delariviére na skronie.
— Czyż mówiłem, że dzisiaj? — zapytał.
— Tak ojczulku, najwyraźniej... a przynajmniej tak kuzynek Fabrycjusz powiedział to przy tobie, a ty nic przeciwko temu nie miałeś.
— Zapomniałem widocznie o tych ważnych interesach, o których ci przed chwilą wspominałem.
Edma spojrzała na ojca zdziwiona... Czyż mogła istnieć na świecie rzecz ważniejsza, nad zobaczenie matki?
— Jeżeli tobie, ojcze, nie podobna opuścić dzisiaj Paryża, dlaczegoż ja bym nie mogła pojechać do mamy z Fabrycjuszem. Chętnie na pewno będzie mi towarzyszył...
Bankier przyłapany tak niespodzianie, nie umiał zdobyć się na odpowiedź.
— Pomyśl tylko, ojczulku zaczęła znowu Edma, obejmując starca za szyję — pomyśl tylko, że matka jest jeszcze osłabioną, że nas potrzebuje, że wygląda nas zapewne niecierpliwie, że radaby mnie jak najprędzej zobaczyć... Całe dwa lata nie widziałyśmy się ze sobą... Pojedziemy więc dzisiaj, ojczulku?
— Dzisiaj będzie to bodaj niepodobieństwem — mruknął pan Delariviére.
— Dla tego, kto chce, nie istnieją niepodobieństwa — odrzekła Edma — pojedziemy! pojedziemy!
I zaczęła pieścić i obcałowywać ojca.
Słuszne żądanie Edmy wprawiało bankiera w najboleśniejsze zakłopotanie.
Co odpowiedzieć, czego się trzymać? Czy wyznać straszną prawdę? — Nie miał odwagi. Jak tu upozorować odmowę?... Okropna tajemnica mimo woli cisnęła się na usta.
Młoda dziewczyna, bezwiednie zadając tortury starcowi, mówiła z płaczem:
— Dlaczego nie odpowiadasz, mój ojcze?... czy nie pojmujesz tego, że ja nie mogę być szczęśliwą, nie uściskawszy matki? Proszę cię raz jeszcze, jeżeli nie możesz opuścić Paryża, to pozwól mi pojechać do Melun z Fabrycjuszem...
— Jechać ci samej z Fabrycjuszem — mruknął bankier, nie wiedząc prawie co mówił — to byłoby nieprzyzwoicie.
— Nieprzyzwoicie? — powtórzyła Edma — Dlaczego?... Fabrycjusz jest synem twojej siostry, ojczulku... jest kuzynem moim najbliższym, jest mi prawie bratem... Odwiezie mnie do mamy i zaraz powróci... Zapewniam cię, że nic niema w tem nieprzyzwoitego... Odpowiedz ojczulku, że się zgadzasz...
— Nie, nie mogę... nie mogę... — wykrzyknął bankier prawie nieprzytomnie, łzy długo powstrzymywane twarz mu zalały.
Edma blada z przerażenia patrzyła na ojca. Straszna myśl przesunęła się po jej głowie.
— O! — odezwała się zdławionym głosem — dlaczego płaczesz, ojcze mój drogi? Co za przyczyna tego?... Ja koniecznie chcę wiedzieć prawdę!!.. Ty coś ukrywasz przedemną!... Co to takiego?.. Jeżeli mi ojcze nie odpowiesz, nękać mnie będą okropne przypuszczenia. Z mamą stało się widać jakieś nieszczęście?...
Bankier dusił się od płaczu, nie mógł przemówić ani słowa.
Edma zawołała ze złożonemi rękoma:
— Może matka umarła?...
Pan Delariviére blady śmiertelnie zaczął się trząść cały.
— Nie... nie umarła, moje dziecko...
— Jeżeli chcesz, żebym ci wierzyła, to mi wszystko, jak jest, szczerze opowiedz.
— Nie pytaj mnie, zaklinam cię, córko moja!
— Nie ustąpię, dopóki nie dowiem się prawdy! Muszę wiedzieć co jest!... Niepewność mnie zabija... sił mi nie starczy do zniesienia podobnego cierpienia!... Powiadasz, ojcze, że matka jest w Melun... Moje miejsce tam... przy niej... Jeżeli nie zechcesz zawieźć mnie do niej, pojadę tam sama, nie jutro, lecz dziś, zaraz, natychmiast! I dając dowód niezwykłej tak delikatnej i wątłej istocie energji, skierowała się ku drzwiom.
Bankier poskoczył za nią i ująwszy wpół, mówił:
— Edmo... ukochana moja Edmo, pozostań przy mnie, błagam cię, pozostań, potrzeba tego koniecznie.
— No to — odrzekła dziko z rozdzierającym płaczem — no to powiedz mi, gdzie moja matka, co się z nią dzieje. Jeżeli żyje, zaprowadź mnie do niej.. jeżeli nie żyje, to chodźmy na jej mogiłę, niech przynajmniej ją łzami obleję! Milczenie twoje mnie zabija. Ja chcę wiedzieć, czy mama żyje, czy umarła... Usuń z mego serca zwątpienie a niepokój ustąpi z duszy... Błagam cię, ojcze... błagam na kolanach...
I klękła na dywanie, zalana łzami i drżąca wyciągnęła ręce ku ojcu: Doświadczał on katuszy, które napróżno sililibyśmy się opisywać.
— Mój ojcze — ciągnęła Edma z coraz większą rozpaczą — odpowiedz mi.. odpowiedz, albo zwarjuję!.. Słyszysz, zwarjuję... zwarjuję... zwarjuję...
Na ten straszny wyraz, wymówiony przez córkę, pan Delariviére zachwiał się, przyłożył rękę do serca, aby mu nie pękło z żalu.
— Cicho bądź! — zawołał zagasłym głosem — cicho bądź... miej litość nademną...
Osłabł tak, że się zachwiał i o mało nie padł na ziemię. Edma zerwała się, podtrzymała ojca i podprowadziła do krzesła. Uklękła zaraz przed nim, ujęła zimną jego rękę i okrywała ją pocałunkami.
— O! mój ojcze... mój biedny ojcze! co to za okropny cios musiał nas dotknąć, skoro powalił nawet ciebie tak odważnego i dzielnego...
— Nie mam już siły, ani dzielności, ani odwagi — szepnął starzec tak cicho, iż pochylona nad nim Edma zaledwie mogła dosłyszeć, co mówi. — Są to widzisz boleści, które najmężniejszego człowieka w dziecko przemieniają... Tego właśnie na sobie doświadczam!... Chcesz wiedzieć prawdę... ustępuję... słuchaj, ale uzbrój się w odwagę, bo wielkie nieszczęście na nas spadło!...
— Matka umarła! — przerwała Edma. — Umarła!... przeczuwałam to dobrze!
— Przysięgam ci, że nie...
— Więc gdzież jest i co porabia?
— W domu zdrowia...
— Chora bardzo, nieprawda?
— Bardzo chora, ale nie tak, jak cię się zdaje... Umysł ma tylko chory, a nie ciało...
— Nie rozumiem dobrze, ale jestem uspokojoną. Dzięki Bogu, że mama żyje.
— Żyje, ale jest obłąkana niestety.
Edma krzyknęła i zasłoniła sobie oczy rękoma, jak gdyby nie chciała dać ojcu zobaczyć, jakie słowa jego wywarły na nią wrażenie.
— Obłąkana! — powtórzyła — warjatka! O mój Boże, mój Boże! Biedna, nieszczęśliwa matka! — mówiła, zalewając się gorzkiemi łzami. Więc to dlatego nie chciałeś, ojcze, dopuścić mnie do niej? Dlatego nie chcesz mnie zawieźć do Melun?
— Mama nie jest już w Melun — odpowiedział bankier.
— Gdzież więc jest?
— W Auteuil pod Paryżem.
— Ile potrzeba czasu na dostanie się do Auteuil?
— Najwyżej godzina drogi.
— A więc, kochany ojcze, pojedziemy tam zaraz, w tej chwili! Muszę zaraz, skoro już wiem o wszystkiem, zobaczyć i uściskać moją ukochaną matkę. Może moje pieszczoty dokażą cudu, może jej przywrócę rozum.
— O! gdyby Pan Bóg raczył się zmiłować! — szepnął pan Delariviére.
— Ojcze, czyż ja nie jestem twoją córką? — mówiła Edma. — Czyż nie powinnam podzielać twoich zmartwień? Dlaczego ukrywałeś przedemną tę prawdę?
— Chciałem cię przygotować do tej strasznej boleści. Drżałem na samą myśl twojej rozpaczy.
Edma przycisnęła usta do białych włosów ojca i szepnęła:
— Biedny ojcze, co ty wycierpiałeś! Wybacz mi słowa moje, które ci zakrwawiły bolesną twoją ranę.
Pan Delariviére za całą odpowiedź przycisnął córkę do piersi i kilka chwil słychać było tylko szlochanie.
Ktoś lekko zastukał do drzwi. Edma podniosła głowę.
— Słyszysz ojcze? — spytała.
— Fabrycjusz zapewne. Niech wejdzie.
Młoda dziewczyna pobiegła drzwi otworzyć. Rzeczywiście przyszedł Fabrycjusz. Widząc Edmę zapłakaną, a pana Delariviére prawie martwego w fotelu, młody człowiek odgadł, co tu zaszło takiego.
— Wuju, drogi wuju, cóżeś też zrobił? — odezwał się z udanym smutkiem i obawą w głosie.
— Któż w mojem miejscu — odrzekł bankier — nie byłby tego samego uczynił? Edma odgadywała nieszczęście, sądziła, że matka umarła, prosiła, płakała i musiałem jej powiedzieć.
Fabrycjusz ze współczuciem uścisnął rękę młodej dziewczyny.
— Moja kochana, moja biedna kuzynko, wiesz już zatem o wszystkiem?
— Wiem tę straszną prawdę niestety! — Ukochana matka moja utraciła zmysły.
— Ale je odzyska — odrzekł Frabrycjusz.
— Tak myślisz? — zapytała żywo Edma.
— Wierzę w to, jestem tego jak najbardziej pewny.
Śliczna twarzyczka Edmy ożywiła się radośnie.
— Ah! kuzynie — rzekła — jakże mnie czynisz szczęśliwą! Ożywiłeś zamarłą moją duszę! Powracasz mi odwagę, dodajesz nadziei|... Ojciec nie mówił mi tego.
— Czyż miałem czas na to? — szepnął bankier. — A zresztą cóż chcesz?.. Ja wątpię pomimo woli... zanadto się nacierpiałem na świecie, zdaje mi się, że szczęście nie powróci już nigdy...
— Źle robisz, kochany wuju — odrzekł Fabrycjusz. — Doktor zapewnił nas przecie stanowczo, to dobrze słyszałeś przecie... tyle jest szans w tym razie, że uzdrowienie uważam za najpewniejsze...
— Oby święte były słowa twoje.
— Pan Bóg wysłucha nas, drogi ojcze — odrzekła Edma. — Dlaczegoż miałby tak ciężko dotykać tych, którzy w nim pokładają całą nadzieję!.. Nie ma już zatem żadnej teraz przeszkody, nieprawda? Pojedziemy do Auteuil... zobaczę moją matkę...
Pan Delariviére spojrzał na siostrzeńca.
— Kochana kuzynko — odezwał się tenże wuj ma rację, że się waha.
— Dlaczego?
— Doktor czeka dziś na mnie, to prawda, ale życzy sobie, żeby wuj odwiedził go jutro dopiero, bo jutro dopiero będzie mógł powiedzieć coś stanowczego o stanie ciotki.
— Co to szkodzi? zawołała młoda dziewczyna. — Czekać do jutra byłoby nieznośną dla mnie katuszą... Dom zdrowia to przecie nie żadne więzienie... Będę tak błagać tego doktora, że mi pozwoli mamę zobaczyć i uściskać.
— Uspokój się, kochana kuzynko... jeżeli wuj uzna to za stosowne, możemy wybrać się do Auteuil, a doktor zadecyduje.
Edma zwróciła się z prośbą do ojca.
— Zgadza się ojczulek, wszak prawda? Nie odmówisz pierwszej prośbie, o jaką błagam?
Starzec nie miał siły się opierać, zwłaszcza, że i sam pragnął się coś dowiedzieć.
— Niech będzie, jak sobie życzysz — odpowiedział słabym głosem.
Edma rzuciła się w jego objęcia i ucałowała z czułością.
— Kwestja zatem załatwiona — powiedział Fabrycjusz. — Teraz, kochany wuju i piękna kuzynko, posłuchajcie mnie, proszę... Powracam z Neuilly...
— Willa, o której wspominałeś wczoraj, wydaje ci się odpowiednią — zapytał pan Delariviére.
— Coś prześlicznego... Ogród, a raczej park dochodzi do Sekwany... Zabudowania eleganckie, umeblowanie przepyszne. Własność to miljonowego brazylijczyka... Opuszcza on bezpowrotnie Francję... Można zatem wejść od razu w posiadanie posesji.
— Widziałeś się z osobą upoważnioną do sprzedaży?
— Widziałem... Jest to pan Faurard, notarjusz, mieszka na bulwarze Hausmanna.
— Traktowałeś z nim?
— Nie, ale obowiązałem się dać mu dziś jeszcze stanowczą odpowiedź, przed szóstą wieczorem.
— Trzeba było skończyć od razu...
— Chodziło mi o to, aby wuj zobaczył jeszcze posiadłość. Chciałbym także wiedzieć, czy się wuj zgadza na cenę...
— Powiedziałem już wczoraj, że ci daję carte-blanche! wiedz o tem raz na zawsze, że z góry przyjmuję, wszystko, co robisz...
— Plenipotencja wuja jest mi niezbędną.
— Dam ci ją zaraz... pójdziemy do bankiera Jakóba Lefèbre, u którego otworzę ci kredyt i nie będziesz potrzebował udawać się do mnie po najmniejszy szczegół...
— Jak ci się podoba, kochany wuju... Zjedzmy śniadanie, a po śniadaniu pojedziemy do Neuilly obejrzeć posiadłość brazylijską...
— Nie... nie... zaprotestowała żywo Edma — pojedziemy do Auteuil... Przedewszystkiem trzeba odwiedzić matkę.
— Zaraz ci, kochana kuzynko wytłomaczę — odrzekł Fabrycjusz dlaczego zaczniemy od Neuilly, które zresztą nie jest zbyt oddalone od Auteuil. Domy zdrowia mają pewne przepisy... W domu doktora Rittnera wizyta nie jest dozwoloną przed drugą po południu... Przybywając za wcześnie, napotkalibyśmy na niezwyciężoną przeszkodę... Przekonam cię?...
Młoda dziewczyna skinęła główką.
— I zgadzasz się? — zapytał znowu siostrzeniec bankiera.
— Muszę, skoro tak trzeba.
— Obiecuję ci, że punkt o drugiej zadzwonimy do pana Rittnera.
Edma spojrzała na zegar.
— Dopiero dziesiąta!... — szepnęła — jakże to długo jeszcze czekać.
Fabrycjusz wyszedł z pokoju dla wydania rozkazów, śniadanie zostało podane w małym saloniku. Po upływie pół godziny wszyscy troje wstali od stołu.
— Mój wuju — odezwał się wtedy Fabrycjusz — zanim wuj dom urządzi, trzeba było wynająć lando. Zamówiłem wygodny, ładny powóz, zaprzężony w dobre konie ze stangretem i lokajem w niebieskiej liberji, w kapeluszach z kokardami, białych spodniach i butach ze sztylpami.
— Dobrześ zrobił.
— Ekwipaż jest na wasze usługi i czeka już przed bramą.
— Zaraz schodzimy.
Pan Delariviére, jego córka i siostrzeniec wsiedli do powozu. Fabrycjusz wskazał adres stangretowi. Minęli Pola Elizejskie, skręcili drogą do Neuilly na lewo i zatrzymali się na rogu ulicy Long-Champs i Bois-de-Boulogne, przed sztachetami, na których wisiała jeszcze karta do wynajęcia. Po lewej stronie od sztachet znajdowało się mieszkanko oddźwiernego, pełniącego zarazem obowiązki ogrodnika.
Lokaj otworzył drzwiczki powozu i zadzwonił.
Odźwierny zaraz się ukazał.
— A to pan! — powiedział do Fabrycjusza, którego poznał. — Jeszcze raz przyjeżdża pan oglądać?
— Tak, mój przyjacielu.
— Dobrze, że się pan nie spóźnił.
— Dlaczego?
— Bo tylko co był jakiś anglik z rodziną. Musiało się im podobać, zażądali bowiem adresu notarjusza.
— Widziałem się z panem Taurard, odrzekł Leclére. Obiecał mi poczekać do wieczora.
— Może zaraz — zauważył bankier — napiszesz stąd kilka słów do niego, że willę kupujemy.
— Dobrze, wuju.
Odźwierny otworzył bramę. Ogród rozległości około dziesięciu tysięcy metrów, zasadzony przepysznemi drzewami, ciągnął się aż do bulwaru Sekwany, na który wychodziła mała furtka, naprzeciw wyspy Rotschilda. Dom z cegły i kamienia, dwupiętrowy, wznosił się pośrodku ogromnego trawnika, otoczonego koszami kwiatów i rzadkiemi roślinami. Oprócz domku odźwiernego, były jeszcze inne zabudowania, jak stajnie, wozownie, cieplarnia, oranżerja i ładny szałasik obok furtki, wychodzącej na Sekwanę. Mógł on służyć za mieszkanie dla dwóch osób. Rozkład wewnętrzny był bardzo wygodny, a umeblowanie odznaczało się elegancją i wykwintnym gustem.
Pan Delariviére był zachwycony.
Zapytana o zdanie Edma, wykrzyknęła:
— Z mamą byłby to prawdziwy raj na ziemi!
— Jaka cena? — zapytał bankier.
— Niech wuj zgadnie...
— Pięć kroć sto tysięcy franków może...
— Trzy kroć dwadzieścia, razem z meblami... Cóż wuj na to?
— Powiadam, że się rzadko zdarzy coś podobnego... Napisz zaraz kilka słów do notarjusza...
Powrócili do bramy wchodowej.
Fabrycjusz poprosił odźwiernego o papier i pióro i napisał kilka słów.
— Czy pan pozwoli zrobić sobie pewne zapytanie?
— Bardzo proszę.
— Jestem odźwiernym i ogrodnikiem... Widzi pan jak wszystko jest utrzymane.
— Jak nie podobna lepiej — oddaję ci sprawiedliwość.
— Od jak dawna doglądasz tego ogrodu? — zapytał Fabrycjusz.
— Od trzech lat, proszę pana.
— Jesteś żonaty?
— Nie, proszę pana.
— Jaką masz tutaj pensję?
Ogrodnik wymienił cyfrę.
— Od ciebie zależy utrzymać miejsce odrzekł Fabrycjusz — muszę tylko z góry uprzedzić, że nie lubimy żadnych plotek.
— No, to pan będzie ze mnie zupełnie zadowolony, nie mam żadnych znajomości.
— Jeżeli tak, to dobrze. Proszę cię teraz o oddanie mi pewnej przysługi...
— Jestem do usług pańskich.
— Weź ten list i zanieś go bezzwłocznie do notarjusza, upoważnionego do sprzedaży. Po powrocie zdejm zaraz kartę.
— Dobrze, proszę pana.
Fabrycjusz wsunął dwa luidory w rękę odźwiernemu i wrócił do pana Delariviére i Edmy.
— Kochany wuju, już wszystko skończone, jesteście u siebie.
— Dałby Pan Bóg, abyśmy wkrótce wszyscy się tu razem znaleźli — powiedział bankier. — Moglibyśmy być bardzo szczęśliwi.
— Teraz ojcze odezwała się błagalnie młoda dziewczyna — jedziemy zaraz do Auteuil.
— Kochane dziecię, dalekoby było rozsądniej poczekać do jutra, ale niech będzie, jak chcesz.
Wsiedli do powozu, a stangret otrzymał rozkaz do Auteuil, na ulicę Reffet. Lando potoczyło się drogą Madrycką, ulicą Bois do Boulogne laskiem aż do Muette, później bulwarem Suchet przejazdem kolejowym na wprost koszar i zatrzymało się przed zakładem doktora Rittnera.
Podczas przejazdu z Neule do Auteuil nikt nie odezwał się ani słowem, wszyscy troje pogrążeni byli w głębokiej zadumie. Pan Delariviére smutny był niezmiernie. Wyrzucał sobie, że nie miał siły oprzeć się życzeniom Edmy. Obawiał się zbytniego wstrząśnienia, niebezpiecznego może dla dziecka, którego znał wrażliwą naturę.
Dla siebie samego obawiał się także bolesnego wrażenia, jakie mu uczyni widok ukochanej kobiety, teraz nieboszczki, która go nie pozna, a w której uzdrowienie, pomimo wszystkich zapewnień doktora nie dowierzał jednak zupełnie. Edma obawiała się znowu, czy doktor nie zostanie głuchym na jej prośby i niewzruszonym na łzy, czy pozwoli zobaczyć jej matkę. Obawy Fabrycjusza były zupełnie innej natury.
— Wszystko jest możebne! — mówił sobie. — Wielkie wzruszenie wywołało warjację, wielkie wzruszenie może sprowadzić uleczenie. Homeopatja to moralna. Jeżeli na widok Edmy stanie się coś podobnego z Joanną, jeżeli odzyska zmysły, wszystkie projekta moje zostaną zniweczone, może na zawsze.
I przeklinał jednocześnie i silną wolę młodej dziewczyny i uległość dla niej starca.
Szwajcar otworzył bramę, przebyli pierwsze podwórze i znaleźli się w ogrodzie.
Ogród ten i zabudowania były, jak już wiemy, tak ładne i urocze, że nie mogły wzbudzać myśli ponurych.
Edma czuła jednakże, że jej się serce ściska, opanowało ją dziwne uczucie przestrachu; w piersiach jej tchu brakowało.
Dwaj panowie i młoda dziewczyna wprowadzeni zostali do salonu dla czekających gości, jaki już znamy, a dzwonek powiadomił Frantza Rittnera, że potrzebną jest jego obecność.
Przybył prawie natychmiast i zmarszczył brwi, spostrzegłszy Fabrycjusza w towarzystwie wuja i kuzynki.
W wilją, jak sobie przypominamy, ułożyli się, że Leclére przyjdzie sam jeden nazajutrz.
— Nasza obecność zadziwia pana — odezwał się żywo młody człowiek.
Doktor po przywitaniu odpowiedział:
— Rzeczywiście, liczyłem dzisiaj tylko na pana. Pana Delariviére prosiłem, żeby się przynajmniej dwa dni zatrzymał.
— Prawda — odrzekł Fabrycjusz — prawda i to, że zalecenie było z pewnością zrobione w interesie naszej kochanej chorej, ale wszelkie rozumowania na nic się nie przydały, wobec nieprzepartego życzenia mojej kuzynki, która dwa lata nie widziała matki i nie chciała zgodzić się na żadne opóźnienie. Musieliśmy ustąpić.
Frantz Rittner skłonił się młodej dziewczynie i ciekawie jej się przypatrywał.
— Niecierpliwość pani jest najzupełniej uzasadnioną — rzekł — i przykro mi bardzo, że nie będę jej mógł zadowolnić.
Edma wlepiła w doktora wielkie swoje zasmucone oczy.
— Czy dobrze pana zrozumiałam? — szepnęła. — Utrzymuje pan, że nie mogę dzisiaj zobaczyć się z mamą?
— Tak jest, niestety, proszę pani.
Edma podeszła do Frantza Rittnera i złożywszy ręce jak do modlitwy, rzekła:
— Nie panie, ja nie mogę w to uwierzyć. Pan nie byłbyś tyle okrutnym, ażeby odmówić mi smutnej przyjemności, o jaką proszę! Nieszczęście, jakie na nas spadło, ciężko mi zraniło serce. Domyślasz się pan, co ja cierpię; miej litość! Jeżeli mnie pan nie uleczy, niech mi pan ulży przynajmniej cokolwiek! Bądź pan tak dobrym i zaprowadź mnie do matki. Pozwól mi się z nią zobaczyć, chociażby raz jeden tylko! Zgadzasz się pan, nieprawda? No! powiedz pan, że się zgadzasz!
Doktor potrząsnął głową.
— Dużo mnie to kosztuje, że muszę zasmucić panią, ale doprawdy, to czego pani wymaga odemnie jest poprostu niemożliwością.
— Dlaczego, proszę pana, dlaczego...
— Dlatego, że najpierwszym obowiązkiem doktora jest chronić powierzoną jego opiece chorą od wszelkiego niebezpieczeństwa, o ile tylko jest to w jego mocy.
— Czyż moja obecność przy matce mogłaby jej zaszkodzić? — zapytała Edma, cała drżąca.
— Stanowczo tak, proszę pani.
— Dlaczego?
— Byłoby to najzgubniejszem ze wszystkiego. Matka pani, tym niewyraźnym instynktem, jakiego zawsze pozostaje pewna resztka po utracie rozumu, poznałaby może panią.
— To cóż! — przerwała Edma. — Cóż mogłoby przytrafić się szczęśliwszego? Gdyby mnie poznała, toby było dowodem, że powraca do przytomności, to byłoby ocaleniem.
— Albo śmiercią — odrzekł poważnie doktor.
Edma krzyknęła, a pan Delariviére zakrył twarz rękami, Jeden tylko Fabrycjusz pozostał niewzruszony. Wiedział, że jego wspólnik odgrywa tylko komedję.
— Śmiercią!... — powtórzyła młoda dziewczyna z bolesnem przerażeniem.
— Tak jest, proszę pani... W takim stanie, w jakim znajduje się matka pani, za wielkie wzruszenie mogłoby ją powalić na miejscu. Zwolna tylko, stopniowo, nieznacznie, mam nadzieję przywrócić równowagę jej umysłu, znieść z niego czarną, zaciemniającą go zasłonę...
Siostrzeniec bankiera odezwał się:
— Panie doktorze! czy studjowałeś pan już naszą chorą?
— Tak panie, i to po kilka razy.
— Czy nie spostrzegł pan jakiej pomyślnej zmiany w jej położeniu?
— Nic się nie pogorszyło, a to już dużo znaczy... Spokój, zupełne odosobnienie, zwalczą zło... Ale niech Bóg broni jakiegokolwiek w tej chwili silniejszego wstrząśnienia. Następstwa — powtarzam — mogłyby być bardzo tragiczne.
— Rozumiem — szepnęła dziewczyna z oczami łez pełnemi. — Pojmuję niebezpieczeństwo, o jakiem pan wspomina i nie nalegam już wcale. Ale jest sposób pogodzenia ostrożności z mojem życzeniem.
— Czy pani znany jest taki sposób? — zapytał Rittner z odcieniem ironji w głosie.
— Nagły widok ukochanego dziecka mógłby matce, jak pan powiadasz, zadać cios szkodliwy, a więc niech mnie nie widzi, niech tylko popatrzę bez jej wiedzy w tę twarzyczkę łagodną. W tem nie będzie przecie żadnego niebezpieczeństwa. Pozwól mi pan popatrzeć na nią z daleka przez okienko, tak żeby mnie nic nie zdradziło, sprawi mi to wielką, choć bolesną radość, przysięgam, że nie będę się domagała niczego więcej...
Pan Delariviére przyłączył się do prośby córki.
— Tak, tak, i ja proszę pana. Pozwól biednemu dziecku na to, o co cię prosi... Zdaje mi się, że to możebne...
Frantz Rittner rzucił pytające spojrzenie na Fabrycjusza.
— Doktorze — odezwał się tenże — sądzę, że temu widzeniu nie masz prawa odmów
Rittner zdawał się wahać, kłamiąc naturalnie i odezwał się po chwili:
— Zatem proszę państwa!
Edma zaczerwieniła się i zadrżała. Jedyne to były oznaki radości, jakie mogła okazać w podobnych okolicznościach.
— Proszę — powtórzył doktor — ale przyrzeka pani zachować się spokojnie? — Przyrzekam! — odpowiedziała młoda dziewczyna ze wzrastającem wzruszeniem. — Może pan zupełnie liczyć na moją silną wolę!
— Pójdę naprzód, aby wskazywać drogę — odezwał się Rittner, wychodząc z salonu.
Edma wsparła się na ramieniu Fabrycjusza i podążyła za doktorem, pan Delariviére szedł na ostatku.
Minęli ogród. Młoda dziewczyna w milczeniu spoglądała na wielkie drzewa, pełne śpiewających ptasząt. Te cieniste aleje równie piękne, jak w parku Neuilly, te gazony zielone, otoczone różnobarwnemi kwiaty, te wody mieniące się w promieniach słońca, cała ta rozkoszna całość w dziwny sposób nie licowała z przeznaczeniem zakładu.
Nagle widok się zmienił. Po przejściu ostatniego trawnika dochodziło się do zabudowań zakładu. Tu już ani gazonów, ani kwiatów, ani szemrzącej wody. Zobaczywszy te obszerne budynki, wzniesione w kształcie krzyża, a we wszystkich oknach grube kraty żelazne, jak w celach więziennych, Edma się zachwiała, ciemno się jej w oczach zrobiło, dreszcz nerwowy przeszedł ją od stóp do głowy.
— Odwagi, kochana kuzynko! — szepnął jej do ucha Fabrycjusz.
— O! — odpowiedziała — mam dosyć odwagi! Ale to takie dziwnie ponure...
O mało nie wybuchła płaczem.
Rittner otworzył furtkę w sztachetach, oddzielających ogród od szpitalnego dziedzińca, odjął małą srebrną gwizdawkę, którą nosił przy łańcuszku od zegarka i dwa razy cicho zagwizdał. Jedna z infirmerek drugiego oddziału zaraz się zjawiła. Młoda kobieta w ciemnej sukni i w dużym, białym fartuchu i z pękiem kluczy w ręku, stanęła przed doktorem, oczekując rozkazów.
— Idziemy do pokoju № 5 — oświadczył Rittner. — Proszę iść przed nami...
Zawróciła i zagłębiła się w długi korytarz, jaki każdy budynek rozdzielał na dwie połowy. Po prawej i lewej stronie były drzwi ponumerowane i opatrzone okienkami, otwierającemi się na zewnątrz.
— Czy pensjonarka z pod piątego numeru spokojną była od ostatniej mojej wizyty? — zapytał Rittner infirmerki.
— Tak, panie doktorze... Nie ruszyła się nawet... Zdaje się, że śpi...
— Otwórz pani okienko — powiedział Rittner, przystając przed drzwiami celi.
Infirmerka poszukała pomiędzy kluczami pewnego rodzaju wytrycha, który służył do wszystkich zamków i otworzyła nim okienko bez najmniejszego hałasu.
Doktor zbliżył się i spojrzał w głąb pokoju.
— Śpi — odezwał się po cichu do młodej dziewczyny. — Proszę, niech pani nie krzyknie przypadkiem... Trzeba panować nad sobą!
Dziecko przylepiło twarz do otworu i wstrzymując oddech, chciwie wpatrywało się w matkę.
Joanna na wpół leżąca w dużym fotelu na wprost drzwi, z rękami skrzyżowanemi na piersiach, zasypiała głęboko. Miała na sobie biały, wełniany szlafroczek, na który spadały, jak złota kaskada, bujne sploty jasnych jej włosów. Kościana białość policzków nadawała jej piękności wyraz dziwny i przerażający prawie. Pod oczami widać było grube, sine obwódki, a usta były całkiem bezkrwiste. Gdyby nie lekkie falowanie piersi, możnaby ją wziąć było za umarłą. Przez parę minut Edma pożerała matkę oczyma. Nagle cofnęła się od okienka, zbliżyła się do Rittnera i ujęła go za ręce.
Doktorze — powiedziała — widziałeś, że byłam spokojną, iż potrafię panować nad sobą. Ani jednem słówkiem, ani drgnięciem jednem nie zdradziłam wzruszenia, żaden okrzyk nie wydał mojej boleści. Widzisz pan, że możesz na mnie liczyć.
— To też, proszę pani — odrzekł Rittner — zrobiłem wszystko, co do mnie należało, aby pani zadość uczynić.
— Na życie mojej matki zaklinam pana, a jednocześnie przysięgam, że nie wymówię ani słowa, nie westchnę, jednej łzy nie uronię... ale... doktorze, każ mi drzwi otworzyć.
Mówiąc to, Edma była bladą, tak bladą może, jak jej matka, spojrzenie jednak miała całkiem spokojne, a głos zupełnie pewny.
Pan Delariviére zadrżał.
Doktor i Fabrycjusz spojrzeli po sobie zdumieni.
— Czego też pani żąda! — mruknął Rittner, którego po raz już drugi zwykła krew zimna opuściła.
— Proszę pana, abyś mi kazał te drzwi otworzyć.
— Ależ, proszę pani, to niepodobna!
— Mówiłeś mi pan to samo przed chwilą, kiedy chodziło o pokazanie mi matki. A jednakże pozwoliłeś!.. I teraz musisz pozwolić.
— A gdybym pozwolił, cóż pani zrobić zamierza?
— Chcę pocałować mamę, albo raczej dotknąć się ustami jej czoła i włosów. Tak lekko, że nie poczuje nawet. Oto, o co cię proszę, doktorze. Otwórz mi te drzwi!
— Edmo!.. Edmo!... zmiłuj się! — szeptał pan Delariviére. — Bądź rozsądną. Pamiętaj, że pan doktor uprzedził o niebezpieczeństwie.
— O! — odrzekła Edma — niech się ojczulek nie obawia! Czyż jabym chciała zabijać matkę moją... Powtarzam, że nie przerwę jej snu!... Doktorze! na Boga, każ mi drzwi otworzyć!
Rittner spojrzał znowu na Fabrycjusza. Młody człowiek odpowiedział wzruszeniem ramiom, które można było sobie tłómaczyć:
— Pozwól, niech robi, co jej się podoba...
Rittner tak to przynajmniej zrozumiał, bo odezwał się do infirmerki:
— Proszę otworzyć |
Ta ostatnia wzięła klucz z pęka, który zawsze miała przy sobie i otworzyła.
Joanna ani się poruszyła.
Edma stanęła na progu. Rittner przytrzymał ją za rękę i szepnął do ucha:
— Nie zapominaj pani, że gwałtowne przebudzenie mogłoby być dla chorej śmiertelne.
Młoda dziewczyna skinęła głową na znak, że dobrze o tem pamięta, i na paluszkach po dywanie, który głuszył jej stąpanie, weszła do pokoju i podeszła do fotelu, w którym spoczywała Joanna.
Na twarzach czterech osób za drzwiami pozostałych, wybijały się w tej chwili cztery całkiem odmienne wyrazy. Fizjognomja Fabrycjusza wyrażała ponurą obawę — to też rzucał on na doktora piorunujące spojrzenie.
Rittner wcale go nie zrozumiał. Jego poruszenie ramion nie miało bynajmniej znaczyć: „Pozwól, niech robi, co chce“, ale przeciwnie: — „Nie ulegaj jej kaprysom i nie wpuszczaj do celi“.
Rittner patrzył się z ciekawością, jak gdyby miał asystować przy jakiem ciekawem doświadczeniu.
Infirmerka przyzwyczajona do scen dramatycznych, dosyć zwykłych w domu zdrowia, śledziła obojętnem okiem poruszenia Edmy. Pan Delariviére uchwycił się drzwi oburącz, a żyły wystąpiły mu na skronie i w miarę, jak córka zbliżała się do matki, zdawało mu się, że traci przytomność...
Zaledwie trzy kroki oddzielały Edmę od Joanny.
Postąpiła jeszcze dwa kroki i padła na kolana, zakreśliła nad chorą znak krzyża świętego i zaczęła się modlić gorąco. Poczciwe dziecię z głęboką wiarą błagało Boga, aby okazał wszechmoc swoją i swoje miłosierdzie. Pan Delariviére przykląkł również na progu i modlić się zaczął. Fabrycjusz mimowolnie przejęty uroczystością chwili, schylił kornie głowę
Kiedy Edma skończyła krótką a gorącą modlitwę, podniosła się, oparła jedną ręką o poręcz fotelu, pochyliła się nad matką i delikatnie ucałowała promienie jej włosów, opadające na czoło. Dotknięcie usteczek Edmy, lubo nadzwyczaj delikatne, wywarło jednak swój skutek. Obłąkana wstrząsła się całem ciałem, jakby prądem elektrycznym dotknięta. Otworzyła oczy, jęknęła głucho i podniosła się z fotelu. W oczach miała wyraz jakiś szczególny.
Edma zadrżała.
— Oto czego się obawiałem! — mruknął Frantz Rittner.
— Co robić? — zapytał go pocichu Fabrycjusz.
— Milczeć! — rozkazał doktor.
Panu Delariviére zdawało się, że już kończy.
Infirmerka była gotową do pomocy, gdyby kryzys przeszedł w gwałtowną furię.
Edma nieruchoma, milcząca, wyciągnęła do matki ręce jak do modlitwy złożone. Joanna wlepiła oczy w córkę. Czoło miała zmarszczone, a ustami poruszała, możnaby powiedzieć, że jakaś wielka praca odbywała się w jej mózgu.
— O! gdyby Pan Bóg cud uczynił! — myślała Edma — o gdyby mnie mama poznała!
Nagle chora odwróciła się od córki, spojrzała na tych, co stali w progu, obejrzała cały pokój i wzrok jej zatrzymał się na zakratowanem oknie, przez które fale jesiennego słońca wpadały do pokoju. Podeszła do tego okna wolno, krokiem lunatyczki, zrobiła gest taki, jak gdyby je otwierała, potem pochyliwszy trochę głowę, zdawała się chwytać uchem hałas jakiś, przez nią tylko słyszany, a blada jej twarz wyrażała głęboką uwagę. Poruszała ciągle ustami i ciągle szeptała jakieś słowa, najprzód niewyraźne, jak gaworzenie małego dziecka, potem coraz głośniejsze, które już można było zrozumieć.
— Słuchaj! — mówiła — słuchaj! Co znaczy ten jakiś hałas? co znaczy ten stuk monotonny, tak ponuro rozlegający się wśród nocy!... Nic nie wiesz? No to patrz... to zrozumiesz... Widzisz tych czarnych ludzi, co się kręcą przy blasku pochodni? — To pomocnicy kata stawiają gilotynę... Patrzaj.. posłuchaj jeszcze... tłum się teraz uciszył... koła turkoczą po bruku... wóz więzienny się zatrzymuje... skazany wchodzi na szafot... skazany... skazany... człowiek, który ma umierać...
Umilkła. Odwróciła oczy od okna i wpatrywała się w dywan rozesłany pod swemi nogami. Ohydna scena, jakiej była świadkiem, ciągle jej stała przed oczyma.
— Człowiek, który ma umierać — powtarzała — któż on jest? Gdybym mogła spojrzeć na jego twarz... Ale nie mogę... nie mogę... Pomiędzy nim a mną stoi ksiądz... Ah! ksiądz się usuwa... Widzę tego człowieka!... Boże Wielki!...
To on... To on!.. Nieprawdopodobne to, a jednakże prawdziwe.. To on!.. będzie mówił... Co za cisza!... mówi... Niewinny!... Wiedziałam o tem!... Słyszycie, on jest niewinny! Nie zabijajcie go! nie zabijajcie!.. Kat go porywa!.. To nikczemność!... To zbrodnia!... Niewinny ma umrzeć, głowa niewinnego ma paść z ręki kata... Nie!... nie!... nie!...
Zmordowała się; głos świszczący wychodził z zaciśniętego jej gardła, wielkie krople potu wystąpiły na czole, machała rękami w powietrzu.
— Wszyscy go opuszczają! — mówiła nieszczęśliwa — wszyscy... Ale ja go będę bronić!... Kacie, ja ci wyrwę twoją ofiarę...
I w napadzie szału targała prześliczne włosy, jakby walcząc zacięcie z niewidzialnym przeciwnikiem. To się przyczaiła, jak makolągwa, to ciskała, jak pantera, odbijała się o ściany, jęczała, wydawała jakieś okrzyki, to niby zwycięskie, to niby zwyciężona, ale zadziwiająco silna w swej sile nerwowej.
Nagle przypadek tej imaginacyjnej walki postawił ją naprzeciw córki. Stanęła dysząca i z wyrazem wściekłej nienawiści krzyknęła:
— Jesteś kacie!... nie ujdziesz mi już; już mi się nie wymkniesz! I rzuciła się na Edmę, która stała osłupiała z przerażenia i nawet nie usiłowała usunąć się, aby uniknąć spotkania.
Biedne dziecko znalazło się w niebezpieczeństwie. Czuła już gorący oddech chorej. Jej zaciśnięte palce miały ją pochwycić za gardło i zdusić.
Piekielna radość zabłysła w oczach Fabrycjusza... Ale Frantz Rittner rzucił się jak piorun pomiędzy matkę a córkę. Pochwycił Joannę za ręce, pomimo, że się wyrywała i wpatrzył się w nią magnetycznym wzrokiem pogromcy, poskramiającego dzikie zwierzę i zmusił do tego, że zmęczona i zdyszana padła na fotel, a w kilka minut po ohydnej scenie już spała.
— Skończone! odezwał się wtedy. — Kryzys już minął. Ale pani nigdy nie widziała śmierci tak z zbliska.
— Widocznie — pomyślał sobie Fabrycjusz w największej pasji — ten głupiec Rittner popełniać będzie dzisiaj wszelkiego rodzaju niezręczności! Gdyby był się powstrzymał, byłaby matka oswobodziła mnie od córki i cały majątek wuja należałby do mnie tylko samego.
Pan Delariviére chwycił w objęcia omdlewającą prawie Edmę i przycisnął do serca.
Joanna, leżąc w fotelu, trzęsła się jak w febrze. Obłąkanie zmieniło teraz charakter. Wszelka złość zniknęła z twarzy, a zastąpił wyraz głębokiej boleści.
— Pan Bóg nie ma litości! — szeptała — zabili niewinnego.
Łzy zalewały jej twarz, głośne łkania wydobywały się z piersi i zakończyły się wybuchem śmiechu.
— Za pięć minut będzie zupełnie spokojną — odezwał się Frantz Rittner. — — Nerwy zostały podrażnione, nastąpi zaraz sen. Gorzko wyrzucam sobie moją słabość. Nie byłoby tego wszystkiego, gdybym był się oparł niedorzecznym prośbom, jak powinienem był uczynić... Idźmy już... Dla umysłowo chorych samotność jest najlepszem lekarstwem.
Bankier pospiesznie wyprowadził, albo raczej wyniósł córkę z pokoju, który teraz bardziej jeszcze wydał mu się podobnym do grobu.
Frantz poszedł za nimi, a infirmerka zamknęła po cichutku drzwi i okienko... Wszyscy czworo wracali wolno do salonu gościnnego, nie mówiąc do siebie ani słowa. Edma, jak śmierć blada, ledwie była w stanie utrzymać się na nogach, wielkie łzy spływały po jej policzkach.
— Pani jest bardzo osłabioną — rzekł doktor — przyrządzę zaraz lekarstwo, które panią wzmocni natychmiast
Wszedł do małego laboratorjum obok gabinetu i wróciwszy zaraz, niosąc na tacy szklankę, napełnioną jakimś płynem czerwonawym. Podał to młodej dziewczynie.
Edma wypiła napój do ostatniej kropelki i zaraz lepiej się poczuła. Odetchnęła swobodniej; twarz się jej zarumieniła.
— Niech się pani zanadto nie niepokoi — rzekł Rittner — atak, jakiegoś była pani świadkiem, atak wywołany przez pani naleganie, a moją nieostrożność, jest naturalną zupełnie rzeczą w stanie naszej chorej. Ale żadnych to złych następstw nie spowoduje. Stan chorej jest jednakowy, nie pogorszył się wcale.
Czy zatem — zapytał bankier głosem wzruszonym — można mieć jeszcze jakąkolwiek nadzieję?
— Naturalnie.
— Czy przypuszczasz pan zawsze, że wyzdrowienie jest możebne? — To samo, co myślałem wczoraj, myślę i dzisiaj.
— O! jakże mnie pan pociesza, mówiąc w ten sposób — wykrzyknął starzec — ja wszystko miałem za zupełnie stracone.
Frantz Rittner ujął pana Delariviére pod rękę i poprowadził we framugę okna, tak, żeby przez niego tylko być słyszanym.
— Nic nie ma straconego, słowo honoru panu daję, ale muszę panu powiedzieć coś innego. Córka pańska wzbudza we mnie pewną obawę. Jej wrażliwa nerwowa natura, podobna bardzo do matki. Spotkał ją przed chwilą cios okropny, gdyby pozostała pod jego wrażeniem, byłoby to bardzo dla niej szkodliwem.
— Oh! Boże — zawołał wystraszony starzec — czyż mam się także o Edmę obawiać?
Doktor Rittner potrząsnął głową.
— Nie alarmuj się pan bez powodu, podobnego rodzaju zło, łatwe jest do zwalczenia, jeżeli się do niego zabierzemy dosyć wcześnie. Staraj się pan wybić z głowy córki nieustanną myśl o matce, a wszystko będzie dobrze.
— Wybić jej to z głowy! — powtórzył pan Delariviére — a jakimże sposobem? Jakim?
— Rozrywkami.
— Rozumiem pana — mruknął bankier — ale ten prosty na pozór sposób jest w rzeczywistości bardzo trudnym do wykonania.
— Dlaczego?
— Po okropnej scenie, jakiej byliśmy świadkami i w usposobieniu umysłowem, w jakiem znajduje się biedne dziecko, czyżby chciała przystać na rozrywki?
— Potrzeba ją zmusić do tego.
— Ależ panie, czyż ja mogę narzucać jej zabawy, czyż mogę ją prowadzać na zebrania, skoro oboje nosimy w sercach żałobę po żyjącej nieboszczce.
— Nie mówię wcale o zabawach publicznych — odrzekł doktor — obecność pańska byłaby na nich w tej chwili niewłaściwą, przyznaję. Potrzeba tylko unikać samotności, utrzymywać stosunki z bliskiemi znajomymi i zajmować umysł panny Edmy rzeczami, które tak lubią młode dziewczęta.
Stroje, konie, muzyka, sztuki piękne. Majątek pański pozwala wszak na to wszystko?
— Dziękuję ci za tę radę doktorze, i obiecuję zastosować do niej w zupełności.
— Przysyłaj mi pan codzień swojego siostrzeńca — ciągnął dalej Frantz Rittner. — Niech on donosi panu o zdrowiu pańskiej żony, ale sam nie przychódź pan tutaj, dopóki pana nie zawezwę. Rezultaty jakiej nowej nieostrożności mogą być zgubne — jak miałeś pan dowód przed chwilą.
Pan Delariviére obiecał się zastosować i wszyscy troje opuścili dom zdrowia.
— Gdzie teraz jedziemy, kochany wuju? — zapytał Fabrycjusz, skoro wsiedli do powozu.
— Najprzód do jakiego magazynu modnego. Musisz znać jaki?
— Z reputacji znam.
— Zawieź nas do najsławniejszego; twoja kuzynka potrzebuje z pół tuzina kostjumów.
— Ojcze — szepnęła nieśmiało Edma — gdybyś chciał zrobić mi przyjemność, odłożylibyśmy to na później.
— Dlaczego masz odkładać kochanko?
— Czyż to stosowna chwila do zajmowania się toaletami?
— Dobrze, zgaduję twoją myśl i oto, co ci odpowiem. Życzę sobie, aby ukochana twoja matka, gdy powróci do nas, co niezadługo nastąpi, mogła być dumną nietylko z twojej piękności, ale i z twojej elegancji. Czyż nie mam racji?
— Skoro ojciec sobie życzysz, to obstalujemy kostjumy... Ale będę je nosiła dopiero wtenczas, kiedy mama będzie mogła je widzieć.
Narada w magazynie trwała przeszło godzinę. Szło o wybór materjałów, kolorów i fasonów, co nie było rzeczą małej wagi. Edma bezwiednie prawie, zapomniała chwilowo o bolesnych swoich myślach, i pensjonarka zaledwie wczorajsza, dała dowód i wybornego gustu i niezwykłego taktu.
Fabrycjusz zapytał znowu wuja:
— A teraz gdzie pojedziemy?
— Do mojego bankiera, a jednocześnie starego przyjaciela... — odpowiedział pan Delariviére. Potrzebuję pieniędzy na zapłacenie za Neuilly.
— Tak jest — odrzekł młody człowiek i wydał rozkaz stangretowi.
Dom bankierski Jakóba Lefèbre mieścił się w wielkim pałacu przy ulicy Saint-Laresse, biura zajmowały cały parter. Pan Delariviére wysiadł z powozu z córką i siostrzeńcem. W przedsionku szwajcar w czarnem ubraniu i w trzewikach ze srebrnemi sprzączkami zapytał go:
— Do kogo pan ma interes — do kasjera, do prokurenta, czy do samego pana Lefèbre.
— Do samego pana Lefèbre — odrzekł przybyły... — proszę mu podać tę kartę.
Naczelnik wielkiego domu, znany dobrze w całym Paryżu, pracował w swoim gabinecie. Przeczytawszy nazwisko wypisane na bilecie, wykrzyknął radośnie:
— Maurycy Delariviére!... proś natychmiast...
I wyszedł na spotkanie gościa i pochwycił go za ręce, a silnie je ściskając, powtarzał wzruszony:
— Jakto, to ty mój stary towarzyszu!
— Kochany mój przyjacielu, — odezwał się pan Delariviére — wizyta moja dzisiejsza ma cel dwojaki, najpierw chciałem cię widzieć, powtóre wziąść trochę pieniędzy...
— Doskonale... Wiele potrzebujesz?
— Większą trochę sumę... osiedlam się w Paryżu!
— Przepyszna nowina! Więc likwidujesz się w Nowym Jorku?
— Tak...
— Bardzo jestem z tego szczęśliwy! Nie będę potrzebował czekać znów dwóch lat na to, żeby cię zobaczyć!
— Będziemy się widywać bardzo często... Nabywam sobie dom, a Fabrycjusz podjął się urządzenie wszystkiego i instalacji. Jestem mu za to bardzo wdzięczny. Proszę cię więc, dawaj mu do dyspozycji, wiele będzie potrzebował. Otwieram mu kredyt u ciebie.
— Do jakiej wysokości?... Kredyt nieograniczony.
— Dobrze. A dałeś mu pełnomocnictwo stosowne.
— Nie jeszcze, ale dam mu je zaraz.
— Konieczne to będzie do uregulowania interesów... Tymczasem dam mu na jego podpis.
Jakób Lefèbre wyjął z szuflady biurka książeczkę i podał ją Leclerowi.
— Oto są czeki in blanco, dostatecznem będzie je wypełnić i podać kasjerowi.
Fabrycjusz schował książeczkę do kieszeni z rozkosznym dreszczem.
Pan Delariviére zaczął znowu:
— Kupiliśmy dziś rano prześliczną posiadłość w Neuilly Saint-James i mamy za nią zapłacić dzisiaj wieczorem jeszcze. Potrzeba nam na to trzykroć dwadzieścia tysięcy franków.
— Dostatecznem będzie napisać czek...
— Czy nie masz rachunku mego pod ręką? zapytał wuj Fabrycjusza.
— Mam go w pamięci.
— Na jaką sumę zapisany jest mój kredyt w twoich książkach?
— Na trzy miljony sześć kroć dwadzieściapięć tysięcy franków... Czy nie życzysz sobie z jakich stu tysięcy franków w biletach bankowych?
— Nie... nie potrzebuję pieniędzy.
— A ty Fabrycjuszu?
— Ja proszę... Będę miał różne rachunki do płacenia.
— Wychodząc odemnie, wstąpisz zatem do kasy...
Jakób Lefèbre napisał na kawałku papieru:
„Wypłacić sto tysięcy franków z rachunku Delarivićre na podpis Leclére“.
I podpisał się.
— Oto są żądane sto tysięcy franków — proszę cię, Fabrycjuszu.
Ten ostatni złożył papier we czworo i wstał z fotelu.
— Wychodzisz? — zapytał go pan Delariviére.
— Tak wuju... muszę pójść zaraz do notarjusza na bulwar Haussmana.
— Czy to już czas?
— Jeszcze nie, ale muszę zobaczyć się z tapicerem, potem powoźnikiem i handlarzem koni; muszę także wyszukać stangreta, kamerdynera, lokaja, kucharza, pokojówek, parę służących, ect.
— Prawda... widzę, że pamiętasz o wszystkiem. Idź więc, jestem pewny, że wszystko, cokolwiek zrobisz, będzie zrobione jak najlepiej...
— A nie zapominaj, że siadamy do stołu punkt o wpół do ósmej — odezwał się Jakób Lefèbre.
— Niech się pan nie obawia...
— Więc do wieczora...
— Do wieczora...
Fabrycjusz podał rękę wujowi, kuzynce i bankierowi, wstąpił do kasy, wziął sto tysięcy franków i obładowany tą sumą i książeczką czekową, udał się na ulicę La Rochefoucauld, gdzie mieszkała Matylda Jancelyn. Po drodze wstąpił do jubilera.
Z chwilą rozpoczęcia nowego życia uważał za konieczne zerwać ze swoją kochanką.
Zerwanie, jak się o tem przekonamy wkrótce, miało być tem łatwiejsze, że Matylda ze swej strony także pragnęła go bardzo.
Poprosimy naszych czytelników na ulicę Rochefoucauld, do mieszkania na drugiem piętrze, w dość ładnym domu.
Matylda na wpół leżała na szezlongu w małym buduarze, którego ściany i sufit obite były materją blado-niebieską w popielate pasy i pączki róż, na kolanach trzymała otwartą książkę, ale jej nie czytała. Zamyśliła się a w jej marzeniu przesuwał się obraz wice-hrabiego Pawła de Langeais.
Młody ten człowiek kończył rok dwudziesty trzeci; był on wspólnikiem i towarzyszem z lat dziecięcych małego barona Pascala de Landilly. Stawszy się panem znacznego majątku po śmierci ojca, pospieszył zamieszkać w Paryżu, ażeby prowadzić życie wystawne. Chociaż żył w świecie, gdzie się najlepiej bawią, to jest pomiędzy młodzieżą elegancką, wielka zachodziła różnica pomiędzy nim a przyjacielem jego. Nie dał się nigdy porwać szałowi zabaw, umiał zawsze panować nad sobą. Nawet w namiętnościach zachowywał pewne zimne zastanowienie. Przedewszystkiem od kobiet trzymał się trochę z daleka. Był wspaniałomyślnym i jednocześnie wyrachowanym.
Paweł Langeais, pomimo pozorów światowca, zachował jeszcze sporą dozę nieśmiałości. Brakowało mu jeszcze tej pewnej swobody wytrawnego eleganta. Zobaczywszy kilka razy Matyldę w lasku i w teatrze, zajął się tą ładną osóbką i szukał z nią spotkania. Ale nie wiedział, w jakiby ją sposób zaczepić.
Pewnego razu spotkał ją przypadkiem w towarzystwie panny de Cèvrac, właściwie Gerlache i przyjaciela swego małego barona Pascala de Landilly. Skorzystał z okazji i kazał jej się zaprezentować.
Przyjętym został bardzo łaskawie. Matylda przyzwyczajona przez Fabrycjusza do traktowania brutalnego, oczarowaną została tym prawie szacunkiem, jaki jej okazywał prawdziwy gentelman. Otrzymywała też od niego co rano przepyszny bukiet.
Fabrycjusz coraz stawał się chłodniejszym.
Matylda obrażona marzyła już o zemście jakowej. Otóż narzędzie tej zemsty zjawiło się w postaci pięknego paniczyka, dobrze urodzonego, dobrze wychowanego, bardzo grzecznego, a nadewszystko bogatego.
Matylda wiedziała, że Paweł jest nieśmiałym. Dla dowiedzenia mu, że serce jej zupełnie wolne, nie pominęła żadnej okazji. W wilją wyjazdu do Melun, na śniadaniu u Adeli na którem był także pan Paweł Langeais, zaczęła opowiadać z zachwytem o ślicznym garniturze, jaki przed paru dniami oglądała u złotnika przy ulicy la Paix. Tak on jej zawrócił głowę, że formalnie nie mogła sypiać po nocach.
— Dlaczegoż więc, moja kochana — odezwała się Adela — nie poprosisz o niego Fabrycjusza. Obowiązkiem jego uprzedzać twoje życzenia..
Paweł słuchał z brwią namarszczoną.
— Ja miałabym żądać od Fabrycjusza klejnotów za dwadzieścia pięć tysięcy franków! Widać, że wcale go nie znasz, moja droga! Fabrycjusz to szczyt egoizmu, to skąpiec najobrzydliwszy! O! bardzo się na nim zawiodłam.
I głęboko westchnęła.
Powróciwszy do Paryża, wielce jak wiemy oburzona, bo Leclére opuścił ją, pozostał w Melun i oddał się na usługi wujowi, znalazła w swoim buduarze oprócz zwykłych bukietów, przynoszonych w jej nieobecności, papierek różowego koloru i bilet wizytowy. Papierek różowy był to czek na dwadzieścia pięć tysięcy franków na jeden z domów bankierskich Paryża, płatny na okaziciela. Na bilecie wizytowym, naturalnie Pawła de Langeais, mieściły się te ołówkiem skreślone słowa:
„Oby pani raczyły sprawić klejnoty z ulicy de la Paix taką radość, z jaką ja je pani ofiaruję“.
— To mi prawdziwie grzeczny chłopiec ten Paweł — pomyślała Matylda. — Słowo honoru daję, że mi serce dla niego zabiło. Czyżbym się zakochała przypadkiem? No?... dlaczegożby nie! Byłoby to dziwne, ale może i zabawne!
Wsunęła bilecik za stanik, a różowy papierek schowała do szufladki. W chwili, gdy zadumaną Matyldę zastaliśmy w jej buduarze, mogła być godzina czwarta po południu. W przedpokoju rozległ się dzwonek.
Zadrżała.
— Gdyby to był Paweł — szepnęła — bardzo bym mu była rada!
Pokojówka ukazała się we drzwiach.
— Kto tam? — zapytała żywo blondynka.
— Brat pani.
— Proś — odrzekła Matylda z widoczną niechęcią.
Renè Jancelyn wszedł do pokoju.
— Jak się miewasz, kochana siostrzyczko? — zapytał, siadając. — Ni źle, ni dobrze — odpowiedziała Matylda, prawie zadąsana.
— Zapewne nie mnie się spodziewałaś?
— Nie spodziewałam się nikogo.
— Widziałaś się dziś z Fabrycjuszem?
— Nie widziałam go ani wczoraj, ani dzisiaj i spodziewam się, że w przyszłości będę go widywać bardzo rzadko.
— Cóż to za nieporozumienie?
— Nie, proste tylko rozstanie. Fabrycjusz ma obowiązki do spełnienia; odtąd poświęcać się będzie swojemu wujowi z Nowego Jorku i swojej ciotce... tej warjatce z Melun: pozostawiam go jego losowi.
— Tem gorzej!
— Dleczego?
— Fabrycjusz był dobry chłopak.
— Nie tak znów bardzo dobry, jak ci się zdaje, mój kochany.
— Kochaliście się...
— Tak się nam przynajmniej zdawało, ale nie byliśmy tego pewni. Łańcuch, gdy zostanie zerwany, ulży nam obojgu.
— Czy chcesz być szczerą ze mną siostrzyczko?
— To zależy... Otwartość nie zawsze wychodzi na dobre.
— W tym wypadku szkodliwą być nie może. Ponieważ radabyś zerwać z Fabrycjuszem, pozwalam sobie przypuszczać, że gra tu jakaś nowa miłość, trzymana dotąd w tajemnicy.
— No, a gdyby tak było?
— Tak jest, siostrzyczko. Mogę ci wymienić nawet nazwisko szczęśliwego rywala.
— Nie wierzę! — Paweł de Langeais.
Matylda zaczerwieniła się i nic nie odpowiedziała.
— Więc go kochasz? — zapytał René z pieczołowitością ojcowską.
— Przynajmniej boję się o to — westchnęła dziewczyna.
— Czy on na serjo myśli o tobie?
— Bardzo na serjo! — zawołała Matylda z zapałem.
— Skądże wiesz o tem?
— Mam tego dowody.
— Jakie?
— To nie należy do ciebie! — odrzekła, śmiejąc się Matylda. — Ale chcesz mi zrobić pewną przysługę?
— I owszem.
Podniosła się, dostała czek z szufladki i podała bratu takowy.
— Zrób mi tę grzeczność i podnieść jutro za mnie te pieniądze. Gdy młoda, przystojna kobieta zjawia się z przekazem, wszyscy urzędnicy przypatrują się jej i szepcą. To ogromnie nieprzyjemnie.
Oczy Renègo zabłysły.
— Zrobię chętnie — odrzekł, biorąc różowy papierek, a przypatrzywszy mu się, dodał z uśmiechem: — Ha! ha! dwadzieścia pięć tysięcy franków! Miałaś racją! To chłopak, co zna się na rzeczy! Teraz nie dziwię się już, że biedny Fabrycjusz stracił twoje łaski. Nie zdziwię się, gdy mu drzwi zamkniesz przed nosem...
— Wcale nie, przyjmować go będę chętnie, ale tylko jako znajomego.
— Masz rację, nie trzeba nigdy zrywać ze swoimi dawnymi przyjaciółmi. W danym razie mogą się jeszcze na co przydać. Bądź uprzejmą dla niego. Gdybyś go odrazu odstręczyła, byłby wściekły i do mnie miałby złość także. A ja mam powody, ażeby być z nim jak najlepiej.
— Bądź spokojny. Zrobię mu prawdziwą przysługę, powracając wolność. Pozostaniemy najlepszymi przyjaciółmi na świecie.
— O której godzinie mam ci przynieść jutro pieniądze?
— Przed południem.
— O jedenastej będzie dosyć wcześnie?
— W samą porę.
— A więc czekaj mnie o jedenastej. Zjem z tobą śniadanie, jeżeli będziesz sama, ma się rozumieć.
— Będę sama z pewnością.
Renè wstał.
— Odchodzisz?
— Tak, wstąpiłem po to tylko, ażeby cię zobaczyć, mam dużo interesów do załatwienia. Dowidzenia zatem, do jutra kochana siostrzyczko.
— Dowidzenia, do jutra!...
W pięć minut po odejściu Renègo po raz drugi rozległ się dzwonek.
Matylda zadrżała znowu.
— Ah! — szepnęła, a serce silniej jej zabiło — tym razem to napewno Paweł.
Pokojówka uchyliła drzwi do buduaru.
— Proszę pani, to pan Leclére — powiedziała.
— Poproś do salonu — odrzekła Matylda.
— Dobrze, proszę pani.
— Tem lepiej, że przyszedł — pomyślała Matylda. — Wyborna sposobność do zerwania.
Poprawiła w lustrze rozrzucone włosy i poszła do gościa.
— Jakto! to ty, mój kochany! — wykrzyknęła z ironją. — Wiesz, że wcale nie rachowałam na to, ażeby cię jeszcze zobaczyć!
Fabrycjusz przybrał wyraz melancholiczny.
— Kochana Matyldo — odpowiedział z westchnieniem — nie rób mi niesłusznych wymówek. Ja raczej na politowanie niż na wymówki zasługuję i proszę cię o kilka chwil dla siebie. Chcę pomówić z tobą poważnie.
Młoda kobieta skinęła główkę. Fabrycjusz mówił dalej:
— Gdybym mógł iść za głosem mojego serca, jedynem byłoby marzeniem mojem, zostać przy tobie. Na nieszczęście tak nie jest. Nie mam majątku, nie mam stanowiska, a dochodzę do wieku, w którym człowiek o zdrowych zmysłach musi myśleć o przyszłości. Niespodziewane zbliżenie się z rodziną, katastrofa, jaka dotknęła mojego wuja, zmuszają mnie do wejścia na inną zupełnie drogę.
— Po co tyle gadaniny, mój kochany Fabrycjuszu, jedno słowo byłoby dostateczne. Powiedz poprostu, że chcesz mnie porzucić.
— To konieczność niestety! — mruknął Fabrycjusz z nowem westchnieniem. — Ulegam jej, ale ile mnie to kosztuje.
— Przychodzisz oznajmić mi o zerwaniu w chwili właśnie, kiedy szukam sposobu, jak ci oznajmić, że nie możemy nadal widywać się tak często.
— Naprawdę? — zapytał młody człowiek.
— Daję słowo. Znasz mnie, że nie lubię kłamać.
— Sądzę jednak, że pozostaniemy przyjaciółmi, skoro inaczej być nie może.
— Liczę na to.
— I przyjmiesz zapewne chętnie tę małą pamiątkę, jaką ci chcę ofiarować w nadzieji, że ci szczęście przyniesie.
Powiedziawszy to, siostrzeniec bankiera wyjął z kieszeni pudełko, nacisnął sprężynę, a wewnątrz na niebieskim aksamicie ukazała się bransoleta porte bonheur, ozdobiona trzema dużymi brylantami. Zapłacił przed chwilą za to cacko okrągłe pięć tysięcy franków.
Matylda klasnęła w ręce.
— Ah! jakież to prześliczne! — zawołała.
Rozmowa, prowadzona po przyjacielsku; trwała jeszcze chwil kilka, poczem oboje rozeszli się, podawszy sobie ręce.
Wyszedłszy od Matyldy, Fabrycjusz udał się na bulwar Haussmana pod № 92.
Notarjusz otrzymał bilecik, przyniesiony przez ogrodnika i czekał już z gotowym aktem sprzedaży.
Leclére nie mając pełnomocnictwa, nie mógł podpisać tego aktu, ale dał czek na trzykroć dwadzieścia tysięcy franków i otrzymał pokwitowanie.
Pan Delariviére, mógł wejść w posiadanie willi, kiedy mu się tylko podobało. Było już wpół do siódmej, gdy młody człowiek wyszedł od notarjusza.
— Do parc de Princes — powiedział do stangreta, wsiadłszy z powrotem do powozu. — Tylko jedź prędko, dostaniesz sto sous na piwo.
Zachęcony tą obietnicą, stangret nie żałował wcale bata.
O siódmej minut dwadzieścia, biedne zwierzę, okryte pianą, zatrzymało się przed sztachetami willi, oznaczonej № 7.
Pani Lefébre w towarzystwie Edmy przyjęła Fabrycjusza w salonie.
Dwaj starzy przyjaciele rozmawiali, spacerując po ogrodzie, o różnych operacjach bankowych.
Leclére poszedł przyłączyć się do nich.
— A cóż — zapytał pan Delariviére — skończone?
— Skończone wuju. Oto pokwitowanie notarjusza. Pozostanie ci tylko podpisanie aktu, a przedewszystkiem plenipotencji, jaką kazałem przygotować na jutro.
— Czy zaraz jutro przenosicie się do willi? — zapytał Jakób Lefèbre przyjaciela.
Pan Delariviére spojrzał pytająco na Fabrycjusza.
— Jeżeli wuj pozwoli — odrzekł tenże — to jeszcze potrzebuję jednego dnia przynajmniej do zupełnego uporządkowania wszystkiego, ale pojutrze...
— A więc za jakie trzy dni złożymy ci wizytę — powiedział bankier.
— A ta sierota, panie Lefébre? — zapytał Fabrycjusz. — Już nam pan nie wspomina o niej. Czy nie dotrzymałbyś pan słowa?
— Aha! mój chłopcze, już widzę, myślisz o niej!
— Przyznaję, że pan mnie zaciekawia.
— Bądź spokojny. Moja prześliczna sierotka nie każe czekać na siebie. Zapewne ujrzymy ją za chwilę.
— Skądże ten cud przybywa?
— Z prowincji; ale już siódma dochodzi, powróćmy do naszych pań.
Dał się słyszeć turkot kół w oddali i zaraz potem zatrzymał się przed willą.
— Zapewne ona — powiedział Jakób Lefébre.
— Jednocześnie prawie otworzyły się drzwi a kamerdyner zaanonsował:
— Panna Paula Baltus.
Jakób Lefébre obserwował go z boku, chcąc osądzić, jakie na nim zrobiła wrażenie ta nowo przybyła.
Spostrzegłszy Fabrycjusza, Paula lekko się zarumieniła.
— A! pan Leclére! — powiedziała.
Młody człowiek skłonił się z uśmiechem. Lekki rumieniec panny Baltus nie uszedł jego uwagi.
— Więc państwo się znacie? — wykrzyknął rozczarowany Jakób Lefébre.
— Miałem honor — odezwał się Leclére — być pani przedstawionym u baronowej Braisne i spotykałem tam panią kilka razy...
— Cztery razy — szepnęła Paula.
— Jednem słowem, że się znacie — odrzekł wesoło bankier. — Tem lepiej. Wszystko pójdzie jak po sznurku.
— Co wszystko? — zapytała, rumieniąc się znowu Paula.
— Sza! nie pytaj o to... To mój sekret...
— Pan kochany, panie Lefébre, jesteś żyjącą zagadką — zauważyła panna Baltus z uśmiechem.
— Tak, tak, zagadką, o rozwiązaniu której dowiecie się któregokolwiek dnia... Tymczasem, kochana córko, pozwól, że ci przedstawię mojego starego, najlepszego przyjaciela: Maurycego Delariviére, bankiera z Nowego Jorku. Na szczęście nasze porzuca on interesa, na których zarobił ze dwanaście miljonów i osiedla się w Paryżu.
Pan Delariviére skłonił się uprzejmie.
Jakób Lefébre wziął za rękę Edmę i mówił dalej:
— Prezentuję ci także córkę mego przyjaciela, kuzynkę Fabrycjusza, milutką Edmę, która będzie w razie potrzeby prześliczną drużką Paulo, polecam Edmę twojej sympatji... Ty, mała Edmo, pokochaj Paulę... bo to serduszko złote... Jestem pewnym, że od dzisiejszego wieczoru zostaniecie najlepszemi przyjaciółkami...
Kamerdyner otworzył szeroko drzwi do stołowego pokoju i zaanonsował:
— Proszę pani, obiad podany...
Jakób Lefébre stał obok Fabrycjusza.
— Podaj jej rękę — szepnął po cichu i popchnął go w stronę Pauli.
Zawahawszy się chwilę, młody człowiek podszedł do panny Baltus. Oczy ich się spotkały z jakimeś szczególnem wzruszeniem, sierota oparła się na ramieniu Lecléra, który poczuł, że drżała. Jego także dreszcz przeszedł.
Pan Delariviére prowadził panią Lefébre, pan domu Edmę.
Zasiedli do przepysznie zastawionego stołu. Nie mamy potrzeby nadmieniać, że Fabrycjusz znalazł się w sąsiedztwie Pauli. Obecność w tym domu siostry zamordowanego Fryderyka zdawała mu się niebezpieczną i źle wróżącą, nie mógł mimo to oprzeć się urokowi, jaki go pociągnął, nie bronił się wcale nowemu uczuciu, jakie nim zawładnęło.
Paula ze swej strony doświadczała bezwiednie takiegoż samego uczucia. Pan Delariviére i Edma nie mogli być weseli, bo mimowoli myśli ich biegały ciągle ku domowi zdrowia w Auteuil, gdzie byli świadkami takiej przejmującej sceny.
Fabrycjusz i Paula sobą byli zajęci.
Obiad był jednakże ożywiony dzięki Jakóbowi Lefébre, którego dobry humor i opowiadanie wesołych anegdotek rozwiały prawie zupełnie posępność współbiesiadników. Po obiedzie podano kawę w ogrodzie zimowym, gdzie wielkie palmy i pnące się rośliny sięgały aż do kryształowego sufitu. Tak samo, jak do stołu, Fabrycjusz podał ramię Pauli. Młoda dziewczyna, opierając swoją rączkę na ręku Lecléra, poczuła, że zadrżał cały.
Fabrycjusz bardzo był wzruszony, ale on przynajmniej wiedział dlaczego.
— Moi przyjaciele — odezwał się Jakób Lefébre — daję wam słowo honoru, że mi słów brakuje na wypowiedzenie, jak szczęśliwym jestem z dzisiejszego zebrania!...
— Rozumiemy doskonale kochanego pana! — odrzekł Fabrycjusz — bo my także jesteśmy uszczęśliwieni!... Co do mnie, przyznaję, że wieczór dzisiejszy to najpiękniejszy wieczór w mojem życiu i na zawsze zachowam go w pamięci...
— Ja zapomniałam prawie o swej żałobie i smutku — szepnęła Paula Baltus. — Nie pamiętam już, kiedy tak się śmiałam, jak dzisiaj...
— O! kochane dziecię! — wykrzyknął bankier, chwytając młodą dziewczynę — co ja bym dał za to, żeby zatrzeć w twoim umyśle wspomnienia nieszczęścia, które cię tak okrutnie dotknęło.
Posłyszawszy słowa bankiera, Fabrycjusz zbladł śmiertelnie, dreszcz przeszedł go od stóp do głowy i potrzebował wielkiej siły woli, aby spokój zachować.
Paula wstrząsnęła głową i odpowiedziała:
— Nie mogę pogrążać się w nieustannej boleści, nie mogę wieczną żałobą odgradzać się od świata. Ale nie licz pan na to, żebym kiedykolwiek zapomniała mego brata. Nie zapomnę go nigdy.
— Nie masz potrzeby go zapominać, kochana Paulo — powiedział Lefébre — ale potrzeba, ażebyś go mogła wspominać bez łez i odnawiania rany bolesnej. Wspomnienie ukochanego nieboszczyka nie powinno ci przeszkadzać w projektach przyszłości.
— A! rozumiem! Pan Bóg da nam sposobność pomszczenia tych, których nam odebrano.
— Bądź ostrożną, moje dziecię — odezwała się żona bankiera — myśl to niebezpieczna, zemsta nie jest dobrym doradcą.
— A zresztą jesteś pomszczoną! — wtrącił znowu Lefébre morderca dług głową zapłacił.
— Czy pewnym pan jesteś tego? — zapytała sierota z dziwnym wyrazem.
— Czyż nie został stracony przed trzema dniami?
— Prawda, że zginął jakiś człowiek, skazany przez prawo! Ale co dowodzi, że człowiek ten był istotnym winowajcą?
Słuchacze Pauli spojrzeli po sobie. Głos sieroty zwykle taki łagodny i harmonijny, stał się nagle ostrym, zgryźliwym i boleśnie podziałał na wszystkich.
Fabrycjusz, trupio blady, czekał niespokojnie, co dalej powie młoda dziewczyna.
— Więc i ona tak samo, jak Klaudjusz Marteau, sądziła, że sprawiedliwość popełniła omyłkę i że prawdziwy winowajca uszedł bezkarnie?.. Czyżby przewoźnik z Melun zbliżył się do panny Baltus i wmówił w nią swoje przekonania? Zdawało się to nieprawdopodobne, ale nieprawdopodobieństwo często staje się prawdą.
Fabrycjusz przeląkł się okrutnie.
— Albo nie rozumiem cię, kochana córko — powiedział Jakób Lefébre — albo źle cię rozumiem. Pytasz się mnie, czy pewny jestem, że to istotny morderca został stracony?
— Tak, któż panu to powiedział i kto panu dowiódł tego?
— Jakto! kto mi powiedział? kto mi dowiódł? — wykrzyknął Jakób Lefébre.
— Tak.
— Ależ wszystko przecie! Słuchamy! — rzekła Paula.
— Najprzód i przedewszystkiem wyrok sądu, wydany przez trybunał po dokładnem przeprowadzeniu sprawy.
— Dowody niedostateczne! Pan Bóg tylko może być nieomylnym. Sędziowie są ludźmi, a zatem podlegają omyłkom. Wydali wyrok z pewnością według swojego sumienia, ale skłoniły ich do tego fałszywe pozory. Winny lub niewinny, skazany i ścięty, miał wspólnika, a ten wspólnik żyje i jest wolny.
— Wspólnik? — powtórzył zdumiony bankier.
— Tak, wspólnik tajemniczy, istnienia którego się domyślam, a który ukrywa się w ciemności. Głos Fryderyka woła do mnie z grobu: „Szukaj mojego mordercy, Paulo, odnaleź go i oddaj w ręce kata. Niech będę pomszczony!“
Sierota wstała z roziskrzonem spojrzeniem, prześliczna w swem uniesieniu. Fabrycjusz udawał zdziwionego, ażeby ukryć przerażenie. Na panu Delariviére, ta silna wiara, to jakby natchnienie młodej dziewczyny, zrobiły silne wrażenie.
— To dziwne! — rzekł — w wigilją właśnie egzekucji rozmawiałem o skazańcu bardzo długo z pewnym młodym, a bardzo uzdolnionym doktorem z Melun.
Serduszko Edmy żywiej zabiło. Młody doktor, którego ojciec wspominał, nie mógł być kto inny, tylko Grzegorz.
Bankier z Nowego Jorku mówił dalej:
Mówiliśmy o tym człowieku, którego miano stracić nazajutrz i dowiedziałem się o nim mnóstwo szczegółów.
Doktor, co do tego prawdopodobnego wspólnika, jest tego samego zdania, co i pani...
Przestrach Fabrycjusza wzmagał się coraz bardziej. Pot występował mu na czoło. Jednakże nie tracił miny.
Co do mnie — rzekł — pozwolę sobie być zupełnie przeciwnego zdania.. Zbrodnia była zupełnie prostą, wcale nie ukartowaną... Jedyną jej przyczyną była kradzież.
— Stanowczo nie! — odrzekła Paula.
— Pugilares został jednakże skradziony...
— Ale nie dla pieniędzy, jakie się w nim znajdowały...
Jakób Lefébre wtrącił się znowu.
— Cóż się więc w takim razie zrobiło z owemi piętnastu tysiącami franków, jakie na kilka godzin przedtem doręczyłem kochanemu Fryderykowi. Schował je przecie do pugilaresu, który odnaleziono w rękach mordercy, z małą tylko resztką, z nic nieznaczącą sumką.
— Co się z nimi stało? — wykrzyknęła sierota. — To właśnie zagadka, której nie potrafiła rozwiązać sprawiedliwość... Ale ja muszę ją rozwiązać!...
— Nie unoś się tak, moje dziecię! — powiedział bankier. — Nabiłaś sobie głowę niepodobnemi do spełniania zamiarami.. Wszystko to mrzonki tylko...
— Ależ — odrzekła Paula — to niepodobne niby przypuszczenie podzielają i inni jednakże... Wszakże dopiero powiedział pan Delariviére to samo.
— To ty — odezwał się pan Delariviére do przyjaciela w wigilją zbrodni wypłaciłeś piętnaście tysięcy franków panu Baltus?
— Około trzeciej po południu — odrzekł Jakób Lefébre.
— Fryderyk zamierzał wyjechać z Paulą do Nicei i potrzebował pieniędzy...
Bankier zwrócił się do Fabrycjusza, który pomimo wzrastającej obawy, zachowywał twarz spokojną.
— Ależ prawda — odezwał się — ty musisz to pamiętać przecie doskonale. Byłeś u mnie w gabinecie w chwili, gdy wszedł biedny Fryderyk...
— Doskonale pamiętam — odrzekł Leclére — uścisnąłem rękę pana Baltusa, który raczył nazywać mnie zawsze swoim przyjacielem... Ażeby panom nie przeszkadzać, poszedłem do pokoiku obok gabinetu, i wziąłem się do pisania pilnego jakiegoś listu...
— Tak, tak — zauważył Lefébre — trochę przed czwartą Fryderyk opuścił mnie bardzo rozgniewany.
— Rozgniewany? dlaczego? — zapytał bezczelnie Fabrycjusz. — Czy co zaszło pomiędzy panami — jakie nieporozumienie w interesach?
— Boże uchowaj!... Moje rachunki są dokładne, ażeby mogły spowodować jakąkolwiek kiedy sprzeczkę. Szło właśnie o ten czek, o którym mówiono przy sprawie... Jednocześnie z biletami bankowemi oddałem Fryderykowi czek, wystawiony przezeń na dwadzieścia tysięcy franków...
Mój kasjer wypłacił go jakiemuś nieznajomemu, na kilka dni przedtem... Otóż ten czek był sfałszowany, albo przynajmniej podrobiony... Fryderyk poznał swój podpis, ale ręka fałszerza wpisała sumę.
— W dniu, w którym dowiemy się nazwiska fałszerza — wtrąciła wolno Paula — będziemy mieli mordercę!
— Otóż — ciągnął dalej Jakób Lefébre — biedny Fryderyk bardzo się uniósł i chciał odwlec swój wyjazd do Nicei, ażeby mieć czas wnieść skargę do prokuratora rzeczypospolitej.
— A wtedy — przerwała sierota — fałszerz, chcąc zniszczyć za jakąbądź cenę oskarżające go dowody, uprzedził brata i zaczekał na niego tam, gdzie popełnioną została zbrodnia... Czyż to nie logiczne?
— Byłoby logiczne, gdyby było możebne — wtrącił Fabrycjusz.
— W czemże tkwi ta niemożebność — zapytała młoda dziewczyna.
— W tem, że fałszerz, aby przygotować zasadzkę, musiałby być powiadomionym o grożącem niebezpieczeństwie...
— Z pewnością, że był powiadomiony...
— Ale przez kogoż na Boga?
— Zapewne przez kogo takiego, którego się nie wystrzegano...
— Kiedy podczas rozmowy pana Baltusa z panem Lefébre nie było nikogo zgoła...
— Pan wszak byłeś, panie Fabrycjuszu, a jednakże nikt pana nie widział...
Leclére umilkł i spuścił głowę. O mało, że się nie zdradził swojem pomięszaniem.
Paula nic na to nie zważała i mówiła dalej:
— Tak, tak utrzymuję i powtarzam stanowczo, że istnieje wspólnik i przysięgam tutaj głośno, tak jak już w głębi serca przysięgłam Fryderykowi, że wykryję tego nędznika i rzucę go katowi.
— Wiesz, kochane dziecię — odezwał się Jakób Lefébre — że twoja egzaltacja zaczyna mnie niepokoić... Sprawiedliwość może poruszać najróżnorodniejszemi sprężynami wielkiej machiny policyjnej... ma agentów bezpieczeństwa, żandarmów, strażników, posiada poważanie i wzbudza ogólną obawę... Wszystko poruszyła, żeby dojść do rezultatu i podług ciebie nic się nie dowiedziała... Czy jesteś silniejszą od sprawiedliwości?
Paula spojrzała na mówiącego i odpowiedziała:
— Sprawiedliwość nie posiada takiej woli, jak moja!
— Wola twoja jest żelazną, wiem o tem dobrze — odrzekł bankier. — Ale na cóż się tu przyda żelazo? Morderca naszego kochanego Fryderyka jest prostym bandytą.. Powiadasz, że miał wspólnika, dobrze! Nie chciał go on wymienić dlatego, iż widząc się straconym, nie chciał go gubić wraz z sobą. Niektórzy łotrzy gotowi do wszelkiej zbrodni, cofają się często przed denuncjacją.
— Ah! — szepnęła młoda dziewczyna — argumenta pańskie zdają się niezaprzeczalne, ale mnie nie przekonają. Ja czuję prawdę...
— Żeby przynajmniej przy przedsiębraniu tej zemsty, o której marzysz, były chociaż najmniejsze dowody, na jakich mogłabyś się opierać... Ale nie!
— Znajdę dowody!
— Gdzie?
— W tych piętnastu tysiącach franków, jakie pan doręczyłeś Fryderykowi w dzień jego śmierci, a także w ukradzionym czeku... Te pieniądze człowiek stracony musiał mieć w ręku... Cóż się z niemi stało? Musiał je oddać, albo odesłać komu i mówił oddając je, albo napisał, odsyłając.
— Kto miał interes w ukradzeniu czeku? Stąd dowiemy się prawdy... Ale żeby śledzić, przypuszczając, że to śledztwo doprowadzi cię do czego, potrzeba wiedzieć nazwisko straconego, a sprawiedliwość napróżno siliła się dowiedzieć...
— Ja będę wiedziała!...
— Jakim sposobem, proszę pani? — zapytał Fabrycjusz.
— Nie mogę jeszcze panu powiedzieć, ale będę wiedziała. A jak tylko dowiem się tego nazwiska, to zaraz dowiem się, kto jest wspólnikiem... czyli prawdziwym mordercą.
Fabrycjuszowi zrobiło się zimno.
Rozmowa ta, jak można się tego domyślać, dziwnie zasmuciła zebranych. Jakób Lefébre spostrzegł to i czemprędzej przerwał milczenie, jakie zapanowało po ostatnich słowach sieroty.
— Jeśli pan sobie życzy, to chętnie — odrzekła młoda dziewczyna, spostrzegłszy zachęcające spojrzenie ojca. — Uprzedzam tylko, że nie jestem w muzyce zbyt silną.
Usiadła do fortepianu, przyznając sobie, że wcale nie jest usposobioną do muzyki.
Ale niestety biedna panienka rozpoczynała ciężką naukę życia, w którem bardzo często konwenans zmusza do uśmiechu, gdy dusza przepełniona jest smutkiem, a oczy wzbierają łzami.
Po przygrywce, w której już czuć było wielką biegłość, Edma zagrała jakiś kawałek, przyjęty ogólnym poklaskiem.
Pan Delariviére czuł się dumnym ze swej córki.
— Żeby Joanna tu była, żeby mogła ją słyszeć, — pomyślał, — dopieroż byłaby szczęśliwą!
Fabrycjusz tylko nic nie słuchał — siedział zamyślony.
Po pierwszym kawałku nastąpił drugi i trzeci.
Czas upływał.
Było już około jedenastej, trzeba się było zabierać do wychodzenia. Paula miała pozostać w Parc des Princes. Pani Lefébre zaprosiła ją na noc. Dopiero nazajutrz miała powrócić do swojej willi nad brzegiem Sekwany.
— Bardzo jestem szczęśliwą, żem pana spotkała u naszych wspólnych przyjaciół, — powiedziała do pana Delariviére. Córeczkę pańską pokochałam jak siostrę i spodziewam się, że i ona dla mnie będzie miała takie samo uczucie.
Edma odpowiedziała szczerem ucałowaniem Pauli.
Panna Baltus zwróciła się do Leclère i podała mu rączkę.
Ten cofnął się mimowolnie — sama myśl dotknięcia szlachetnej ręki siostry zamordowanego Fryderyka przerażała go.
Pewne zdziwienie odmalowało się w oczach sieroty.
Siostrzeniec bankiera zrozumiał niebezpieczeństwo, zapanował nad sobą i wyciągnął drżącą swą rękę.
— Spodziewam się panie Fabrycjuszu, że się zobaczymy jeszcze — rzekła Paula uprzejmie. — Jeżeli przypadek zaprowadzi pana do Melun, pamiętaj pan, że mój dom sąsiaduje z miastem.
Ostatnie słowa wymówiła z naciskiem.
— Będę korzystał z tej łaski, — odrzekł żywo młody człowiek, — i to niezadługo.
— A wiecie państwo — odezwała się znów z uśmiechem Paula — to dzisiaj czwartek, nieprawda:?
— Tak.
— No, to umówmy się na niedzielę.
— Wiejska wycieczka!... Wyborna myśl!... To będzie prześlicznie! — wykrzyknął Jakób Lefébre. — Maurycy, przyjmujesz zaproszenie na pewno — dodał, uderzając po ramieniu starego przyjaciela.
— Pan Delariviére się zgodzi — rzekła sierota — bo by nie chciał mi wyrządzić prawdziwej przykrości.
Starzec chciał odmówić.
W usposobieniu umysłowem, w jakiem był, czuł poprostu wstręt do każdej rozrywki.
Ale przypomniał sobie radę Rittnera. Koniecznie potrzeba było rozrywki dla Edmy, wahanie się było niepodobnem.
— Niech pani liczy na mnie — odpowiedział. — Ja i córka z przyjemnością skorzystamy z uprzejmego zaproszenia...
Zaprojektowana wycieczka sprawiła Edmie niezmierną radość.
— Grzegorz mieszka w Melun — pomyślała — może go zobaczę.
— Więc ułożone! — zawołała Paula — przyjadę spacerowym omnibusem po państwa, na stację Melun o dziesiątej.
Naznaczono sobie rendez-vous na stacji Paris Lyon Mediterané, pożegnano się i pan Delariviére, Edma i Fabrycjusz poszli do powozu.
Przyjechali do Grand-Hotel.
— Czy przyjedziesz jutro na śniadanie do nas? — zapytał pan Delariviére, skoro powóz się zatrzymał.
— Nie, mój wuju.
— Dlaczego?
— Mam pojechać rano do Auteuil i uregulować z doktorem pewną kwestję, czego dzisiaj nie mogłem zrobić...
— Dobrze, moje dziecko, ale zobaczymy się przy obiedzie?
— Z pewnością.
Fabrycjusz uścisnął wuja, podał rękę Edmie i wsiadł do powozu.
— Na ulicę Falbout... — zawołał do stangreta.
Na wprost № 9 kazał się zatrzymać, wyszedł z powozu i zadzwonił. Chociaż już było koło północy, gaz palił się jeszcze w bramie, na schodach, w stancyjce stróża.
— Czy pan Jancelyn jest u siebie? — zapytał Fabrycjusz stróża, który znał go już dobrze.
— Niema, proszę pana.
Fabrycjusz zwiedził kolejno restaurację, kawiarnię, gdzie brat Matyldy zachodził, lecz nigdzie nie znalazł Renègo.
Muszę go jednakże koniecznie odszukać — powiedział sobie — muszę!
Wsiadł do fiakra i kazał jechać na róg bulwaru Beaumarchais i ulicy Saint Gilies.
Po przybyciu na miejsce wysiadł, a gdy stangret odjechał, Leclére pewny, że go nikt nie widzi, udał się bulwarem w stronę Bastylji i przystanął przed starym domem, oddzielonym od bulwaru dużym ogrodem. W jednem z okien piątego piętra paliło się światło. Doszedł do bramy domu i silnie pociągnął za dzwonek.
— Kto tam? — zapytał stróż głosem zaspanym.
— Przyjaciel Laudrineta — odpowiedział Fabrycjusz, zagłębiając się w przejście, prowadzące na dość obszerne podwórze.
Nowoprzybyły musiał znać oddawna wewnętrzny rozkład domu, zawrócił bowiem odrazu na lewo, bez wahania poomacku poszedł na ciemne, żelazne schody i nie zatrzymał się aż w sieni piątego piętra.
Tu zapalił zapałkę, przekonał się, że nazwisko „Laudrinet“ wypisane kaligraficznie, zdobiło jedne z dwojga drzwi wchodowych.
Brat Matyldy, przebrany w białą bluzę i w czapce na głowie, trzymał w lewem ręku małą lampkę.
— A! to pan! — zawołał. — Proszę.
Obaj towarzysze opuścili przedpokój i weszli do pokoju, który zasługuje, aby go opisać pokrótce.
Tanie obicie pokrywało ściany. Umeblowanie składało się z dużej szafy dębowej, z toaletki z wszelkiemi akcesorjami, dużego stołu, starego fotelu, dwóch krzeseł, żelaznego piecyka, takiego, jakiego używają praczki do rozgrzewania żelazek od prasowania i z pół tuzina skrzyń próżnych. Nadto wokoło pokoju poprzybijane były deski, tak jak półki w jakiej bibljotece. Na tych półkach widać było; mnóstwo kamieni litograficznych, płyt mosiężnych i drewnianych oraz stosy starych listów zastawnych, dowodów z domów handlowych, paszportów, czeków kilku większych instytucji bankowych. Na stole nieprzeliczona moc flaszeczek, pendzelków, piór, atramentów różnych kolorów, szkieł powiększających skrobaczek, pudełek z farbami itp. Mała przenośna drukarnia i maleńka jak cacko jakie prasa, zajmowały jeden z rogów stołu. W piecyku paliły się węgle kamienne, w którym grzało się pięć czy sześć żelazek.
Renè wydawał się zupełnie swobodnym w pośrodku tych tysiącznych przedmiotów.
Czytelnicy domyślili się naturalnie, żeśmy ich wprowadzili do pracowni wytrawnego fałszerza.
Fabrycjusz rzucił się na krzesło i otarł pot z czoła.
— Mów coprędzej — odezwał się Renè — co cię sprowadza tak późno.
— Ważne przyczyny — odrzekł Fabrycjusz — jedno niebezpieczeństwo więcej.
— Jakie niebezpieczeństwo?... Czyż jeszcze ta przeklęta sprawa w Melun?
— Jeszcze. Byliśmy przekonani, że jedynym niebezpiecznym dla nas człowiekiem jest Klaudjusz Marteau, ten przewoźnik u matki Gallet...
— Tak, i żądaliśmy, ja i doktor, ażebyś na serjo zajął się tym człowiekiem.
— Z pewnością, że się nim zajmę, bądź spokojny, ale w tej chwili nie jego potrzebujemy się obawiać...
— Kogo więc?
— Kobiety.
— Nazwisko jej?
— Paula Baltus.
Renè Jancelyn pobladł.
— Siostra Fryderyka... — mruknął.
— Tak...
— Ale cóż ona wie?
— Nic i wszystko! Jej instynkt ostrzega ją, że sprawiedliwość się pomyliła. Odgaduje istnienie ukrytego w cieniu mordercy... Przysięga, że go odnajdzie i pomści swojego brata. Powiedziała mi to sama.
Fabrycjusz opowiedział to, co zaszło u Jakóba Lefébre w Parc de Princes. Renè słuchał z przerażeniem i nie ukrywał wcale, że położenie groźnem się stawało. Po chwilowem milczeniu podniósł wreszcie głowę.
— Z pewnością musiała się już widzieć z przewoźnikiem z Melun — powiedział.
— Nie! — odezwał się Fabrycjusz — i ja z początku tak samo myślałem, ale tak nie jest. Dzika jej egzaltacja nie pozwalała się jej zastanawiać... Zresztą nic nie podejrzewała.. Byłaby powiedziała...
— Dobrze! ale jeżeli go dotąd nie widziała, to może go zobaczyć jeszcze! Dosyć by było jakiego przypadkowego zdarzenia, ażeby się porozumieli, a Paula na tych przypuszczeniach zbudowałaby świat cały... Potrzeba koniecznie, aby ten człowiek do nas należał, albo jeszcze lepiej, żeby zniknął.
Fabrycjusz spojrzał w oczy Renèmu.
— Łatwo to powiedzieć! — odrzekł zimno. — Czy podejmujesz się go usunąć?
Brat Matyldy zmienił się na twarzy.
— Ja... — zawołał — ja... jego...
— A tak... zgładzić... — powiedział z uśmiechem Fabrycjusz. — Zdaje mi się, że to chciałeś powiedzieć.
— Nie, nie, ja nie jestem do tego zdolny... ja brzydzę się krwią.
— Tchórzem jesteś, mój kochany, popychasz innych naprzód, a sam pozostajesz w tyle... Ale takie to już twoje usposobienie i nie myślę robić ci wymówek. Pozwól mi tylko działać podług woli. Nie życzę już sobie bezpotrzebnego morderstwa. Ja mam coś lepszego od zbrodni, coś daleko zręczniejszego.
René kiwnął głową i zapytał:
— Więc Paula Baltus utrzymuje, że dojdzie prawdy?
— Najzupełniej jest o tem przekonaną.
Długie milczenie nastąpiło po tych słowach, poczem fałszerz zapytał znowu:
— Czy widziałeś dziś doktora?
— Widziałem, ale w okolicznościach, które mi nie pozwalały pomówić z nim otwarcie... Jutro go zobaczę.
— Opowiedz mu o wszystkiem... Może nasunie nam jaką myśl do pokonania Pauli bez wszelkich trudności.
— Wątpię... Paula Baltus posiada broń potężną, silną wolę, pragnienie zemsty i ogromny majątek.
— Więc jest bardzo bogatą?
— Miljonową...
— Młoda?
— Tak.
— Ładna?
— Zachwycająca...
Renè podniósł się żywo. Zbliżył się do wspólnika i spojrzał mu prosto w oczy.
— Fabrycjuszu — rzekł — ocalenie nasze w twoim ręku!... Zostań panem serca i duszy Pauli, będziesz miał nad nią zupełną przewagę...
— To wiadome.
— Czy zdecydowany jesteś spróbować?
— Dlaczegóżby nie?
— Czy łatwo ci przyjdzie dać sobie radę z tą dziewczyną?
— Tak! Skoro zechcę, to zostanę przyjęty...
— Jakto, uważasz, że jest dobrze usposobioną względem ciebie?
— Obdarza mnie wyjątkową łaskawością.
— W takim razie napewno możesz liczyć na wygraną! ...
— Tak się spodziewam...
— Kiedy rozpoczniesz oblężenie Pauli?
— Za dwa dni.
— Doskonale! Pamiętaj także o przewoźniku z Melun.
— Zajmę się nim zaraz jutro.
— Skoro doprowadzisz do końca te dwa zamiary, zdaje mi się, że będziemy mogli być zupełnie spokojni.
— Pragnąłbym w to uwierzyć.
Podczas tej rozmowy Fabrycjusz przypatrywał się różnym przedmiotom, rozrzuconym na stole, przy którym siedział. Oko jego padło na długi kawałek papieru różowego, w części zadrukowany, w części zapisany jakiemiś liczbami. Papierek ten zwrócił jego uwagę.
— Patrzcie — zawołał — posiadasz czek Pawła Langeais, tego młodziutkiego miljonera, o którym od jakiegoś czasu opowiadają w świecie społecznym. Dwadzieścia pięć tysięcy franków, to wcale ładna sumka!...
— Ten czek nie do mnie należy — odrzekł Renè.
— A do kogóż?
— Do mojej siostry. Prosiła mnie, żeby go zrealizować...
— A! — wykrzyknął, śmiejąc się Fabrycjusz — to ten gałganek pochodzi od Matyldy! Doskonale! Mój następca jest eleganckim i ładnego pozoru gentelmanem! Powiedz mi, mój drogi, czy zamyślasz zrobić użytek z tego czeku?
— Muszę zarobić komisowe, mój przyjacielu. Z dwudziestu pięciu zmienię go na czterdzieści pięć tysięcy franków. Nic nadto prostszego.
— Bądź ostrożnym!
— Czegoż się mam obawiać? — Taka sama operacja zmusiła mnie do odebrania życia Fryderykowi Baltus, dzięki czemu stoję u stóp szafotu, a ty i doktor zagrożeni jesteście galerami.
— Głupstwo — zawołał Renè — żyjesz jednakże, a my wolni jesteśmy.
— Powtarzam ci, bądź ostrożny, zaprzestań tej gry ohydnej, bo pomimo zręczności swojej, możesz się zaplątać bardzo łatwo.
— Mów sobie, co chcesz. Ja nie zaniedbam moich talencików, bo cóżby mi pozostało? Życie w Paryżu bardzo jest kosztowne, mój drogi.
— Pomyśl, że popełniasz okrutną niezręczność! Fałszować ten czek jest czystem szaleństwem! Paweł Langeais dał go Matyldzie, dowie się bardzo łatwo, że przechodził przez twoje ręce.
Renè wzruszył ramionami.
— Daj pokój! — odrzekł. — Nie jestem ani głupcem, ani dzieciakiem! Dobrze się zabezpieczę. Działać będę ze świadomością. Podejrzewać będą cały świat, ale wcale nie pomyślą o mnie! Nie obawiam się niczego. Robota będzie tak dobrze wykonaną, że potrafi omylić samego pana de Langeais. Zobaczysz, jak się to robi.
Renć poprawił ogień w piecu, przy którym, jak wiemy, grzało się kilka żelazek. Potem zasiadł przy stole i wybrał dwie flaszeczki dobrze zakorkowane. Płyn, zawarty w pierwszej, czysty był, jak kryształ. Druga flaszeczka napełniona była płynem koloru złotego, także bardzo przezroczystym.
Renè odkorkował obie flaszeczki, umaczał mały pendzelek i pociągnął leciutko tym pendzelkiem po słowach „dwadzieścia pięć tysięcy franków“, wypisanych całemi literami, oraz po liczbie oznaczającej tę sumę. Zatkał flaszeczkę, wyjął z ognia jedno żelazko, wypróbował stopień jego gorąca zbliżaniem do policzka i pociągnął po czeku, nałożywszy nań poprzednio kawałek bibuły. Odjął żelazko. Z pisma nie pozostało ani śladu, ale na papier wystąpiły tłustawe plamy. Innym pendzelkiem, umaczanym w płynie bezbarwnym, zwilżył młody człowiek papier i przyłożył żelazko cięższe od pierwszego. Po paru sekundach operacja była dokonaną. Czek zupełnie świeży i jednostajnie różowy, poza drukiem nie miał na sobie żadnego wypisanego wyrazu, oprócz słów: „Płatny na okaziciela“ i podpisu Pawła Langeais.
— Teraz — powiedział Renè — chodzi tylko o uzupełnienie pustego miejsca, a zrobię to z szykiem, co się nazywa.
Wziął pióro gęsie, zatemperował i wprawną ręką wypisał „czterdzieści pięć tysięcy franków“.
— I na galery — dodał Fabrycjusz.
— Cóż znowu! Po co takie niebezpieczne przypuszczenia, wobec tak ładnej roboty? O czemże ty myślisz, u djabła?
— Czy można być panem swojego przeczucia? Mnie się zdaje, że ten czek obu nam przyniesie nieszczęście.
— Zabawnyś! odparł, śmiejąc się Renè. — Ale z tem wszystkiem, jest już druga, a ja upadam ze znużenia...
— Nie wyjdziesz ze mną?
— Nie... Mam w drugim pokoju kanapę, rzucę się na nią... Proszę cię, pozwól mi się już spać położyć.
— No to dobranoc!...
— Dobranoc! a pamiętaj mię zawiadomić o każdem najmniejszem wydarzeniu... Jeżeli będziesz do mnie pisał, to bardzo proszę nigdy nic kompromitującego... Na adresie X.Y.Z. Ostrożność nigdy nie zawadza.
— Takie jest i moje zdanie...
— Schódź wolno i ażeby ci drzwi otworzono, zastukaj trzy razy do okienka odźwiernego... Będzie myślał, że to ja wychodzę, i nie spyta się nawet.
Fabrycjusz poszedł za radą Renègo, zeszedł na palcach, zastukał trzy razy i znalazł się na ulicy.
Po odjeździe Fabrycjusza Renè zamknął z powrotem drzwi i zamiast rzucić się na kanapę, powrócił do pierwszego pokoju, z zasępioną twarzą i czołem zmarszczonem.
— Bardzo niedobrze coś idzie! — rzekł sam do siebie. — Ta młoda dziewczyna niepokoi mnie bardzo!... Silna wola, miljony i naturalna żądza zemsty, czynią z niej daleko groźniejszą, niż władza sądowa, przeciwniczkę! Czy się Fabrycjuszowi uda?.. Któż za to zaręczyć może? A jeżeli nie, to niebezpieczeństwo nieuniknione... Ostrożność jest matką bezpieczeństwa... Od jutra będę się trzymał na baczności i przy najmniejszym alarmie ulotnię się zagranicę.
Tak ze sobą rozmawiając, brat Matyldy podszedł do ogromnej szafy dębowej, nacisnął sprężynę, umieszczoną w ścianie starego sprzętu i odkrył tym sposobem wąską skrytkę, rodzaj niszy, urządzonej w ścianie. Wyjął stamtąd żelazną szkatułkę, otworzył, i to, co się w niej znajdowało, na stół wysypał. Były to pakiety, zawierające po dwadzieścia pięć sztuk biletów tysiącfrankowych. Zaczął je przeliczać i okazało się pakietów trzydzieści. Uśmiechnął się zadowolony.
— Praca przyniosła owoce — mruknął. — Siedm kroć sto tysięcy franków, o których moi kochani wspólnicy nic nie wiedzą, których nie podejrzywają wcale... Z taką sumką mogę żyć wszędzie szczęśliwy i poważany. Schował fortunę swoją do skórzanego worka, razem z czekiem, który podrobił, poszedł następnie do sąsiedniego pokoju, zgasił lampę, wyciągnął się na kanapie i usnął. Obudził się o brzasku, wstał zaraz i dalejże pakować cały swój arsenał w dwie różne skrzynie, stojące w kącie pokoju. Na ósmą wszystko było skończone.
Umył ręce, włożył na siebie zniszczone już trochę palto, przewiesił przez ramię woreczek skórzany, zeszedł na dół i znalazł się w stancyjce stróża.
— A to pan, panie Laudrinet! — wykrzyknął ten ostatni zdumiony.
— Czego żeś się tak zdziwił, ojcze Filipie?
— Zdawało mi się, że słyszałem, jak pan wychodził dzisiaj w nocy... Ktoś zastukał trzy razy do okienka... jak pan ma zwyczaj...
— Nie byłem to ja, jak widzicie, kochany ojcze Filipie... ja się wyprowadzam...
— Szkoda, panie Laudrinet, wielka szkoda! A kiedyż pan zamierza nas opuścić?
— Zaraz.
— Nie wymawiałeś pan przecie mieszkania!...
— To też zapłacę za ten miesiąc i za przyszły...
— A no tak, to będzie w porządku, w takim razie wolno panu zrobić, jak się podoba... Tylko że ja, proszę pana, nie mam kwitów od właściciela...
— Twoje pokwitowanie będzie mi dostatecznem.. I to dwieście franków za dwa termina.
Renè rozłożył dziesięć luidorów na stole. Stróż kwit wypisał.
— Dodaję jeszcze dwadzieścia franków dla ciebie — odezwał się młody człowiek.
— Bardzo panu dziękuję, panie Laudrinet! A gdzie się pan za pozwoleniem przeprowadza?
— Na wieś... Jak będę tędy przechodził, to wstąpię zawsze powiedzieć ci dzień dobry, ojcze Filipie... a teraz do widzenia!...
Renè wyszedł z domu; w godzinę powrócił z wozem i dwoma ludźmi, kazał zabrać skromne swoje rzeczy i skrzynie, zasiadł obok woźnicy i kazał jechać placem Bastylji, ulicą świętego Antoniego i ulicą świętego Pawła na wybrzeże.
∗ ∗
∗ |
Fabrycjusz, powróciwszy do domu, zaraz się położył i spał niedobrze. Dręczyły go sny niespokojne, widział w nich to skazanego w Melun, gdy mu spadała głowa, to Joannę, zamkniętą w domu zdrowia w Auteuil, to Maurycego Delariviére — układającego swoje miljony w ogromną, błyszczącą piramidę... Widział kałużę krwi, wpadł w nią, ścigany przez Paulę Baltus, która podczas tej pogoni potrząsała głową zgilotynowanego.
O świcie przebudził się tak samo jak Renè i zadzwonił na służącego. Laurent zerwał się z posłania i nie mógł pojąć co to znaczy. Skąd te tak niezwykłe zmiany w zwyczajach pana? Czy się na katastrofę jaką zanosi, czy co u licha?... Przetarł oczy i pospieszył stawić się na wezwanie.
Fabrycjusz chodził po pokoju z cygarem w ustach.
— Pan już wstał? — wykrzyknął z tą poufałością, do jakiej przyzwyczaił go Leclére. — Chyba pan nie wie, która godzina?
Zamiast odpowiedzieć, Fabrycjusz wskazał na wielki zegar.
— Wczoraj o ósmej — mruknął służący — dzisiaj znowu o piątej! Jutro to pan wcale chyba spać nie będzie?
— Być może.
— Czego pan życzy sobie?
— Porozmawiać z tobą, mój kochany, o rzeczach ważnych.
— Jestem na rozkazy.
Wiele zarabiasz u mnie, mój drogi?
— Pan wie dobrze; sześćdziesiąt franków na miesiąc. Wcale niewiele.
— Od dzisiaj, mój Laurent, pobierać będziesz po sto franków miesięcznie.
— Po sto franków — zawołał olśniony lokaj — po sto franków? czy pan odziedzicza spadek jaki?
Nie!... ale powiedziałem ci przecie wczoraj, że się zmienia moja pozycja. Potrzeba, żeby i twoja także się zmieniła. Zostaniesz intendentem.
— To mi czyni za wiele zaszczytu! — wykrzyknął Laurent. — Być intendentem, to prawdziwe marzenie moje i niech mi pan wierzy, że potrafię zupełnie odpowiedzieć tej godności!
— Godność ta pozwoli ci zapewne zostać nadal moim służącym.
— I to moje marzenie, proszę pana. Czy tutaj mam rozpocząć swoje obowiązki?
— Nie, w Neuilly, w posiadłości, jaką wczoraj kupiłem, dla mego wuja i w której razem z nim zamieszkam.
— Kiedy, panie drogi, pojedziemy do tego raju?
— Dzisiaj jeszcze.
Leclére ubrał się, wyszedł z domu, wsiadł do fiakra i pojechał na Pola Elizejskie do znanego handlarza koni, z którym dawniej miewał stosunki. Nabył dwie pary przepysznych anglonormanów, tęgiego kłusaka do małego powozika, wierzchowca dla Edmy i ładnego konika dla siebie, pod siodło i do zaprzęgu.
Kelner, sławny fabrykant powozów, dostarczył lando, powozik i mały wolancik, wszystko cuda prawdziwe. Potem udał się na ulicę Pelletier, do pierwszorzędnego zakładu tapicerskiego, gdzie zamówił kompletne urządzenie salonu, pokoju sypialnego i buduaru, licząc w to obicia, dywany i meble. Była dziesiąta, gdy Leclére pokończył wszystkie kursa i pozałatwiał różne szczegóły. Teraz udał się do ministerjum marynarki, a powóz swój odesłał.
— Do kogo pan się udaje? — zapytał go szwajcar.
— Do pana Radla Herdy...
— Porucznik Herdy jeszcze nie przyszedł, ale tylko go patrzeć.
Zaledwie szwajcar wymówił te słowa, wszedł pan Herdy i wyciągnął do Fabrycjusza rękę z okrzykiem: >
— Dzień dobry kochany przyjacielu, czy się nie spóźniłem czasem?
— Wcale nie... W tej chwili właśnie przyszedłem.
— Z jakiego powodu to rendez-vous, któreś mi wyznaczył w liście?...
— Wszystko ci opowiem, ale chodźmy na śniadanie.
Dwaj młodzi ludzie, wziąwszy się pod ręce, poszli na plac Magdaleny, do kawiarni Durand, gdzie Fabrycjusz zadysponował śniadanko.
— Teraz — odezwał się po zaspokojeniu pierwszego głodu — teraz nadeszła chwila, abym ci się wytłómaczył.
— Bardzo cię o to proszę, bo naprawdę lakoniczny twój bilecik zaintrygował mnie bardzo... O co chodzi?
— Chciałem cię prosić o pewną przysługę...
— Cokolwiek jest w mojej mocy, zrobię napewno...
— Możebne to i łatwe.
— No, to uważaj rzecz za zrobioną.
— Pewny oto dawny marynarz został mi bardzo usilnie zalecony. Myślę go zrobić przewoźnikiem i dozorcą statków u jednego z moich krewnych, który mieszka nad brzegiem rzeki, a który ma pasję zajmowania się wioślarstwem. Zanim powierzę temu człowiekowi taką misję, potrzebuję opinji co do sprawowania się jego w służbie marynarskiej.
— Bardzo dobrze zrobiłeś, żeś się do mnie w tym względzie zgłosił. Pracuję właśnie w archiwum i w pięć minut mogę ci najzupełniej zadość uczynić. Czy dzisiaj chcesz mieć tę wiadomość?
— Bardzo mi na tem zależy.
— Pójdziemy zaraz razem do archiwum i wyszukam, co potrzeba.
Śniadanie skończyło się bardzo wesoło i dwaj przyjaciele udali się do ministerjum. Raul wszedł do biura, wziął klucz i udał się z Leclérem do sali, znajdującej się na końcu gmachu. Tu niezliczona liczba ksiąg stała poustawiana na półkach.
— Jak się nazywa ten marynarz? — zapytał porucznik.
— Klaudjusz Marteau.
— Do jakiej klasy należał?
— Z 1859 roku.
— Dobrze.
Raul Herdy wydobył akta z 1859 roku. Otworzył literę M. i posuwając palcem po nazwiskach, czytał po cichu jedno po drugiem.
— Jest Marteau — rzekł nakoniec. — Klaudjusz Marteau... Tyko, że mamy ich aż trzech tego samego nazwiska i imienia. Nie wiesz miejsca urodzenia twojego protegowanego?
Urodził się w Melun.
— W Melun — powtórzył porucznik, przeglądając znowu nazwiska. — Mam go... Dajno kawałek papieru, jakikolwiek.
Fabrycjusz wyrwał kartkę z notesu i podał ją Raulowi z ołówkiem. Młody człowiek zapisał sobie numer porządkowy, który odsyłał go do roku 1859, księgi 4, stronnicy 59. Podszedł do drugiej półki, wydobył wskazaną księgę, otworzył na czwartej stronnicy i głośno przeczytał:
— Klaudjusz Marteau, syn Juljana Antoniego Marteau, ślusarza i Katarzyny Honet, urodzony w Melun 15 stycznia 1839 roku, zaliczony do trzeciej kompanji marynarzy floty w Cherbourgu 3 czerwca 1860.
— To mnie nie obchodzi — powiedział Fabrycjusz — przejrzyj jego stan służby...
— Oto jest... Odbył kampanję w Kochinchinie...
— Przejdź do kar...
Raul Herdy przewrócił stronnicę.
— Piętnaście dni aresztu policyjnego... — czytał dalej — cztery dni aresztu w policji... ośm dni więzienia. W 1863 skazany na pięć lat zamknięcia za kradzież... Cóż na to powiesz?
— Podejrzywałem coś w tym rodzaju?
— Z jakiego powodu?
— Zanadto obawiał się policji...
— Więc znasz osobiście tego Klaudjusza Marteau?
— Miałem sposobność widzieć go raz i rozmawiałem z nim nawet.
— Podejrzana jakaś figura, należy się go wystrzegać...
— Zaniecham zatem zamiaru... Czy odsiedział całe pięć lat.
Raul Herde zajrzał znowu do książki.
— Nie.
— Jakto?
— Za dobre sprawowanie się otrzymał ułaskawienie po dwóch latach... Wyszedł z więzienia w 1876 roku... Ułaskawiony zupełnie.
— Może się zatem poprawił...
— Nie dowierzałbym mu w każdym razie. Dobre prowadzenie się więźniów jest najczęściej hipokryzją... Aby się coprędzej oswobodzić, udają świętoszków... Co do mnie, wcale się nie podejmuję rekomendować ci wypuszczonego więźnia...
— Historja ta nabawia mnie prawdziwego kłopotu. Mam dać odpowiedź osobie, która liczy już na tego przewoźnika.
— Odpowiedź jest bardzo prosta... potrzeba przedstawić fakta, bo te same mówią za siebie.
— Zapewne, ale muszę także odpowiedzieć przyjacielowi, który mi rekomendował Klaudjusza Maurteau. Trzebaby mu pokazać dowody, że protegowany nie zasługuje na zaufanie... Czy mógłbym dostać odpis tego wykazu... Czy dać go możesz?
Raul Hardy zawahał się.
— Sam nie wiem, czy mam do tego prawo, a bodaj, że mi nie wolno... Ale dla ciebie, który jesteś moim przyjacielem, gotów jestem to zrobić.
— Dziękuję ci po tysiąc razy. Możesz mi dać kopję zaraz?
— Nie, bo mam pilną robotę, którą się muszę natychmiast zająć, ale przyślę ci dziś wieczór.
— Przyrzekasz? Możesz liczyć napewno.
Fabrycjusz podziękował raz jeszcze porucznikowi, uścisnął mu rękę i wyszedł z ministerjum. Przechodząc ulicą Royale, mówił do siebie: teraz już ciebie się nie boję, panie Klaudjuszu... Trzymam cię w ręku, kochanku... Cokolwiek bądź nastąpi, nie potrafisz mi nic zrobić... Teraz do Auteuil do Rittnera!...
Lekarz obłąkanych był w swoim gabinecie, do którego wprowadzono natychmiast Fabrycjusza.. Spólnicy podali sobie ręce.
— Czy są jakie nowiny? zapytał Rittner.
— Jest ich nawet zadużo — odrzekł Fabrycjusz. — Są bardzo ważne nowiny.
— Czy znów przewoźnik z Melun?
— Znalazł się inny nieprzyjaciel, którego więcej potrzeba się obawiać, a jest nim Paula Baltus.
— Siostra Fryderyka!? wykrzyknął doktor.
— W swojej własnej osobie.
I Fabrycjusz powtórzył znowu to, co zeszłej nocy opowiedział Renèmu, to jest scenę, jakiej był świadkiem w Parc des Princes, u bankiera Jakóba Lefébre.
Rittner słuchał chciwie, ważąc każde słowo według swojego zwyczaju, ażeby wyciągnąć jaki wniosek.
— Rzeczywiście, że to ważne — mruknął, skoro skończył Fabrycjusz — trzeba było wyciągnąć z młodej dziewczyny, w jaki sposób myśli zabrać się do poszukiwań i wykrycia prawdy...
— Mógłbym się zdradzić, nalegając zbytecznie.
— Cóż więc postanowiłeś?
— Rozkochać pannę Paulinę Baltus i tym sposobem zyskać nad nią przewagę...
— Liczysz, że to się uda?
— Choćbym miał ci się wydać szczególnie zarozumiałym, odpowiem, że liczę bardzo na to.
— To dobrze, bo Paula jest niebezpieczną, bo byłaby zdolną osiągnąć cele, jakie zamierzyła. W całej tej przeklętej sprawie jest dziwna jakaś komplikacja... Ja ją podejrzywam, ale wy wcale nie przewidujecie... Czy siostra Fryderyka zna panią Delariviére?
— Chyba, że nie widziała jej nigdy.
— Czy wie, że pani Delariviére jest obłąkaną i że egzekucja w Melun stała się jedyną przyczyną tej warjacji?...
— Nie wie...
— Pewnym jesteś?...
— Najpewniejszym...
— Niechże się więc o tem nie dowie — powiedział Rittner ponuro, niech się o tem nigdy nie dowie... pamiętaj!...
— Dlaczego? — zapyteł Leclére zdziwiony wyrazem twarzy doktora.
— Dlatego, że pewna myśl, jaka mi do głowy przyszła, mogłaby się i jej nastręczyć, a gdyby raz tylko istota tak energiczna wpadła na ślad najmniejszy, nie pozostawałoby nam nic, jak zabrać manatki i uciekać co tchu zagranicę...
— Nie rozumiem... Wytłómacz mi to z łaski swej.
Zamiast odpowiedzi, doktor pytał dalej:
— Czy Joanna ma jaką swoją rodzinę?
— Nie wiem, ale wątpię.. Podobno, że sierota, i to bardzo niskiego pochodzenia... Kiedy mój wuj ją poznał i kiedy się w niej zakochał, była nauczycielką gramatyki i muzyki.
— Nie słyszałeś kiedy, żeby miała brata?...
— Nigdy... Wuj o tem także nic nie mówił, może zresztą i sam nic nie wiedział.
— Dobrze... Teraz zadam ci jedno pytanie, bardzo jasne, na które proszę mi odpowiadać również jasno.
— Czekam na to pytanie.
— Czy Joanna ma żyć, czy ma umrzeć?
Fabrycjusz spojrzał na doktora z mimowolnem przerażeniem, aż mu policzki zadrżały.
— Pytam się, czy ma żyć? — powtórzył doktor.
— Zapewne... przynajmniej nie teraz — mruknął Fabrycjusz. Niech żyje i niech będzie warjatką... Nie ma jej się co obawiać...
— Czy masz dowód na to?
— Objaśnij wyraźnie, co chciałeś mianowicie powiedzieć?
— To co już powiedziałem, z czem się raz bardzo nieroztropnie wyrwałem wobec twojego wuja, który na szczęście nie zrozumiał mnie jednakże... Powtarzam, że nie samo tylko przerażenie było powodem tej warjacji... Siostra Fryderyka odgaduje związek krwi pomiędzy Joanną a skazanym, i szukać będzie na tej drodze. Za pomocą nazwiska odnajdzie rodzinę... Wygrzebie napewne, komu zostały posłane owe piętnaście tysięcy franków, o jakich nie można było się dowiedzieć... Uchwyci za nitkę Arjadyny i po tej nitce dojdzie do mordercy i jego wspólników...
Fabrycjusz pobladł.
— Masz rację... ale jeśli Joanna pozostanie warjatką?...
— Z warjacji można się wyleczyć, z grobu nie wychodzi się nigdy... To też raz ci się pytam jeszcze: Czy Joanna ma żyć, czy ma umierać? Cóż chcesz, ja także się obawiam...
— No, zobaczymy, na to zawsze czas będziemy mieli. Gdyby niebezpieczeństwo się zwiększyło, usuniemy jego przyczynę.
— Czekajmy zatem — odrzekł doktor, a po cichu dodał: — „Jeżeli za długo będziesz się wahał, to ja sam coś postanowię, nie radząc się ciebie! Każdy sam przecie dbać musi o swoją skórę!“
Fabrycjusz mówił:
— Wuj mój zarzuci mnie pytaniami. Potrzeba będzie mu odpowiedzieć na wszystko dokładnie... Jakże się ma warjatka?
— Lepiej... Kuracja skutkuje... Chora jest bardzo spokojna.. Za kilka dni widok córki nie wywoła już nowego ataku... Podejmuję się wyleczyć ją zupełnie w przeciągu, trzech miesięcy.
— Ale nie zrobisz tego! — wykrzyknął Fabrycjusz.
Doktor zaczął się śmiać.
— Naiwnyś, kochany przyjacielu — powiedział szyderczo.
— Pomówmy o kosztach — odezwał się Fabrycjusz.
— Nie mam nic przeciwko temu...
— Wiele żądasz od wuja za leczenie i utrzymanie pensjonarki?
— Pięć set franków miesięcznie — chyba że to nie za dużo?...
— To za mało... Ja liczę dwa tysiące...
— Do licha! stawiasz się po książęcemu.
— Działam, jako przyjaciel, a to znacznie więcej warte. Ponieważ choroba potrwa długo, więc proszę za sześć miesięcy zgóry!...
Wyjął pugilares i rozłożył przed doktorem dwanaście biletów po tysiąc franków każdy.
— Zaraz dam pokwitowanie — odezwał się tenże.
— Proszę cię o nie. Ponieważ pełnię jedynie obowiązki intendenta, muszę zatem składać rachunki.
Rittner wypisał kwit i wręczył go Fabrycjuszowi.
— Kiedyż cię znowu zobaczę?
— A toć będę musiał być codzień, wyjąwszy niedzieli, w którą udajemy się do Melun... Wuj nie będzie chciał i z pewnością pozostać czterdziestu ośmiu godzin bez żadnej wiadomości.
— Dowidzenia zatem!...
Fabrycjusz wszedł do czekającego nań powozu i pojechał do Neuilly. Ogromny ruch panował w świeżo nabytej posiadłości. Ogrodnik i dwóch przyjętych pomocników oczyszczali aleje i porządkowali trawniki. Tapicer ze swoimi ludźmi wykonywał wewnątrz willi różne roboty. Konie przyprowadzone przed kwadransem stały w stajniach, a błyszczące powozy zajęły miejsce w wozowniach. Laurent z całą godnością spełniał obowiązki intendenta, doglądał skrzętnie przyjętej służby, która żywo uwijała się ze szczotkami i miotełkami.
— Tu wszystko dobrze idzie — pomyślał Leclére. — Mogę sobie śmiało odjechać do Grand-Hotelu, gdzie wuj pewnie już na mnie niecierpliwie oczekuje.
Wchodząc do pana Delariviére, Fabrycjusz przybrał minę bardzo wesołą.
— O! — wykrzyknął starzec widzę z twojej twarzy, że nam dobrą jakąś przynosisz wiadomość.
— Nie mylisz się, kochany wuju — odrzekł siostrzeniec — powracam z Auteuil i mam nowiny jak najlepsze.
— Więc moja ukochana Joanna?
— Ma się daleko lepiej. Nie było nowego ataku, doktor jest pełen nadziei.
— Gdybyś wiedział, jak mnie czynisz szczęśliwą, mój kuzynie — zawołała żywo Edma; — kochałam cię już bardzo, ale teraz kocham cię sto razy więcej!
Pan Delariviére powiedział:
— Jeżeli doktor zadowolniony jest ze swej pacjentki, to znaczy dużo, ale nie jest jeszcze wszystko. W jakim czasie obiecuje ją zupełnie wyleczyć?
— Powiedział, że w przeciągu trzech miesięcy najdalej,
— Trzy miesiące! — powtórzył bankier. — To strasznie długo! Pomyśl tylko, że się ani na chwilę nie rozłączałem z Joanną od ośmnastu lat przeszło! Co cię ze mną stanie przez te trzy miesiące?
— Jesteśmy przy tobie, mój wuju — odrzekł Fabrycjusz — ja z Edmą starać się będziemy dodawać ci odwagi do cierpliwego oczekiwania chwil powrotu do nas ciotki.
— Prawda, jaki ja niewdzięczny. Zamiast się skarżyć, powinienem dziękować Bogu za szczęście, jakie mi pozostawił. A powiedz Fabrycjuszu, czy przynajmniej będę mógł czasami widywać żonę?
— Jak można najrzadziej, szczególniej w początku; doktor Rittner nie zmienił w tym względzie swojej opinii.
— A ja? — zapytała Edma — czy będę mogła kiedy widzieć mamę?
— Odpowiem na to pytanie także za kilka dni dopiero, zdaje mi się jednakże, że mogę cię zapewnić, iż odpowiedź będzie pomyślną.
Edma zaczerwieniła się.
— Co za szczęście! — szepnęła — skoro mama jest już spokojną, obecność moja uzdrowi ją, jestem zupełnie pewną...
— Moje dzieci, mam wam obojga zalecić coś ważnego.
— Wszystko, co tylko wuj rozkaże, święcie spełnimy — odrzekł Fabrycjusz. — O cóż idzie?
— Żebyście oboje zachowali w największej tajemnicy tak chorobę drogiej mojej Joanny, jak i miejsce, w którem przebywa. W Parc des Princes wytłómaczę jej nieobecność, jak to już powiedziałem w ten sposób, iż na kilka tygodni zatrzymała się u rodziny jednego z moich korespondentów na południu. Zbytnie osłabienie podróżą zmusiło ją do tego. Nie chcę, ażeby mówiono kiedyś o Joannie:
— Pani Delariviére, wiecie, to ta, co była warjatką.
— Czuję, że umarłbym ze zgryzoty.
— Niech się wuj nie obawia, nikt odemnie nie dowie się o tej fatalnej tajemnicy! — wykrzyknął Fabrycjusz. — Będę milczał jak grób.
Edma dodała:
— Co do mnie, gdyby mi ojciec wcale nie wspomniał o tem, byłabym i tak milczała.
— Dobre moje dzieci — odrzekł bankier — jestem zatem zupełnie spokojny. Jakże tam stoimy w Neuilly? — zapytał.
— Wszystko idzie jak najlepiej, kochany wuju. Myślę, że jutro będziecie zdziwieni oboje tem, co się dało zrobić w tak krótkim czasie.
— Więc nasza instalacja nastąpi jutro napewno.
— Tak jest, wuju.
— O której godzinie?
— Po południu. Zjemy śniadanie w Paryżu, ale obiad już w Neuilly.
— We dwa dni urządzisz zatem cały dom! — wykrzyknął pan Delariviére uradowany. — Czyś czarnoksiężnik, czy co?
— Niech wuj o nic nie pyta. Zobaczymy. Dopiero się będę cieszył waszem zdziwieniem.
— Jesteś doprawdy, mój Fabrycjuszu, nieocenionym siostrzeńcem.
Pan Delariviére wzruszony, uścisnął rękę nędznego oszusta, który, obsypany dobrodziejstwami, myślał tylko o zdradzie.
Wybiła siódma i służący przyszedł oznajmić, że obiad podano w małym saloniku.
Po obiedzie Fabrycjusz, zmęczony całodzienną pracą, pożegnał wuja i udał się prosto do swego mieszkania na ulicy Clichy.
W chwili gdy wchodził do pokoju, podał mu służący list zapieczętowany przez ministerjum marynarki, a zawierający potrzebne mu notatki co do Klaudjusza Marteau.
Fabrycjusz położył się zaraz i spał smacznie do ósmej rana. Obudził się zupełnie wypoczęty, a ubrawszy się szybko, poszedł do hotelu na śniadanie.
Po śniadaniu o pierwszej godzinie udali się wszyscy do willi w Neuilly.
Nadeszła niedziela, na którą umówiona została wiejska wycieczka do willi Pauli Baltus.
O siódmej z rana udali się wszyscy zaproszeni na dworzec, a ponieważ zeszli się wszyscy dość wcześnie, zajęli więc razem miejsce w jednym wagonie.
Edma siedziała zamyślona w kąciku przy oknie. Jakób Lefébre bawił całe towarzystwo, opowiadając o małżeństwie Fabrycjusza z Paulą, wychwalając zalety młodej panny.
— Paula Baltus to przepyszna partja — mówił Lefébre — młoda ta osoba rozporządza całą swą fortuną, składającą się z trzech miljonów.
— Trzy miljony... — powtórzył Fabrycjusz.
— Chyba wcale niezły posag — powiedział pan Delariviére — małżeństwo zaś twoje wydaje mi się tembardziej odpowiedniem, iż twój majątek dorówna majątkowi panny Baltus.
— Wiem, jak wuj jest dla mnie dobrym, ale obiecałem mu się poświęcić i nie opuścić już nigdy.
— Cóż to jedno drugiemu przeszkadza? — podchwycił żywo Jakób Lefébre. — Możesz zaślubić Paulę i nie rozłączać się wcale z wujem, stanowić będziecie najwyborniej kochającą się i zgodną rodzinę.
— Naturalnie! — wykrzyknął pan Delariviére.
— Zdaje mi się — odrzekł Fabrycjusz z uśmiechem — że przedewszystkiem potrzeba wiedzieć, czy panna Baltus chciałaby wyjść zamąż i czyby mnie przyjęła za męża.
— Ta kwestja zdaje mi się zdecydowaną już naprzód... Paula okazywała ci ostatnią razą wyjątkową sympatję.:
— Od sympatji do małżeństwa nieraz bardzo daleko jeszcze...
— Nie turbuj się, pozwól mi tylko działać... Ja się podejmuję ten związek doprowadzić do skutku.
Ponieważ bardzo dużo osób wsiadało po stacjach, pociąg się opóźnił o kilka minut.
Właśnie kiedy wyruszyli ze stacji Brunay, nadjechał kurjer z Fontainableau, tak, że się krzyżowali ze sobą.
Przestrzeń najwyżej pięćdziesiąt centymetrów oddzielała wagony jedne od drugich.
Edma zajęła miejsce w kąciku przy oknie, od tej właśnie strony, po której przechodził kurjer.
Patrzała machinalnie na przesuwające się powozy.
Nagle wykrzyknął ktoś w przeciwległym wagonie klasy drugiej.
Edma zadrżała i cała jej dusza przeszła w oczy, ale pociąg, jadący do Paryża, przesunął się szybko, wagon był już daleko.
Edma wychyliła się, mając nadzieję, że ujrzy jaką głowę, również wychyloną... Nie dostrzegła nic jednakże i usiadła na swojem miejscu. Serce biło jej gwałtownie. Była pewną, że ten okrzyk rozlegający się jeszcze w głębi jej duszy, był okrzykiem Grzegorza Vernier i że młody doktor oddalał się z Melun, właśnie kiedy ona się tam zbliżała.
Ten zawód sprawił jej ogromną przykrość... ledwie że mogła łzy powstrzymać. O dziesiątej minut trzynaście pociąg zatrzymał się znowu, a krążący około wagonów konduktorzy wykrzykiwali Melun! Melun!
Panna Baltus czekała na peronie.
Serdecznie powitała swoich gości. Edmę ucałowała, panom podała rękę, a przy dotknięciu ręki Fabrycjusza, lekko się zarumieniła.
Fox, ładny szary chart, towarzyszył swojej pani i był bardzo łaskawy dla nowoprzybyłych, z wyjątkiem dla Fabrycjusza, którego pieszczoty przyjmował warczeniem i pokazywaniem białych spiczastych zębów.
Panna Baltus przyjechała lekkim omnibusem, zaprzężonym w parę dzielnych koni.
Pomieścili się w nim wszyscy i szybko nad brzegiem Sekwany jechali do domu.
Fabrycjusz, przestępując poraz pierwszy próg domu, w którym mieszkał brat Pauli, poczuł dreszcze po całem ciele.
Cała jego istota zbuntowała się mimowoli, ale nędznik ten posiadał serce z kamienia, a czoło ze śpiżu.
Przedsięwziął zadanie, które musiał rad nie rad wypełnić, dla ocalenia siebie i wspólników, a zresztą silny jakiś czar pociągał go do młodej dziewczyny.
Rozkazał z tego powodu swoim rysom, żeby nie wydawały, jaka straszliwa walka się w nim toczyła. Wczesna godzina nie pozwoliła zasiąść od razu do stołu.
Panna Baltus kazała podać chłodniki na balkon, z którego w wigilją egzekucji posyłała ukłon Fabrycjuszowi.
Jakób Lefébre zaproponował zwiedzenie parku przed śniadaniem. Projekt przyjęto ogólnie.
Zeszli wszyscy do parku i zapuścili się w gęstą aleję.
Jakób Lefébre wziął Paulę pod rękę i odprowadził zdala od całego towarzystwa, w celu porozmawiania z nią otwarcie.
Fabrycjusz spostrzegł manewr bankiera i ucieszył się niezmiernie, bo wiedział dobrze, że poczciwy człowiek działa w jego własnym interesie.
— Cóż to znów, panie Lefébre — odezwała się panna Baltus z uśmiechem — czyś pan się uwziął, ażeby ze mną oblecieć cały park koniecznie?... Cóż znów za mucha ukąsiła pana i skąd ten pospiech gwałtowny?...
— Pilno mi, rzeczywiście, odsunąć się od uszu ciekawych — odrzekł bankier. — Teraz już jesteśmy dostatecznie oddaleni, nikt nie może nas słyszeć, korzystajmy zatem z czasu.
— Cóż za szczególna ostrożność! Masz mi pan więc zakomunikować jakieś ważne odkrycie?
— Nie żartuj, tylko posłuchaj, co ci powiem. Czy zastanowiłaś się nad tem, o czem rozmawialiśmy u nas, wtedy rano, przed twoim odjazdem z Paryża?
— Ależ — odrzekła po pewnem wahaniu — mówiliśmy o wielu rzeczach, jak mi się zdaje.
— No, no, nie udawaj — odrzekł bankier. — Wiesz bardzo dobrze, do czego zmierzam.
— Zupełnie nic a nic nie wiem — odrzekła młoda dziewczyna swobodnie. — Przypomnij mi pan, jeżeli łaska.
— Mówiliśmy o Fabrycjuszu.
Paula uśmiechnęła się z pewnym przymusem i zaczerwieniła się mocno.
— Ah tak, tak! — rzekła — przypominam sobie tę pańską manię.
— Nazwij to, jak ci się podoba — odrzekł Lefébre. — Nazwa tu niewiele znaczy, w każdym razie, kochane dziecię, moją jedyną manją jest zapewnić ci szczęście.
— Jestem tego pewną, kochany panie, ale trzeba się przekonać, czy spiesząc się tak do celu, nie zmyliłeś czasami drogi?
— Powiedz otwarcie: czy zastanawiałaś się nad naszemi projektami?
— To jest nad pańskim projektem? Bardzo mało.
— A nad Fabrycjuszem?
— Więcej może trochę.
— I co sobie mówiłaś, myśląc o nim?
— Fabrycjusz wydaje mi się bardzo eleganckim, młodym człowiekiem i skończonym gentlemanem. Mam dużo dla niego sympatji.
— Doskonale! Więc krótko mówiąc, podoba ci się?
— Zapewne. Nie odmawiam mu wcale mojej przyjaźni.
— Czy podobałby ci się jednak nietylko jako przyjaciel, ale także jako mąż?
— O! za dużo chcesz pan wiedzieć!
— Paulo, proszę cię, odpowiedz mi wyraźnie.
— Nie odpowiem więcej ani słowa.
— No więc mi i to tymczasem wystarczy. Taka odmowa nie jest odmową.
Młoda dziewczyna chciała coś jeszcze powiedzieć, ale nie starczyło czasu na to. Odezwał się dzwon, oznajmiający gościom, że śniadanie na stole.
Paula zawróciła Jakóba Lefébre i zmusiła go do połączenia się z resztą towarzystwa. Wszyscy razem powrócili do willi. Bankier znalazł sposobność mrugnąć na Fabrycjusza, aby mu dać do zrozumienia, iż wszystko najlepiej idzie.
Śniadanie było wyśmienite, pomimo atoli usiłowań Jakóba Lefébre, nie było zbyt wesołe.
Sąsiedztwo Melun i połączone z niem wspomnienia napełniły duszę pana Delariviére smutkiem niezwalczonym. Edma była również w melancholicznem usposobieniu, przypuszczając, że okazja zobaczenia dziś Grzegorza została straconą, a Bóg wie, czy kiedy znowu się nadarzy?
Paula mniej niż zazwyczaj rozmowna, zwracała czasami w stronę Fabrycjusza wielkie swe wilgotne oczy, przyglądała mu się ukradkiem i dawała się coraz więcej opanowywać budzącemu się uczuciu.
Fabrycjusz przewidywał powodzenie swoich zamiarów i nie posiadał się z radości. Uznał za stosowne przybrać pozór zamyślonego i udało mu się to znakomicie. Po śniadaniu podano kawę pod werandą. Gospodyni domu, pozostawiwszy na chwilę panów, zajętych rozmową z panią Lefébre, wzięła Edmę pod rękę i poprowadziła do parku. Jakób Lefébre dobrze przewidywał, że dwie młode dziewoje staną się przyjaciółkami. Od pierwszego zobaczenia w Parc de Princes wspólna sympatja pociągnęła je ku sobie. Zdawało się im, jakby znały się od bardzo dawna i jakby się od dawna kochały. Edma zapomniała o swoim smutku, znalazłszy się sam na sam z Paulą. Pałała chęcią porozmawiania z nią o Grzegorzu i znalezieniu w niej powiernicy, tak potrzebnej teraz, gdy milutkiej Marty nie stało. Ale jak tu rozpocząć tak delikatną rozmowę.
Edma pocieszała się, że jaki szczęśliwy przypadek przyjdzie jej z pomocą.
— Kochana Edmo — odezwała się panna Baltus — jakże też podoba ci się skromna moja siedziba?
— Trudno marzyć o czemś piękniejszem... — odrzekła blondynka. — Niepodobna, aby się nie podobało...
— Mnie też bardzo tutaj przyjemnie i wyniosłabym się stąd z prawdziwą przykrością.
— Czy dawno mieszkasz już tutaj?
— Lat blisko cztery.
— Musisz zatem znać wszystkich w Melun.
— Przeciwnie... Mój biedny brat i ja żyliśmy w zupełnem odosobnieniu... Wystarczaliśmy sami sobie... Przekładaliśmy dom nad zebrania światowe, dzięki czemu zarzucano nam nawet trochę dzikości...
— Przypuszczam, że musi być bardzo przyjemne takie życie domowe...
— Dla mnie to najlepsza ze wszystkich egzystencji... Poznasz kiedyś cały jej urok...
— Czy Melun ładne miasto?
— Trochę ponure, trochę smutne, jak większa część mniejszych prowincjonalnych miasteczek, ale okolice ma przepyszne...
— Prawie co dzień jedną z moich największych przyjemności jest zwiedzanie chat włościańskich... Wszyscy biedni są braćmi moimi... Jestem siostrą cierpiących...
— Jakże to pięknie! — zawołała Edma z zapałem.
— Naturalne to zupełnie!... Na cóż przydałby się majątek, gdyby jakiejś jego cząstki nie poświęcać na ulżenie tej nędzy ukrytej.
— Masz rację, wątpię jednak, czy wszyscy bogaci myślą tak samo...
— Tem gorzej dla nich... pozbawiają się niewysłowionej rozkoszy.
— Przypuszczam — odezwała się nieśmiało Edma — że przy łożu chorych musisz się spotykać z doktorem?
— Nieraz sama ich nawet używam, gdy znajduję tego potrzebę.
— Czy jest w Melun kilku doktorów?
— O, kilku — odpowiedziała panna Baltus, zdziwiona trochę pytaniami swojej nowej przyjaciółki.
— Czy wiesz ich nazwiska?...
— Wiem, kochanko.. Ale dlaczego się o to pytasz?
— Tak z prostej ciekawości tylko.
Paula, która zaczynała podejrzywać jakąś małą tajemnicę, uśmiechnęła się i odpowiedziała:
— Jest doktor Leroy, Anglik, Delanage, homeopata, bardzo chwalony.
Panna Baltus nie wymieniła wcale doktora Grzegorza Vernier.
Edma głębokiego, bolesnego prawie doznała zawodu.
— Czy to wszyscy już? — spytała.
— Tak mi się zdaje...
Panna Delariviére spuściła oczki i z pewnem wahaniem zapytała:
— Nie znasz więc wcale doktora Grzegorza Vernier?...
Paula uśmiechnęła się znowu. Zrozumiała już teraz wszystko, wzięła też Edmę za ręce i wpatrując się łagodnie w zarumienioną jej twarzyczkę, powtórzyła:
— Doktor Grzegorz Vernier... Doprawdy, jakże jestem bardzo roztargnioną!.. Zapomniałam o nim, zapomniałam o najlepszym i najsławniejszym ze wszystkich...
Posłyszawszy te słowa panny Baltus, Edma żywo podniosła głowę.
— Czy tak? Czy naprawdę najlepszy on i najsławniejszy? — wyrzekła rozpromieniona.
— Tak jest, kochanko! odrzekła Paula — w Melun wiedzą o tem wszyscy bardzo dobrze. Doktor Vernier stanie kiedyś w szeregach uczonych naszej epoki. Chwalą go nietylko z powodu głębokiej jego wiedzy, ale także z powodu wzniosłego charakteru i wyjątkowej prawości. Młody ten człowiek otoczony jest już powszechnym szacunkiem.
— Czy znasz go osobiście? — spytała znowu Edma.
— Bardzo mało. Spotkałam się z nim dwa czy trzy razy u jednego z moich protegowanych, a jeżeli w tych krótkich chwilach nie mogłam ocenić go jako uczonego, mogłam osądzić jako człowieka światowego i odgadnąć człowieka z sercem.
I po chwili dodała:
— Czy ty znasz go, Edmo?
— Znam — szepnęło cichutko młode dziewczę.
— Skoro nie byłaś nigdy w Melun, to gdzieżeś go widziała?
— W Saint-Maudé.
— Jakto?
— Rodzina pana Grzegorza mieszka w Saint-Maude, gdzie byłam na pensji. Dom ich sąsiaduje z pensjonatem, a okna wychodzą na ogród.
— Aha! Pan doktor bywając u rodziców, bardzo wiele czasu przepędzał w oknie, nieprawda?
— Tak.
— Cała to zatem znajomość wasza, spojrzenia musiały zastępować wyrazy...
— Nie. Raz jeden, może z jakie pięć minut, rozmawialiśmy ze sobą, było to na spacerze w lasku Vincennes.
— Doktor skorzystał z tych pięciu minut, ażeby ci powiedzieć, że cię kocha?
— I że nie życzy sobie nic więcej na świecie, jak tylko, żebym została jego żoną.
— Odpowiedziałaś mu, że także go kochasz?
— Nie przypominam tego sobie, ale nie śmiałabym twierdzić, że tak nie było.
Zwalczona wzruszeniem, rzuciła się w objęcia Pauli i oparła główkę na jej ramieniu.
— A ojciec? — zapytała panna Baltus.
— Nie wie o niczem. Później opowiem mu wszystko.
Dalszą rozmowę przerwało im głośne nawoływanie. Przywoływał ich pan Lefébre, idąc z panem Delariviére, z żoną i Fabrycjuszem.
— Jak powiedziałem, tak się i stało! — wykrzyknął bankier. — Oba moje dziewczątka stały się nierozłącznemi przyjaciółkami.
Edma uścisnęła rękę swej towarzyszki.
— A kiedyż, moja droga — wołał pan Jakób Lefébre, dalej do Pauli — kiedyż poprowadzimy w dalszym ciągu tę interesującą konwersację, którą przerwał nam dzwonek, oznajmiający śniadanie.
— Później kiedy. Tymczasem proponuję przejażdżkę czółnem.
— Dobrze, dobrze — zawołała ucieszona jak dziecię Edma. — Przejażdżka po wodzie...
— Cudowny zamiar! — dodała pani Lefébre.
— Pójdę wydać rozkazy, aby nam przyprowadzono czółno — odezwała się Paula.
— Niech pani mnie to raczy polecić — powiedział Fabrycjusz, pałający chęcią zobaczenia się z Klaudjuszem Marteau. — Mogę być ekspertem w sporcie wioślarskim, potrafię wybrać czółno mocne i odpowiednie dla nas.
— Owszem... prosimy bardzo... i naprzód dziękujemy.
Młody człowiek opuścił willę i udał się w stronę zakładu wdowy Gallet. Przez drogę, bujna i zawsze czynna jego imaginacja, wymyśliła plan znakomity.
— Co potrzeba zrobić przedewszystkiem — mówił sobie — to oddalić tę niebezpieczną osobistość. Skoro tylko dostanę go w swoje ręce, zmuszę go do gadania, a jeżeli będzie potrzeba, zmuszę i do milczenia także.
Przybył do wynajmującej czółna. Przed domem, oparty o drzwi, stał Klaudjusz Marteau i palił krótką fajeczkę.
Na pierwsze zaraz spojrzenie poznał nowoprzybyłego, wyjął z ust fajkę i skłonił się swoją czapką marynarską.
— A to pan — odezwał się. — Cóż za dobry wiatr: sprowadza pana do nas? Nie przypuszczam, aby pan przybył tutaj dla zobaczenia, jak spada odcięta głowa. Nie codzień takie święto.
— Nie — odrzekł Fabrycjusz — przybyłem do Melun: umyślnie dla zobaczenia się z tobą.
— Ze mną? — powtórzył zdziwiony marynarz.
— Tak jest.
— Pan żartuje chyba.
— Przekonasz się, że nie. Ale wybierz najprzód czółno szerokie i mocne. Zawieziesz mnie do panny Baltus.
— Do panny Baltus! — wykrzyknął Klaudjusz coraz bardziej zdziwiony.
— Cóż w tem widzisz tak dziwnego?
— Naturalnie, że nic. Jeżeli kochanej panience się podoba, to może przecie przyjmować takiego jak pan pięknego kawalera, ale...
— Ale co?
— Ale wiem, że od śmierci brata, nie przyjmowała dotąd ani jednej żywej duszy; a myślę, że się jeszcze nie skończyła żałoba. Co mi tam jednak do tego. Czy weźmiemy „Piękną Elizę”, proszę pana? Pan już ją zna, statek to szeroki, dobrze zbudowany.
— Dobrze, niech będzie „Piękna Eliza“.
Klaudjusz otworzył kłódkę, na jaką łańcuch zamknięty był do kołka w przystani.
Fabrycjusz wskoczył do czółna i powiedział:
— Puść czółno z wodą. Potrzebujemy czasu do rozmowy.
Klaudjusz potarł zapałkę o spodnie, zapalił krótką fajeczkę i odpowiedział:
— No to rozmawiajmy, słucham pana...
— Powiedz mi najprzód, czy ci się podoba Melun? — rozpoczął Fabrycjusz.
— Rozmaicie, proszę pana, i podoba mi się i nie podoba. Miasto nigdy nie dorówna masztowcowi na pełnem morzu. O! że nie, to nie, chociaż za to coprawda na pełnem morzu niema znowu wcale szynków... W Melun brak świeżego powietrza, ulice djabelnie wąskie.
— Krótko mówiąc — ciągnął Fabrycjusz — nie przyrosłeś tak do tego miejsca, żeby cię nie można z niego wyrwać?
— Wyrwać mnie stąd? — powtórzył marynarz — ale dlaczego, proszę pana.
— Zaraz ci to opowiem. Mam wuja, który przybył z Nowego Jorku i jest niezmiernie bogaty. Kupił on właśnie majątek nad brzegiem Sekwany, a ja zajmuję się urządzeniem jego domu. Ponieważ lubię bardzo wioślarstwo, chciałbym mieć kilka statków, a szczególniej mały jachcik jaki. Dlatego też potrzebuję mieć człowieka, któryby się znał na tym fachu doskonale i umiał dobrze wiosłować... A więc Klaudjuszu, czy nie chciałbyś przyjąć u mnie obowiązków marynarza?...
— Ja, proszę pana, ja?
— No tak, ty! Dostaniesz sto dwadzieścia pięć franków miesięcznie, stół i mieszkanie, a będziesz nadto robił zakupy wszystkiego, co tylko potrzebnem będzie... Namyśl się więc i daj odpowiedź.
— Do pioruna! — wykrzyknął przewoźnik — Wcale ponętna obietnica!
— Przyjmujesz? zapytał Fabrycjusz.
— Czy przyjmuję? — powtórzył Klaudjusz, drapiąc się w ucho. Czy na cały rok miałby pan zamiar mnie przyjąć, czy też na sezon tylko?
Na cały rok — odrzekł Fabrycjusz a muszę ci powiedzieć i to jeszcze, że będziesz miał czółenko do swojego własnego użytku, że będziesz mógł w wolnych chwilach łowić ryby, jeżeli cię to zajmuje i jeżeli będziesz chciał mieć jakąś z tego niewielką choćby korzyść.
— Znam się wybornie na rybołówstwie i mam nawet wielkie szczęście... Doprawdy, zachęca mnie to bardziej jeszcze.
— Wyekwipujesz się na mój koszt naturalnie... jeżeli zaś będziesz się dobrze sprawował, zależeć będzie od ciebie tylko, ażebyś choćby nawet do śmierci pozostawał w domu wuja.
— Zgadzam się zatem, proszę pana, ale muszę wiedzieć, do której miejscowości pan mnie zabrać zamierza?
— Do Neuilly... w departamencie Sekwany.
Twarz marynarza przedłużyła się gwałtownie.
— W takim razie, to nie, proszę pana.. Niepodobna... Nie mówmy o tem więcej...
— Nie chcesz pójść do Neuilly?
— Nie, proszę pana.
— Ależ dlaczego?
— To mój przesąd, proszę pana, a mnie, jak co w łeb raz wlezie, to już stamtąd niby nie wyleci.
— Utrzymujesz, że nie chcesz iść do Neuilly... to nie jest powiedziane dokładnie... domyślam się, że tam iść nie możesz.
Klaudjusz spojrzał zdziwiony na swojego interlokutora.
— Ja domyślam się nawet, co stoi temu na przeszkodzie — odezwał się Leclére. — Pobyt w departamencie Sekwany jest ci wzbronionym, bo jesteś pod dozorem policji.
— Ah panie, błagam cię, nie powtarzaj tego! — wykrzyknął marynarz, blednąc i czerwieniąc się na przemiany. — Na miłość boską, nie wspominaj pan nikomu o tem.
— Uspokój się, tu nikt nas nie może usłyszeć, a ja cię nie wydam z sekretu.
— Kto panu jednak powiedział o tem?
— Żeś był skazany na pięć lat więzienia za kradzież? Co cię to obchodzi. Jestem zdania, że każda wina odkupuje się dobrem prowadzeniem i że obowiązkiem jest każdego uczciwego człowieka podawać rękę pokutującemu grzesznikowi. Przeszkody, z powodu których dawałeś mi odmowną odpowiedź, potrafię usunąć. Za czterdzieści ośm godzin potrafię uzyskać ci pozwolenie przebywania w departamencie Sekwany, wziąwszy całą odpowiedzialność na siebie.
— Więc pan — mruczał Klaudjusz z oczami pełnemi łez — więc pan wiedział o mojem skazaniu, przypuszczał pan, że jestem podłym człowiekiem, a jednakże przyszedł pan do mnie.
— Przyszedłem w przekonaniu, że zaszła w tobie zmiana zupełna.
— Panie drogi, nie jestem wcale łajdakiem. Gdybyś pan wiedział, co to była za kradzież, za którą mnie skazano? Wolałbym umrzeć raczej, aniżeli dotknąć się cudzych pieniędzy. Wziąłem bułkę chleba, proszę pana, jedną tylko bułkę chleba, przysięgam panu. Zresztą są w sądzie papiery mojej sprawy, przeczytaj je pan, a przekonasz się pan, że nie skłamałem.
— Kodeks wojskowy jest bardzo surowy, znam go dobrze i pochwalam. Wina została popełnioną, potrzeba ją było ukarać. Pomimo to nie pogardzam tobą bynajmniej, czego dowodzi fakt, że przyszedłem do ciebie.
— Prawda, ponieważ pan przytem obowiązuje się wyjednać mi pozwolenie potrzebne, przyjmuję z wdzięcznością służbę u pana i dziękuję z głębi serca. O, jesteś pan, widzę, prawdziwie zacnym człowiekiem.
Wzruszenie marynarza było prawdziwie szczere, nie było ani cienia podejrzenia w jego głębokiej wierze. Fabrycjusz wyjął pugilares i napisał kilka słów na bilecie wizytowym.
— Weź ten bilet i skoro otrzymasz pozwolenie, przyjdziesz pod adres, który ci napisałem. Zaraz cię zainstaluję...
— Dobrze, proszę pana.
— Po przybyciu do Neuilly dam ci pieniądze na zakupienie statków, Spuszczam się zupełnie na twoją w tym względzie fachowość... Tylko chodzi mi koniecznie o to, aby znajdował się jacht maleńki.
Oczy marynarza błyszczały radością.
— Znam ja się na tem, proszę pana! Niech pan będzie spokojny, będzie pan zupełnie zadowolony...
— Liczę na ciebie... Tylko jedno jeszcze zlecenie. Nie mów nikomu, że ja się tobą zajmuję, że ja cię przywiozłem do Paryża. Najmniejsza niedyskrecja mogłaby mi przeszkodzić w wyjednaniu pozwolenia pobytu... Zalecam ci to w twoim własnym interesie...
— Będę milczał jak ryba, proszę pana...
— Dobrze... Ale jesteśmy oto prawie na wprost willi... Popłyń prędzej, bo panie muszą się już bardzo niecierpliwić.
Marynarz rozpromieniony, po kilku silniejszych poruszeniach wiosłami, dobił do brzegu w chwili właśnie, gdy całe towarzystwo zbliżało się do przystani.
Panie zaopatrzyły się w parasolki, a panowie w duże kapelusze słomiane. Paula wzięła taki sam wielki kapelusz dla Fabrycjusza, dla którego ta delikatna pamięć była wróżbą najlepszą. Wsiedli wszyscy do czółna.
Klaudjusz Marteau wypłynął zwolna na środek.
Czółno sunęło pomiędzy dwoma zielonemi kwiecistemi brzegami, ponad któremi widać było wschodzące zboża, usiane bławatkami, stokrotkami i czerwonemi makówkami. Gaje, łąki, drzewa, wszystko kwitło prześlicznie.
Edma zapragnęła zebrać sobie bukiet,
Czółno przybiło do brzegu i wszyscy wyszli.
Fabrycjusz podał ramię pannie Baltus i szli oboje w milczeniu, trochę opodal, zachwycając się pięknością natury. Fox szedł trop w trop za nimi ze łbem spuszczonym. Fabrycjusz pierwszy przerwał panującą ciszę.
— Ah! — odezwał się nagle głosem, który usiłował nagle drżącym uczynić — jakże wieś jest piękną!.. Jakże szczęśliwie żyć można tutaj, w pośród tych łąk kwitnących i wód przezroczystych, nie słysząc nic, jak tylko bicie dwóch serc, żyjących jedno dla drugiego.
— Czy naprawdę lubiłby pan egzystencją podobną? — zapytała panna Baltus.
— Z całej duszy, proszę pani.
— Tak przez kilka dni może, dla każdego bowiem, kto przyzwyczajony jest do życia wesołego, wiejska samotność staje się rzeczą nieznośną.
— Mówiłem o samotności we dwoje...
— I to się także naprzykrzy.. gdy zapomniany świat upomni się o swoje prawa...
— Nie! — odrzekł z ogniem Fabrycjusz.
Panna Baltus potrząsnęła główką.
— Czy pani wątpi o tem? — zapytał Fabrycjusz.
— Nie wątpię o pańskiej dobrej wierze — odrzekła — ale nie dowierzam wytrwałości pięknych zamiarów pana, o jakich mówisz z takim zapałem... Rozkoszny widok, jaki nas otacza, zapala pana dzisiaj... jutro bodaj wesoły, hałaśliwy Paryż, odzyska pana zupełnie.
— A! — szepnął Fabrycjusz — jakże pani źle o mnie sądzi!|...
— Czy pewnym pan tego jesteś? — zapytała młoda dziewczyna.
— Czy pani nie wierzysz w to, że jedna godzina zdolną jest przerobić zupełnie człowieka? — Myślę, że to możebne, ale że do takiej przemiany potrzeba poważniejszych, niż piękny krajobraz powodów.
— A gdybym miał taki powód, cóżby mi pani odpowiedziała?... O! — zaczął zaraz znowu z zapałem — o, gdybym pani powiedział otwarcie, że tę metamorfozę w mojej duszy pani jedynie zawdzięczam... Gdybym dodał, że zobaczywszy panią, zrozumiałem poraz pierwszy próżnią mojego serca i nicość rozkoszy światowych, wśród których marnuje się najpiękniejsze lata naszej młodości... Gdybym nakoniec wyszeptał u nóg twoich, pani!.. „Paulo, ja cię kocham, uwielbiam, ja pokładam w tobie całą moją nadzieję, całe szczęście moje, przyszłość całą moją...“ Czy odepchnęłabyś mnie pani?...
Drżąca ze zdziwienia i radości Paula, spuściła oczy i zapłoniona cała słuchała słów Fabrycjusza z rozkosznem pomieszaniem.
Milczała.
— Czy odepchnęłabyś mnie pani? — powtórzył Fabrycjusz. — Na kolanach błagam panią o odpowiedź.
— Więc — szepnęła cichutko Paula — więc pan mnie kocha?
— Nad życie, bo bez pani żyć bym nie potrafił.
— Ależ pan poznał mnie zaledwie...
— Znam panią aż nadto dobrze, skoro pragnę, abyś do mnie należała na zawsze. Często dość jednego spojrzenia, dla rozpalenia w sercu płomieni, tak jak często dostateczną jest jedna zapałka do wzniecenia pożaru.
— Wiem, że tak utrzymują.
— Ale nie chce pani uwierzyć temu?
Paula skinęła główką.
— Nie wątpi więc pani o mojej miłości? — podchwycił żywo Fabrycjusz.
— Czyż mogłabym posądzać pana o kłamstwo? Nie mam do tego prawa.
— I pani kochać mnie będzie? — ciągnął Leclére tonem błagalnym. — Czy będzie mnie pani tak kochała, jak ja ją kocham.
Panna Baltus chciała coś powiedzieć, ale głębokie wzruszenie i przyspieszone bicie serca, nie pozwoliły jej przez kilka sekund słowa jednego wymówić
. Odpowiedziała nakoniec, ale tak cichutko, że Fabrycjusz raczej odgadł jej słowa, niżeli usłyszał:
— Odpowiem panu wieczorem.
— Dlaczego nie w tej chwili? — zawołał Fabrycjusz.
— Przed wieczorem — powtórzyła Paula, podając rękę młodemu człowiekowi, który ją przycisnął do ust z taką gwałtownością, że Paula to bladła, to czerwieniła się kolejno.
W tej chwili Edma, dźwigając w obu rękach olbrzymi bukiet kwiatów polnych, połączyła się z panną Baltus i ze swoim kuzynkiem, i tym sposobem przerwała dalszą rozmowę. Wszyscy troje zatrzymali się, ażeby zaczekać na Maurycego Delariviére i państwo Lefébre. Klaudjusz Marteau zaś płynął wolno, rzucając od czasu do czasu wiosłem w stronę przeciwną, ażeby czółno nie oddaliło się zbytecznie. Fabrycjusz dał mu znak, a tenże przypłynął do brzegu.
Towarzystwo wsiadło spowrotem do czółna.
— Czy płyniemy dalej, za pozwoleniem państwa? — zapytał przewoźnik.
— Nie — odrzekła Paula — czas już powracać do domu.
„Piękna Eliza“ zawróciła i popłynęła w kierunku willi.
— Bodaj, że mi się zupełnie udało — myślał Fabrycjusz — odpowiedź, jaką mam dostać wieczorem, będzie z pewnością pomyślna. Przybyłem! zobaczyłem! zwyciężyłem!
Paula milczała zamyślona. Pani Lefébre, przypuszczając, że jest cierpiącą, zaczęła ją wypytywać.
— Mam się jak najlepiej — odrzekła młoda dziewczyna z uśmiechem. — Jeżeli się pani wydaję zamyśloną, to dlatego, że kombinuję jeden planik przepyszny... a zwracając się do Klaudjusza, zawołała:
— Przewoźniku!...
— Co pani rozkaże? — zapytał Klaudjusz, zdejmując kapelusz.
— Wiele potrzeba czasu do przebycia czółnem przestrzeni z Melun do Saineport.
— Godzinę najwyżej, proszę pani.
— A z Seineport do Cesseu powozem?
— Około dwudziestu pięciu minut.
— No to wszystko składa się, jak sobie życzę... Odwiozę państwo do Saineport czółnem, a stamtąd powozem do Cesseu, gdzie wsiądziecie do pociągu. W ten sposób będę miała przyjemność przebyć z wami półtorej godziny dłużej... Zdaje się, że przyjmujecie państwo ten warunek?
— Naturalnie!... — odpowiedzieli wszyscy razem. — To będzie prześlicznie!...
Wszyscy klasnęli w dłonie.
— Przewoźniku, stawicie się u mnie o ósmej.
— Stawię się punktualnie, proszę panienki. Sekwana w okolicach Melun nie płynie zbyt szybko.
Po przybyciu o oznaczonej godzinie Klaudjusza Marteau z „Piękną Elizą“ usadowiono się w czółnie.
Wieczór był prześliczny. Na lazurowy horyzont nieba wystąpił księżyc wspaniały. Przejażdżka po Sekwanie była w tych warunkach urocza, co się nazywa. Przebyli śluzy, przemknęli obok cudnego ogrodu, należącego do jednego z najwybitniejszych przemysłowców, pana Marinoni.
Przybili nareszcie do brzegu. Powóz przysłany przez pannę Baltus oddawna już oczekiwał w miejscu wskazanem. W pół godziny później towarzystwo przybyło do stacji Cesseu, na parę minut przed odejściem pociągu.
Nadeszła chwila rozstania. Panna Baltus ucałowała Edmę i panią Lefébre, a ściskając ręce panów Jakóba Lefébre i Delariviére, dodała:
— Byłoby mi bardzo przykro, gdybym nie miała nadziei, że się wkrótce znowu zobaczymy!
— O, bądź o to spokojną, kochane dziecię — odrzekł Jakób Lefébre. — To i nasze najszczersze życzenie.
— Dowidzenia zatem, niezadługo... dowidzenia...
Pociąg przybył na stację.
Goście Pauli pomieścili się w jednym z przedziałów, a panna Baltus wsiadła do powozu ze swoim Foxem.
Nazajutrz, po śniadaniu, Fabrycjusz kazał zaprządz do kabrjoletu i w towarzystwie grooma pojechał na wybrzeże Orfévres, do prefektury policji.
Udał się wprost do biura naczelnika, prosząc go o pozwolenie dla Klaudjusza przebywania w Paryżu.
Otrzymał żądane zezwolenie, ale pod dwoma warunkami: musiał przyrzec, że da Klaudjuszowi zajęcie conajmniej przez dwa lata i zaręczyć za jego prowadzenie się w imieniu swojem i wuja.
Podziękowawszy potem naczelnikowi uściśnięciem ręki i pewny, że wszystko składa się podług jego życzenia, wyszedł z prefektury, wsiadł do czekającego nań kabrjoletu i pojechał do Auteuil.
Po przybyciu na miejsce, udał się zaraz do mieszkania Frantza Rittnera.
— No cóż? — zapytał doktor — wszystko dobrze poszło wczoraj w Melun?
Lepiej nawet, aniżeli się spodziewałem. Panna Baltus okazała się nadspodziewanie łaskawą. Przepada za mną i jestem już urzędownie jej narzeczonym.
— Już?
— Tak, mój kochany. Zdarzył się tylko wypadek dramatyczny. Paula oto wobec swych gości przed portretem Fryderyka wykonała przysięgę, że nie zostanie żoną moją, dopóki nie odda mordercy brata w ręce kata.
— Jeżeliby Paula dotrzymała obietnicy, toby ci naprawdę przeszkodziło stanąć u ołtarza! Musiałbyś przyjść do ślubu z głową w ręku, jak ów ścięty oblubieniec, nie pamiętam już z której ballady niemieckiej.
— Brrr! — roześmiał się z widocznym przymusem Fabrycjusz — nie żartuj, bo mi się zimno robi.
— Na szczęście — odrzekł Frantz — od ciebie zależy uwikłać w swoją miłość tę młodą osóbkę tak, żeby zapomniała o reszcie świata, żeby nie myślała o niczem, tylko o tobie. Uczynisz to, jak mi się zdaje, uczynisz niezawodnie.
— Przynajmniej starać się będę! A teraz, kochany doktorze, jakże się miewa nasza chora?
— Polepszenie powolne, ale widoczne. Spokojna zupełnie. Gdybyśmy nie mieli tak ważnych przyczyn do przeszkadzania twej ciotce w odzyskaniu zmysłów, przeprowadziłbym świetną kurację! Na nieszczęście nie można o tem myśleć nawet.
W tej chwili oznajmiono Frantzowi, że jacyś goście czekają nań w salonie. Fabrycjusz pożegnał go zatem i przez lasek buloński skierował się do Neuilly. W dwie minuty później kabrjolet zatrzymał się przed peronem. Fabrycjusz zeskoczył zeń, rzucił lejce groomowi i udał się do apartamentu pana Delariviére.
Bankier przechadzał się po pokoju sypialnym i był widocznie bardzo wzruszonym.
— Przybywam z Auteuil — wchodząc odezwał się Fabrycjusz — przywożę względnie bardzo dobre wiadomości... Uzdrowienie ciotki staje się pewnością. Pozostaje tylko kwestja czasu.
— Chwała Bogu! — wykrzyknął bankier, a po chwili dodał — pilno mi było zobaczyć się dziś z tobą; odebrałem list od mojego zastępcy w Nowym Jorku, powiadamia mnie o propozycji, którą mu zrobiono, o propozycji niespodzianej a niezmiernej doniosłości... Sam zaraz osądzisz.
— Słucham.
— Naczelnik jednego z najpoważniejszych domów bankierskich w Filadelfji, Williams Cooper and Co. — zaczął pan Delariviére po chwili — obowiązuje się dać mi dwa miljony dolarów gotówką za interes mój bankierski w New Yorku, a jeżeli zgodzę się pozostać jeszcze wspólnikiem, zapewnia mi udział w korzyściach, oznaczając minimum tego udziału na pięćdziesiąt tysięcy dolarów rocznie.
— Ależ to wspaniale, mój wuju! — wykrzyknął Fabrycjusz.
— Tak to prawda, jest jednakże i odwrotna strona medalu.
— Jaka?
— Interes jest zanadto skomplikowany, ażeby go można piśmiennie załatwić, albo przez pełnomocnictwo... Obecność moja byłaby konieczną na miejscu... A tu niema czasu... Żądają natychmiastowej odpowiedzi. Jeżeli zdecyduję się pojechać, muszę dziś zaraz dać odpowiedź telegraficzną.
— A wuj się waha?
— Sama myśl tak wielkiego oddalenia pomiędzy mną a kochaną moją Joanną, będącą w takim smutnym stanie, musi mnie przestraszać koniecznie...
— Ciotce nie zagraża żadne niebezpieczeństwo, ale doktor oświadczył mi dzisiaj znowu, że nie pozwoli nikomu się z nią widzieć wcześniej, jak po miesiącu. Wobec takiego zastrzeżenia, może wuj jechać spokojnie. Podróż cała i pobyt w Nowym Jorku trwać dłużej nie będą, jak miesiąc cały, za powrotem więc zastanie wuj wujenkę, jeżeli nie zupełnie zdrową, to przynajmniej mającą się znacznie lepiej — i wtedy doktor pozwoli ci się z nią widywać.
Pan Delariviére zastanowił się chwilę.
— Jeżelibym pojechał, zabrałbym ciebie ze sobą.
— Mnie! wykrzyknął zdziwiony Leclére.
— Tak jest, kochany chłopcze. Ostatnie wypadki bardzo mnie osłabiły. Nie miałbym odwagi puścić się sam w tak odległą podróż i musiałbym wziąć cię za towarzysza.
Oddalenie się z Paryża w obecnej chwili, psuło wszelkie jego projekty. Ale jakże tu odpowiedzieć wujowi odmownie? Było już zapóźno zmieniać zdanie, tak jasno wypowiedziane. Nie tracił dobrej miny.
— Licz na mnie, kochany wuju, wszędzie pojadę z tobą.
— Nie wątpiłem ani na chwilę. Ale chodzi mi także o Edmę
— Kuzynka mogłaby przez ten czas zamieszkać w Auteuil u doktora Rittnera.
— Wolno mu przyjąć i inne pensjonarki oprócz chorych?
— Nie wiem, ale mogę go zapytać. Zdaje mi się, że Edma mogłaby zamieszkać w domu zdrowia i w pewnych godzinach, gdy chora będzie zupełnie spokojną, odwiedzać ją i porozmawiać nawet trochę z ciotką czasem.
— Kiedy pojedziesz do Auteuil?
— Choćby zaraz.
— Dobrze, czem prędzej, tem lepiej; jestem przekonany, że i Edma będzie zupełnie zadowoloną z tego.
— Jadę więc w tej chwili...
I Leclére wydał rozkaz, aby zaprzężono do kabrjoletu.
— A zatem, kochany wuju.. podróż nasza już zdecydowana?...
— Jeżeli doktor zgodzi się na przyjęcie Edmy — odpowiedział bankier.
— Kiedybyśmy wyjechali w takim razie?...
— Jutro.
Służący przyszedł oznajmić, że kabrjolet zajechał.
W pół godziny Fabrycjusz stanął przed bramą domu zdrowia i zaraz wszedł do gabinetu Rittnera.
Doktor, zobaczywszy go, zdziwił się niepomału.
— Jeszcze ty!... — wykrzyknął.
— Jeszcze ja!... — odrzekł młody człowiek ze śmiechem.
— Wizyta ta ma ważny jakiś powód zapewne?
— Naturalnie !...
— O cóż idzie?...
— Czy możesz przyjąć pensjonarkę?
— Warjatkę?
— Nie... Wuj mój wyjeżdża jutro do Nowego Jorku na miesiąc i zabiera mnie ze sobą, a Edmę życzyłby sobie zostawić na ten czas w twoim domu, w pobliżu matki... Czy to możebne?...
— I jak jeszcze... To twoja myśl naturalnie, mój drogi, a przyznaję, że bardzo sprytna!... Powiedziałeś sobie: „Gdy mama i córeczka znajdą się w ręku Rittnera, który mi jest całkiem oddany, wszystko mi pójdzie jak z płatka... Czy tak?
— Nie rozumiem dobrze twojej myśli.
— Cóż znowu?... Rozumiesz mnie wybornie... Pamiętaj, że znam się doskonale na wszelkich grymasach.. Czytam w twojej duszy, jak w otwartej księdze... Możesz na mnie zupełnie liczyć. Dostatecznem będzie w danym razie przesłanie mi telegramu w tych oto mniejwięcej słowach: „Zajmij się pomieszczeniem sum, o jakich ci mówiłem”, a po przybyciu do Paryża nie będziesz już potrzebował dzielić się sukcesją kochanego wujaszka.. Co do mojej części w tym spadku, o tem w tej chwili nie mówię. Ułożymy się ze sobą jak dwaj bracia.
Fabrycjusz hipokryta, miałby był ochotę zaprotestować, ale spojrzenie wspólnika zatrzymało mu słowa na ustach.
— No, więc ułożone — rzekł ze zwykłym swoim uśmiechem doktor — przyjmuję nową pensjonarkę, żeby ci zrobić przysługę. Każę przygotować dwa wygodne pokoje: mały salonik i pokój sypialny, zupełnie oddzielony od pomieszczenia warjatek... Kiedy mi przywieziesz panienkę?
— Jutro rano.
— Jakież zlecenia szczegółowe?
— Nikt na świecie nie powinien wiedzieć, że Joanna i jej córka tutaj się znajdują...
— Śpij o to spokojny... Tajemnice mego domu dobrze są strzeżone.
— Co do wynagrodzenia pieniężnego?
— Zapłacisz mi tysiąc franków miesięcznie...
— Proszę za pierwszy miesiąc.
— Doskonale...
Fabrycjusz pożegnał się z doktorem i powrócił do Neuilly.
Nieobecność jego nie trwała dłużej nad półtorej godziny.
W chwili, kiedy wszedł do pokoju bankiera, zastał tam już Edmę, która zaraz po jego wyjeździe weszła do pokoju ojca. W kilku słowach pan Delariviére przedstawił córce rzecz całą.
Edma ucieszyła się, że będzie matkę często odwiedzała.
— A cóż — zapytała żywo, witając Fabrycjusza.
— Wszystko jak najlepiej. Rittner zgadza się na przyjęcie kuzynki.
— O! mój kuzynie, jakże ci jestem wdzięczną za tę dobrą nowinę! — zawołała Edma. Jestem pewna, że moja obecność będzie dla mamy najskuteczniejszem lekarstwem, jestem pewną, że po przybyciu zastaniecie ją zupełnie zdrową.
— Oby Bóg cię wysłuchał, drogie dziecię — szepnął pan Delariviére, który usiadł przy biurku i napisał depeszę, zawiadamiającą swego pełnomocnika w Nowym Jorku, że przyjedzie niebawem.
Podał papier siostrzeńcowi i powiedział:
— Kości rzucone! Każ zaraz zanieść ten telegram.
Nazajutrz ze świtem młody człowiek był już na nogach. Kazał Laurentemu zapakować bieliznę i ubranie.
— Pan wyjeżdża? — zapytał Laurent.
— Dzisiaj nawet, z moim wujem.
— Czy pan mnie ze sobą zabierze?
Nie... Twoja obecność jest tutaj potrzebna... Musisz doglądać służby i utrzymywać wszystko w porządku. Za dwa lub trzy dni przyjdzie tu z Melun poczciwy bardzo człowiek, były majtek okrętowy, niejaki Klaudjusz Marteau. Pomieścisz go w Pawilonie, wychodzącym na bulwar w głębi ogrodu. Przyjąłem go do służby. Zorganizuje on mi małą flotyllę do wycieczek po Sekwanie.
— Bardzo dobrze, proszę pana.
Fabrycjusz otworzył szufladkę od biurka i wyjął pakę biletów bankowych.
— Zostawiam ci dwadzieścia pięć tysięcy franków.
— Aż tyle, proszę pana?
— Tak, daje ci je do obrachunku, przy końcu miesiąca wypłacisz wszystkim zasługi i rachunki dostawców. Klaudjusz pobierać będzie po sto dwadzieścia pięć franków miesięcznie. Dasz mu także pieniądze, jakich będzie potrzebował na zakupy.
— Wiele zażąda?
— Tak jest... Ufam mu w zupełności.
Fabrycjusz schował pieniądze spowrotem do biurka, zamknął je, a klucz oddał Laurentowi, dumnemu, że dostała mu się trzecia funkcja, niemniej honorowa jak dwie pierwsze, funkcja kasjera.
— Czy pan ma jeszcze co do rozkazania? — zapytał.
— Poślesz na stację Maillot po powóz na cztery osoby; niech zajedzie około jedenastej.
— Dobrze, proszę pana — poślę chłopaka stajennego, a sam zajmę się pakowaniem walizy.
Fabrycjusz udał się do pana Delariviére.
Wybiła właśnie dziesiąta i jednocześnie rozległ się dzwonek, oznajmiający śniadanie.
Edma, pan Delariviére i Fabrycjusz znaleźli się w sali jadalnej. Pobladła twarzyczka i zaczerwienione oczki dziewczyny świadczyły, że noc spędziła bezsennie.
— Co tobie, drogię dziecię? — zapytał ojciec — wyglądasz, jakbyś płakała.,
— Bo naprawdę trochę płakałam i smutno mi bardzo...
— Dlaczego?
— Że mnie opuszczasz, kochany ojcze...
— Wiedziałaś przecie o tym odjeździe wczoraj jeszcze.
— Wczoraj myślałam tylko o szczęściu zbliżenia się do mamy. Dzisiaj myślę tylko o tem, że się mam rozłączyć z tobą, ojczulku... Trzydzieści dni samotnych!... to prawie wieczność cała! Jak długo będziecie na morzu?
— Dziewięć dni.
— Dziewięć dni pomiędzy niebem a wodą, to straszne!...
— Dawniej, kochane dziecię, na odbycie podobnej podróży potrzeba było kilku miesięcy.
— Napiszesz do mnie tatusiu?
— Jak tylko stanę w Nowym Jorku; gdyby zaś statek powrotny nie zaraz odchodził, to przyślę ci depeszę.
— Polecam was opiece Pana Boga, niech was wszystkich potężnem ramieniem swojem otoczy...
Śniadanie skończyło się prawie w milczeniu.
Fabrycjusz powrócił do swojego pokoju i napisał długi, a niezmiernie czuły list do Pauli. Objaśnił jej okoliczności, jakie go zmuszały do oddalenia się od niej, bez pożegnania jej nawet i dodał naturalnie, że kiedy osoba jego przebywać będzie lądy i morza, serce i dusza w willi Melun pozostaną.
Skończywszy, przeczytał raz jeszcze to co napisał, i był zupełnie zadowolony.
Powrócił do pokoju pana Delariviére. Laurent przyszedł oznajmić, że powóz już czeka, Edma zabrała bardzo mało
i to najskromniejsze rzeczy. Mała jej walizka nie zajmowała wiele miejsca.
— Do Auteuil! — rzucił Fabrycjusz stangretowi, szczegółowy adres zachowując na później.
Powóz zatrzymał się przy ulicy Raffet o trzy kwadranse na dwunastą. Frantz Rittner oczekiwał przybyłych i przyjął ich ze zwykłą sobie uprzejmością trochę sztywną. Poprowadził gości do apartamentu Edmy, który składał się z dwóch pokoi w pawilonie na lewo, nad salonem poczekalnym. Oba te pokoje umeblowane były ze skromną elegancją, miały szerokie okna, wychodzące na ogród, pełen zieleni i kwiatów. Były jasne, wesołe.
— Prześlicznie! — odezwała się Edma — będzie mi tu zupełnie dobrze.
Słowa wiernie malowały myśli dziewczęcia, a jednakże obawa jakaś, jakieś ponure przeczucia ściskały jej serce. — Zeszli do salonu. Pan Delariviére nie chciał usiąść.
— Czy pan nas już opuszcza? — zapytał Rittner.
— Czy nie wiesz, doktorze, że wyjeżdżam w daleką podróż? — odezwał się starzec po pewnem wahaniu.
— Wiem o tem, bo gdyby nie ta podróż, córka pańska nie znajdowałaby się tutaj.
— Doktorze, mam prośbę do ciebie. Pragnąłbym przed opuszczeniem Paryża i Francji zobaczyć choć na chwilę ukochaną moją żonę... czy nie odmówisz mi tej łaski?
— Nie, proszę pana — odrzekł Rittner — nie odmówię jej panu, bo pewny prawie jestem, że dzisiejsze zobaczenie się nie będzie niebezpiecznem...
Bankier zadrżał z radości.
— Dziękuję! — wykrzyknął — dziękuję z całej duszy!
— Jeżeli pan łaskaw — odezwał się Frantz Rittner — to służę panu.
Pan Delariviére dodał żywo:
— Proszę, uczyń mi pan jeszcze jedną łaskę...
— Jaką?
— Przeraża mnie ten pokój, w którym widzieliśmy chorą zeszłym razem. Czy nie podobna sprowadzić tutaj Joanny, albo do ogrodu?...
Doktor namyślił się chwilę.
— Dobrze — rzekł nakoniec — wydam zaraz rozkaz stosowny...
Nacisnął guzik dzwonka elektrycznego i weszła infirmerka.
— Proszę sprowadzić do ogrodu pensjonarkę spod numeru piątego. Czekać będziemy na nią pod wielkiem drzewem cedrowem.
A zwracając się do swoich gości, dodał:
— Chodźmy...
Drzewo wskazane przez Frantza stało pośrodku wielkiego trawnika, pod niem umieszczona była ławka z darniny... Upłynęło kilka sekund w zupełnem milczeniu i nareszcie otworzyły się drzwi zabudowania głównego. Ukazała się Joanna. Szła wolno, wsparta na ramieniu infimerki. — Obojętne jej spojrzenie błądziło do okoła, zdawało się, że nic nie widziała.
Prześliczna twarz, strasznie zmieniona, wydawała się zupełnie spokojną. Edma poruszyła się, aby pobiedz na spotkanie matki, ale doktor ją powstrzymał. Pan Delariviére drżał cały. Obłąkana zbliżała się zwolna, jakby we śnie magnetycznym pogrążona. Na dwa kroki przed gromadką zatrzymała się nagle.
— Matko! — szepnęła Edma — moja mamo...
Joanna zwróciła oczy na córkę. Wyciągnęła rękę, pogłaskała po jedwabistych jej włosach, spadających w złocistej frendzli nad czołem i głosem łagodnym, przyciszonym powiedziała:
— Kłosy dojrzałe... złociste, jak promienie słońca... Oh! co za prześliczne będzie żniwo!...
Osunęła się na ławkę darniową, opuściła oczy i poruszyła ustami, ale nie wymawiała ani słowa.
Edma usiadła obok, ujęła rękę matki i okryła pocałunkami. Joanna zdawała się nie czuć tego wcale. Pan Delariviére przysiadł się również.
— Joanno... droga Joanno — rzekł z bolesnem wzruszeniem. — Spojrzyj na mnie... czy mnie poznajesz?
Twarz obłąkanej ani się poruszyła. Jakby nic nie słyszała, ani nie rozumiała. Starzec pochylił się i przycisnął usta do pochylonego jej czoła. Ani drgnęła.
— Pan Delariviére wybuchnął płaczem i zakrył twarz rękami. Doktor dał znak infirmerce, a ta wzięła chorą pod rękę. Podniosła się posłuszna, poszła za swoją przewodniczką, nie obróciwszy głowy ani raz jeden.
— O! lepiej się oddalić! — wykrzyknął starzec — lepiej jej nie widzieć wcale, aniżeli patrzeć na to.
— Postęp od trzech dni jest jednakże bardzo znaczny — odezwał się Rittner. — Po powrocie pańskim z Ameryki, jeżeli nie nastąpią jakie nieprzewidziane komplikacje, będzie jeszcze lepiej.
— Oby Pan Bóg cię wysłuchał, doktorze, ja nie śmiem się jednakże spodziewać.
Nadeszła chwila rozstania. Edma z sercem wezbranem, z oczami łez pełnemi, czuła wzrastające czarne przeczucia. Ojciec i córka rzewnie płakali, jedno w objęciu drugiego. Zamienili ostatnie smutne słowa pożegnania i bankier, pociągnięty przez Fabrycjusza, opuścił ten dom, w którym pozostawiał wszystko, co miał najdroższego na ziemi.
O szóstej minut pięć wuj i siostrzeniec wsiadali do wagonu, o północy byli w Hawrze, gdzie pan Delariviére podniósł nazajutrz miljon dwakroć sto tysięcy franków w przekazach na dom Rothschilda, a następnego dnia wsiedli na parowiec Albatros, który miał ich zawieść do Nowego Jorku.
Nie było to wcale złudzeniem, jak się Edmie zdawało, że jadąc z państwem Lefébre, ojcem i Fabrycjuszem w odwiedziny do Pauli Baltus, usłyszała z krzyżującego się z nimi na stacji Brunoy głos doktora Vernier. Grzegorz, ujrzawszy w przelocie prześliczną twarzyczkę Edmy, nie mógł się powstrzymać od okrzyku zdziwienia. Od trzech dni wskutek wypadków, jakie już znamy, żył on w łatwej do odgadnięcia niepewności. Najgorętszem jego pragnieniem było zobaczyć znowu to dziecię, które z duszy całej ukochał, ale miał ważne swoje do spełnienia obowiązki — choroba jednego z klijentów, niebezpieczna, wymagająca niezmiernej troskliwości i nieustannego czuwania, przykuwała go do miejsca, bo honor lekarza, tak jak żołnierza nie pozwala cofać się z placu podczas niebezpieczeństwa.
Czas tymczasem upływał, młoda uczenica mogła lada chwila opuścić pensjonat, a w takim razie, gdy raz ślad jej zatraci, nie łatwo potrafi go odnaleźć.
Ciągle o tem myślał uparcie. Na trzeci dzień rano chory miał się trochę lepiej, nieodstępna obecność doktora nie była już potrzebną. Grzegorz więc postanowił położyć koniec swej niepewności. Dlatego to postanowił udać się w niedzielę do Saint Maude, ażeby się dowiedzieć czegokolwiek. I oto kiedy jechał w stronę Paryża, Edma jechała w stronę przeciwną!
— Co to znaczy? — pomyślał sobie. — Co się tam dzieje? Najpierwszą myślą Grzegorza było zapytać, dokąd jedzie mijający ich pociąg.
Pociąg zwolnił biegu. — Konduktorzy zaczęli wołać „Brunoy! dwie minuty“.
Grzegorz wyjrzał z okna wagonu i zapytał konduktora. Odpowiedź była uspakajająca. Pociąg, jaki przechodził, jechał do Montrerau tylko. Grzegorz odetchnął swobodniej. Aby wiedzieć, gdzie się znajduje Edma, potrzeba będzie zwalczyć sporo zapewne trudności, ale przynajmniej nie wyjechała z Francji ze wszystkiem. Bankier nie zabierał córki do Nowego Jorku.
— Gdzie ona jedzie? — zadawał sobie pytania. Zapewne nie sama, zapewne ojciec musi jej towarzyszyć. Co za powód tej rannej podróży... Chyba na spacer tylko w okolice Paryża... Wycieczka do Fontainebleu może?...
Nagła myśl przemknęła mu przez głowę i aż zadrżał pełen radości.
— A jeżeli jadą do Melun?... jeżeli jadą do mnie?... do mnie — powtórzył. — Pani Delariviére potrzebuje może mojego starania i po mnie się udają. Chciałby był wysiąść i pieszo przebyć drogę, którą przejechał, ale było zapóźno. Pociąg był już w biegu i nie zatrzyma się aż w Paryżu.
W Paryżu na nowo zaczął go trapić niepokój.
— Co tu robić? — myślał. — Czy zaraz powracać do domu, czy też rozpocząć poszukiwania.
Po chwilowem zastanowieniu odpowiedział sobie:
— Skoro tu jestem, to ich tutaj poszukam, jest to logiczne przecie. Dziś wieczorem albo jutro pan Delariviére powróci z córką do stolicy, a jeżeli mi się uda, będę przynajmniej wiedział, gdzie ich znajdę.
Postanowiwszy to, udał się do najbliższego biura telegraficznego i podał następującą depeszę do starej swej Magdaleny:
„Jeżeli pan Delariviére przyjedzie do mnie, poprosić, aby zostawił adres paryski i zatelegrafować zaraz do mojego ojca”.
Zrobiwszy to, z weselszą myślą udał się na stację Vincennes i wziął bilet do Saint Maude. Skoro wysiadł z wagonu, nie poszedł powitać rodziców, ale pobiegł na pensję, gdzie przed kilkoma dniami znajdowała się panna Edma. Jeden Bóg wie, z jakiem wzruszeniem chwycił za rączkę od dzwonka i silnie za nią pociągnął. Szwajcar otworzył furtkę, skłonił mu się i poprosił do salonu, gdzie wkrótce weszła przełożona zakładu. Nie widziała nigdy młodego lekarza, ale znała trochę jego rodziców, nie mogła więc traktować przybysza, jak zupełnie obcego.
— Bardzo mi przyjemnie poznać pana — powiedziała — bo dużo dobrego o nim słyszałam. Czemuż mam przypisać wizytę pańską?
— Pani — odezwał się Grzegorz, nie bez pewnego pomieszania — obawiam się bardzo, aby moja śmiałość nie wydała się pani niedyskretną.
— Dlaczego? — przerwała przełożona.
— Zaraz się wytłómaczę i mam nadzieję, że mi pani wybaczy. Objaśnienia, o jakie będę prosił, są dla mnie nadzwyczaj ważne.
— Pytaj, panie doktorze, gotowam cię zadowolić.
— Jest u pani, albo była do niedawna pensjonarka, panna Edma Delariviére?
— Była, ale już jej niema...
— Więc pan Delariviére zabrał córkę, jak miał zamiar?
— Tak, doktorze, w środę zeszłego tygodnia odebrał nam Edmę.
— Pani Delariviére w przejeździe przez Melun zasłabła bardzo i ja miałem honor ją leczyć... W czasie krótkiej nieobecności mojej, bo byłem zmuszony jechać tu dla odwiedzenia chorego ojca... pan Delariviére opuścił niespodzianie Melun, a nie pozostawił swojego adresu w Paryżu.
„Ja tymczasem koniecznie potrzebuję się z nim zobaczyć. Sądziłem, że pani będzie mogła objaśnić mnie, gdzie zwykł się zatrzymywać, kiedy przyjeżdża do Francji.
— Zdaje mi się, że w Grand-Hotelu.. Tam odwieziono rzeczy kochanej Edmy... Nie mogę wszakże zapewnić pana, czy się tam jeszcze znajduje... bo zabrał od nas córkę, aby ją zawieźć do matki...
— Wiem o tem... Ale pani Delariviére chwilowo przynajmniej nie była w stanie widzieć panny Edmy. Nie pozostaje mi więc nic, jak tylko dowiedzieć się w Grand-Hotelu?
— To będzie najlepiej, bo ja niestety nie mogę panu nic więcej powiedzieć.
— I za to bardzo dziękuję, ale niech mi pani pozwoli zadać sobie jeszcze pytanie: — Panna Delariviére miała na pensji zaufaną bardzo przyjaciółkę... zdaje mi się, że pannę Martę.
— A tak, Martę de Reveroy... prześliczną dziewczynę.
— Czy nie przypuszcza pani, że panna Edma powiedziała jej coś na odjezdnem o zamiarach ojca?
— Bardzo by mnie to dziwiło... Edma nie mogła nic a nic o nich wiedzieć. Rozmawiała z ojcem bardzo mało...
— Może później coś pisała?
— Co to, to nie... Wszelka korespondencja, adresowana do moich uczenic, przechodzi przez moje ręce, zanim zostanie doręczoną. Otóż od czasu odjazdu Edmy, Marta nie otrzymała żadnego listu.
Grzegorz powstał z miną dość smutną.
— Raz jeszcze przepraszam panią za moją śmiałość... — rzekł — a niech mi pani raczy wierzyć, że jestem jej nieskończenie wdzięcznym za dobre przyjęcie, jakiego doznałem.
W chwili, kiedy Grzegorz żegnał się z przełożoną, przy bramie rozległ się dzwonek i dały się słyszeć wesołe głosiki pensjonarek.
— Zatrzymaj się chwilkę, panie doktorze — odezwała się zwierzchniczka zakładu — właśnie uczenice moje powracają z nabożeństwa... Przyślę ci Martę...
Grzegorz podziękował znowu, a przełożona wyszła z salonu. W parę minut panna de Reveroy wbiegła ze zwykłą sobie żywością do salonu.
— Pan Vernier! — wykrzyknęła. — Doprawdy, żem się nie spodziewała pana. Mów pan prędko, czy się nie stało co złego Edmie?
— Niech pani będzie spokojną — odrzekł Grzegorz — nie przynoszę wcale złych wiadomości... Nie przynoszę żadnych...
sam owszem. przyszedłem zapytać... co się stało z naszą przyjaciółką od czasu, jak opuściła pensjonat?
— Jakto? to pan jej nie widziałeś?
— Zdaje mi się, że dzisiaj rano ujrzałem ją jadącą pociągiem z Paryża i drżę na samą myśl wiecznego z nią rozłączenia,
— Wytłómacz się, panie Grzegorzu... tylko prędko, prędko.
Młody człowiek z oczami łez pełnemi, opowiedział w krótkości to, co wiedzą już czytelnicy nasi.
— To wszystko jakieś szczególne! — wykrzyknęła Marta, kiedy skończył. — Nie pojmuję wcale milczenia Edmy, tak samo jak pan, nic zgoła o niej nie wiem, mogę jednak śmiało twierdzić, że wyjazd, o którym pan wspomina, nie może być stanowczym... Edma kocha pana...
— Tak pani sądzi? — zawołał żywo Grzegorz.
Marta uśmiechnęła się zarumieniona.
— Nietylko sądzę, ale najzupełniej pewna jestem... Byłam jej powiernicą... Nic nigdy nie ukrywała przedemną... Oddała panu swoje serce... i tą miłością żyje tylko... Pan Delariviére zaś ubóstwia swoją córkę, kocha ją nad wszystko w świecie, a że warta tego, pan o tem wiesz najlepiej, panie Grzegorzu! Raczej też odstąpiłby od wszystkich swoich projektów, aniżeli uczynił ją nieszczęśliwą.
— O, pani, pani mi wracasz życie! — szeptał wzruszony Grzegorz.
— Tem lepiej, bo potrzeba żyć — odrzekła Marta z nowym uśmiechem. — Potrzeba odnaleźć ukochaną naszą Edmę, co zresztą nie będzie chyba tak trudnem. Nie wielka przecie sztuka odnaleźć w Paryżu bankiera miljonera.
— Zapewne, spodziewałem się jednak, że panna Edma pisała do pani choć słów parę.
Marta potrząsnęła śliczną swoją główką przecząco.
— Niestety — odpowiedziała — nowe życie pochłonęło jej wszystek czas widocznie. Napisze zapewne później trochę, bo mi to obiecywała, a znam ją i wiem, że obiecywać nie umie napróżno... Skoro tylko co otrzymam, poproszę pani przełożonej, aby mi pozwoliła przesłać panu do Melun.
W chwili, gdy młoda dziewczyna kończyła te słowa, przełożona ukazała się w salonie.
Zakłopotanie Grzegorza nie uszło jej uwagi.
— Widzę, że od Marty nie dowiedział się pan wiele więcej, niż odemnie.
— Nie, proszę pani, ale panna de Reveroy obiecuje mi, że jak otrzyma wiadomość od swojej przyjaciółki, poprosi panią o pozwolenie zawiadomienia mnie o tem.
— O, z największą chęcią pozwolę, panie doktorze.
Grzegorz nie miał już tytułu do pozostania dłużej, pożegnał się ostatecznie i opuścił pensjonat.
Dom rodziców jego, jak wiemy, znajdował się o parę zaledwie kroków, wstąpił tam po to tylko, żeby ucałować ojca i matkę i zapytać, czy nie nadeszła doń depesza z Melun, a gdy otrzymał odpowiedź przeczącą, zaraz odjechał, pozostawiając poczciwych staruszków zdumionych tem nagłem zjawieniem się syna na tak krótko i nagłym jego wyjazdem.
Po powrocie do Paryża udał się prosto do Grand-Hotelu...
— Czy tutaj staje pan Delariviére, bankier z Nowego Jorku? — zapytał.
— Tutaj, proszę pana.
— Czy obecnie mieszka tu z żoną i córką?
— Mieszkał tylko z córką, ale przed trzema dniami przeniósł się do willi, którą kupił.
— W Paryżu?
— W Neuilly Saint-James, położonej na rogu ulicy Bois de Boulogne i Langchamps.
Grzegorz Vernier, dowiedziawszy się, gdzie pan Delariviére mieszka, odetchnął swobodniej.
Widocznie pan Delariviére, nabywając posiadłość pod samym Paryżem, nie myślał o powrocie do Ameryki, Co do pani Delariviére, ponieważ nie znajdowała się z mężem i córką, musiała zostać w jakim domu zdrowia pomieszczoną.
Wysiadłszy na bulwar, doktor zaczął się zastanawiać czy udać się do Neuilly, czy też zaraz powracać do Melun? Nie namyślał się długo. Najlepiej wrócić do Melun, bo tam może w tej chwili Edma i bankier z upragnieniem go oczekują.
Skoczył do czekającego powozu.
— Na stację lyońską — zawołał — tylko co koń wyskoczy... Dziesięć franków na piwo...
Obietnica uczyniona stangretowi, dodała skrzydeł koniowi
Pociąg miał właśnie odchodzić. Młody człowiek wsiadł pospiesznie do wagonu i powtarzał sobie całą drogę, że doróżki paryskie daleko są szybsze od kolei.
Stanąwszy w Melun, udał się pieszo do mieszkania.
— Otrzymałaś depeszę odemnie? — zapytał gospodyni.
— Otrzymałam, proszę pana — odpowiedziała Magdalena.
— Nikt się nie zgłaszał po mnie?
— Nikt a nikt, proszę pana.
Grzegorz, posłyszawszy tę odpowiedź, tak się zmienił na twarzy, iż Magdalena, lubo z natury bardzo ciekawa, nie śmiała go o nic zapytywać.
Wyszedł.
— Może... — mówił sobie, nie tracąc jeszcze nadziei — może Edma życzyła sobie zwiedzić hotel, w którym matka chorowała...
Nie tracąc ani sekundy, udał się pod „Wielkiego Jelenia“. Czekał go tam nowy zawód. Pana Delariviére nikt nie widział.
— Gdzie ona? — zapytywał się zrozpaczony — gdzie ona jest?...
Upadając ze znużenia, powrócił do domu i resztę popołudnia przesiedział w gabinecie, znękany zupełnie.
Rzućmy na dobry tydzień czasu poza siebie i zobaczymy, co się stało z niektóremi znajomemi nam osobistościami.
Grzegorz Vernier, przykuty znowu przez cztery dni z rzędu do łoża klijenta, stan którego nie pozwalał pozostawiać go samego ani na jedną nawet godzinę, nie mógł opuścić Melun.
Dopiero piątego dnia z rana mógł się wyrwać do Paryża.
Wiemy, co za rozpaczliwę dla siebie musiał tam otrzymać wiadomość.
Pan Delariviére wyjechał do Ameryki ze swym siostrzeńcem. O Joannie nic tam zgoła nie słyszano, nie wiedziano też nic, gdzie przebywa Edma. Powrócił do domu, straciwszy wszelką nadzieję. Z prawdziwym stoicyzmem zamknął boleść swoją w głębi duszy i postanowił w nieustannej pracy szukać pociechy.
Panna Baltus przebywała ciągle osamotniona, nie czuła jednakże nudów we willi swojej nad brzegiem Sekwany. Żałobna zasłona, pokrywająca życie jej od chwili śmierci Fryderyka, zaczynała się powoli unosić, otrzymała od Fabrycjusza drugi już list, datowany z Hawru, a napisany z wielką umiejętnością.
Po sto razy bodaj na dzień odczytywała te listy, a jakieś rozkoszne upojenie coraz więcej opanowywało jej umysł i serce.
Życie teraz przedstawiało jej się wcale pięknie, przewidywała rozkoszną przyszłość, łudziła się iluzją szczęścia.
Zupełnie co innego działo się z Edmą w Auteuil.
Nieograniczone przywiązanie biednego dziecka nasunęło jej myśl, że obok matki nudzić się nie będzie, że dnie przy niej upływać jej będą bardzo i że bez niecierpliwości oczekiwać będzie powrotu ojca.
Wkrótce przekonała się jednakże, w jak wielkim była błędzie.
Rittner, ulegając jej prośbom, pozwolił, aby codziennie popołudniu przepędzała dwie godziny w pokoju matki.
W początkach Joannę zdawało to niecierpliwić, że się jakaś obca znajduje przy niej osoba, ale przyzwyczaiła się do niej niebawem i nie zwracała żadnej na to uwagi, że nie jest samą przez dwie godziny codziennie.
Starania i pieszczoty Edmy, jej łagodne i czułe słowa, nie ściągnęły ani jednego na nią spojrzenia, nie wywołały ani jednego na usta chorej uśmiechu.
Zimna jak głaz, z oczami gdzieś w dal wlepionemi, była to istota żywa wprawdzie, ale nie posiadająca w sobie duszy. Stan tej chorej, nad którym Edma spodziewała się odnieść zwycięstwo, doprowadzał młodą dziewczynę do rozpaczy.
Zabiegi jej były całkiem bezskuteczne.
Ojciec i kuzyn Fabrycjusz napisali do niej z Hawru.
Długi list pana Delariviére, przepełniony czułościami dla córki, był bezwiednie może bardzo smutny. Ścisnęło się biedne serduszko panienki. W tem usposobieniu umysłu, w jakiem się znajdowała, wydało się jej, że ojciec zarówno jej, jak i matki opłakuje. Poczuła się opuszczoną, samotną i straconą. Zaczęła się bać tego domu nieznanego i pełnego tajemniczości, zaczęła się bać tych murów wysokich, wśród których była zamkniętą, bała się warjatek, których nie widziała wcale, ale które prawie co noc budziły ją swojemi dzikiemi krzykami i jękami tak strasznemi, że krew w żyłach ścinały. Ogarniała ją wtedy straszna tęsknota. Zmieniała się też na twarzy, kolorki znikły, a wystąpiła bladość anemiczna, ruchy straciły elastyczną swobodę swoją, wszystko przekonało doktora, iż jakaś szczególna a nagła choroba opanowała młodą jego lokatorkę.
Zaczął się wypytywać.
Edma dawała odpowiedzi wymijające. Czyż biedne dziecko było w stanie wypowiedzieć, co się z nią dzieje? Zresztą nie miała bynajmniej zaufania do Frantza Rittnera. Wzbudzał on w niej teraz instynktowną jakąś odrazę. Ukrywała swoje podejrzenia i swój niepokój, ale dusza jej trwogą się napełniała. Jeżeli czasami ożywiała się trochę, to wtedy tylko, kiedy się myślą w przeszłość cofała. Widziała wtedy, jak we śnie, słoneczny ogród pensjonatu, w którym się wychowała, widziała wielkie drzewa lasku Vincennes i pośród nich ukochane sylwetki Marty de Roveroy i Grzegorza Vernier. Ale niestety, po kilku minutach rozkoszny sen ulatywał i na lazurowe niebo występowały czarne spowrotem chmury.
Chwytała ją smutna rzeczywistość.
Doktor Rittner otaczał ją nadzwyczajnem staraniem i wyjątkową pieczołowitością, ale spod tej czułej powierzchowności przebijała wyraźnie hipokryzja. Rittner od tygodnia zmienił się także bardzo. Drżenie powiek zdradzało nieustanną obawę, dreszcze go przechodziły na najmniejszy hałas. Czarna chmura osiadła na czole zazwyczaj jaśniejącem powagą.
W tej chwili był u doktora Rittnera René Jancelyn. Obaj wspólnicy rozmawiali długo ze sobą o pannie Pauli Baltus. Przysięga jej pomszczenia brata przyprawiała obydwu o niezmierną trwogę. Liczyli na Fabrycjusza, jak na konduktora piorunowego liczy się w czasie wielkiej burzy, a tu wyjazd wspólnika pozostawił ich całkiem bezbronnych.
— Kto to wie — powtarzali sobie — kto to wie, czy Fabrycjusz, wiedząc, że znajdzie majątek w Nowym Jorku, nie uciekł przed niebezpieczeństwem, kto wie, czy powróci?
Zarówno też René Jancelyn, jak i doktor Rittner rozeszli się bardzo zaniepokojeni.
Jak większa część złoczyńców, zdolnych do wszelkich zbrodni, Frantz był w głębi duszy tchórzem okrutnym. Wobec niebezpieczeństwa tracił głowę. Jedyną deskę ocalenia dla siebie widział w tem, aby się wynieść nietylko z Paryża, ale i z Francji i to w sposób, zacierający wszelkie ślady poza sobą.
Rittner myślał o pozbyciu się swojego zakładu, ale że nie chciał używać pośrednictwa ogłoszeń dziennikarskich, upoważnił kilka osób do rozpuszczenia wiadomości w świecie lekarskim, iż dyrektor sławnego domu zdrowia w Auteuil gotów sprzedać instytut ten za gotowe pieniądze.
Czy się trafi taki nabywca?
Do tego niepokoju przyłączył się inny jeszcze. Przerzucając drżącą ręką kartki książeczki w czarne płótno oprawionej, a pełnej dziwnych notatek, małą część których znamy już także, myślał bardzo o tem, co się stanie z temi wszystkiemi tajemnicami, które trzymał pod kluczem.
— Gdyby sprzedaż mogła przyjść do skutku — prawił nieraz sobie — nabywca nie dowiedziałby się o niczem i niczegoby się nie domyślił. Wszystko poszłoby zwykłym biegiem. Co do mnie, czegobym się miał obawiać? Dostawszy się raz poza granice Francji, schowam się dobrze w głębi Niemiec, przyoblekę się w nową skórę i w nowe nazwisko i niech licho porwie wszelkie zobowiązania! Co mi tam, że potracą głupcy, co mi naprzód popłacili!... Nie będzie mnie i basta.
Poniszczył już bardzo wiele kompromitujących go papierów i korespondencji — bo miał się ciągle na baczności, a przed oczami widział ciągle prokuratora rzeczypospolitej, komisarza policji i agentów bezpieczeństwa. Miał małą, nikomu nieznaną furtkę w murze, wychodzącą na bulwar Montmorency i przez nią wymknąć się zamierzał. Zrealizował wszystkie wartościowe papiery — a małą szkatułkę, wypchaną biletami bankowemi i zaopatrzoną we dwa zameczki, łatwo mu było zabrać przy każdem najmniejszem zaalarmowaniu.
Jednej mu tylko rzeczy dotąd brakowało, paszportu na cudze nazwisko. René Jancelyn, wytrawny fałszerz, mógłby z łatwością wybawić go z kłopotu, ale do tego potrzeba go było wtajemniczyć w swoje zamiary, a tego Frantz Rittner wcale nie życzył sobie.
W zupełnem swem odosobnieniu i głębokiem zmartwieniu przyszła Edmie ochota napisać list do Marty de Reveroy.
Zdawało jej się, że ta rozmowa z ukochaną towarzyszką z lat dziecinnych przyniesie jej ulgę i pociechę.
Napisała zaraz rano i na śniadanie stawiła się z listem w ręku.
Edma, o czem nie wspomnieliśmy jeszcze, przyjęła zaproszenie doktora i zazwyczaj jadała z nim razem.
Zobaczywszy list, Rittner domyślił się odrazu, o co prosić go będzie pensjonarka.
— Panie doktorze — odezwała się dziewczyna — mam małą prośbę do pana...
— O cóż chodzi?
— O przesłanie tego oto listu na pocztę; napisałam do jednej z przyjaciółek moich na pensji.
— Służę pani, zaraz po śniadaniu oddam go sam na pocztę w Paryżu, to o parę godzin wcześniej dojdzie.
— Dziękuję panu doktorowi.
Frantz wziął list i schował go do pugilaresu.
— Tylko proszę nie zapomnieć.
— Niech pani będzie spokojną, ja mam pamięć doskonałą.
Zasiedli do stołu. j
Rozmowa toczyła się, jak zwykle, o stanie zdrowia pani Delariviére.
Edma nieustannie wypytywała doktora o sposób kuracji i o to, czy jest nadzieja wyleczenia chorej.
Rittner odpowiadał z niewyczerpaną uprzejmością w taki sposób, aby zadowolić pensjonarkę.
— Doktorze — odezwała się nagle Edma — przyszła mi pewna myśl do głowy.
— Jaka?
— Wyobraziłam oto sobie, że ciągle jeden i ten sam widok w pokoju, w jakim się mama moja znajduje, znużył jej oczy i że przyspieszylibyśmy jej wyzdrowienie, gdybyśmy ją pomieścili w innem miejscu, weselszem trochę. Czy nie mogłaby mama na dwie godziny schodzić do ogrodu? Świeże powietrze, kwiaty działałyby może w zbawienny sposób na nią.
Rittner z początku wahał się niby zezwolić na to, ale wreszcie ustąpił.
— Nie mam odwagi oprzeć się prośbom pani — odpowiedział — niech więc pani spróbuje tego nowego środka.
— Zaraz dzisiaj? k
— Niech będzie i dzisiaj nawet!
— O! jaki pan dobry, jaki pan zacny człowiek. Pójdę po matkę i wyprowadzę ją do ogrodu.
Edma wstała od stołu i udała się w stronę zabudowania, gdzie była cela jej matki, a dozorczyni otworzyła jej zaraz drzwi do pokoju Joanny, jak to każdego dnia czyniła. Zastała matkę w ubraniu śpiącą na łóżku. Lekarstwa, jakie dawał doktor klijentce, zawierały sporą dozę silnych narkotyków, z powodu których była ta ciągła senność i to ciągłe osłupienie biednej obłąkanej. Tą razą sen Joanny nie był tak twardym, jak zwykle. Nerwowe dreszcze wstrząsały ciałem, a czasami na bladej twarzy wybijał się wyraz przerażenia. Możnaby się domyślać, że walczyła we śnie z jakiemiś przerażającemi widziadłami. Nagle uniosła się na łóżku, wsunęła się w sam kąt onego i zaczęła zbierać wszystką pościel dookoła siebie, jakby usiłując zrobić sobie schronienie. Potem podniosła drżące powieki, wlepiła spojrzenie w kąt pokoju i już go stamtąd nie odrywała; wyraz przerażenia nie ustępował z twarzy. Chociaż nie spała, zdawało się, że śni jeszcze. Usta się poruszały i szeptały jakieś najpierw niezrozumiałe wyrazy, które jednak stopniowo stawały się coraz wyraźniejsze i które mogła już pochwycić Edma.
Nieszczęśliwa kobieta mówiła o szafocie... Widziała, jak złowroga machina dokonywała swojego dzieła. Widziała strumień krwi, który zamieniał się w rzekę i wzbierał tak, że już dochodził do jej szyji, do ust... Dusiła się... krótki, urywany oddech w ryk się zamienił. Był to wstrętny niezmiernie widok. Edma bała się, ale zapanowała nad tą bojaźnią, a chwyciwszy ręce matki, wołała:
— Mamo, mamo ukochana, to sen tylko... sen okropny, który trzeba odpędzić!... Spojrzyj na mnie, ja jestem dzieckiem twojem... Przypatrz mi się... poznaj mnie... ja cię tak kocham... droga mamo...
Głos Edmy, jej czułe, łagodne słowa, wywarły nagłe wrażenie, jakiego młoda dziewczyna nie mogła się spodziewać.
Spojrzenie chorej zmieniło kierunek i zwróciło się na córkę z dziwną jakąś słodyczą. Słaby uśmiech zarysował się na wybladłych ustach nieszczęśliwej.
Ożywiona gwałtowną nadzieją, Edma uklękła na skraju łóżka i powtarzała:
— Edma twoja... córka twoja... Poznaj mnie... poznaj mnie... droga matko.
— Poznaję... — odezwała się słabym głosem Joanna — poznaję cię, jasnowłosy aniołku... poznaję cię aniołku o niebieskiem spojrzeniu... aniołku światłości...
— Tak — odrzekła żywo Edma — jestem aniołem światłości i pragnę przelać tę światłość w ciemności, jakie cię otaczają...
— Głębokie te ciemności — odezwała się znów Joanna — złowrogie to ciemności... noc czarna... a jednakże w tej nocy widziałam... i widzę jeszcze...
Umilkła.
— Powiedz mamo — wołała córka — powiedz mi, co widziałaś i co widzisz?
Pani Delariviére, której oczy stały się błędnemi znowu, odpowiedziała raczej własnej myśli swojej, aniżeli córce:
Tam.. bardzo daleko... blisko kraju, gdzie słońce oświeca wieczną wiosnę...
— Co tam, moja mamo?...
— Wielki statek wypłynął z portu i pływa po bezbrzeżnym oceanie... Ciemność się robi... burza nadchodzi... Wiatr dmie piorunami, Śpiewa pieśń umarłych, rozdziera żagle i zrywa sznury, jak nitki jedwabiu... Statek pędzi jak szalony, ukazując się co chwila to na wierzchołkach bałwanów, to w głębinach bezdennych przepaści... Grzmi.. Całe niebo w straszliwym ogniu...
Edma ledwie żywa, powtórzyła:
— I cóż?
Joanna mówiła dalej:
— Na pokładzie okrętu widzę dwóch podróżnych... starzec jeden... młodzieniec drugi... Znam ich obydwu...
— Kto oni są?...
— Nie wiem ich nazwiska... zapomniałam... napróżno silę się, aby je sobie przypomnieć... Nie wiem... nie wiem... widzisz przecie, że nie wiem...
— Przypomnij sobie, droga matko... przypomnij i powiedz.
Chora wlepiła wzrok w jeden punkt z nadzwyczajną uwagą. Błyszczące dziwnym ogniem oczy znowu stały się błędne... Nagle drgnęła całem ciałem, odwróciła głowę i głucho krzyknęła.
Edmie zimno się zrobiło.
— Matko, cóżeś zobaczyła? — spytała — coś zobaczyła?
Chora zaczęła mówić powoli:
— Młody człowiek chwycił nóż... stal błysnęła jak błyskawica i we krwi zgasła... Zbrodnia została dokonaną... Starzec padł nieżywy... Bałwan uniósł jego ciało, a morderca uśmiechnął się i rzucił w otchłań nóż o ostrzu zaczerwienionem... Burza się wzmaga... Potrzaskane maszty spadają...
okręt się zagłębia i znika w płomieniach, a w pośród tych płomieni, co wychodzą z bałwanów, wznosi się szafot... zawsze szafot....
Joanna umilkła.
Siły jej się wyczerpały, nerwy nadmiernie naprężone drżały. Pierś unosiła się gwałtownie, wielkie krople potu spływały po twarzy.
Młoda dziewczyna ujęła ją za ręce i wołała:
— Ah! cóż to za sen jakiś okropny!... Ale to sen tylko, droga mamo... Wszystko to nieprawda... W tem wszystkiem niema nic rzeczywistego... niema w tem nic prawdopodobnego. Odpędź te straszne widziadła, mamusiu, obok ciebie jest tylko córka twoja... twoja Edma.
Joanna odetchnęła swobodniej, wyraz zgrozy zniknął z jej twarzy.
— Edma — szepnęła — Edma...
Pierwszy raz po katastrofie w Melun wymówiła imię córki. Dziecko zadrżało z radości i dalej mówiło:
— Przypominasz sobie, matko... że byłam we Francji, w Saint-Maude?...
— Saint-Maude — powtórzyła obłąkana — Saint-Maude... Saint-Maude...
— Ty byłaś odemnie bardzo daleko, w Ameryce, w Nowym Jorku... razem z moim ojcem... Przypominasz sobie, mamusiu?
Joanna przyłożyła obie dłonie do czoła. Ogromna widocznie praca odbywała się w jej mózgu.
Edma powtarzała ciągle:
— Przypominasz sobie, mamusiu... Mój ojciec, którego kochasz z całej duszy, a który żyje tylko dla ciebie... mój ojciec... Maurycy Delariviére... Przypomnij sobie...
Joanna wyprostowała się. Błyskawica w oczach zaświeciła.
— Tak — wymówiła drżącym głosem — tak...
— Przypominasz sobie?
— Przypominam...
— Boże wielkiego miłosierdzia! — wykrzyknęła młoda dziewczyna dokończ swojego cudu i powróć mi moją matkę.
Joanna stojąc, przypatrywała się Edmie. W całej jej postawie nie było nic obłąkanego. Edma mówiła dalej:
— Maurycy Delariviére... Oh! ukochana moja matko, przypomnij sobie wszystko... Powiedz, kto nosi to ukochane nazwisko...
— Tak.. tak... to nazwisko... wiem... wiem... to...
Znowu umilkła.
— To mój ojciec — dokończyła Edma.
— To kat — odrzekła warjatka z wybuchem głośnego, przeciągłego śmiechu. c
Edma nie czuła w sobie dosyć siły, ażeby przenieść spokojnie ten nowy straszny zawód. Osunęła się na krzesło i wybuchnęła głośnym płaczem.
— Boże! — wołała, łkając — spodziewałam się za prędko! Wszystko znowu przepadło!...
Joanna wyciągnęła się w fotelu, stojącym obok łóżka, przymknęła oczy i jakby zasnęła.
Upłynęła blisko godzina. Młoda dziewczyna smutna, przygnębiona, nie ustawała w zabiegach.
Frantz Rittner wszedł do pokoju.
— Co pani jest? — zapytał — czego pani płacze?
— Ah! doktorze — odpowiedziała Edma — dotknął mnie cios dotkliwy...
— Co za cios? Cóż się tu stało?
— Myślałam przez chwilkę, że matka odzyskała rozum...
— To niepodobieństwo, proszę pani.
— Widzę to aż nadto dobrze|... Ale nie zastanawiam się wcale... Powtórzyła za mną moje imię i Saint-Maude... Zdawało mi się, że rozumie, co jej mówiłam o ojcu... Zdawało mi się, że mnie poznaje...
— I to wszystko bez gwałtownego napadu? bez nerwowego podrażnienia?
— Tak jest, doktorze, prawie zupełnie spokojnie. Ale ten powrót do rozumu był tylko zwodniczym, bo nagle obłęd powrócił i zniweczył moją nadzieję...
Frantz Rittner, słuchając Edmy, mówił sobie w duchu:
— Powrót do zdrowia szybko zatem postępuje. To co nie stało się dzisiaj, może stać się jutro!... Jutro może ze wszystkiem ustąpić warjacja!... Joanna, odzyskując rozum, mogłaby się stać strasznie dla nas niebezpieczną. Trzeba pomyśleć o zaprowadzeniu jakiegoś porządku...
Edma patrzała na doktora zdziwiona i zaniepokojona, a w końcu zapytała:
— O czem tak myślisz, panie doktorze?
— O kuracji, jaką nadal trzeba prowadzić.
— Kuracja będzie zmienioną?
— Tak jest, proszę pani, ogólny stan się zmienia, lekarstwa także muszą być zmienione.
— Czy znajdujesz pan postęp jaki?
— Niezaprzeczenie.
— Czy liczysz pan na prędki powrót do zdrowia?
— Charakter osób umysłowych jest tak kapryśny, że prawie niepodobieństwem jest coś stanowczego o nich powiedzieć. Nic nie zapewniam, ale mam wielką nadzieję...
— Boże!... oby pańska nadzieja nie omyliła pana tak jak mnie przed chwilą! Czy pozwolisz, doktorze, wyprowadzić matkę do ogrodu teraz?
— Nie widzę żadnej ku temu przeszkody... Zresztą będę i sam i jednej z infirmerek każę się trzymać w pobliżu na wszelki wypadek.
Edma wzięła chorą pod rękę i zachęciła do wstania z fotelu.
— Chodź mamo — powiedziała.
Pani Delariviére poszła z nią posłuszna.
Wszedłszy do rozkosznego parku, jaki opisaliśmy już naszym czytelnikom i ujrzawszy te prześliczne zielone kobierce, oświecone jasnemi promieniami słońca, te prześliczne grzędy różnobarwnych kwiatów, roznoszących woń dokoła, wszedłszy tu i odetchnąwszy świeżem, balzamicznem powietrzem, stanęła zachwycona i olśniona obrazem rozkosznej natury, który przecie nie poraz pierwszy widziała.
Wrażenie tego rodzaju nie ujawniło się bynajmniej, gdy nieszczęśliwa znalazła się w tym samym ogrodzie w dzień wyjazdu pana Delariviére i Fabrycjusza.
Doktor zmarszczył brwi.
Edma zaprowadziła matkę do małej altanki, ocienionej pnącemi się różami i powojem, w której pomimo dopiekającego słońca, panował chłód przyjemny.
Joanna zamiast pozostawać nieruchomą, jak zwykle, zabrała się do zrywania róż, uwinęła z nich wieniec i włożyła go na głowę córki i rzekła dziwnie pieszczotliwym głosem:
— W różach ładnie blondynkom, a mój anioł światłości ma takie śliczne włoski złote.
Edma patrzała na matkę z coraz większem wzruszeniem i ucałowała jej ręce...
— Boże mój! widzieć ją taką i czuć, że mnie nie poznaje... że dusza jej jest nieobecna!... To serce może pęknąć z żalu...
Zaczęła płakać na nowo.
Joanna zdawała się zdziwioną, dotknęła jej twarzy, a potem obejrzała zwilżone palce.
— Ty płaczesz, śliczny jasnowłosy aniele? — zapytała następnie. — Może cię ukłułam, wkładając wieniec? Przebacz mi... Te kwiaty to róże, a róże mają kolce... Nieraz korona z róż bywa koroną męczeńską... Przebacz mi, aniele światłości...
I zrobiła ruch, aby uklęknąć przed córką, ale ta wpół ją objęła.
— Więc już jej nie wyleczę, mój Boże! — myślała Edma, nie przestając płakać. — Mnie się zdaje jednakże, że nauka mogłaby zapobiedz tej okropnej chorobie... Mnie się zdaje, że gdyby doktor Rittner chciał, to przywróciłby zdrowie matce... Oh! Grzegorzu, czemuż cię niema tutaj... ja takie mam zaufanie do ciebie!... Paula mi mówiła, że posiadasz wielką naukę, gdybyś wiedzę swoją połączył z mojem przywiązaniem, dokazalibyśmy cudu... O! gdybyś ty był tutaj...
Czuję, żebyśmy ją ocalili.. Jestem przekonaną...
Wstała rozpromieniona i wzniosła oczy ku niebu. Nagle myśl przyszła jej do głowy.
Frantz Rittner, już od kilku chwil ukryty poza zielenią, nie tracił żadnego szczegółu z obrazu, jakiśmy opisali.
Teraz wyszedł z ukrycia i zbliżył się do Edmy.
— Proszę pani — rzekł — potrzeba chorą odprowadzić „już do jej pokoju...
— Już!? — wykrzyknęła Edma.
— Tak, już... Nadużycie zawsze staje się szkodliwem, ożywczy wpływ powietrza świeżego wywołałby w rezultacie wzburzenie, czego potrzeba unikać...
— Dobrze, panie doktorze, ale mama ma się lepiej...
nieprawda?...
— Daleko lepiej...
Edma objęła chorą swojem ramieniem i wolniutko poprowadziła do zabudowania obłąkanych.
— Zanadto dobrze się ma — myślał Rittner, patrząc za oddalającemi się. — Uzdrowienie byłoby zanadto prędkie... Nie można na to pozwolić... Za nic na świecie!...
∗ ∗
∗ |
W kilka dni po rozmowie z siostrzeńcem pana Delariviére, Klaudjusz Marteau otrzymał od prefektury policji w Melun wezwanie, ażeby we własnym pilnym bardzo interesie udał się do biura bezpieczeństwa publicznego, sekcji pierwszej, wydziału drugiego.
Udał się też zaraz do biura, przez które został wezwany. Wprowadzono go do gabinetu naczelnika.
— Nazywasz się Klaudjusz Marteau? — zapytał naczelnik biura.
— Tak, panie naczelniku.. To jest właściwie, nie ja podałem prośbę, tylko ten pan...
— Jakto?
— Nie ja pisałem podanie, ale osoba, która się mną zajmuje i która mnie bierze do służby...
— Pan prefekt raczył przychylić się do twego żądania, wskutek prośby za tobą...
— Niech żyje pan prefekt |
— Oto paszport do Paryża...
Klaudjusz, biorąc do rąk drogocenny papier, zaczął drżeć cały, nie z obawy, tylko z radości.
— Dziękuję panu — wykrzyknął wzruszony — dziękuję z całego serca...
— Staraj się być godnym tej wielkiej łaski, jaką otrzymałeś.. Postępuj tak, aby w przyszłości nie żałowano tego, co ci dziś uczyniono.
O! nie ma obawy, proszę pana. Chyba tylko wielki łotr staje się recydywistą. Ja... chociaż byłem skazany, jestem uczciwym człowiekiem... Pan wie, że byłem karany, ale nie wie może, że wcale nie szło o pieniądze... Nie dopuściłbym się tego nigdy... uciąłbym sobie prędzej rękę... Skazano mnie, proszę pana, za bułkę chleba, wartości czterech liwrów.. Niech pan będzie spokojny... nie będą mi mieli nic do zarzucenia...
— Życzę ci tego.
— Niech pan liczy na to zupełnie.
— Po przybyciu do Paryża — mówił dalej naczelnik biura, udasz się do prefektury policji, gdzie ci dadzą kartę pobytu zamiast tego paszportu.
— Dziękuję panu, czy już wszystko?
— Wszystko.
Klaudjusz złożył paszport, zawinął go starannie w chustkę, ukłonił się i wyszedł.
Poszedł się pożegnać ze swoją panią, która uprzedzona przezeń przed trzema dniami, nie mogła go odżałować.
Poczciwa kobieta przywiązała się do Klaudjusza i wiedziała, że nie łatwo przyjdzie go jej zastąpić, pomimo, że zanadto często lubił zaglądać do butelki. Musiał jej obiecać, że będzie przychodził czasami, i wsunęła mu do ręki dwa luidory tytułem gratyfikacji.
Klaudjusz podziękował serdecznie i pamiętając zlecenie Fabrycjusza, poszedł na kolej, nie powiedziawszy swoim znajomym z Melun, że wyjeżdża do Paryża. Był tak wesołym, jakby się na nowo narodził. Nie naruszywszy ani grosza z dwustu franków, danych mu przez siostrzeńca bankiera, mógł łatwo po przybyciu do Paryża wyekwipować się należycie. Kupił kurtkę marynarską, spodnie sukienne i płócienne, koszulę z niebieskim kołnierzem, pas czerwony i całą zresztą inną garderobę. Nie zapomniał o berecie, ani tradycjonalnym kapeluszu ceratowym.
Przebrał się zaraz w sklepie. Resztę rzeczy upakował w nową także walizkę i wygolony, wyświeżony, wyelegantowany — jak się wyrażał, w swoim języku marynarskim — zatrzymał przejeżdżającego fiakra i kazał się zawieść do Neuilly Saint James pod adres wskazany na bilecie Fabrycjusza. Przybywszy na ulicę Longchamps, Klaudjusz zapłacił stangreta, wziął walizkę i silnie zadzwonił.
Na odgłos dzwonka przybiegł ogrodowy razem z Laurentem i otworzył małą furtkę w sztachetach.
— Kłaniam uniżenie! — odezwał się marynarz przestępując progi, po wojskowemu przykładając palce do czapki.
— Czy to Klaudjusz Marteau z Melun? — zapytał exlokaj.
— W swojej własnej osobie — odrzekł przewoźnik. — A pan jest intendentem? — zapytał.
— Ja jestem intendentem.
— Jestem tu do pana przysłany.
— Przez pana Fabrycjusza Leclére — przerwał Laurent — wiem. Masz bilet?
— I to jest.
— Doskonale. Poczekaj tylko trochę, przyniosę klucz i zaprowadzę cię do twego mieszkania.
Powiedziawszy to, Laurent oddalił się, pozostawiwszy majtka z walizką w alei.
— Pan intendent udaje wielkiego człowieka — pomyślał Klaudjusz — pozuje na pana, ale z tem wszystkiem wygląda na uczciwego djabła. Laurent ukazał się na skręcie alei i zaprowadził nowo przybyłego do pawilonu nad brzegiem Sekwany. Tu otworzył drzwi i powiedział:
— Oto, gdzie będziesz mieszkał, mój zuchu.
Klaudjusz rzucił ciekawe spojrzenie do środka.
— To wszystko dla mnie jednego? — wykrzyknął — to niepodobna!
— Widzisz przecie — rzekł Laurent — dwie sztuki i przyzwoite umeblowanie.
— Ależ to pałac!
— Więc ci tu tak źle nie będzie.
— Będzie mi zanadto dobrze! Tylko czuję tutaj trochę zaduchu, muszę więc przewietrzyć lokal.
— Jak ci się podoba.
Majtek roztworzył dwa duże okna, które wychodziły: jedno do parku, drugie na Sekwanę, na wprost wyspy Rohtschilda,
— Jaki znajdujesz widok? — zapytał Laurent.
— Przepyszny! widać jak rybki skaczą pod wodą, a to rozwesela humor.
— Jest tam za drzewami mała furtka, co prowadzi na brzeg — mówił intendent — oto jest od niej klucz. Będziesz mógł wchodzić i wychodzieć, nie przeszkadzając państwu. I podał Klaudjuszowi klucz, który tenże schował do szuflady stołu.
— Właśnie obiadowa godzina. Chodźmy w stronę kredensu.
— To właśnie! czuję apetyt i zdaje mi się, że przy obiedzie dobrze się sprawię.
— Jutro rano zaczniesz chodzić za kupnem i obstalunkami. Pan Fabrycjusz życzy sobie, aby zastał wszystko, skoro powróci.
— Wszystko będzie gotowe — odrzekł Klaudjusz — i jeżeli to odemnie zależy, to młody pan będzie zadowolony.
Udali się do kredensu, gdzie już było nakryte do stołu.
Laurent zaprezentował nowo przybyłego; znajomość poszła prędko. W godzinę poprzyjaźnił się z wszystkimi.
Wieczór przeszedł jak błyskawica.
Około północy udał się do swojego pawilonu, jedzenie wydawało mu się wytwornem, wino wyśmienitem, łóżko mięciutkiem. Zaledwie przyłożył głowę do poduszki, zasnął snem twardym i śniło mu się, że został kapitanem wielkiego okrętu. Wbrew swojemu zwyczajowi obudził się, kiedy już słońce było wysoko na niebie. W pięć minut był ubrany i wyszedł przez małą furtkę na bulwar, żeby spojrzeć na brzeg i zapoznać się z Sekwaną.
Ośm czy dziesięć stopni kamiennych prowadziło z bulwaru nad samą wodę. Z pierwszego wejrzenia Klaudjusz przekonał się, że pomieszczenie było jak można najdogodniejsze i że dostatecznem było wbić tylko kilka silnych pali dla przywiązania jachtu i innych statków. Wziął miarę, powrócił do parku i udał się do intendenta.
Lurent siedział w wielkim amerykańskim fotelu na biegunach i czytał „Petit Journal“.
— Aha! marynarzu — zawołał — gotowy jesteś do wyjścia.
— Czas co przegryźć i ruszyć w drogę...
— To prawda... idź do kredensu, gdzie dostaniesz co potrzeba, a ja pójdę przynieść ci pieniędzy na pierwsze zakupy.
W dwie godziny później Klaudjusz Marteau, posilony szklanką wina, zimnem mięsem i kawałkiem chleba, mając nadto dobrze wypakowaną kieszeń, wyszedł lekki jak motyl, wesoły jak ryba.
Udał się do Paryża, zaszedł najprzód do prefektury policji, gdzie zamienił paszport na kartę pobytu w departamencie Sekwany. Załatwiwszy się z tem, poszedł na wybrzeże, aby przypatrzeć się różnym statkom, poprzywiązywanym wzdłuż brzegu, ale nie znalazł nic godnego uwagi.
Pozostawmy go tutaj, a sami powróćmy do Pauli Baltus do Melun. Mówiliśmy w jednym z poprzednich rozdziałów, że młoda dziewczyna przez pierwszych kilka dni po wyjeździe Fabrycjusza do Nowego Jorku, zamknęła się wyłącznie w nowem swojem uczuciu. Reszta świata przestała istnieć dla niej. Ten stan zachwytu i egoistycznego lenistwa przy jej energicznej naturze nie mógł się jednak przeciągać zbyt długo.
Siostra Fryderyka przypomniała sobie niebawem o przysiędze, jaką złożyła pamięci brata, i zarumieniła się od wstydu i złości, pomyślawszy, że przez cały tydzień zapomniała o danem słowie, a morderca albo przynajmniej jego wspólnik żył tymczasem w zupełnem bezpieczeństwie.
Postanowiła rozpocząć zaraz zadanie, jakie dobrowolnie na siebie przyjęła. To jeszcze nie wszystko.
Od owej wizyty, jaką miała u siebie, Paula nie opuszczała swojej willi. Otrzymała już dwa listy od Fabrycjusza i bilecik
od pani Lefébre. Ale ani siostrzeniec pana Delariviére, ani żona paryskiego bankiera nie wspomnieli nic o Edmie. Gdzież więc znajdowała się młoda dziewczyna, o której wszyscy jakby zapomnieli? Paulę zainteresowało to bardzo, bo polubiła dziewczątko, chociaż tak mało je znała.
Bilecik pani Lefébre zapraszał sierotę, aby przybyła spędzić dzień w Parc-des-Princes.
— Tam zapewne dowiem się czego — mówiła Paula — pojadę.
I pojechała do Paryża.
Najpierwszem jej pytaniem było:
— Czy zobaczymy dzisiaj Edmę?
Bankier i jego żona spojrzeli na nią zdziwieni. Wiedzieli, że pan Delariviére i Fabrycjusz byli w drodze do Nowego Jorku, ale tak samo jak panna Baltus nie słyszeli o Edmie.
— To dziwne... bardzo dziwne... — mówiła sierota. — Pan Fabrycjusz pisał do mnie dwa razy, ale ani słowa nie wspomniał o swojej kuzynce... Czy nie zdaje się państwu, tak jak mnie, że to milczenie pokrywa jakąś tajemnicę?...
— Być może... — odrzekł Jakób Lefébre — to pewne, że mój stary przyjaciel Maurycy Delariviére, opuszczając nagle Paryż, powinien był mojej żonie powierzyć swoją córkę.
— Tak jest — potwierdziła panna Baltus. — Nie pozostawia się samem dziecka szesnastoletniego. Gdzie jest Edma?...
Po krótkiem milczeniu Jakób Lefébre mówił:
— Na to pytanie nie mogę odpowiedzieć, tak samo jak ty.
W tem wszystkiem znajduję coś niewytłómaczonego...
— Czy przypuszcza pan, że jego przyjaciel zabrał Edmę ze sobą do Nowego Jorku?
— Wątpię... myślę raczej, że została w posiadłości swojego ojca...
— No, to muszę się dowiedzieć — powiedziała Paula. — Czy wiesz pan dokładny adres?...
— Nie, w Neuilly pod Paryżem kupił pan Delariviére willę i miał mi dać adres i oznaczyć dzień, na który nas mieli zaprosić, ale gwałtowny odjazd przeszkodził temu... Czy myślisz tam pojechać?
— Naturalnie, skoro mogę tam zobaczyć Edmę, albo przynajmniej coś się o niej dowiedzieć...
— Nic łatwiejszego, jak odnaleźć posiadłość bankiera: w Neuilly... Duża posiadłość, tylko co kupiona przed kilku dniami, wszyscy tam muszą wiedzieć.
— Ma pan rację, jadę.
W parę minut Paula jechała powozikiem do Neuilly.
Przy moście kazała zatrzymać się stangretowi. Wysiadła z powozu i pieszo udała się na pocztę, dając znak stangretowi, aby jechał za nią.
Dwóch czy trzech listonoszów czekało przed drzwiami na odebranie korespondencji. Paula zapytała ich się, czy nie znają czasami w Neuilly wielkiej posiadłości, sprzedanej przed kilku dniami bogatemu bardzo panu, który już tu zamieszkał z córką i siostrzeńcem.
Jeden z nich wskazał jej dom na rogu Longchamps i ulicy Bois-de-Bologne, do którego w tych dniach się wprowadzono, ale nazwiska nowego właściciela żaden nie umiał powiedzieć.
Paula podziękowawszy, udała się na miejsce wskazane.
Kiedy się zbliżała do furtki, wychodziła właśnie tędy pokojówka Edmy.
— Panienko — zapytała ją Paula — czy ten dom nie należy do Pana Delariviére?
— Tak jest, proszę pani.
— Panienka może należy do służby tutejszej?
— Tak proszę pani, jestem pokojówką panienki.
— Czy pan Delariviére jest w domu?
Paula pewną była, że go niema, ale chciała się dowiedzieć, czy bankier, opuszczając Paryż, polecił służbie trzymanie w tajemnicy wyjazdu.
— Nie, proszę pani — odrzekła pokojówka — pan zeszłego tygodnia wyjechał do Ameryki. Powróci dopiero w przyszłym miesiącu...
— A panna Edma?
— Panna także wyjechała...
— Razem z ojcem?
— Tego nie wiem, ale mi się zdaje...
— Jakto?
— Panna Edma pojechała rano, a pan Delariviére ze swoim siostrzeńcem wieczorem. Ale jeżeli pani życzy sobie zobaczyć się z panem Laurentem, intendentem, to może pani od niego czego się dowie.
— Naturalnie, moja panienko...
Paula zadzwoniła do bramy.
Ogrodnik otworzył i pełen szacunku dla osoby, przybyłej w tak pysznie zaprzężonym powoziku, polecił uprzedzić Laurenta, że jakaś piękna pani pragnie go widzieć.
Zaintrygowany ex-lokaj udał się natychmiast do Pauli, ale nie mógł jej nic więcej powiedzieć nad to, co już od służącej wiedziała. Jeden i ten sam fakt, był rezultatem podwójnej rozmowy. Córka Maurycego Delariviére nie znajdowała się w willi Neuilly, nie pojechała z ojcem, służba zaś nie wiedziała, gdzie się obecnie znajduje. Zagadka pozostała nierozwiązaną, a panna Baltus powróciła do Parc-des-Princes, zapytując się tak samo jak przedtem:
— Gdzie jest Edma?
Państwo Lefébre niecierpliwie oczekiwali powrotu Pauli. Oboje byli zdania, że jakaś tajemnica otaczała nieobecność, albo raczej zniknięcie Edmy. Chcieli zatrzymać Paulę do jutra, ale uparła się, aby zaraz powrócić do Melun. Ogarnęła ją jakaś dziwna atmosfera głębokiego smutku. Bardziej niż kiedykolwiek czuła swoją samotność i postanowiła zaraz nazajutrz rozpocząć poszukiwania, odnoszące się do tego jakiegoś nieznanego wspólnika mordu, spełnionego na jej bracie. Od tygodnia dochodziły ją najrozmaitsze wieści o egzekucji skazanego. Wiedziała, że jakaś podróżna obca kobieta dostała pomieszania zmysłów, ujrzawszy przypadkiem złowrogą tragedję.
Uderzona tem dziwna zdarzeniem, zaczęła zbierać najmniejsze szczegóły i rzecz szczególna, czy skutkiem przeczucia, czy też podwójnego wzroku duszy, jaki czasami się objawia w pewnych zdarzeniach, wyobraziła sobie, że warjacja, a szczególniej przyczyna warjacji tej kobiety, posłuży jej za nitkę przewodnią do osiągnięcia celu.
Nazajutrz po wizycie w Parc-des-Princes, wstała bardzo rano i powiedziała sobie:
— Już nic nie będę odkładać. Od dzisiaj rozpoczynam swoje dzieło. Ażeby pożytecznie działać, nie mogę mieć żadnej wątpliwości. Chcę pewną nogą iść po drodze, jaka mnie czeka i nie zboczyć. Otóż tej pewności nie będę miała, dopóki nie poradzę się nauki, muszę jej się poradzić. Pomiędzy doktorami w Melun jest jeden, do którego mam zaufanie. Łączy nas przyjaźń niewinnej Edmy. Zobaczę się z nim, wypytam, a jeżeli nie będzie mi mógł odpowiedzieć w sposób stanowczy, to udam się do specjalistów, do profesorów fakultetu paryskiego, do ministrów medycyny wreszcie.
Ubrała się, zjadła wcześnie śniadanie i kazała zaprządz do maleńkiego koszykowego powozika. W parę minut była już w mieście i przystanęła przed mieszkaniem doktora Vernier.
Grzegorz był w domu, siedział w swoim gabinecie, otoczony stosami książek. Czytał coś chciwie i robił notatki w kajecie. Na nagłówku książki, nad którą tak się zagłębiał, można było dostrzedz tytuł: „Obłąkanie i jego rodzaje”.
Dyskretne stukanie do drzwi przerwało pracę młodego doktora.
— Proszę! — odezwał się uprzejmie.
Stara gospodyni ukazała się na progu.
— A cóż tam takiego, Magdaleno? — zapytał Grzegorz.
— A to, panie doktorze, jakaś pani pragnie się z panem zobaczyć.
— Poproś panią tutaj.
Magdalena wprowadziła pannę Baltus.
Młoda dama ubrana była w suknię czarną, żałobną.
Grzegorz powstał, skłonił się przybyłej i fotel jej przysunął.
Paula odrzuciła welon. Grzegorz jak wiemy, znał ją z widzenia.
— Panna Baltus!.. — rzekł z nowym ukłonem.
— Tak jest, panie — odpowiedziała młoda dama. Spotykaliśmy się nieraz ze sobą przy łożu biedaków chorych.
— Wszyscy biedni — odparł Grzegorz — znają panią i wszyscy ją błogosławią.
Paula usiadła.
— Czemu mam przypisać zaszczyt, jaki mnie spotyka? — zapytał doktor.
— Bardzo ważna sprawa sprowadza mnie do pana — odrzekła Paula. — Przyszłam pana prosić, ażebyś mnie objaśnił w pewnej kwestji, jaką się zajmuję.
— Niech pani raczy się zapytywać. Odpowiem, jak będę umiał najlepiej.
— Doktorze — spytała Paula — czy studjowałeś warjację?
Grzegorz poruszył się i spojrzał zdziwiony.
Jakto! panna Baltus chciała mówić z nim o warjacji, właśnie w chwili, kiedy on sam zagłębia się w tej nauce z nadzwyczajną gorliwością? Jakim sposobem jedna i ta sama kwestja wspólnie ich zajmowała? Nie wiedział, co odpowiedzieć.
— Mój wstęp zdziwił pana, jak widzę? — odezwała się Paula.
— Przyznaję, że bardzo nawet.
— I ja właśnie o warjacji, o tym tak obszernym dziele nauki medycznej, chciałabym pomówić z panem. Odpowiedz mi pan, proszę.
— A więc tak — odrzekł Grzegorz — studjowałem i studjuję obłąkanie, i zdaje mi się, że przeczytałem wszystko, co się do niego odnosi, od dzieł najdawniejszych do najświeższych. Głęboko zatrwożony tą chorobą, co w naszym wieku robi tyle spustoszeń fatalnych, sposobię sobie broń do walczenia z nią, skoro ją spotkam na swojej drodze.
— A więc, doktorze — mówiła Paula — można wyleczyć z warjacji, nieprawda?
— Zapewne, i dosyć często nawet. Ale potrzeba wiedzieć, o jakim rodzaju warjacji chce pani mówić.
— O warjacii spowodowanej przerażeniem. Czy mogłaby kobieta zwarjować, widząc spadającą głowę z szafotu jednego z członków swej rodziny?
— Bez żadnej wątpliwości, proszę pani.
— A! — wykrzyknęła panna Baltus — więc tak jest, więc się nie myliłam. A ta kobieta, dotknięta taką warjacją, czy może być wyleczoną?
— Może.
— Pewnym pan tego jesteś?
— Najpewniejszym.
— Jeśli zgłoszę się do ciebie z chorą tego rodzaju, czy nie odmówisz mi swojej pomocy?
— Zrobię z całego serca, co tylko będzie możebne.
— Dziękuję ci, doktorze... Szczęśliwą jestem, że mogę w danym razie liczyć na pana.
Paula podniosła się z fotelu. Zabierała się do wyjścia. Grzegorz ją zatrzymał.
— Pozwoli pani, że ja z swej strony zadam jej jedno pytanie...
— Słucham, doktorze.
— W jakim wieku jest chora, o której pani mówi?
— Nie umiem panu odpowiedzieć... Wiem tylko, że to kobieta jeszcze młoda...
— Więc pani nie zna jej osobiście?
— Nie... Wydaje się to panu dziwnem, nieprawdaż?...
— Tak, proszę pani, dziwniejszem, aniżeli sądzi pani...
— Dlaczego?
— Bo, proszę pani, od kilku dni śledzę nad faktem zupełnie podobnym do tego, jaki panią zajmuje... Idzie również o kobietę, co zwarjowała z tej samej przyczyny...
— Ta sama przyczyna? — powtórzyła panna Baltus.
— Najzupełniej.
— Co? — wykrzyknęła Paula. — Pan. znasz kobietę, która straciła zmysły na widok szafotu?
— Tak jest, proszę pani.
Pauli zaparł się oddech w piersiach.
— Doktorze — spytała po chwili — gdzież się to stało?
— Tutaj... w dzień...
Grzegorz się zawahał, nie chcąc odnawiać strasznego wspomnienia.
— W dniu, w którym morderca mojego brata został stracony? — dokończyła panna Baltus.
Doktor skinął głową potakująco.
— Ah! — ciągnęła gorączkowo młoda dziewczyna — teraz wszystko rozumiem. Jedna i ta sama osoba zajmuje nas oboje... Właśnie po to przyszłam do pana, abyś wyjaśnił moją wątpliwość. W takim razie, skoro znasz tę kobietę, musisz wiedzieć, gdzie jest... Powiedz mi, abym mogła ją zobaczyć...
Niestety! nie wiele wiem więcej od pani. Nie wiem, gdzie obecnie znajduje się chora, którą oboje pragnęlibyśmy — uzdrowić.
Paula cofnęła się zawiedziona.
— Wiem — mówiła po chwili — że ta kobieta mieszkała w Melun, w hotelu pod „Wielkim Jeleniem“ na placu świętego Jana.
— Właśnie przybyła tutaj bardzo cierpiąca wskutek długiej bardzo podróży i ja ją leczyłem.
— Pan ją leczyłeś? No, to w takim razie wiesz kto ona?
— Ma się rozumieć.
— Nazywa się?
— Pani Delariviére.
Posłyszawszy to nazwisko, Paula zbladła, zachwiała się i o mało nie upadła. Grzegorz ją przytrzymał.
— Co pani? — wykrzyknął.
— Pani Delariviére.. — powtórzyła złamanym głosem Paula. — Żona bankiera z Nowego Jorku?... Matka Edmy?
— Tak... Ale dlaczego pani tak się przeraziła, skąd to pomieszanie?... — pytał doktor niemniej poruszony i niespokojny, jak Paula.
— Czy podobna? — ciągnęła młoda dziewczyna — czy pan się nie myli?...
— Nie, proszę pani...
— Doktorze, odszukamy panią Delariviére, ja muszę ją odszukać, pan musisz jej przywrócić zmysły...
— Gdzie jej jednakże szukać, proszę pani? — odrzekł smutnie Grzegorz. — Pan Delariviére wyjechał do Nowego Jorku.
— To nic nie znaczy!.. Napiszę do niego... Objaśni mnie, gdzie jest jego żona... Obowiązana jestem pomścić mojego brata, ażebym zaś mogła dość do tego, ta kobieta musi być zdrową...
Grzegorz słuchał panny Baltus, jak się słuchaj opowiadania jakiego snu i dziwił się nagłej jej zmianie. M
— Nie rozumiem pani — szepnął.
— Zaraz mnie pan zrozumiesz. Fryderyk zginął może z ręki tego nędznika, którego głowa spadła na placu świętego Jana, ale pewna jestem, że ten człowiek miał wspólnika... Muszę dojść nazwiska straconego, ażeby dojść nazwiska prawdziwego winowajcy... Bardzo być może, iż pani Delariviére poznała w skazańcu krewnego albo inną ukochaną przez siebie osobę.
— Niepodobna, proszę pani, przypuszczać, aby mogły istnieć jakieś związki pokrewieństwa, albo miłości, pomiędzy kobietą bogatą, szczęśliwą, a nieszczęśliwym, pogrążonym w nędzy i okrytym łachmanami.
— Wszystko to można wytłómaczyć temi kilku słowami: „tajemnica rodzinna“.
— Przyznaję.
— Przypuśćmy, doktorze, że pani Delariviére, dzięki panu, powróci do przytomności... Czy będzie mogła przypomnieć sobie przyczynę, która spowodowała warjację?
— Zapewne, ale niebezpiecznem byłoby jej to przypominać... szczególniej zaraz po wyzdrowieniu...
— A później?
— Później możnaby ją może wybadać bez obawy powtórnego zapadnięcia...
— Cierpliwości nam nie zabraknie, byleby była tylko nadzieja powodzenia... Bo pomyśl pan tylko... jeżeli pani Delariviére mogłaby powiedzieć nam nazwisko skazanego, odbylibyśmy otwartą drogę do naszych poszukiwań. Uchwycilibyśmy nitkę przewodnią i może mogłabym pomścić brata, a zrehabilitować tego, który zapłacił za występek drugiego.
— Zdaje mi się, że pani ma rację — odrzekł Grzegorz Vernier bo i ja podzielam zdanie pani, że skazany nie był winien. Ale czy pani będzie mogła dokonać tego, czego nie dokonała sprawiedliwość?
— Pan Bóg mi dopomoże — odrzekła Paula. — Niech pan o tem nie wątpi... niech pan nie wątpi także, że w miłości Edmy będziesz pan czerpał natchnienie...
Posłyszawszy te słowa, młody doktor zadrżał, zdawało mu się, że śni.
— O pani! któż ci odkrył tajemnicę moich boleści i mojego szaleństwa?
— Edma, panie Grzegorzu... Czy się łudzi, sądząc, że jest kochaną?
— Nie, wcale się nie łudzi!... kocham pannę Delariviére, ale niestety, bez nadziei...
— Dlaczego bez nadziei?.. Ona wzamian za pańską miłość oddała panu swoje serduszko...
— Czy mówiła to pani?
— Nie, ale dała mi do zrozumienia... Są rzeczy, które kobieta odgaduje, choć jej nie mówią o tem wyraźnie.
— Gdyby pani wiedziała, jak mnie pani czyni szczęśliwym tem odkryciem... — wykrzyknął Grzegorz..
— Tem lepiej, przez swoje poświęcenie zasłużysz pan na to szczęście... Odnajdziemy panią Delariviére. Nauka pańska i starania moje uzdrowią ją i zaślubisz ukochane dziecię, któremu przywrócisz matkę. Napiszę do pana Delariviére. Skoro dowiemy się o schronieniu pani Delariviére, pójdziemy do niej i zabierzemy ją do siebie.
— Zabierzemy — powiedział Grzegorz. — Niestety, proszę pani, to niepodobna.
— Dlaczego?
— Gdzież pomieścimy, gdzież kurować będziemy nieszczęśliwą?
— U pana, albo u mnie. Nie widzę żadnej w tym względzie przeszkody.
— Prawo zabrania tak dobrze mnie jak i pani trzymać w mieszkaniu osobę, mającą pomieszanie zmysłów.
— Kupisz pan jaki dom zdrowia, przeprowadzimy tam panią Delariviére i basta, i po wszystkiemu.
Grzegorz spuścił głowę i nic nie odpowiedział.
Parę sekund młoda dziewczyna dziwiła się jego milczeniu i zakłopotaniu, ale zaraz domyśliła się przyczyny.
— Otwieram panu kredyt nieokreślony... Tylko siejąc złoto po drodze, potrafisz dojść do celu. Kupuj pan dom zdrowia, mój bankier za pana zapłaci.
— Ależ to bardzo drogo będzie kosztować, proszę pani...
— Mniejsza o to... Ja jestem bardzo bogata...
— Będę pani posłusznym... Od jutra zajmę się poszukiwaniem jakiego zakładu do odstąpienia. Teraz musimy się dobrze co do wszystkiego porozumieć.
— To bardzo będzie łatwo.
Zdrowie pani Delariviére musi być najgłówniejszem zadaniem, nieprawdaż?
— Zapewne, skoro mam to przekonanie, że przez nią dojdziemy do nazwiska skazanego...
— Może w tym względzie bez niej się obejdziemy.
Paula poruszyła się zdziwiona.
— Jakto? — wykrzyknęła — co pan chcesz przez to powiedzieć? Wytłómacz się, doktorze!
— Zaraz, proszę pani, ale nie zaręczam za nic... Jest to tylko przypuszczenie moje, a nie żadna pewność.
Grzegorz opowiedział pannie Baltus w tem miejscu co słyszał od ojca o nadzorcy robót, pokaleczonym przy wybuchu miny.
— Czyż to podobna, aby to był ten sam człowiek? — szepnęła młoda dziewczyna, skoro skończył.
— Dowiem się, co o tem sądzić, chociażby mi przyszło pojechać na miejsce wypadku do Millerie i tam zasięgnąć wiadomości — rzekł doktor. — Przypuśćmy, że dowiem się nazwiska i przekonam się o tożsamości osoby. Cóż za korzyść osiągnęłaby pani z tego odkrycia?
— Wiedząc nazwisko — odrzekła Paula — udałabym się do policji i odnalazła miejsce urodzenia skazańca... Pomimo zaprzeczeń swoich, człowiek ten musi mieć jakąś rodzinę, od której kupię, jeśli będzie potrzeba, zeznania. W pugilaresie mojego brata, znalezionym przy skazańcu, powinno było znajdować się piętnaście tysięcy franków, podniesionych tego samego dnia przez Fryderyka u jego bankiera. Co się stało z temi pieniędzmi? Czyż stracony nie oddał ich jakiemuś krewnemu?... Podwoję, potroję w potrzebie tę sumę i dowiem się prawdy... Co myślisz o tem, panie doktorze?
— Rezultat tego planu wydaje mi się bardzo zagadkowym.
— Masz pan może coś lepszego?
— Tak mi się zdaje...
— Mówże zatem...
— W czasie procesu uderzyło mnie kilka szczegółów, do których sprawiedliwość nie przywiązywała wielkiego znaczenia, a które przecież były bardzo ważne.
— Cóż to za szczegóły?
— Najprzód rewolwer, pozostawiony czy zgubiony na miejscu dokonanej zbrodni. Ten rewolwer, który trybunał traktował bardzo obojętnie, powinien doprowadzić nas do odkrycia prawdy. Jakim sposobem Piotr, taki nędzny biedak, mógł posiadać broń tak kosztowną? Z jakiego warsztatu pochodziła ta broń? Na kolbie były znaki herbu. Herb ten wyrznięty zapewne z polecenia prawdziwego właściciela, zniknął, ale może zdołanoby odszukać grawera, który go wykonywał...
— Prawda — szepnęła Paula.
— Zajęto się wyłącznie milczeniem skazanego, silono się, aby wydobyć z niego zeznania, a kiedy to się nie udało, zaniedbano śledztwa.
— I to prawda — potwierdziła młoda dama.
— Czy pani sądzi, że możnaby wydostać z sądu rewolwer, którego użył morderca?
— Przynajmniej spróbujemy... Jeżeli chcesz, doktorze, to pojedziemy razem dzisiaj jeszcze do prokuratora rzeczypospolitej...
— Jestem na rozkazy pani... Ale to jeszcze nie wszystko. Nie zajęto się także odpowiednio sfałszowanym czekiem, o którym była mowa w procesie, a którego nie odnaleziono, jak i tych piętnastu tysięcy franków... Czy pani nie wie, czy brat nie domyślał się fałszerza?
— Brat mój nie mówił nic o tem panu Jakóbowi Lefébre, swojemu bankierowi.. ja zaś nie widziałam go już potem żywego...
— A więc tylko fałszerz miał interes wydrzeć ten czek panu Baltus, a stracony człowiek nie mógł być tym fałszerzem. Najlepszym tego dowodem sparaliżowana jego ręka...
— Stracony więc albo nie był wcale winnym, albo był tylko wspólnikiem — zawołała panna Baltus. — Przekonania nasze najzupełniej zgadzają się w tym względzie.
W tej chwili ktoś lekko zapukał do drzwi.
Grzegorz pospieszył otworzyć, stara Magdalena ukazała się w progu.
— Co tam? — zapytał.
— Przyniesiono z poczty list do pana doktora.
— Proszę...
Na widok listu, młodemu człowiekowi serce silniej zabiło. Przeczytał adres. Pismo drobne, cienkie, widocznie kobiece, nie było mu znanem. Na kopercie był stempel poczty z Saint Maude.
Bicie serca Grzegorza powiększyło się jeszcze.
— Pozwoli pani? — zapytał pannę Baltus.
Grzegorz rozerwał kopertę. W kopercie znajdowały się dwa listy. Pierwszy zawierał te słowa:
Za pozwoleniem pani przełożonej przesyłam panu list, jaki otrzymałam, a który pana interesuje“.
Lakoniczny bilecik podpisany był przez Martę Roveroy. Grzegorz rzucił go na stół i żywo schwycił drugi.
Nasi czytelnicy domyślili się już zapewne, że był to list od Edmy, który Frantz Rittner odniósł na pocztę.
List na czterech drobno pisanych stronnicach zawierał opis boleści biednego dziewczęcia; pisała o swojem zmartwieniu, o swoich zawiedzionych nadziejach, a najdłużej rozpisała się o swojej niewinnej miłości. Nie było ani słówka o domu doktora, ani wzmianki o matce. Nie można było nic się z niego dowiedzieć, gdzie pisząca się znajduje, i skąd pisze.
Doktor chciwie czytał zwierzenia młodej dziewczyny. Doszedłszy do wyrazów, którymi biedne dziecko malowało swoje obawy i cierpienia, ścisnęło mu się serce, a oczy zaszły łzami. Pobladł, ręce jak w febrze, trząść mu się zaczęły. Skoro skończył czytanie, padł na krzesło i zapłakał.
— Doktorze! — zawołała Paula — nie posądzaj mnie o niedyskrecję, ale co to za okropną otrzymałeś wiadomość?
Grzegorz nic nie odpowiedział, podał tylko list młodej damie.
Siostra Fryderyka przeczytała rozpaczliwe słowa i poczuła się niemniej wzruszoną od doktora.
— Biedne dziecię! biedne dziecię! szeptała, ocierając oczy.
— I ani jednego słówka — rzekł Grzegorz — o tem, gdzie się znajduje! Czy nie zdaje się pani, jak mnie, że to milczenie o swojem schronieniu jest bardzo niepokojącem? List ten wygląda, jakby list uwięzionej.
— Prawda, ale przecie jest możliwość oswobodzenia jej z więzienia.
— Tak, gdy wiadome jest to więzienie.
— Ah! — jęknął Grzegorz, przygnębiony głęboko — odnaleźć będzie niepodobieństwem.
— Cóż znowu? — wykrzyknęła Paula — nie poddawaj się tak, doktorze! Silna wola pokonywa wszelkie przeszkody. Edma kocha pana. Jej miłość niech cię podtrzymuje. Nic zresztą nie dowodzi, żeby jej groziło jakie niebezpieczeństwo.
Imaginacja musi odgrywać wielką rolę w tych wszystkich obawach. Gdziekolwiek jest pan Delariviére, musi przecie wiedzieć o tem. Nie pozostawiłby tak swojej córki. Edma musi być zapewne przy matce.
— Rzeczywiście, że to być może — szepnął Grzegorz.
— A więc — ciągnęła Paula — przedewszystkiem szukajmy schronienia pani Delariviére.
— Niestety! — odrzekł Grzegorz — raz jeszcze muszę powtórzyć to, co powiedziałem przed chwilą, że to będzie niepodobieństwem.
— Dlaczego?
— Takich domów zdrowia pełno jest w Paryżu i jego okolicach.
— Cóż to znaczy?
— Czy nam podobna chodzić od jednego do drugiego i rozpytywać się?
— A gdyby tym tylko sposobem można się było dowiedzieć? Byłaby to tylko kwestja czasu.
Przepraszam panią, jest inna jeszcze przeszkoda, której zwalczyć nie zdołamy
— Jaka?
— Dom zdrowia kryje zwykle boleści i tajemnice rodzinne, za które odpowiada doktor naczelny. Możemy go badać napróżno. Nie wolno mu udzielać takich informacyj.
— Masz pan rację, rozumiem — rzekła panna Baltus, pochylając głowę. — Cóż więc zrobimy?
— Musimy czekać na rezultat listu do pana Delariviére.
— A swoją drogą — odrzekła młoda dziewczyna — rozpocząć bezzwłocznie poszukiwania na innym punkcie. Czy zechcesz mi pan towarzyszyć do sądu?
— Pójdę z panią, a jeżeli wydadzą nam rewolwer zbrodniarza, zrobimy wielki krok naprzód.
Doktor wziął kapelusz i wyszedł razem z panną Baltus. Po przybyciu do pałacu sprawiedliwości, Paula i Grzegorz zapisali nazwiska swoje na kawałku papieru, który woźny zaniósł prokuratorowi rzeczypospolitej. Znał on ich oboje i kazał natychmiast wprowadzić. Powstał na ich spotkanie, przysunął krzesło do Pauli, a doktora poprosił, żeby usiadł.
— Czemu mam przypisać honor tej wizyty? zapytał.
— Przychodzę do pana z prośbą, z wielką prośbą — odrzekła Paula
— Będę bardzo szczęśliwym, jeżeli potrafię uczynić pani zadość, niech pani raczy powiedzieć, o co idzie takiego?
— Zdaje mi się, proszę pana — odparła zapytana — że od czasu do czasu sprzedają publicznie na korzyść dobroczynności, różne rzeczy dowodowe, dostarczane sądowi; śmiem więc prosić, czy pan nie byłby tak łaskaw odstąpić mi przed tym terminem pewnej rzeczy, która figurowała w procesie zamordowanego brata mego.
— Jakiż to przedmiot życzy sobie pani otrzymać?
— Rewolwer mordercy.
Prokurator nie mógł się powstrzymać od pewnego zdziwienia.
— Rewolwer mordercy! — powtórzył.
— Tak jest, proszę pana.
— Niech mi pani raczy przynajmniej wytłómaczyć, jaką wartość przywiązuje pani do posiadania tej broni? Co pani zamierza z nią zrobić?
— Zagłębić się w tajemnicę do dziś jeszcze nieprzeniknioną! Odszukać i oddać panu wspólnika tego, który zamordował mego brata.
Urzędnik spojrzał zdziwiony na pannę Baltus. Stanowczość, z jaką się wyrażała, zaimponowała mu tak dobrze, jak i śmiała odpowiedź.
— Dziwna to zarozumiałość z pani strony! — wykrzyknął — sprawiedliwość spełniła swój obowiązek... Poszukiwania prowadzone były długo i cierpliwie.
— Tak jest, proszę pana, ale pomimo całej swej gorliwości, sprawiedliwość nie jest przecie nieomylną!... Dała się uwieść pozorom, które ja uznaję za stanowczo fałszywe; zaniedbała szczegółów, z których według mego przekonania można było wykrzesać prawdę.
— Dlaczego pani podczas sprawy, kiedy czas był na to jeszcze, nie zwróciła uwagi ministrowi sprawiedliwości?
— Potrzeba było znać te szczegóły, a ja nic o nich nie wiedziałam wtedy... Zresztą byłam wówczas tak zrozpaczoną, że nie mogłam się zastanowić nad niczem.
— Rozumiem to. Dzisiaj jednak może mi pani śmiało wyjawić fakta, do których pani czyni aluzję...
— Doktor Vernier wytłómaczy panu wszystko.
Grzegorz zabrał głos i wypowiedział uwagi, poczynione przez pannę Baltus i przez niego samego tak co do sfałszowanego czeku, jak i co do rewolweru, broni zbytkownej i dosyć znacznej wartości, którego nie mógł posiadać taki jak skazaniec włóczęga. I w krótkości wytłómaczył, w jaki sposób panna Baltus działać zamierzała.
— Rzeczywiście, proszę pana, to wszystko jest bardzo przerażające! I pan myślisz uleczyć tę kobietę, o której mi wspomniałeś?
— Zapewniam pana, że będzie zdrową...
— Czy moja pomoc może być państwu potrzebną?
— Byłaby nam napewno bardzo drogocenną, ale wolimy na teraz działać o własnych siłach i przyjąć na siebie odpowiedzialność za niepowodzenia.
— Niech i tak będzie! ale pamiętajcie państwo, że na każde wezwanie gotów jestem służyć.
— Dziękujemy panu — odrzekł Grzegorz.
Po tej rozmowie prokurator skreślił kilka słów na urzędowym arkuszu papieru i podał go Pauli.
— Za okazaniem tego wydadzą pani w kancelarji trybunału żądany przez panią rewolwer...
Paula wzięła papier i podziękowała wzruszonym głosem.
Pożegnali prokuratora i zaraz stamtąd udali się do kancelarji trybunału. Oddano im broń morderczą w tej chwili.
— Czy pani zaraz dzisiaj napisze do pana Delariviére? — zapytał Vernier Pauli po wyjściu.
— Zaraz wieczórem — odrzekła Paula — ty zaś doktorze, zajmiesz się zaraz wyszukaniem domu zdrowia do sprzedania, lub też lokalu, na założenie takiego zakładu.
— Niech pani będzie pewną, że nie stracę ani godziny, i że rozpocznę zaraz także badania, mające na celu dowiedzenia się, kto był nadzorcą robót w Millerie...
— Dobrze, doktorze.. Dom mój jest dla pana o każdej porze otwarty, cały zaś, jaki posiadam majątek, przeznaczam na dopięcie celów, jakieśmy sobie postawili.
Oświadczywszy to, Paula pożegnała doktora, powróciła do willi i siadła do napisania długiego listu do bankiera. List ten kazała odnieść na pocztę.
Podczas kiedy Grzegorz i Paula naradzali się w Melun co do planu dalszego wspólnego postępowania, Edma ze swej strony nie przestawała myśleć o projekcie, jaki jej przyszedł do głowy. Projekt ten tembardziej ją zajmował iż Frantz Rittner co dzień wzbudzał w niej coraz większą obawę.
Biedne dziecko spostrzegło, że spojrzenia doktora, rzucane na jej matkę, zdradzały dziwną jakąś nienawiść, której pomimo całej swojej hipokryzji nie umiał wcale ukryć przed nią. To wcale dobrą wróżbą nie było.
Edma postanowiła zatem wyrwać chorą z domu zdrowia w Auteuil i przeprowadzić do Melun, do Grzegorza. Myślała o ucieczce, ale żeby zamiar wprowadzić w wykonanie, trzeba było zwalczyć różne przeszkody, prawie niepodobne do pokonania. Kochająca córka nie zniechęciła się jednakże wcale.
O tem, żeby wyjść za dnia razem z matką z zakładu, marzyć nie było można.. Przekupić stróża, pewnego, że za najmniejsze przekroczenie pozbawiony zostanie miejsca, było również rzeczą niemożliwą. Jakże poradzić sobie? Umysł młodej dziewczyny przechodził prawdziwe tortury. Nakoniec przyszła jej myśl pewna. Oprowadzając matkę po parku, zauważyła parę razy doktora Rittnera, otwierającego drzwi, wychodzące na drogę, którą obejść można było cały zakład dookoła. Domyśliła się, że w murze przeciwległym musi być furtka, przez którą wydostaje się Rittner. Zdawało się to prawdopodobnem, a nawet pewnem, potrzeba się było jednak przekonać.
Zeszła sama do ogrodu i podeszła do tej altanki zielonej, w której widzieliśmy ją z matką a na wprost której była właśnie furtka już nam wiadoma. Z głębi altanki patrzyła po wszystkich alejach, aby sprawdzić, czy rzeczywiście sama jedna znajduje się w tej chwili w parku. Przekonawszy się, że tak jest, że nikt widzieć jej nie może, podeszła do furtki, przypuszczając, że zamknięta. Tak było naturalnie. Pochyliła się, aby zbadać zamek i rozpoznać, czy który z jej kluczy, w jakie się zaopatrzyła, nie nada się przypadkiem. Nagle zadrżała i śmiertelnie pobladła. Po drugiej stronie muru dały się usłyszeć odgłosy kroków, a zaraz i zgrzyt klucza, obracającego się w zamku. Odskoczyła w bok, schowała do kieszeni klucze, trzymane w ręku i zaczęła zrywać kwiaty.
Drzwi się otworzyły.
Panna Delariviére była pewną, że zobaczy Rittnera. Tymczasem był to ogrodnik.
Edma postanowiła pogadać z nim, gdyż znała go dobrze.
— A! pan Denis — odezwała się z uśmiechem dopiero żal będzie pan miał do mnie...
— O co, proszę panienki? — zapytał ogrodnik, zdejmując wielki słomiany kapelusz.
— Bo panu klomby rabuję... Zrywam najpiękniejsze kwiaty.
— Niech panienka zrywa, kwiatów tu nie braknie... Dosyć ich jeszcze i tak zostanie... Mogłaby panienka narwać całą furę, a znaćby tego nie było.
— To prawda, że nie widziałam nigdzie tak wielkiej ilości tak pięknych kwiatów.
Pan doktor utrzymuje, że to rozwesela osoby, odwiedzające pensjonarki zakładu i ładnie wygląda. Nasiałem ich też co niemiara.
Edma pomyślała, że czas przystąpić do rzeczy i zapytała:
Ogrodnik spojrzał na furtkę i roześmiał się głośno.
— O nie, proszę panienki, tam muszę wykonywać robotę daleko nudniejszą.
— Jaką robotę, panie Denis? — zapytała Edma.
— Wyrywać zielsko, rosnące pomiędzy kamieniami bruku na okólniku, a że nie często się tamtędy chodzi, rośnie też to paskudztwo niezmiernie szybko, jak na łące.
— Co pan nazywasz okólnikiem?
— Przejście pomiędzy dwoma murami, idące dookoła zakładu.
— Do czego przejście to służy?
— Do łatwiejszego doglądu pensjonarek i przeszkodzenia w ucieczce!... Chociaż te biedaczki nie mają niby rozumu, często są jednak bardzo sprytne, a przebiegłe bardzo, kiedy im idzie o wymknięcie się na wolność...
— Naprawdę, panie Denis?
— Tak, proszę panienki. Czy panienka nigdy tam nie była?
— Nie, panie Denis... Nie wiedziałam nawet o tem przejściu...
— Może panienka sobie życzy, to ją oprowadzę.
Edma zadrżała z radości.
Ogrodnik uprzedził najgorętsze jej życzenia.
— Bardzo chętnie — odrzekła — jeżeli nie zabroniono tam chodzić!...
— Nie ma nic zabronionego dla panienki, panienka przecie nie chora, może panienka chodzić, gdzie jej się żywnie podoba...
Denis mówiąc to, otworzył furtkę.
— No niech panienka idzie... — powiedział — potem dokończy panienka zbierania kwiatów.
Poszedł naprzód, Edma udała się za nim.
— Widać, że panu bardzo ufają, panie Denis, skoro ci klucze powierzyli.
— Tak, proszę panienki... Są tylko dwa klucze... Jeden u pana doktora, drugi u mnie...
Edma ciągle zajmowała rozmową ogrodnika i rozglądała się dokoła.
Doszli poza zabudowania dla warjatek. Tu droga rozszerzała się trochę, a w kątach małego kwadratu widać było dwa małe parterowe zabudowania.
— Co to za domki? — zapytała Edma..
— Na lewo amfiteatr, a na prawo grabarnia. Nie radzę panience zaglądać do amfiteatru, bo mogłaby panienka zobaczyć niezbyt miłe widowisko...
— Jakie?
— Wolę nie mówić o tem.
Edma nie nalegała.
— A którędy stąd można wyjść na podwórza tych pawilonów?
— Tędy... — odrzekł ogrodnik, wskazując na rodzaj podziemia, wybitego w murze od tego przejścia sam tylko doktor klucz posiada.
Młoda dziewczyna z ciekawością przypatrywała się zewnętrznemu murowi, a spostrzegłszy w głębi drzwi, odezwała się:
— A to zapewne drzwi do wyjścia?
— Tak jest, proszę panienki.
— Gdzie prowadzą?
— Na bulwar Montmorency, wprost kolei żelaznej i wału fortyfikacyjnego?
— Ciekawa bym była zobaczyć fortyfikacją.
— O! proszę panienki to niepodobna, bo nie mogę otworzyć.
Edma zbliżyła się do drzwi.
— Widzi panienka zamek maleńki i delikatny, a otwiera się kluczykiem nie większym, niż kluczyk od zegarka... Nie wiem, czy są dwa takie kluczyki, wiem tylko o jednym, który doktor Rittner nosi zawsze przy sobie.
— Więc żeby obejrzeć fortyfikacją, do doktora potrzeba się udać?
— Tak, proszę panienki.
Młoda dziewczyna wiedziała już teraz wszystko, co chciała wiedzieć. Przyspieszyła kroku, ażeby jak najprędzej skończyć tę smutną przechadzkę pomiędzy dwoma murami i doszedłszy do miejsca, gdzie była furtka, weszła do ogrodu, a za nią ogrodnik.
Nowa jeszcze przybyła teraz obawa Edmie. Jeżeli spróbuje uciec z matką tą drogą, czy Denis, wyrywający trawę, nie stanie im na przeszkodzie? Chciała się przekonać o tem natychmiast.
— Czy pan co dzień pracuje w tym szkaradnym przesmyku? — spytała.
— Co dzień, proszę panienki.
— I to od rana do wieczora?
— Oh! nie, proszę pani, tylko rano przez parę godzin, a czasami godzinkę wieczorem, resztę czasu parkowi poświęcam.
— Dziękuję wam za waszą uprzejmość, panie Denis powiedziała młoda dziewczyna i wsunęła pięciofrankówkę ogrodnikowi w rękę.
— Ah! jaka panienka dobra! — wykrzyknął.
— Nie zasłużyłem na podziękowanie nawet. Wypiję szklankę porządnego wina za zdrowie panienki.
— To właśnie. A ja dokończę mojego bukietu.
Ojciec Denis skłonił się do samej ziemi i odszedł w stronę pawilonu, gdzie tuż przy sztachetach miał mieszkanie.
— Więc to tędy się wychodzi — szepce Edma, gdy pozostała samą. — Ale koniecznie potrzeba mieć klucze doktora.
Zamyśliła się chwilkę, potem dalej ciągnęła swój monolog.
— Czasami podczas śniadania kładzie on jednakże te klucze na stole, albo je pozostawia w zamku przy szafie z likierami. Potrzebaby skorzystać z takiej okazji.
Powróciła do swojego pokoju i oczekiwała niecierpliwie godziny śniadania w nadziei, że może zdarzy się jej okazja. O jedenastej rozległ się dzwonek. Młoda dziewczyna, niespokojna, zeszła prędko i zajęła zwykłe miejsce przy stole doktora. Śniadanie przeciągało się dosyć długo. Lokaj obnosił salaterkę kryształową, napełnioną poziomkami. Edma podziękowała za nie.
— Dlaczego nie raczy pani jeść tych poziomek, wyborne są, szczególniej z arakiem. Ale a propos araku — nie widzę go na stole — dodał, i wyciągnął z kieszeni ów sławny i tak oczekiwany pęczek kluczy.
Młoda dziewczyna odebrała mu go ze śmiechem.
— Co pani robi? — zapytał.
— Chcę mieć przyjemność usłużyć sama panu doktorowi — odrzekła.
— Jesteś pani bardzo łaskawą! uszczęśliwiasz mnie doprawdy! — wykrzyknął Frantz, którego panna Delariviére nie przyzwyczaiła bynajmniej do takiej uprzejmości.
Zadrżała z radości, skoro palce jej dotknęły się tego drogocennego dla niej przedmiotu. Na kółku było kluczy dziesięć czy dwanaście. Chwyciła przypadkiem za najmniejszy.
— Czy to ten otwiera szafkę? — spytała.
— Nie, ten otwiera zamek bezpieczeństwa od furtki, wychodzącej na bulwar Montmorency.
Edmie zabłysły oczy. Klucz wskazany przez Rittnera łatwym był do poznania tak z powodu oryginalnej formy, jak i z powodu wyrzynanego uszka. Rittner ciągnął dalej, wskazując inny kluczyk.
— To ten, proszę pani. Przepraszam za fatygę.
Młoda dziewczyna z udaną żywością pobiegła do szafki, otworzyła ją, wyjęła butelkę i postawiła na stole, klucze zaś naturalnie pozostawiła przy szafie.
— Nie znam nic smaczniejszego nad poziomki, skropione kilku kroplami tego pachnącego płynu — odezwał się Rittner, przyrządzając sobie porcję na talerzyku.
— Zdaje mi się — powiedziała Edma — że najlepszy sposób zachowania prawdziwego smaku poziomkom, to jeść je bez niczego, posypane tylko cukrem.
— Gdzie państwo pić będzie kawę? — zapytał lokaj.
— W ogrodzie chyba... Nieprawda panno Edmo — odrzekł doktor.
— Najlepiej — potaknęła młoda dziewczyna.
Służący wyszedł z sali jadalnej, a za nim Rittner. Edma, której serce biło z nadzwyczajną gwałtownością, skorzystała z kilku chwil samotności. Jednem szarpnięciem zdjęła z kółka oba kluczyki, o których posiadaniu marzyła.
Posiadając je już, zamknęła szafkę, zeszła z kilku stopni peronu i klucze położyła przed doktorem. Rittner wziął je i wsunął do kieszeni, nie spojrzawszy nawet, a tem bardziej nie domyślając się, że już nie były wszystkie. Upłynęło pół godziny. Kawa się skończyła.
— Panie doktorze spytała Edma — czy pozwoli mi pan, jak zwykle, wyprowadzić trochę matkę do ogrodu?
— Ależ pozwalam, proszę pani; tylko niechaj pani nie prowadza jej po słońcu.
— Dobrze, panie doktorze, zastosuję się do tej rady.
Rittner powrócił do swojego gabinetu. Edma weszła żywo do swojego pokoju, zabrała pieniądze, na głowę włożyła duży słomiany kapelusz i weszła do celi matki. Przechodząc ogrodem, rzuciła okiem na pawilon doktora. Okno od gabinetu otworzyło się, Rittner ukazał się w nim.
— Panno Edmo! — zawołał.
Młoda dziewczyna zatrzymała się cała drżąca. Opanowała ją trwoga nieopisana. Czyżby doktor spostrzegł, że mu kluczy brakuje? Edma usiłowała ukryć swoją obawę, postąpiła parę kroków ku oknu i zapytała prawie spokojnie:
— Pan mnie wołał, panie doktorze?
— Tak pani.
— Co pan sobie życzy?
— Chciałem prosić panią, skoro pani idzie do zakładu chorych, aby pani była łaskawą powiedzieć infirmerce głównej, że czekam na nią, bo mam jej wydać różne pilne rozkazy.
Słowa te rozproszyły obawy i przerażenie sieroty.
— Dobrze, panie doktorze.
I pobiegła w swoją stronę. Minuty wydawały się jej godzinami; ale przez ostrożność nie chciała okazywać niezwykłego pospiechu. Spełniła polecenie Rittnera, potem weszła na schody pierwszego piętra, przeszła korytarz, na który wychodziły cele a dozorczyni otworzyła drzwi do celi matki. Joanna pomimo zupełnego nieporządku w swoim umyśle zdawała się oczekiwać na te odwiedziny. Edma codzień przychodziła o jednej godzinie, biedna chora czuła instynktownie, że zbliżała się ta godzina.
Dziecko pobiegło do matki, objęło ją za szyję i pokryło pocałunkami. Niewyraźny uśmiech zarysował się na ustach Joanny.
— No, kochana mateczko — odezwała się Edma — idziemy do ogrodu?
— Do ogrodu!... — powtórzyła machinalnie warjatka.
— Tak, jak wczoraj, jak poza wczoraj, pod te lazurowe niebo, pomiędzy te gazony i kwiaty.
— Kwiaty — powtórzyła znowu pani Delariviére tonem bezdźwięcznym, oznaczającym brak inteligencji...
— Tak. Chodź mamusiu.
Wzięła Joannę pod rękę, a ta poszła za nią spokojnie. Wszedłszy do ogrodu, Edma pociągnęła Joannę do zielonej altanki, którą już znamy. Spieszno jej było bardzo.
Przeszło już godzinę miała przy sobie klucze doktora i to cud prawdziwy, że nie spostrzegł tego dotąd.
Pani Delariviére patrzyła na kwiaty z rodzajem zachwytu, dotykała się jednych za drugimi i chciała się zatrzymywać przed każdym.
— Chodź w tę stronę, droga matko... — mówiła córka, pociągając ją powoli — w tej stronie więcej cienia!... śpiew ptaków jest przyjemniejszy... są tam kwiaty zawsze....Chodź, proszę cię!
Ale Joanna nie dała się poruszyć.
— Boże, mój Boże! — myślała Edma — mama nie chce opuścić tego miejsca!... Co tu robić? Napróżno tracimy czas, a potem czy ucieczka będzie jeszcze możebną?...
Joanna zaczęła zrywać róże.
— Matko ukochana — mówiła Edma łagodnym, przekonywującym głosem — czy widzisz tam to piękne drzewo, jakby śniegiem przyprószone... Tam narwiemy kwiatów i będziemy robić girlandy...
I wskazała ręką na akację, pokrytą białym, pachnącym kwiatem. Spojrzenie obłąkanej zwróciło się na wskazane jej drzewo, tam przy furtce.
— Bukiety, wieńce... — szepnęła z dziwnym uśmiechem — tak, tak...
Edma poszła dalej. Joanna już się nie opierała. Do muru miały już teraz najwyżej dwadzieścia kroków. Wszędzie panowała cisza głęboka. Edma wyjęła klucz z kieszeni.
— Chodź, matko — odezwała się, biorąc Joannę pod rękę, ażeby ją pociągnąć — chodź, prędko, prędko.
Prawie siłą pociągnęła ją za sobą i przyprowadziła ją aż do muru. Nerwowe dreszcze wstrząsały całem ciałem biednej dziewczyny, to też z trudnością włożyła klucz do zamku. Klucz przekręcił się w zamku i drzwi się otworzyły. Edma objęła matkę w pół i zmusiła ją do przestąpienia progu.
Znalazłszy się w tem ponurem przejściu, warjatka nie chciała iść dalej i dzikiem, wystraszonem okiem spoglądała dookoła. Wysokie, gołe mury, miejscami zzieleniałe od wilgoci, dziwiły ją i straszyły.
— Nie... nie... — mruczała — nie tutaj... bukiety, girlandy...
I zwróciwszy się, chciała powrócić do parku.
— Cicho! ukochana matko, cicho bądź — szepnęła błagalnie Edma — milczmy, bo się zgubimy!... Pozwól mi się wyrwać z tego więzienia, z tego grobu. Chodź tam, gdzie ja cię prowadzę, tam także są trawniki, kwiaty, wolność, zdrowie, życie...
Warjatka powtarzała: — Nie... nie... — i znowu chciała zawrócić.
Edma w pół ją objęła.
— Chodź, błagam cię — mówiła Edma. — Chodź za mną, za twojem dziecięciem.. Proszę cię o to na kolanach! Patrz na łzy moje. Nie upieraj się, moja mamo!...
I młoda dziewczyna zapłakana uklękła przed matką.
Joanna spojrzała na nią, a jakiś błysk przebił ciemności biednego, schorzałego mózgu.
— Gdzie anioł światłości chce mnie zaprowadzić? — spytała.
— Do krainy słońca... — odrzekła żywo Edma.
— Do krainy słońca! — powtórzyła warjatka — do krainy światłości i anioła o złotych włosach... To chodźmy...
Edma porwała się z ziemi i idąc prędko, pociągnęła za sobą Joannę. Chora zdobyła się na tyle siły, że mogła jej nadążyć.
Doszły już tą drogą aż do miejsca, w którem się rozszerzała na wprost amfiteatru i trupiarni. Edma coraz szybszym krokiem zmierzała do przedziału pomiędzy dwoma zabudowaniami, gdzie były drzwi wychodzące na bulwar Montmorency. Ale w tej właśnie chwili poza murem dały się słyszeć jakieś głosy i klucz zgrzytnął w zamku od wąskich drzwiczek, które ogrodnik wskazał jako komunikacją z budynków, zajmowanych przez warjatki z amfiteatrem i grabarnią.
— Zgubione jesteśmy! — powiedziała sobie młoda dziewczyna. — Uciekać niepodobna... Gdzie się tu ukryć?...
Stały tuż przed amfiteatrem. Klucz był we drzwiach. Otworzyła je, popchnęła Joannę, weszła za nią i drzwi zamknęła.
Upłynęło kilka minut.
Teraz nie dochodził ich żaden odgłos.
Młoda dziewczyna machinalnie spojrzała dookoła, zbladła jak śmierć, zachwiała się i o mało nie wydała okrzyku zgrozy.
O dwa kroki od niej na kamiennej płycie wyciągnięty leżał trup kobiety, młodej jeszcze, z twarzą wykrzywioną ostatnim zapewne bólem. Zlodowaciała z przestrachu Edma spojrzała na matkę.
Joanna uśmiechała się do trupa.
Nowy jakiś odgłos wyrwał Edmę z tego osłupienia, żeby ją nowego nabawić strachu. Posłyszała znowu jakieś kroki w oddali. Przyskoczyła do drzwi a przytykając ucho do desek, zaczęła się przysłuchiwać. Kroki zbliżały się do amfiteatru.
— To tutaj ktoś idzie! — pomyślała. — Teraz już po nas.
Wewnątrz amfiteatru było zupełnie prawie ciemno, światło dochodziło tylko otworami w formie krzyża, wyrzniętemi w okiennicach. Edma zaczęła się rozglądać w tej ciemności, poszukując jakiej kryjówki. W rogu ciasnej niskiej sali spostrzegła kilka trumien próżnych, stojących jedna na drugiej. Poza temi trumnami można się było ukryć. Młoda dziewczyna ujęła matkę wpół, zaciągnęła ją do ciemnego kąta, zmusiła do przykucnięcia na ziemi i zasłoniła sobą. Był już czas wielki. Drzwi się otworzyły i ukazał się doktor oraz jego pomocnik, a za nimi dwaj ludzie, niosący nosze, przykryte płótnem szarem. Pod tem płótnem rysowały się wyraźnie kształty człowiecze. Okrzyk, jedno słowo, jedno przyciszone westchnienie, jedno mimowolne poruszenie, zdradziłoby obecność matki i córki.
Edma wstrzymała oddech. Joanna, siedząc za nią, zdawała się pojmować, do jakiego stopnia zupełna jej nieruchomość była potrzebną. Młodszy doktor zdjął płótno, jakie przykrywało nosze i odsłonił nieboszczkę, bardzo już starą, której twarz wychudłą, kościstą otaczały siwe rozczochrane włosy. Wskazał na drugą płytę kamienną i położono na niej trupa, Uczyniono to bardzo prędko w zupełnem milczeniu i zaraz Rittner i towarzyszący mu ludzie wyszli.
Edma w tej chwili była nieżywą prawie z przerażenia.
— Jeżeli zamkną drzwi na klucz — mówiła Edma do siebie — co się z nami stanie?...
Ale nie sprawdziły się jej obawy. Dwaj posługacze wyszli, przymknąwszy tylko drzwi za sobą. Edma przyłożyła ucho do desek. Odgłos kroków oddalał się, słyszała jak otworzyły i zamknęły drzwiczki, prowadzące do zabudowań i znowu nastało głębokie milczenie. Młoda dziewczyna obróciła się wtedy i zobaczyła, że matka przy niej stoi. Joanna machinalnie naśladująca każde poruszenie córki, wysunęła się sama ze swej kryjówki, skoro tylko odeszli posługacze.
Kolej obwodowa przeleciała, pozostawiając długi, pas dymu poza sobą. Joanna zdawała się być uspokojoną. Edma rozglądała się dookoła, na wszystkie strony, jak tylko okiem zasięgnąć mogła, bulwar Montmorency pusty był zupełnie. Naprzeciwko znajdował się przejazd przez szyny kolejowe, a po drugiej stronie szyn wielki czworoboczny budynek z mnóstwem okien, dotykał fortyfikacji — to budynek bastjonu № 61.
Obie kobiety przeszły przez szyny. Nagle Edma zadrżała, spostrzegłszy żołnierza stojącego na warcie przed bramą i z bronią na ramieniu. Skręciła na bulwar Suchet na prawo. Droga wojskowa tak samo była pusta, jak i bulwar Montmorency. Młoda dziewczyna trzymała Joannę za rękę i nagliła do spiesznego kroku.
— Gdzie my idziemy? — zapytała się sama siebie. — Nie wiem, ale mniejsza o to... Napotkamy przecie jaki powóz... to wsiądziemy i każemy się zawieść na stację Lyońską... Wtedy nie będziemy się już miały czego obawiać.
Joanna szła z pewnem wahaniem. Wydawała się cierpiącą. Widocznie silna wola nie mogła podtrzymać jej fizycznego osłabienia. Zaczynała się już męczyć... Wielkie krople potu wystąpiły na jej czoło, żyły na skroniach nabrzmiały, a oczy błyszczały dziwnym jakimś wyrazem. Nagle zatrzymała się i usiadła, albo raczej upadła.
— Matko droga! — zawołała Edma — powstań, błagam cię o to... Odwagi... potrzeba nam iść jeszcze. Chodźmy...
Joanna nie odpowiedziała ani słowa i nie poruszyła się wcale... Zdawało się, że nic wcale nie słyszy. Edma pochwyciła ją za ręce i lekko pociągnęła, ażeby zmusić do powstania. Warjatke wyrwała ręce ze złością i z dziwniejszym jeszcze wyrazem oczu. Wyraz ten niestety aż nadto dobrze był znany Edmie, bo zawsze prawie poprzedzał straszny kryzys... W obawie tego kryzysu, największego ze wszystkich nieszczęść w okoliczności podobnej, w obawie dzikich przerażających okrzyków, Edma straciła głowę; upadła na kolana przed Joanną i zaczęła błagać Boga, żeby ulitował się nad nią. Biedne dziecko rozpłakało się głośno.
Podczas kiedy Edma i jej matka uciekały z domu zdrowia w Auteuil, Frantz Rittner zamknięty w swoim gabinecie, dokończał przeglądania potrzebnych i niszczenia kompromitujących go papierów. Postanowił stanowczo zlikwidować zakład i wyjechać z Paryża i z Francji, jak można najprędzej. Od tygodnia puścił też w świat lekarski zawiadomienie, że zakład jego w Auteuil, znany z prześlicznego położenia, wzorowego utrzymania i wielkiej liczby klientów jest do sprzedania na korzystnych warunkach Na korzystnych warunkach dla kogo?... W ogłoszeniu nie było wzmianki o tem. Frantz Rittner oczekiwał na kupca i zamierzał uciekać zaraz, skoro tylko zrobi interes. Po długiem wahaniu postanowił udać się do Jancelyna, aby mu sfałszował paszport na obce nazwisko. Miał ich kilka, ale wszystkie już upłynęły. Nagle, w chwili właśnie, kiedy był cały zajęty poszukiwaniem tych paszportów, głośne odgłosy dzwonków rozległy się w gabinecie i sąsiednim pokoju. Podniósł głowę i zaczął się przysłuchiwać wybladły i drżący.
— Kto przybywać mógł od strony bulwaru Montmorency? Trzy osoby posiadają tylko klucze od tego wejścia... René, Fabrycjusz i on... Fabrycjusz pływa po pełnem morzu, René nie przychodzi tamtędy, chyba w nocy... Któż to więc?...
Nie dokończył, ale wniosek był jasnym.
— Chyba policja...
Rzucił trzymane w ręku papiery do szufladki, a wyjął z niej dwa rewolwery, które wsunął do kieszeni. Następnie pobiegł do okna, otworzył je, wychylił i zaczął się wpatrywać w przestrzeń, dochodzącą aż do furtki. Oczekiwał w największej trwodze, kto się pokaże?... Serce skakało mu w piersi... Przyszła mu na pamięć Paula Baltus, jej przysięga zemsty i włosy mu stawały na głowie. Może oddział żołnierzy otoczył już wszystkie wyjścia. Może gromada agentów policyjnych i żandarmów wejdzie do ogrodu przez okólnik... Ale wszystko było jakoś spokojnie. Ani hałasu, ani żadnego ruchu. Głęboka cisza i nieprzerwane milczenie. Doktor wziął leżącą na stole lornetkę i zaczął wpatrywać się w furtkę. Spostrzegł, że była tylko przymknięta. Edma, opuszczając ogród, zapomniała zamknąć za sobą.
Co to ma znaczyć? — rzekł do siebie Rittner. — Denis o tej porze nie musi się zajmować skubaniem trawy, zresztą nie posiada klucza od drzwi wychodzących na bulwar Montmorency... I ciągle powtarzając sobie, co to być może, spojrzał w tę stronę ogrodu, w której zwykle przebywała Edma ze swą matką. Nagle myśl przeleciała mu przez głowę... zaczął szukać kluczy. Wisiały u szufladki biurka. Porwał je i drżącą ręką zaczął przeglądać jeden za drugim. Dwóch brakowało... Domyślił się wszystkiego. Zaryczał jak wściekły, wyleciał z mieszkania i jak bomba przeleciał ogród i przez uchyloną furtkę wypadł na drogę... Przybywszy do wyjścia na bulwar Montmorency, zastał je zamkniętemi, ale młoda dziewczyna pozostawiła klucz w zamku. Widocznie ucieczka miała miejsce. Edma wyprowadziła matkę z zakładu... Rittner otworzył drzwi, spojrzał w stronę Paryża, na wszystkie strony Auteuil, ale nie zobaczył nikogo. Obie kobiety niewiele miały czasu zbytnio się oddalić, ale pozostawała jeszcze wielka trudność, bo potrzeba było działać na chybił trafił. Czas ubiegał. W tej chwili spostrzegł po drugiej stronie szyn żołnierza, stojącego na warcie przed koszarami bastjonu i zbliżył się do niego.
— Przyjacielu — zapytał — czy nie widziałeś przechodzących przed chwilą dwóch kobiet?
— Widziałem odpowiedział żołnierz. — Jedna młodziutka panienka, bardzo ładna, a druga starsza o wiele, ale także ładna.
— Jak dawno temu?
— Dziesięć minut albo kwadrans najwyżej.
— Skąd szły?
— Z przeciwnej strony, bo przechodziły przez szyny.
— Czy nie zauważyłeś, w którą stronę się udały?
— W tamtą stronę, proszę pana — i żołnierz wskazał na prawo.
Klaudjusz Marteau, po zwiedzeniu brzegów Sekwany i warsztatów żeglugi, porobił potrzebne sobie zakupy, za wcale umiarkowane ceny. Nabył ładne czółenko, kajak, jachcik i dużą łódkę spacerową. Był zachwycony. Czuł, że żyje, że odmłodniał przynajmniej o jakie lat dziesięć. Oczekiwał 15 czerwca, jako początku sezonu połowu. Laurent i exmajtek zgadzali się najwyborniej i prędko stali się najlepszymi przyjaciółmi w świecie. Pewnego wczesnego poranku Laurent zastukał do niego do drzwi.
— Ho! ho! pan już na nogach — odezwał się majtek.
— Chciałem cię prosić, abyś mi dopomógł trochę.
— Z całego serca panie.
— Podjemy najpierw cośkolwiek, a za pół godziny wyruszymy.
— Gdzież, proszę pana?
— Do Paryża.
— Do Paryża! A cóż będziemy robić w Paryżu?
— Przeprowadzimy się, mój bracie.
— A to mi się podoba, a kogo będziemy przeprowadzać, za przeproszeniem pana, panie Laurent?
— Pan Fabrycjusz wymówił lokal przy ulicy Clichy, a mnie wydał rozkaz, abym zabrał wszystkie jego graty, pościel, garderobę, broń i przewiózł ją tutaj.
Zjedli śniadanie i udali się pieszo do stolicy. Trochę po dziewiątej przybyli na ulicę Clichy i weszli do parterowego mieszkania, jakie czytelnicy nasi już znają. Otworzyli najpierw okna, potem obejrzeli wszystko, co było do zapakowania i udali się za kupnem pak, w które mieli zapakować graty pana Fabrycjusza, jak się wyrażał Laurent. Gdy powrócili ze sprawunkiem, Laurent wypróżnił wszystkie szuflady, a Klaudjusz popakował to wszystko bardzo zręcznie i porządnie. Wszystko już było prawie gotowe. Pozostawała jeszcze jedna tylko paka, przeznaczona na broń, pałasze, szpady dawne i teraźniejsze.
— Zajmij się ostatnią skrzynią — rzekł Laurent do Klaudjusza — a ja pójdę po wóz tymczasem.
Eks-marynarz zajął się bronią. Zdejmował ze ściany po jednej, starannie obwijał płótnem i układał w skrzyni. Pakowanie zdawało się już skończone. Na ścianie widać było same już tylko gwoździe. Klaudjusz chciał się przekonać, że niczego nie zapomnieli, spojrzał na kominek, na wszystkie sprzęty i powtórnie zaczął przeglądać szuflady. Wysunąwszy jednę z nich z małego biureczka, znalazł rewolwer, pomiędzy zużytemi rękawiczkami. Wziął go, żeby razem z inną bronią do skrzyni zapakować. W chwili, kiedy miał go owinąć starym fularem, coś się oderwało i z głuchym brzękiem upadło na podłogę. Eks-marynarz schylił się i podniósł małą blaszkę srebrną, wielkości dziesięciu sous, z wyrzniętym na niej herbem. Blaszka ta przytwierdzona dwiema maleńkiemi stalowemi śrubkami, oderwała się od kolby rewolweru. Klaudjusz spojrzał na kolbę. Owalne wyżłobienie w drzewie wskazywało miejsce, gdzie była umieszczona blaszka.
— Śrubka niedobrze trzymała — mruknął Klaudjusz Marteau — a w wilgoci wszystko się odkleiło... Nie moja to wina... Zresztą łatwo to naprawić...
Włożył śrubki do dziurek, ale machinalnie spojrzał na blaszkę. Znajdowały się na niej duże dwie litery F. L. Zobaczywszy te litery, Klaudjusz poruszył się żywo, zaklął po cichu i ze zmienioną twarzą położył rewolwer na stole, z kieszeni zaś wyciągnął olbrzymią portmonetkę. Otworzył ją, przeszukał w jednej z przegródek, która zawierała przeróżne drobiazgi i wyjął drugą blaszkę srebrną, zupełnie podobną do pierwszej, tak samo z dwoma wyrzniętemi literami F.L. Klaudjusz porównał jednę i drugą. Zupełnie były do siebie podobne.
— Do pioruna! — wykrzyknął prawie głośno — czyż to możebne?.. Te dwie blaszki tak są do siebie podobne, jak dwie krople wody, a ja jednę znalazłem pod śniegiem w małem czółenku, którego użył morderca tej nocy, kiedy pan Fryderyk padł przeszyty kulami. Co to ma znaczyć?
Położył blaszki jednę przy drugiej i znowu im się przypatrywał, bo chciał jeszcze wątpić. Ale jakże tu wątpić, kiedy prawda niezbita jest przed oczami?
— F.L. — mówił dalej, ocierając rękawem czoło zroszone zimnym potem. — Nie ma co mówić, to znaczy Fabrycjusz Leclére! Więc ja dobrze odgadłem i przeczucia moje wcale mnie nie myliły.. Był drugi morderca!... Nie, nie drugi... jeden tylko... ten, do którego należała broń znaleziona na miejscu zbrodni, a od której odleciał w czółnie herb, podobny do tego... Pan Fabrycjusz Leclére! Nie ma wątpliwości... to zanadto bije w oczy. To przecież jego cyfra! Fabrycjusz Leclére, siostrzeniec bogacza, bankiera, mąż przyszły może panny Pauli Baltus!... Doprawdy, to krew ścina się w żyłach!... Niewinny zapłacił za niego... Gdybym był wręczył tę blaszkę sądowi i powiedział, co widziałem, byłbym może ocalił niewinnego!... Do wszystkich piorunów, co ja zrobiłem?
I Klaudjusz Marteau chwycił się za głowę i pięścią uderzył się w czaszkę z rozpaczy. W tej chwili posłyszał w sąsiednim pokoju głos Laurenta. Wstał natychmiast, ukrył jak mógł swoje wrażenie, blaszkę herbową wsunął do wielkiej portmonetki, a rewolwer wrzucił do skrzyni. Laurent wszedł z woźnicą. Ź
— Skończone? — zapytał Klaudjusza.
— Tylko dopasować wierzch i zabić — odpowiedział ten ostatni, opuszczając głowę, ażeby ukryć pomieszanie.
— No, kończ prędzej i jedziemy.
Klaudjusz zabił skrzynie i mógł już pokazać twarz zupełnie prawie spokojną. W kwadrans wynieśli paki, Laurent uprzedził szwajcara, że trzeba wywiesić kartę na mieszkanie, i że co tydzień będzie przychodził dowiadywać się, czy nadeszły jakie listy pod adresem pana Fabrycjusza. Dopełniwszy tego wszystkiego, odjechali do Neuilly.
Dziwnym zbiegiem okoliczności, w chwili właśnie kiedy Klaudjusz Marteau trzymał w ręku niezbity dowód winy Fabrycjusza Leclére, młody lekarz Grzegorz Vernier wchodził do wielkiego magazynu broni przy ulicy Richelieu. Właściciel znajdował się sam w sklepie i przyjął wchodzącego uprzejmie. Grzegorz wyjął z kieszeni rewolwer, jaki prokurator rzeczypospolitej w Melun wydać kazał pannie Baltus i zapytał się właściciela magazynu broni, czy ten rewolwer kupiony był u niego i kto go kupił. Że rewolwer kupiony był w jego magazynie, o tem zapewnił Grzegorza, ale komu był sprzedany tego nie wiedział. Grzegorz zawiedziony zabrał broń i wyszedł. Wszystko mu się wymykało kolejno. Nadzieje zawodziły go jedna po drugiej. Stukał do dwudziestu drzwi domów zdrowia, poszukując śladów Joanny, ale nigdzie nie umieli mu odpowiedzieć. Z drugiej strony broń, która, jak mu się zdawało, miała go doprowadzić na ślad prawdy, stała się zupełnie nieużyteczną. Kto wie tymczasem, kiedy nadejdzie odpowiedź pana Delariviére na list Pauli? Kto wie, czy Grzegorz zdolny będzie wyleczyć warjatkę i dowiedzieć się od niej strasznej tajemnicy. Pozostawał mu jedyny więc tylko środek dla dowiedzenia się nazwiska tajemniczego skazańca w Melun, i zasięgnięcia wiadomości o jego przeszłości... Pojechać do Melun...
Postanowił to uczynić zaraz nazajutrz. Wychodząc od fabrykanta broni, udał się na stację kolei żelaznej na plac Bastylji i niezadługo znalazł się w Saint-Maude w domu rodziców. Był tak zmienionym, że matka w pierwszej chwili prawie go nie poznała. Ojciec zaniepokoił się jego bladością, wychudłymi policzkami i zapadniętemi oczami.
— Kochane dziecię — powiedział — ty bodaj zanadto się męczysz! Nie potrzeba nadużywać pracy... Zabije cię ona nakoniec.
— Jeszcze kilka tygodni takiego udręczenia, kochany ojcze — odrzekł Grzegorz — i będę mógł trochę wypocząć... W tej chwili idzie o coś zupełnie innego... przybyłem tu, ażeby się ojca zapytać...
— O co takiego?
— Przypominasz sobie, ojcze, że przed kilku dniami rozmawialiśmy o śmierci skazanego, z powodu której nawet ojciec tak się był bardzo rozgniewał.
— A następstwem gniewu tego była ta fatalna kongestja: — odrzekł architekt — tak, w samej rzeczy przypominam to sobie. Adjunkt Lambert, najlepszy w gruncie człowiek, doprowadził mnie do ostateczności swojemi absurdami.
— Z powodu fotografji, jaką ojcu pokazywał, a w której ojciec poznał rysy człowieka przygniecionego odłamem kamienia przez wybuch miny.
— Właśnie. Zdaje mi się, że widzę jeszcze tego biedaka tak odważnego i tak cierpliwego w swoich cierpieniach.
— Czy ojciec ciągle jeszcze utrzymuje, że się nie myli co do tego podobieństwa?
— Dziś pewniejszy jestem tego, niż kiedykolwiek.
— Jeżeli mnie pamięć nie myli, znał się ojciec z inżynierem tamtejszym.
— Który jest tam jeszcze zapewne.
— Nie pamięta ojciec, jak się nazywa?
— Pamiętam doskonale... nazywa się Dubail.
Grzegorz wyjął karnecik i zapisał nazwisko inżyniera.
— Niech mi ojciec raczy jeszcze powiedzieć, czy inżynier Dubail mieszka jeszcze w Millerie?
— Nie, w Aix les Bains, o dwie mile od Millerie.
— Jaką drogą mam się udać, żeby się dostać do Millerie?
— Koleją aż do Genewy, a od Genewy do Evau statkiem parowym.
— Dziękuję ojcu, już odchodzę, muszę się widzieć z tym panem Dubail, później opowiem ojcu o wszystkiem. Opowiadanie będzie długie, a teraz nie mam tyle czasu. Jutro muszę być w Genewie.
— Jedź, moje dziecię, i niech cię Bóg prowadzi!
Grzegorz ucałował rodziców, powrócił do Melun, udał się do Pauli Baltus, opowiedział jej o swojej bezskutecznej bytności u fabrykanta broni i uwiadomił zarazem, że zaraz wieczorem wyjeżdża do Genewy.
— O, gdybyś pan mógł odnaleźć tę nić Arjadny! — szepnęła młoda dziewczyna w westchnieniem.
Głębokie przygnębienie opanowało ją teraz po zbytniej poprzedniej egzaltacji.
Pozostawmy Grzegorza, wsiadającego do pospiesznego pociągu, przechodzącego przez Melun, powróćmy do Joanny i jej córki, którą opuściliśmy na bulwarze Souche, pomiędzy koszarami bastjonu i la Muette.
Biedna Edma nie znała tajemnic domu zdrowia, urządzonego jak maszyna teatralna. Nie wiedziała, że gdy tylko wyjdzie z zakładu, Frantz Rittner zostanie powiadomiony, iż w tej części działo się coś anormalnego. Drzwi, wychodzące na bulwar Montmorency, nie mogły się otworzyć bez poruszenia sprężyny, która za pomocą przeprowadzonego cienkiego drutu, poruszała dzwonki elektryczne w gabinecie doktora i w jego sypialni. Rittner zaprowadził tę ostrożność, aby wczas być powiadomionym o przybyciu jego wspólników, aby mieć się zawsze na baczności i móc zniszczyć w potrzebie kompromitujące papiery. Idąc za wskazówką, daną mu przez żołnierza na warcie, pobiegł Frantz Rittner za śladem zbiegłych. Mało mu chodziło o Edmę, ale za jakąbądź cenę chciał pochwycić obłąkaną — niewolnicę swoją. Skoro ją spowrotem dostanie, no, toż będzie ją pilnował. I leciał coraz prędzej z oczami wlepionemi w pusty bulwar, o ile mógł sięgnąć najdalej. Wkrótce znalazł się wobec Joanny i jej córki. Pani Delariviére siedziała, albo raczej leżała na pochyłości, w tem samem miejscu, w którem ją pozostawiliśmy, Edma stała przed nią. Ręce miała skrzyżowane na piersiach. Dyszący ledwie Rittner przystanął.
— Coś pani uczyniła? — zapytał groźnie Edmy.
— Chciałam uciec! — odpowiedziała wyniośle młoda dziewczyna.
— Nadużywając mojego zaufania?
— Czyż pana o nie prosiłam?
— Uciec? — powtórzył doktor — Dlaczego?
— Bo chcę, ażeby moja matka żyła i była zdrową, a pański dom za grób dla niej uważam. Widziałam, jakie pan rzucałeś na nią spojrzenia, zrozumiałam i przelękłam się.
Rittner był wściekły i oburzony. Już, już miał wybuchnąć, ale nadludzkim prawie wysiłkiem zdołał zapanować nad sobą.
— Proszę pani — odezwał się na pozór spokojnie — nie mogę odpowiedzieć na zarzut, który litość raczej budzi, aniżeli obraża. Nie umiem i nie potrafiłbym nigdy dojść przyczyny ciężkiej zniewagi, jaką mi pani w tej chwili wyrządziła. I jako lekarz i jako człowiek spełniam zawsze najsumienniej obowiązek mój względem powierzonych mi chorych. Ucieczka ta, gdyby się była udała, miałaby fatalne dla mnie następstwa, ale i dla pani, a raczej dla matki pani nie wyszłaby z pewnością na dobre. Ale wyrozumiałość przedewszystkiem.
Uważam to wszystko co się stało za lekkomyślny wybryk młodego, niedoświadczonego dziewczątka i proszę powrócić ze mną.
— Nigdy!... — odpowiedziała Edma gwałtownie.
— Nie zgadzasz się pani na to?
— Nie, panie.
— Zastanów się pani, zanim powtórzysz to słowo.
— Postanowienie moje jest stanowcze i nieodwołalne.
— Pozwól pani, że nie będę wierzył w to wcale. Ojciec pani powierzył mi swoją żonę i córkę z pewnością dlatego, iż miał najzupełniejsze niezachwiane przekonanie, że nie zawiodę położonego we mnie zaufania. Jestem przed nim odpowiedzialnym nietylko za osobę pani, ale i za jej postępowanie. Wiem, jakie ciążą na mnie obowiązki i zrzec się ich nie myślę. Jakbym miał odwagę stanąć przed panem Delariviére po jego powrocie, gdybym nie był w stanie zwrócić mu tego świętego depozytu, jaki mi powierzył? Jeszcze raz wzywam panią, zaniechaj bezużytecznego oporu i racz powracać ze mną. j
— Jeszcze raz oświadczam panu — odparła młoda dziewczyna — że nie powrócę tam za nic w świecie.
Frantz Rittner, oszołomiony na chwilę tem oświadczeniem stanowczem, był pewnym jednakże swojego zwycięstwa; to też nie niepokoił się bynajmniej i odezwał się ze źle wróżącym uśmiechem:
— Błagam panią, panno Edmo, nie zmuszaj mnie, abym się do przemocy uciekać musiał.
— Co? — krzyknęła gwałtownie panna Delariviére — co, pan śmiałbyś rękę podnieść na mnie?
— Zdecydowany jestem na wszystko!...
— Na wszystko, oprócz tego!
— Na wszystko bez wyjątków, proszę pani! oświadczył Rittner — nie cofnę się przed niczem, aby zmusić panią do posłuszeństwa, jeżeli dobrowolnie nie spełnisz mego żądania.
— Nie jestem wcale obowiązaną do posłuszeństwa względem pana! — odrzekła Edma z dumą niewzruszoną.
Rittner zaczął się irytować.
— Gdzie pani zatem zamierza ją poprowadzić? — zapytał Rittner z piekielną w głosie ironią.
— Co to pana obchodzić może? Jeszcze raz powiadam panu, że nie powrócę do domu zdrowia, więcej mnie pan nie pytaj i nie zmuszaj do powrotu.
— Powietrze, którem się tam oddycha, budzi widocznie wstręt w pani — odezwał się Rittner złośliwie — nie dziwię się temu, spostrzegam bowiem, że pani wpadasz również w obłąkanie.
— Gdybym została niewolnicą pańską z pewnością żeby to się wkrótce stało.
— Czy pani zapomina, że mogę zawezwać pomocy? Wystarczy jedna dłoń silna na to, abyś pani stała się pokorną jak baranek.
— Nie — odpowiedziała Edma — bo będę krzyczeć na cały głos, dlaczegom uciekać musiała.
Frantz Rittner stracił zimną krew swoją wobec niezłomnego, jaki spotkał uporu, czuł, że krew wszystka uderza do głowy.
— No, to zobaczymy! — wrzasnął, tupiąc nogami. I szarpnął gwałtownie panią Delariviére.
Nieszczęśliwa kobieta patrzyła błędnemi oczyma na scenę, jaka się wobec niej rozgrywała ale nie pojmowała jej wcale.
Rittner ujął ją pod rękę i rzekł:
— Chodź, Joanno! Ja tak chcę!
Obłąkana, na którą głos i spojrzenie doktora wywierały prawie zawsze imponujące wrażenie, powstała i zdawała się zdecydowaną, aby iść za nim bezzwłocznie.
Edma podbiegła, przytuliła matkę do piersi i powiedziała:
— Nie, nie, nie, ty mnie nie porzucisz, mamusiu!
— Dalej! — zawołał Rittner, odpychając ją brutalnie. — Co warte wobec tego wszystkie te komedje pani? Zostań pani tutaj sobie, jeżeli ci się podoba. Wytłómaczysz się pani swemu ojcu z tego postępowania dziwacznego; ja umywam ręce zupełnie.
— Nie zabierzesz pan mojej matki! — krzyknęła młoda dziewczyna, szarpnąwszy za okrycie doktora. — Nie zabierzesz jej.
— Czy nikt nie przyjdzie mi na pomoc, abym uwolnił się od tej warjatki? — zawołał doktor z wściekłością.
W tej chwili oficer z dwoma czy trzema żołnierzami wyszedł z koszar bastjonowych. Oficer posłyszał rozsierdzony głos doktora i skierował się za jego śladem.
— Poruczniku! — zawołał Rittner, skoro go dojrzał tylko — zmiłuj się, chciej mi dopomódz.
— Co to takiego, panie doktorze? — zapytał porucznik, dla którego Frantz Rittner nie był osobistością nieznaną. Spotykał go bardzo często w Auteuil, a parę razy nawet z nim rozmawiał.
— A to, szanowny panie — odpowiedział Rittner — panienka, która mi została powierzoną i nad którą naturalnie oddaną mi została władza najzupełniejsza, postanowiła uprowadzić z mego zakładu swoją matkę i pomimo mego wzywania, nie chce wracać spowrotem.
— Panie — odezwała się żywo Edma do młodego wojskowego proszę pana, zaklinam cię, nie pozwól, aby nas wciągnięto do tego strasznego domu.
—Dlaczego pani zamierzała uciec, proszę pani?
— Moje przeczucie ostrzega mnie, że matka żywą się stamtąd nie wydobędzie, czuję, że tam nie potrafię ją ustrzedz od śmierci. Moja nieszczęśliwa mama słyszy nas, jak pan widzisz, doskonale, ale niestety zrozumieć nas nie może straciła biedaczka zmysły nie tak dawno. Doktor Rittner nigdy jej nie wróci przytomności, chcę ją więc powierzyć komuś, kto ją napewno wyleczy. Oto dlaczego postanowiłam wydobyć się z domu zdrowia. Na Boga, zaklinam pana, dopomóż nam do odzyskania wolności.
Rittner wzruszył ramionami.
Oficer odpowiedział:
— To, czego pani żąda odemnie jest poprostu niepodobieństwem. Jakim prawem mogę brać na siebie odpowiedzialność w sprawie tak wielkiej wagi, na jakiej zasadzie mógłbym dopomódz do spełnienia żądań pani? Mama pani powierzoną została doktorowi. On jest odpowiedzialnym za nią. Nie może nie uczynić zadość obowiązkom, jakie wkłada nań okazane mu zaufanie.
— Jeżeli jednak, proszę pana, życiu matki zagraża niebezpieczeństwo, jeżeli czyhają na nie?
— Kto, proszę pani?
— Ten właśnie oto człowiek.
Porucznik uśmiechnął się i odpowiedział:
— Opinja, jaką potrafił zjednać sobie pan Rittner, nie pozwala mi traktować poważnie podobnego podejrzenia. Jego oddanie się swoim chorym jest znane i podziwiane powszechnie.
— A zatem, łaskawy panie, odmawiasz pan i opuszczasz nieczęśliwe?
— Ani opuszczam pani, ani panią podtrzymuję. Radzę pani tylko zastosować się do żądania doktora, bo nie widzę żadnej racji, aby pani mogła postąpić inaczej.
Edma straciła głowę.
— Ah! — zawołała w przystępie uniesienia i boleści — ta obojętność, to nikczemność! Oddajesz nas pan w ręce kata.
— Poruczniku! — odezwał się Rittner zimno — będę napewno potrzebował pańskiego poświadczenia, że to dziecko jest obłąkane.
— Obłąkane?... — powtórzyła młoda dziewczyna — tak jest, masz pan słuszność, panie doktorze, ale to dzięki panu jedynie!.. Niech cię Bóg osądzi i ukarze...
I nieszczęśliwa Edma, pokonana strasznemi, jakie przebyła i przebywała wrażeniami, straciła świadomość i padła na trawnik u nóg matki, która wcale tego nie zauważyła.
Rittner odetchnął swobodniej.
— Panie poruczniku, racz mi pan wyświadczyć przysługę...
— Jaką?
— Pozwól pan, z łaski swojej tym dwom panom, aby mi dopomogli przenieść tę młodą chorą do zakładu — rzekł Frantz Rittner, wskazując na żołnierzy, którzy z ciekawością przypatrywali się scenie, jakiej byli świadkami.
— To najzwyczajniejszy obowiązek, doktorze, oddaję ich panu do dyspozycji.
Na znak dany przez oficera, dwaj żołnierze skrzyżowali ręce i ponieśli ostrożnie Edmę za Rittnerem. Joanna, którą Frantz ujął pod rękę, szła bez żadnego oporu. Została ona odprowadzoną do swej celi i siedziała tu obojętnie, podczas gdy jej córkę wyciągniętą na łóżku i ciągle zemdloną, starano się ocucić za pomocą środków odpowiednich.
Ponury dom w Auteuil odzyskał dwie swoje ofiary.
Klaudjusz Marteau od czasu tak strasznego, jakie zrobił odkrycia, stał się ponurym i milczącym. Pracował co dzień zawzięcie, ale nikt nie słyszał, aby choć żartem zanucił. Powtarzał on sobie nieustannie:
— Czy to prawda, czego ja doszedłem? Czy to może być podobne do wiary?...
Wszystkie usiłowania, aby wyrobić w sobie wątpliwość, pozostały bezużytecznemi. Przypomniał sobie pierwszą swoją przejażdżkę po Sekwanie, przypomniał sobie zapytania, stawiane mu przez Fabrycjusza, zapytania, które tak mu się wydawały wówczas dziwnemi, a które teraz rozświetlały mu rzecz całą; przypomniał sobie śmiertelną bladość Lecléra w chwili wykonywania strasznego wyroku, zrozumiał teraz tę kłamaną poczciwość i to udane zainteresowanie się nim, za które czuł tak wielką wdzięczność.
I zapytywał się ze drżeniem, co powinien uczynić.
Zawiadomić sąd o wszystkiem?... Ta myśl trwogą go przejmowała.
Laurent zauważył od razu zmianę humoru swego podwładnego, ale nie podejrzewał nic zgoła.
— Nudzi mu się zapewne — myślał. — Skoro pan Delariviére i pan Fabrycjusz powrócą, będzie miał zawsze pewną rozrywkę i odzyska dawną wesołość.
— Wiesz co — odezwał się pewnego razu Laurent — zdaje mi się, że sam łowić ryb nie potrafisz, że ci koniecznie potrzebna będzie pomoc do zarzucania sieci.
— Zapewne — odpowiedział Klaudjusz. — Pragnąłbym wynaleźć sobie jakiego zręcznego chłopaka. Zrobiłbym z niego dobrego przewoźnika i rybaka. Ale czy pan Fabrycjusz nie miałby nic przeciwko temu?
— Posiadam najzupełniejsze u niego zaufanie — odezwał się Laurent z powagą — i mogę ci zaręczyć, że pochwali wszystko to, co mu przedstawię. Biorę to zatem na siebie.
— A no to się dobrze składa — rzekł Klaudjusz — to go wynajdę w ciągu tygodnia.
Klaudjusz liczył, że znany fabrykant łodzi wskaże mu jakiego wyrostka okrętowego, albo przynajmniej takiego, coby się łatwo otrzaskał z wodą.
Pewnego więc poranku udał się do Charenton do znajomego mu fabrykanta statków.
Fabrykant przyjął go nader uprzejmie, a na zapytanie Klaudjusza o chłopca zręcznego, lat mniejwięcej dwunastu, do pomocy w wiosłowaniu i łowieniu ryb, wykrzyknął:
— Jak się to dobrze składa... mam bodaj pod ręką coś godnego...
— Naprawdę?
— Chłopak zręczny i wcale niegłupi... Zna się w dodatku z rzeką nieźle wcale... Musiałeś go pan widzieć u mnie w warsztacie... Jest synem bardzo biednej kobiety, która od niedawna zamieszkuje w Charenton... Podejmuje się posług, ażeby zapracować na życie... Wziąłem jej chłopaka... Daję mu po parę groszy od czasu do czasu... Zawsze im to trochę pomaga... Jeżelibyś wziął go do siebie, byłby to prawdziwie dobry uczynek.
— Byłby mi bardzo użytecznym i dopomagałby matce.
Chłopak dostałby żywność, ubranie, mieszkanie i dwadzieścia franków na miesiąc. Ale czy będzie chciał się zgodzić?
— Nie obawiaj się pan o niego, zgodzi się z największą chęcią, to złote serce... Pragnie najczęściej nawet pracy, byleby mógł matce dopomódz.
— Gdzie mieszka?
— W Charenton, ulica Paryska. Możesz pan zaraz tam po śniadaniu pójść się rozmówić.
— Wie pan jak się nazywa?
— Wiem; Piotr Tallendier, a matce jego imię Marja Tallendier.
Klaudjusz zapisał to nazwisko ołówkiem na kawałku papieru. Obaj mężczyźni poszli potem na śniadanie, po którem pożegnali się przyjaznem uściśnięciem ręki. Fabrykant powrócił do warsztatu, eks-marynarz poszedł na ul. Paryską. Zatrzymał się pod wskazanym adresem i wszedł do domu bardzo skromnej powierzchowności.
— Czy pani Tallendier tutaj mieszka? — zapytał stróża.
— Tak, proszę pana.
— Na którem piętrze?
— Na ostatniem, drzwi na wprost schodów.
— Bardzo dziękuję.
Klaudjusz wszedł pospiesznie na schody. W sieni czwartego piętra znalazł się na wprost drzwi, do których zastukał. Otworzył mu chłopak dwunastoletni.
— Czy pani Tallendier tutaj mieszka?
— Tutaj, proszę pana.
— Chciałem z nią pomówić słów parę.
Chłopiec poprosił go do pokoju i zawołał matkę.
Pomieszkanie, do którego wszedł marynarz było czystą facjatką z oknem, na dach wychodzącem, zaopatrzone w proste ale białe firanki, składało się z jednej stancji i alkowy i było bardzo niewielkie. Niewiele prostych zupełnie sprzętów prawdziwie flamandzkę czystością okupywały prostotę swoją. Klaudjusz zauważył, że matka z synem mieszkali bardzo schludnie. Syn pani Tallendier miał, jak wiemy, lat około dwunastu. Ogorzała jego twarzyczka, pokryta gdzieniegdzie piegami, była bardzo kształtną. Ubiór jego, więcej niż skromny, porządnie był utrzymany. Pani Tallendier wyglądała na lat trzydzieści pięć do trzydziestu sześciu. Średniego wzrostu, o włosach kruczych, o oczach prześlicznych, musiała być piękną bardzo, ale wielkie cierpienia, wielkie boleści, jakie przebyła, zaznaczyły ślad swój na jej twarzy. Nabrzmiałe i zaczerwienione powieki zdradzały, że łzy po nich spływały obficie. Całość tej postawy nakazywała szacunek i jednała sympatję. Czuć było, że ma się do czynienia z kobietą uczciwą. Klaudjusz Marteau skłonił się jej uniżenie.
— Czy pani Tallendier? — zapytał.
— Tak, ja nią jestem.
— A ten młody paniczyk, to syn zapewne?
— Tak jest, Piotruś, dziecko moje jedyne.
Mówiąc to, biedna matka wzięła chłopca w objęcia i złożyła na jego czole serdeczny pocałunek. A kiedy Klaudjusz powiedział, w jakim celu przybywa, łzy popłynęły jej po policzkach. Nie mogła odpowiedzieć na taką ważną sprawę i poprosiła o ośm dni czasu na odpowiedź. Klaudjusz przyrzekł, że za ośm dni przybędzie i jeżeli się pani Tallendier zdecyduje, zabierze zaraz Piotra ze sobą. Pożegnał chłopca uściśnieniem ręki, jakby dorosłego mężczyznę i wyszedł.
Grzegorz Vernier załatwił się bardzo szybko z podróżą, cztery dni wystarczyły mu dla udania się do Evren i z Evren do Millerie. Z tej miejscowości powrócił prosto do Melun. Ale niestety powrócił głęboko zniechęcony. Nie osiągnął żadnych wskazówek, mogących go naprowadzić na ślad rodziny skazanego. Wszystko co się dowiedział, ograniczyło się do tego co następuje:
Człowiek przygnieciony przy wybuchu miny nosił imię Piotr. Pochodził z Francji. Przyjęty jako prosty robotnik, dzięki swej inteligencji, pracowitości i pewnemu uzdolnieniu specjalnemu, został po pewnym przeciągu czasu nadzorcą robót. Zaraz po wyleczeniu się z okropnych okaleczeń, poszedł nie mówiąc gdzie i po co i dotąd nikt więcej nie słyszał o nim w Millerie“.
Grzegorz nie wątpił, że człowiek ten był skazańcem z Melun, ale na co mu się przydało to przekonanie? Paula Baltus, powiadomiona natychmiast o rezultacie wycieczki, uznała, że jedynym sposobem dowiedzenia się prawdy jest uzdrowienie Joanny. Nalegała na Verniera, ażeby wynalazł jakiś dom zdrowia i nabył go natychmiast.
Grzegorz szukał, ale napróżno. Pewnego dnia odwiedził profesora swego, doktora V. Porozmawiawszy z nim o rozmaitych rzeczach lekarskich, zapytał go się wreszcie, czy nie wie o jakim zakładzie dla obłąkanych do sprzedania.
— Zdaje mi się, że mówiono mi niedawno o czemś podobnem — odrzekł doktor V.
— W Paryżu?
— Tak... lub przynajmniej pod Paryżem... Ah! prawda, przypominam sobie. Jest podobny zakład w Auteuil... Otrzymałem nawet zawiadomienie. Coś w rodzaju prospektu...
— Wyszukaj go, profesorze, błagam cię!
— Zaraz to uczynię.
I doktor V. przerzucił na poczekaniu paczkę listów i anonsów różnego rodzaju, porozrzucanych w nieładzie na biurku.
— Mam — zawołał po kilku minutach. — Oto jest... Przeczytajże sobie sam.
Grzegorz chciwie pochwycił papier, jaki mu podał dawny jego nauczyciel i przeczytał głośno co następuje:
Doktor Rittner, lekarz obłąkanych, właściciel i dyrektor pierwszorzędnego domu zdrowia w Auteuil przy ulicy Raffet i bulwarze Montmorency, ma honor zawiadomić szanownego doktora V., że życzyłby sobie odstąpić ów instytut, jakiemu doktorowi specjaliście. Doktor Rittner zmuszony opuścić Paryż, z powodu interesów familijnych, sprzedaje swą własność na bardzo korzystnych warunkach za gotówkę.“
Oczy Grzegorza zabłysły radością.
— I cóż! — wykrzyknął doktor V, — Zdaje mi się, że znaleźliśmy interes!
— Znasz profesor ten dom zdrowia w Auteuil? — zapytał Grzegorz.
— Znam... wydaje mi się wzorowym tak pod względem urządzenia, jak pięknego położenia. Jedź do Auteuil i obejrzyj cały zakład.
— Ile zdaniem pana profesora możnaby ofiarować za zakład?
— Ja oceniam nieruchomość wraz z całą klientelą na trzykroć pięćdziesiąt do czterechkroć stu tysięcy franków.
— To potężnie wysoka cena!
— Uważaj się za szczęśliwego, jeżeli Rittner nie zaśpiewa dwa razy tyle.
— Udam się doń natychmiast, ażeby wiedzieć, czego się trzymać.
— Jedź... szczerze ci radzę, a jeżeli się ułożysz, zawiadom mnie natychmiast.
— Albo osobiście przybędę, albo w ten moment napiszę.
Tymczasem dziękuję po tysiąc razy kochanemi profesorowi i dowidzenia niezadługo!
— Dowidzenia, kochany uczniu.
Stary profesor uścisnął serdecznie Grzegorza i odprowadził go do drzwi samych. Grzegorz wsiadł do fiakra i kazał jechać do Auteuil. Tego samego dnia doktor Rittner otrzymał od Fabrycjusza list ze stemplem Nowego Jorku. List ten zimny i lakoniczny, napisany był w taki sposób, że gdyby wpadł przypadkiem w obce ręce, niepodobna byłoby przypuszczać, że siostrzeniec bankiera amerykańskiego i doktor z Auteuil mieli z sobą jakieś tajemnicze stosunki. Fabrycjusz upominał tylko doktora, aby czuwał tylko troskliwie nad matką i córką. Pismo zmienione, podpis czytelny tylko dla jednego doktora Rittnera, świadczyły o przezorności Leclére’a, który nic nie zdawał na prosty przypadek. Jeden tylko frazes, dwa razy podkreślony, a ułożony w wilję wyjazdu, okrutnie był znaczącym, pomimo swej pozornej prostoty: „Zajmij się pomieszczeniem funduszów, o jakich mówiliśmy ze sobą”.
Dla Rittnera te zagadkowe słowa były najzupełniej zrozumiałemi. Żądanie Fabrycjusza znaczyło: „Pamiętaj, ażebym po powrocie nie zastał już przy życiu ani matki, ani córki. Masz na to sposoby pewne, liczę na ciebie.“
— A zatem — mruknął Frantz — jest to wyrok na Edmę i Joannę! Zgładzić na raz te dwie egzystencje! I możebne to i bardzo łatwe, ale i bardzo niebezpieczne. Widzę doskonale niebezpieczeństwo a nie widzę wcale, co to ja mam mieć za to. Interes Fabrycjusza bije w oczy — ale gdzież mój interes? Oto co potrzeba wiedzieć przed przystąpieniem do działania. Jakto, w chwili, gdy chcę uciekać z Paryża, aby uniknąć smutnych następstw zabójstwa Baltusa, mam się narażać na odpowiedzialność tak wielką? Zresztą po co się tak spieszyć z tą niebezpieczną czynnością, która niezadługo sama się dokona. Matka niknie raptownie, a córka jest bardzo chora. Dosyć będzie pozwolić im umrzeć.
Doktor monologując w ten sposób, zapalił świecę. Przyłożył do ognia list Fabrycjusza i papier zamienił w popiół.
Rittner nie miał dotąd żadnego nabywcy. Zdecydowanym był puścić na Paryż i okolicę nowe zawiadomienia o zamiarze sprzedaży zakładu i to w daleko większej ilości niż poprzednio, adresowane do niektórych tylko sławniejszych doktorów. Zabierał się do wyjścia, aby się udać do drukarza, kiedy mu powiedziano, iż jakiś młody człowiek chce się z nim widzieć i czeka w salonie. I jednocześnie list mu podano.
— „Doktor Grzegorz Vernier z fakultetu paryskiego“ — mruknął, rzuciwszy okiem.
Z nazwiska nic się nie dowiedział.
— Poproś, aby zaczekał chwilkę — rzekł do służącego — ja zaraz tam przyjdę.
W parę minut później wchodził do salonu. Grzegorz, który stał w oknie i przypatrywał się ogrodowi, zwrócił się do Rittnera
— Czy z panem doktorem Rittnerem mam przyjemność mówić? — zapytał.
— Jestem nim, proszę pana... a pan jesteś kolegą moim, doktorem Vernier?
— Tak, panie. — Czemu mam przypisać honor wizyty pańskiej?
— Mój były nauczyciel, doktor V. przysłał mnie do pana i objaśnił mnie, że nosisz się pan z myślą odstąpienia swojego domu zdrowia.
Frantz uradował się niezmiernie. Nareszcie zjawił się kupiec, a sądząc z powierzchowności tegoż i protekcji doktora V., kupiec wcale poważny.
— Tak jest rzeczywiście, proszę pana. Interesa familijne powołują mnie do Alzacji. Zmuszony jestem opuścić Paryż, na bardzo długo może, a że nie mógłbym w takim razie sam doglądać zakładu, widzę się zmuszonym, chociaż z żalem, poszukać jakiego dlań następcy.
— Może więc, proszę pana — odrzekł Grzegorz — znajdzie pan we mnie tego następcę, jeżeli po obejrzeniu zakład mi się spodoba i jeżeli żądania pańskie nie będą zbyt wygórowane. Proszę więc pana, abyś mnie upoważnił do zwiedzenia instytutu, jeżeli już nie w najdrobniejszych szczegółach, to przynajmniej w sposób, abym mógł powziąć dokładne wyobrażenie o całości.
— Ależ to zupełnie słuszne i zupełnie naturalne. Będę miał zaszczyt sam panu służyć za przewodnika i odpowiem na wszelkie zapytania.
— Bardzo wdzięcznym będę za to.
Rittner postąpił parę kroków do drzwi salonu. Grzegorz poszedł za nim. Frantz nagle przystanął.
— Jeszcze słówko jednakże — rzekł. — Przedewszystkiem muszę zwrócić uwagę pańską na pewien ustęp w mojem ogłoszeniu. Wyjątkowe okoliczności, w jakich się znajduję, zmuszają mnie do sprzedania jedynie tylko za gotówkę.
— Bądź pan spokojny — odpowiedział Grzegorz — jeżeli kupię, będziesz pan zapłacony przekazem na okaziciela, na najpierwszego bankiera paryskiego.
Rittner nie mógł sobie życzyć pomyślniejszej odpowiedzi, to też oprowadził zaraz młodego doktora po zakładzie obłąkanych, pokazał mu kilka cel na parterze, parę pokoi na pierwszem piętrze, kąpiele, aptekę, grabarnię, amfiteatr, pralnię i podwórza.
Grzegorz nie mógł się dość nadziwić porządkowi, jaki wszędzie panował; cała ta maszyna, w której najmniejsze kółka obracały się z największą dokładnością, przytem prześliczne położenie i obszerna przestrzeń zajęta na sam zakład. Park wydał mu się cudownym.
— Idźmy dalej, proszę pana.
— Służę panu.
Frantz Rittner zaprowadził Grzegorza do pawilonu, gdzie mieszkał i pokazał mu lokal swój, jaki czytelnicy już znają.
Grzegorz zbliżył się do jednego z okien i wskazując na pawilon, w którym mieszkała Edma, zapytał:
— Jakie jest przeznaczenie tamtego budynku?
— Na dole znajduje się salon dla gości i trzy inne pokoje. Na pierwszem piętrze dwa apartamenta, przeznaczone dla pensjonarek bogatych i zupełnie spokojnych. Czy życzy pan sobie je zobaczyć?
— Dzisiaj nie ma potrzeby. Teraz pomówmy o cenie. Jaką pan stawia cenę?...
— Sześć kroć sto tysięcy franków...
Grzegorz powstał i wziął za kapelusz.
— Żałuję mocno, panie doktorze, żem go niepotrzebnie fatygował... — powiedział.
— Zaczekaj pan — odezwał się Rittner — możemy przecie porozmawiać, u djabła.
Grzegorz usiadł spowrotem.
— Suma ta wydaje się panu wygórowaną — ciągnął Rittner.
— Nie powiadam, że tak, ale daleką jest od mojej.
— Wiele mi pan ofiarujesz?
— Trzy kroć sto tysięcy franków.
Rittner podskoczył do góry.
— Trzysta tysięcy franków! — powtórzył. — To zaledwie wartość gruntu!... Nie liczy więc pan ani budynków, ani urządzenia. To niemożebne...
Dodam pięćdziesiąt tysięcy franków...
Rittner zdawał się namyślać. Po chwili też westchnął i powiedział:
— Wyzyskuje pan moje położenie; ponieważ nie mogę nadal zarządzać sam swoim zakładem, muszę się zgodzić na wszystko...
— Więc zgadzasz się pan? — zapytał Grzegorz.
— Muszę...
— W takim razie interes ułożony na trzykroć pięćdziesiąt tysięcy franków? — zapytał Grzegorz.
— Tak jest, darmo doprawdy panu przychodzi.
I nowe westchnienie towarzyszyło tej odpowiedzi Rittnera.
— Kiedyż będę mógł objąć instytut w posiadanie? — zapytał Grzegorz.
— Zaraz po sporządzeniu aktu sprzedaży i wypłaceniu pieniędzy.
— To w takim razie pojutrze?.. Sprowadzę swego notarjusza... pan raczysz uprzedzić swojego i upewnić godzinę spotkania...
— Dwunasta...
— No więc do pojutrza, do dwunastej, proszę pana.
Grzegorz opuścił dom zdrowia w Auteuil, ani się domyślając nawet, że był przez dwie godziny tak blisko Edmy i Joanny. Kazał się zawieźć na kolej Lyońską i pojechał do Melun pierwszym zaraz pociągiem. Pilno mu było zobaczyć się z Paulą i zawiadomić ją o szczęśliwym rezultacie swoich poszukiwań. Frantz Rittner, po odjeździe nabywcy odetchnął jak człowiek, któremu spadł z głowy wielki ciężar i zatarł ręce radośnie.
Nazajutrz rano Paula, uszczęśliwiona wynalazkiem Grzegorza, jechała do Paryża w towarzystwie młodego doktora na ulicę Saint-Lazare, do Jakóba Lefébre. Bankier wyjechał na parę dni. Panna Baltus zażądała od kasjera, aby na przekaz wydany przez nią na imię Grzegorza Vernier, wypłacono taką sumę, jakiej tenże zapotrzebuje.
Powracając od bankiera, wstąpiła do swojego notarjusza i prosiła, aby się udał do domu zdrowia w Auteuil, dla spisania aktu kupna.
— W akcie tym nie ma być najmniejszej wzmianki o mnie — dodała. — Doktor Vernier figurować będzie jaka właściciel jedyny. Życzeniem mojem jest także, aby nazwisko moje nie było nawet wspomnianem, aby nikt zgoła nie wiedział, że ja daję pieniądze na to kupno.
Spotkanie się naznaczone zostało na południe. Grzegorz przybył punkt o dwunastej z notarjuszem Pauli. Rittner oczekiwał już na nich ze swoim. Ułożony akt sprzedaży podpisanym został przez obu notarjuszów, potem Grzegorz oddał Frantzowi przekaz na okaziciela na dom bankiera Jakóba Lefébre.
Więc pojutrze — rzekł Grzegorz — pojutrze obejmę zakład i odbędę pierwsze wizyty z panem, doktorze.
— Będę gotów na pańskie rozkazy.
— O której godzinie rano odwiedzasz pan pensjonarki?
— O dziesiątej.
— Przybędę więc przed dziesiątą.
Rozeszli się. Grzegorz pospieszył do panny Baltus.
— Cóż? — zapytała, ujrzawszy doktora.
— Wszystko, proszę pani, skończone.
— Kiedyż wchodzisz w posiadanie?
— Pojutrze o dziesiątej rano.
— Będę panu towarzyszyć, zwiedzimy dom zdrowia razem i wtedy nie będziemy już o niczem innem myśleć, tylko o odnalezieniu pani Delariviére i Edmy.
Biedna Edma! — biedna Joanna! Od usiłowanej ucieczki, jakiej byliśmy świadkami, pozbawiona codziennej wizyty córki i spaceru po ogrodzie, stawała się coraz smutniejszą, coraz bardziej ponurą... Płomyk życia dogorywał w niej tak, jak zagasło już światło jej inteligencji. Kuracja Rittnera, silne środki zadawane w dozach nadmiernych, robiły swoje. Można było przygotowywać już całun, trumnę i naprzód już grób wykopać. Edma, złamana ciosem, przechodzącym jej siły, była bliżej śmierci, niż życia. Gwałtowna febra mordowała biedaczkę. W chwilach zatrważających paroksyzmów dostawała maligny, której nie uspakajały wcale podawane lekarstwa.
Pomocnik Rittnera, który doglądał młodej dziewczyny, nie przewidywał innych skutków, jak śmierć lub obłąkanie.
— Nieszczęśliwe dziecię — powtarzał nieraz — zwariuje jak jej matka. Lepiejby było, żeby umarła!
Sprzedaż i kupno domu zdrowia odbyło się tak szybko, iż doktor Rittner nie mógł się dość wydziwić, iż tak mu się szczęśliwie udało.
— Jestem wolny! — powtarzał, zacierając ręce. — Wyjadę kiedy mi się tylko spodoba, nic nie zostawię poza sobą...
Po wyjeździe Grzegorza i dwóch notarjuszów rozpoczął pakowanie swoich rzeczy. Obiecywał sobie zaraz pojutrze wyjechać do Niemiec i to pociągiem pospiesznym. Niech tylko Vernier obejmie zakład w posiadanie. Nie zajmował się wcale swoimi chorymi.
Skoro tylko znajdę się daleko od Paryża — mówił sobie — niech się robi co chce... Nie mam się już czego obawiać... Interesowani nie będą mnie poszukiwać, żebym im dotrzymał słowa... A przytem gdzieżby mnie znaleźli?...
Frantz Rittner zniknie... Nie pozostanie po nim ani śladu...
Nagle myśl jakaś go zastanowiła i padła jak lodowata kropla wody na jego rozkoszne marzenia. Dla opuszczenia Francji, dla zniknięcia potrzebne mu były papiery, na obce, nie jego nazwisko. Przed czterema oto dniami powziął wyspowiadanie swych projektów ucieczki Renému Jancelyn i dał mu do podrobienia ubiegłe paszporty. Wprawny fałszerz zobowiązał się najformalniej zregulować daty i odnieść bezzwłocznie dokumenty. Tymczasem René nie dawał najmniejszego znaku życia.
— To dziwne! — pomyślał doktor. — Co znaczy to opóźnienie i to milczenie?
Skoro tylko spakował swoje walizy, kazał uprzedzić pomocnika, że pragnie z nim pomówić. Młody Niemiec nie dał czekać na siebie.
— Kochany mój kolego — odezwał się doń Rittner — muszę ci oznajmić bardzo niedobrą nowinę. Musimy się rozstać ze sobą.
— Spodziewałem się tego — odpowiedział pomocnik.
— Naprawdę?
— Tak, panie doktorze... widziałem dwóch notarjuszów, przybyłych tu dzisiaj rano i domyśliłem się, że pan sprzedajesz swój zakład.
— Nie myliłeś się kolego... rozstaję się z panem z żalem prawdziwym, bo pod żadnym względem nie miałem panu nic do zarzucenia... Ale ważne sprawy powołują mnie nagle spowrotem do mojego kraju... Czy i pan przypadkiem nie chciałbyś zrobić tak samo?
— O! wcale nie, panie doktorze, a nawet gdybym chciał, to bym nie mógł tego uczynić.
— Dlaczego?
— Jestem zbiegłym żołnierzem i zanotowanym jako taki. Ciężka kara dotknęłaby mnie w Niemczech...
— A czy nie życzyłbyś pan sobie pozostać na posadzie w Auteuil?
— Wolałbym ją, niż każdą inną.
— Pozostań więc pan tutaj, skoro ci jest dobrze.
— Pragnąłbym bardzo, ale czy pański następca zechce mnie zatrzymać?
— Dlaczegożby nie? Następca mój obejmuje zakład pojutrze rano... Przedstawię mu pana w taki sposób, że pozycja twoja nietylko się nie zmieni, ale znacznie owszem polepszy.
— Bardzo będę wdzięcznym panu za to...
— Jeszcze słowo. Czy pogrzeby dwóch zmarłych już się odbyły
— Tak, panie dyrektorze...
— Czy reprezentanci obydwu rodzin byli obecni?
— Byli, panie dyrektorze.
— Bardzo dobrze — pomyślał sobie Rittner — mam zatem jeszcze dwie wcale okrągłe sumki do odebrania przed wyjazdem... Przejdę się jutro do sukcesorów.
Frantz Rittner udał się do gabinetu, położonego na parterze w lewym pawilonie i zajął się księgami, jakie miał następcy swemu pozostawić. Około dziesiątej poszedł na górę, aby się ubrać i opuścił dom w Auteuil dla wyszukania Renégo Jancelyn. Poszedł prosto na ulicę Talbout, gdzie mieszkał brat Matyldy.
— Czy pan Jancelyn jest w domu? — zapytał stróża, który znając go, odpowiedział:
— Nie panie... niema go w domu.
— A nie wiecie, jak prędko powróci?
— Nic panu nie mogę odpowiedzieć, bo od trzech dni nie widzieliśmy pana Renégo.
— Od trzech dni? — wykrzyknął Rittner.
— Tak jest, proszę pana, aż tyle. Ja i żona jesteśmy bardzo zaniepokojeni o niego.
— Może wyjechał?
— To by mnie bardzo dziwiło, bo skoro wyszedł poraz ostatni, nie zabrał ze sobą ani walizy, ani nawet worka podróżnego.
— Jeżeli dzisiaj powróci, to proszę mu powiedzieć, że go czekam jutro rano u siebie, bo mam z nim pomówić o rzeczy bardzo ważnej i bardzo pilnej.
— Dobrze, panie...
Rittner zdziwiony, kazał się zawieźć na ulicę Fournelles, przeszedł podwórze, nie odzywając się do stróża, wszedł na ciemne schody aż na piąte piętro i zdziwił się, nie ujrzawszy w drzwiach, do których zastukał, ozdobnego szyldziku z nazwiskiem Landrinet, o jakim wspominaliśmy w czasie nocnej wizyty Fabrycjusza u brata Matyldy. Nikt mu się nie odezwał. Rittner poczekał parę minut i znowu zastukał po kilka razy, ale napróżno. Renégo nie było w mieszkaniu, służącem mu za pracownię. Frantz zeszedł napowrót i zastukał do okienka odźwiernego, który ukazał nos, ustrojony w okulary.
— Czy pana Landrinet niema w domu? — zapytał Rittner.
— Pan Landrinet już się stąd wyprowadził.
— Wyprowadził się? — zapytał zdumiony Rittner.
— Przecie miał do tego prawo, zapłacił za termin bieżący i przyszły.
— A kiedy wyjechał?
— Już blisko dwa tygodnie, dnia dobrze sobie nie przypominam.
— Gdzie się udał, wyprowadzając się stąd?
— Na wieś w stronę Fontenay-aux-Roses, albo Bourgla-Reine.
— I to wszystko, co wiesz?
— Tak panie. Jeżeli pan jednakże chce wynająć po nim lokal, to jest wolny.
— Dziękuję.
Rittner opuścił ulicę Fournelles ze spuszczonemi uszami i na serjo zaniepokojony.
— Wszystko to bardzo jest dziwne — rzekł do siebie. — René wyprowadził się przed dwoma tygodniami, na ulicy Talbout nie widzieli go od trzech dni. To bardzo podobne do ucieczki. Musiał się dowiedzieć, że grozi nam nieuniknione niebezpieczeństwo i umknął egoista, nie uwiadomiwszy mnie o niczem, nie ostrzegłszy.
W tej chwili jeszcze bardziej niepokojąca myśl przyszła do głowy doktora warjatek i aż dreszcze przeszły od stóp do głów.
— A jeżeli nie miał czasu uciekać — mruknął do siebie. — Jeżeli go zatrzymali! Wszystkiego mogę się obawiać. Co się to stało?.. jak się dowiedzieć?
Przy pasażu opery oddalił powóz. Dusił się, potrzebował powietrza i ruchu i cały zatopiony w rozmyślaniu szedł prosto na bulwar, nie wiedząc nawet, że idzie. Na wprost Vaudevillu przystanął, spojrzał jaśniejszym już okiem dookoła i poszedł prosto na ulicę Rochefaucould, gdzie mieszkała Matylda. Poszedł tam prawie pewnym, że jeżeli nie spotka Renégo u jego siostry, to przynajmniej dowie się, co się z nim stało. Ale spotkał go tu zawód niespodziewany. Odźwierny zatrzymał go w przechodzie i oznajmił mu, że panna Matylda już od dwóch tygodni tu nie mieszka; wyprowadziła się do Neuilly, do pięknej willi, kupionej dla panny Jancelyn przez pewnego bogatego i bardzo młodego człowieka.
Frantz Rittner zdenerwowany niepowodzeniami, ale wcale nie zniechęcony, powrócił na ulicę Saint-Lazare, skoczył do powozu, który wynajął na godziny i stangretowi kazał się zawieźć do Neuilly.
— Gdyby mi przyszło kołatać od drzwi do drzwi — mówił do siebie — muszę odszukać Matyldę.
W czasie wyjazdu Fabrycjusza i pana Delariviére do Nowego Jorku, siostra Renégo, jak wiemy, zakochała się w młodym Pawle Langenois. Przekaz na dwadzieścia pięć tysięcy franków, na kupno biżuterji, tak delikatnie ofiarowany przez młodego człowieka, bardzo wzruszył serce Matyldy... Powiedzmy mimochodem, że w dniu oznaczonym René czuł się w obowiązku odnieść na ulicę Lerochefaucould podniesione przez siebie pieniądze... Nie omieszkamy się przekonać, czy rzeczywiście odebrał te pieniądze i w jakich warunkach.
Matylda dowiedziawszy się, że Fabrycjusz wyjeżdża do Ameryki, odetchnęła swobodniej. Chociaż w zupełności zerwała ze siostrzeńcem bankiera, jego obecność w Paryżu nie byłaby jej na rękę. W czasie jego nieobecności czuła się swobodniejszą.
W gruncie była to niezła dziewczyna z tej Matyldy i daleko mniej zepsuta, aniżeli się wydawała. Najzupełniejsze zaniedbanie w wychowaniu jej strony moralnej, złe przykłady, chęć naśladowania, zgubne rady brata, zamiłowanie w zbytku i przyjemnościach, zrobiły z niej to, czem była; ale pomimo szaleństw i błędów przeszłości, którym zaprzeczać nie będziemy, pozostało jej serce, którego jej przyjaciółka Adela pozbawioną była zupełnie.
W czasie, kiedy działy się fakta, o których opowiadamy, Matylda dochodziła dwudziestego czwartego roku i nie czuła dotąd żadnego trwalszego uczucia prawdziwej miłości, bo rządziła się zawsze kaprysem.
Paweł de Langenois czuł się kochanym, z czego był niezmiernie uszczęśliwionym. Największą jego radością było odgadywać i zadawalniać życzenia i kaprysy Matyldy, ale siostra Renégo miała teraz życzenia bardzo skromne, a kaprysy prawie dziecinne. Od pierwszych dni znajomości swojej z Pawłem nastąpiła w niej przemiana zupełna. Wystawne życie, wyszukane stroje, ekscentryczne zabawy nie nęciły jej wcale. Teraz życie we dwoje, spokojne, ciche, okryte tajemnicą, zdala od gwaru świata, nęciło ją jedynie. Matylda polubiła wieś, więc młody człowiek kupił jej w Neuilly-Saint-James prześliczny domek, prawdziwe gniazdko młodego małżeństwa. Ta willa położona była na rogu ulicy Windor, blisko willi pana Delariviére. Musimy dodać, że Matylda nie wiedziała o tem wcale.
Paweł i Matylda przepędzali swój miesiąc miodowy w tej prześlicznej oazie zielonej. Dwie kobiety wystarczały im do posługi. Rano tegoż dnia, kiedy doktor Rittner poszukiwał Matyldy, miała ona u siebie na śniadaniu Adelę i barona Landilly. Po biesiadzie wesoły bardzo pan de Langenois, mając interes do swojego bankiera, razem z gośćmi odjechał do Paryża.
Matylda pozostała sama. Od czasu zamieszkania w Neuilly poraz pierwszy Paweł opuszczał ją na całe popołudnie. Zaledwie ucichł odgłos kół, zaraz zrobiło jej się smutno, nie mogła się uspokoić, ciągle czegoś się bała. Chciała czytać, ułożyła się więc na szezlągu i wzięła do ręki nowy, modny romans. Zaledwie jednak przerzuciła pierwsze kartki, zamknęła książkę z niecierpliwością. Wstała z szezlągu, poszła do sypialnego pokoju i dla zabicia czasu, zaczęła przerzucać w szufladach i układać swoje koronki i kosztowności. Przeglądając szufladki małej komody, napotkała małą szkatułeczkę z srebra cyzelowanego. Otworzyła ją maleńkim kluczykiem. Zawierała różne pomieszane papiery, co świadczyło, że tam włożone zostały zupełnie przypadkowo. Usiadła przy oknie, wysypała na kolana wszystko, co zawierało pudełko i zaczęła przeglądać, ażeby spalić później to, co było niepotrzebne. Przeczytała kilka listów i zgniotła je w ręku ze złością i obrzydzeniem.
— W ogień! — powiedziała prawie głośno — w ogień te obrzydłe pamiątki, i czemuż nie mogę rzucić razem z niemi przeszłości, którą się brzydzę!...
Nie podniosła się jednakże zaraz, aby wykonać zamiar, ale przeglądała dalej. Naraz jakiś pognieciony bilecik znalazł się pod jej palcami. Zaadresowany był do Renégo Jancelyn, ale nie miał na adresie marki pocztowej.
— Pismo Fabrycjusza! — pomyślała młoda kobieta.
Roztworzyła bilecik i przeczytała następujące wyrazy w stylu telegraficznym:
F. Baltus ma przekaz w ręku. Mówi o ekspercie i o P.R. Położenie naprężone. Potrzebna narada. Czekam, kawiarnia Helder. Spal tę kartkę. 3 grudnia 73 r.
— F. Baltus... — mruknęła, marszcząc brwi, Matylda, jak ten, co sobie usiłuje coś przypomnieć. — Skąd pochodzi ten bilecik... A pamiętam... Brat mój pewną razą opuścił go bezwiednie, otwierając pugilares. Ciekawa, jak wszystkie kobiety, chciałam się dowiedzieć, co zawiera... Przydeptałam papier i René odszedł, nie wiedząc, że go zgubił... F. Baltus... przypominam sobie to nazwisko... Człowiek, którego zamordował ów, co go stracili w Melun tego dnia, kiedy Fabrycjusz spotkał tam swego wuja, nazywał się Baltus... Cóż to za przekaz, o którym pisze? Nie wiem, ale mi się zdaje, że to jakaś tajemnica co do tego Baltusa... Co to znów to P.R.? Prokurator Rzeczypospolitej zapewne... Widocznie mowa o zbrodni? Dziwne to jakoś bardzo! Muszę się zapytać Renégo. Wyburczy mnie za ciekawość, ale przecie musi coś odpowiedzieć! Zachowam ten bilecik...
Skończyła przeglądanie papierów i te, które uważała za potrzebne, schowała wraz z bilecikiem napowrót do pudełka, zamknęła je na kluczyk, wszystkie listy romansowe spaliła w kominku, wróciła znowu zamyślona do szezlągu, położyła się na wznak, ręce podłożyła pod głowę i wpatrzyła się w jakiś przedmiot, którego nie widziała. Potrochu powieki ciężyć jej zaczęły. Sen, przywoływany napróżno przed paru godzinami, przyszedł sam teraz. Młoda kobieta usnęła.
Skoro się przebudziła, spojrzenie jej padło na zegar. Wskazówki były na wpół do dwunastej. Zeszła na dół i poszła do sztachet ogrodowych, tu przystanęła i oczekiwała na Pawła z ciągłym niepokojem i trwogą, jak gdyby przeczuwała nieszczęście jakie dla Pawła.
Po dość długim czasie rozległ się wreszcie odgłos kół i szybko się zbliżał. Matylda stłumiła oddech.
— Może to Paweł! — pomyślała.
Był to rzeczywiście Paweł Langenois. Powóz zatrzymał się przy sztachetach.
— Jesteś przecie! — wykrzyknęła Matylda, rzucając się ku młodemu człowiekowi, wysiadającemu z powozu.
— Dlaczego tak późno przybywasz? — wyszepnęła zaledwie dosłyszalnym głosem.
— A no... — odrzekł lakonicznie Paweł — musiałem zabawić dłużej, niż myślałem...
— U bankiera?
— U bankiera...
— Prawdę mówisz?
— Czy ja mam zwyczaj kłamać? — zapytał szorstko Langenois...
— Nie... nie... — odrzekła żywo Matylda. — Sama nie wiem, co mówię... nie miej mi tego za złe... Bo widzisz taka byłam o ciebie niespokojna...
Młody człowiek wzruszył ramionami.
— No, a teraz uspokoiłaś się?
— Niezupełnie, nie jesteś takim, jakim byłeś przed odjazdem. Wydajesz mi się smutnym... zamyślonym... Wydaje mi się, że musiało ci się stać coś niedobrego, że mi przynosisz złą nowinę.
— Mylisz się, Matyldo.
— Więc nie potrzebuję się niczego obawiać?
— Niczego zgoła.
— No to zjemy obiad? — zapytała, siląc się na wesołość.
— Ma się rozumieć... jestem bardzo głodny.
I poszli do sali jadalnej, gdzie było już nakryte do stołu. Obiad był dziwnie smutny. Pan Langenois nie miał wcale apetytu. Panna Jancelyn mówiła ciągle, żeby się zagłuszyć, ale zaledwie kiedy niekiedy otrzymywała odpowiedź. Oczy zachodziły jej łzami. Coraz bardziej nabierała przekonania, że zaszło coś niewiadomego, ale strasznego, miało ją dotknąć jakieś nieszczęście. W takich okolicznościach obiad nie mógł się przeciągnąć zbyt długo. Matylda pierwsza wstała od stołu, podeszła do Pawła i szepnęła mu do ucha błagalnym prawie głosem.
— Idziesz?...
— Gdzie? — zapytał Langenois.
— Do saloniku.
— Dobrze — odrzekł Paweł i poszedł za Matyldą na pierwsze piętro i przestąpił próg saloniku, w którym widzieliśmy Matyldę śpiącą po południu. Usiadła na kanapie i dała znak panu de Langenois aby obok niej zajął miejsce. Zrobił to z widoczną niechęcią... Matylda nacisnęła sprężynę dzwonka. Pokojówka zapaliła pięć świec w kandelabrze i zaraz się oddaliła.
— Teraz — odezwała się siostra Renégo — jesteśmy sami... zupełnie sami... Porozmawiajmy...
— O czem mamy rozmawiać? — zapytał młody człowiek z przymuszonym uśmiechem.
— Pawle — odrzekła Matylda — powiedz mi otwarcie, co tobie jest...
— Nie pytaj mnie — odpowiedział.
— Dlaczego? i
— Bo lepiej, żebym milczał.
— Czyż nie widzisz, że mnie boli twoje cierpienie?... Ja chcę wiedzieć koniecznie...
— A więc dobrze — rzekł — będę mówił. Dowiesz się o wszystkiem, ale musisz mi odpowiedzieć szczerze i otwarcie.
— Dobrze! dobrze, przysięgam!
— Parę tygodni temu, czy przypominasz to sobie, przysłałem ci przekaz, przeznaczony na kupno kosztownego garnituru, który ci się tak bardzo podobał.
— Czy sobie to przypominam? — wykrzyknęła Matylda.
— Czy przypominasz sobie, jaka suma wypisana była na czeku? — ciągnął dalej pan de Langenois.
— Doskonale. Była to suma, której potrzebowałam na kupno kosztowności, ofiarowanych mi z taką książęcą galanterją.
— A cena tych kosztowności?
— Dwadzieścia pięć tysięcy franków. Ale dlaczego mnie wypytujesz o tę sumę, skoro tak samo jak ja, pamiętasz ją dobrze?...
— Nie pytaj mnie i pozwól mi dokończyć — rzekł Paweł.
Matylda skinęła głową.
— Czy ten przekaz na dwadzieścia pięć tysięcy franków — ciągnął dalej młody człowiek — był przedstawiony kasjerowi mojego bankiera.
— Ależ... ma się rozumieć.
— Kiedy?
— Nazajutrz po otrzymaniu go przez ciebie.
— Czyś sama chodziła podnosić pieniądze?
— Nie, posłałam mego brata Renégo.
— To dziwne! — mruknął Paweł, którego czoło, wypogodzone na chwilę, zasępiło się teraz znowu.
— Dziwne? — powtórzyła Matylda — Cóż w tem widzisz dziwnego?
Zamiast odpowiedzieć na to pytanie, pan de Langenois mówił dalej:
— Czy pewną jesteś, że twój brat sam był u kasjera i odebrał sumę przekazaną?
— Najpewniejszą; powierzyłam czek Renému około piątej po południu, a nazajutrz o jedenastej przyszedł do mnie na śniadanie i oddał mi sumę, jaką mu wypłacono.
— Ho! — wykrzyknął Paweł — to staje się coraz bardziej niezrozumiałem! Albo... przynajmniej zanadto jasnem.
— Ja nie widzę nic niejasnego w tem wszystkiem — powiedziała młoda kobieta, bardzo zaintrygowana ostatniemi słowami Pawła. — Nie rozumiem, co za zagadkę każesz mi odgadywać.
— Zagadka to bardzo ważna, o której rozwiązanie bardzo się boję.
— Pawle, wytłomacz się! bo mnie przerażasz. Czy ciągle o tym czeku mówisz? >
— Ciągle.
— A więc?
— A więc czek na dwadzieścia pięć tysięcy franków nie był wcale przedstawiony bankierowi na drugi dzień potem, kiedy ci go posłałem.
— Niepodobna! — przerwała Matylda.
— To dowiedzione. I w miejsce tego czeku przedstawiono dziś rano inny. Czy słyszysz? dziś rano, dziś!
— Słyszę, ale nic nie rozumiem.
Paweł mówił z uśmiechem ironicznym.
— Zaraz się wytłomaczę.
Nie miał czasu tego uczynić, bo silne szarpnięcie dzwonka rozległo się przy bramie i zatrzymało mu słowa na ustach.
— Kto może przybywać o tej porze? — powiedział pan Langenois.
— Zapewne mój brat — odrzekła Matylda.
— Młody człowiek zadrżał i powtórzył:
— Twój brat?
— Przypuszczam. Uprzedził mnie w kilku słowach, że ma zamiar wyjechać w długą podróż i że przyjdzie mnie pożegnać.
— Ah! — zauważył pan de Langenois ponurym głosem — przybywa wcale nie w porę.
Matylda nie zrozumiała znaczenia tych słów i odrzekła:
— Ja przypuszczam, że przybywa właśnie w samą porę. Wytłomaczy nam, co sobie życzysz wiedzieć i powie, jakim sposobem wymieniony czek nie był podniesiony aż do dzisiaj.
Paweł spojrzał ukradkiem na Matyldę i pomyślał:
— Czy ona prawdę mówi?
W chwili, kiedy stawiał sobie to pytanie, ktoś dwukrotnie zastukał do drzwi salonu.
— Proszę — odezwała się Matylda.
Pokojówka ukazała się w progu.
— Proszę pani, przyszedł brat pani.
Matylda rzuciła na Pawła pytające spojrzenie.
Młody człowiek bardzo pobladł i odpowiedział:
— Poproś pana Jancelyna, aby przyszedł.
Rozkaz ten wydany był głosem tak dziwnym, że zaniepokoił Matyldę bardziej.
— Właśnie w chwili, kiedy René dzwonił, miałeś mi coś objaśnić.
— Bądź spokojną! — odpowiedział Paweł — nie stracisz nic na zaczekaniu.
Jancelyn wszedł do pokoju.
— Dobry wieczór, kochana siostrzyczko — odezwał się, całując Matyldę. — Moje uszanowanie panu, panie de Langenois...
Paweł ukłonił się bardzo sztywno i zimno. Obaj mężczyźni po raz pierwszy dopiero się ze sobą spotkali.
— Przyszedłeś bardzo późno — powiedziała Matylda.
— Prawda — odrzekł René — ale nie mogłem wcześniej. Tyle mam interesów na głowie... Likwiduję się oto poprostu. Że jednak jutro rano wyruszam w drogę, nie chciałem nieucałować mojej siostrzyczki!...
— Bardzo dobrze żeś przyszedł, bo będziesz mógł panu de Langenois dać pewne wyjaśnienie w sprawie, która go obchodzi...
— Jestem na rozkazy wice-hrabiego — odrzekł René z więcej pozorną, niż rzeczywistą pewnością siebie... bo zaczynał coś podejrzywać i niepokoić się. — A o co to chodzi takiego?
— Wszakże ty odebrałeś za mnie pieniądze, nieprawda? — zapytała Matylda — z czeku dwadzieścia pięć tysięcy, wystawionego przez pana de Langenois?
René poczuł mały dreszczyk po grzbiecie, ale do tego stopnia umiał zapanować nad sobą, że potrafił ukryć wzruszenie, odpowiedział więc najswobodniej:
— No tak, ja je odebrałem i sam ci je odniosłem nazajutrz przed południem, musisz przecież pamiętać...
Matylda zwróciła się do Pawła:
— Widzisz... — powiedziała — dobrze mówiłam, że musi być jakieś nieporozumienie...
Pan de Langenois, nie dosłyszawszy nawet tego, co powiedziała Matylda, odezwał się do Renégo z zapytaniem:
— Czy jesteś pan pewien, że nie popełniłeś jakiej omyłki?
— Jakąż omyłkę mógłbym popełnić, proszę pana? — odrzekł śmiało Jancelyn.
— Ja właśnie pytam o to pana.
— Niepodobna mi odpowiedzieć, nie wiedząc, o co chodzi.
— Pytanie jest proste, nie chcesz go pan tylko zrozumieć... Muszę panu dopomóc zatem... W dniu oto wskazanym przez pańską siostrę i przez pana nie byłeś u mojego bankiera i nie przedstawiłeś, albo nie kazałeś przedstawić kasjerowi żadnego czeku na dwadzieściapięć tysięcy franków.
— Ależ panie... — przerwał René.
— Pozwól pan!... — odrzekł gwałtownie Paweł de Langenois. — Powtarzam, że pana tam nie widziano i że nie przysyłałeś nikogo!... Tymczasem dzisiaj rano podniesiono za okazaniem czeku, podpisanego przezemnie, albo raczej za mnie podpisanego... czterdzieścipięć tysięcy franków!... Czy pan słyszysz?...
— Czterdzieścipięć tysięcy franków! — powtórzyła osłupiała Matylda, jakże to być mogło?...
Paweł wyciągnął rękę ku Renému.
— Co to jest, po raz drugi zapytuję pana?...
Głos był wyraźny i ciężki. Wspólnik Rittnera nie stracił jednak pewności siebie.
— Panie! — wykrzyknął — nie wiem nic zgoła, co to wszystko znaczy... Chciałem zrobić przysługę siostrze... Miałem czek na dwadzieściapięć tysięcy franków... i wypłacono mi dwadzieściapięć tysięcy franków! Reszta nic mnie nie obchodzi... co mi do tego!...
Paweł de Langenois wyjął z kieszeni książeczkę, otworzył ją i zaczął coś przeglądać.
— Przedstawiłeś pan czek na dwadzieściapięć tysięcy franków... niech i tak będzie!.. A jakiż był numer porządkowy tego czeku?
— Ja nic nie wiem... — odrzekł arogancko brat Matyldy. — Po co miałbym na to zważać, po co sobie przypominać?...
— Ten czek — ciągnął dżentelman, ten czek miał i ma jeszcze Nr. 5520; sumę dwadzieściapięć tysięcy franków, wpisaną moją ręką, wytarłeś pan i w to miejsce wpisałeś czterdzieścipięć tysięcy franków!... Panie René Jancelyn, jesteś pan fałszerzem!...
— Pawle!... zawołała przerażona kobieta — co ty mówisz!... to byłoby ohydne, ale to być nie może!...
Brat Matyldy czuł się złapanym, nie przeszkodziło mu to atoli odegrać roli obrażonego i niesłusznie posądzonego człowieka.
— Pan mnie znieważasz, panie wice-hrabio!... — wykrzyknął. — Pan mi odpowiesz za to...
Paweł uśmiechnął się ironicznie i machnął pogardliwie ręką.
— Panu miałbym dawać zadośćuczynienie!... — ja... panu?.. A to co znowu... pan żartujesz sobie, mój panie!... Odkądże to ludzie mojego stanu dają satysfakcję kandydatom na galery?...
René posiniał i zrobił gest, jakby się chciał rzucić na pana de Langenois. Matylda, oszalała z boleści, rzuciła się pomiędzy nich.
— Pawle! — krzyknęła, składając ręce, — błagam cię na klęczkach, nie powtarzaj tego okropnego oskarżenia... Pomyśl tylko, co mówisz.
— Mówię, — wykrzyknął pan de Langenois, którego ogarniał gniew coraz większy — mówię, że mnie wzięłaś za głupca, aleś się pomyliła!... Twój braciszek sądził, że prowincjonalny szlachcic, świeżo z życiem paryskiem zapoznany, dosyć zakochany i dosyć na to bogaty, ażeby wsunąć w bukiet papierek różowy, wartujący dwadzieściapięć tysięcy franków, jest głupcem, albo warjatem, rzucającym podpisy nierozważnie i jako człowiek zręczny chciał skorzystać z mej głupoty, sfałszował czek i skradł mi dwadzieścia tysięcy franków!...
— Nie!.. tysiąc razy nie!... zawołała Matylda z egzaltacją. — René by tego nie zrobił !... On jest moim bratem!... Ja za niego odpowiadam... znieważając jego, mnie znieważasz...
— Cicho bądź... — krzyknął piorunującym głosem Paweł po odegraniu komedji kobiety rozkochanej, nie odgrywaj mi dramatu kobiety znieważonej!... Próżne zabiegi, nie jestem wcale głupcem...
— Boże mój!.. Boże! — szepnęła Matylda, zalewając się łzami. — Czy to ty mówisz, Pawle? Posądzasz mnie naprawdę o współudział w zbrodni tak okropnej?...
— Ja nie popełniłem fałszerstwa, przysięgam — odezwał się René, któremu powróciła krew zimna. — Porozumiejmy się spokojnie, panie wice-hrabio, osądzi mnie pan inaczej.
— Jesteś zdolnym do wszelkiej podłości! Chcesz się tłomaczyć!... Dobrze, pozwalam na to! Tylko proszę mówić jasno i krótko!...
Otworzył znowu książeczkę z czekami, z której wyrwaną była jedna karta i mówił:
— To takie proste, mój panie, że dziecko nawet zrozumie! Cyfra z czeku została wywabioną, inna na jej miejsce wypisaną. To pańskie dzieło... Zamiast dwudziestupięciu tysięcy franków, jakie ja wypisałem, wypisano pismem podobnem do mego sumę czterdzieścipięć tysięcy franków... Czek ten przeszedł z rąk siostry pańskiej do twoich, pan go przedstawiłeś i panu pieniądze wpłacono... Zapieraj się pan teraz, bardzo proszę.
Matylda padła na kolana przed Pawłem. Zrozumiała podłość Renégo.
— Łaski!... — szeptała, wyciągając błagalnie ręce. Łaski! na miłość Boską....
— Łaski powiadasz! — powtórzył pan Langenois. Ah! bądźcie spokojni! Nie oddam was w ręce sprawiedliwości. Gdybym was oskarżył, musiałbym świadczyć przeciwko wam przed sądem!... Potrzebaby się przyznać głośno, żem żył w stosunkach z siostrą fałszerza!... Potrzebaby poruszyć dużo błota, a ja się boję powalać!... Żyjcie spokojnie w swojej hańbie i podzielcie się rabunkiem... Ja potrzebuję powietrza, odchodzę...
Matylda załamywała ręce, powtarzając:
— Litości! ja nic nie jestem winną.
Wice-hrabia nie słuchał i mówił dalej:
— Oczczędzam was nie dla was, ale dla mnie samego... Ale niechaj was nigdy nie napotkam na mojej drodze... Zapomnijcie nawet mojego nazwiska... Ja was nie znam już wcale... Brzydzę się posłać was na galery i nie chcę nawet zachować dowodu waszej zbrodni...
Mówiąc to, pan Langenois rzucił na dywan sfałszowany czek, który trzymał w ręku i wyszedł z pokoju, nie patrząc na Matyldę, powtarzającą ciągle zagasłym głosem:
— Litości... litości... Ja jestem niewinną... i kocham cię bez granic.
René uśmiechnął się cynicznie w chwili, kiedy drzwi się zamknęły i rzucił się na czek fałszywy, jaki leżał pomiędzy nim a siostrą.
Młoda kobieta dostrzegła, a raczej odgadła poruszenie brata. Uprzedziwszy, schwyciła papier i stanęła przed nędznikiem z okiem błyszczącym z wściekłości, z nieszczęsnym papierem w ręku. Nerwowe drżenie wstrząsnęło całem jej ciałem, a zęby dzwoniły. Wyciągnęła rękę ku Renému, który cofnął się mimowoli, zdumiony i wystraszony tem groźnem zachowaniem się siostry.
— Ah! — krzyknęła Matylda ponuro, Paweł mówił prawdę, jesteś podłym, nędznikiem, fałszerzem!...
— I cóż dalej? — odrzekł brutalnie wspólnik Fabrycjusza i Rittnera — co cię to obchodzi? Czy nie oddałem ci, co do ciebie należało? Czy winienem ci co jeszcze?... Co mnie obchodzą twoje przekleństwa? — Oddaj mi czek i bądź cicho!...
— Podły fałszerzu, ciągnęła młoda kobieta — pytasz, co mnie to obchodzi? Zwróć mi szczęście, które mi zniweczyłeś na zawsze. Byłam kochaną, zapomniałam o przeszłości fatalnej... On także mógł o niej zapomnieć... Miałam przyszłość przed sobą... To wszystko zniszczyłeś... Dzięki tobie Paweł de Langenois pogardza mną i teraz, kiedy wie o twojej nikczemności, zechcesz go może zamordować, jak zamordowałeś Fryderyka Baltusa przed kilku miesiącami.
Posłyszawszy to nazwisko ostatnie, René zadrżał gwałtownie, zbladł jak widmo i czuł, że mu się w głowie zawraca. Powiódł wokoło błędnemi oczyma, aby się przekonać, że nikogo nie było, co by słowa siostry posłyszał. Następnie zachwiał się jak pijany i zamruczał:
— Milcz, nieszczęśliwa warjatko!... Milcz!...
— A! — mówiła Matylda. której źrenice zaszły krwią. — Boisz się niegodziwcze... chciałbyś, żebym milczała!... Nie spodziewaj się tego... Będę mówiła i powiem wszystko... Znam cię teraz nędzniku... Znam cię dobrze, nie tylko fałszerzem jesteś, ale i mordercą, albo wspólnikiem mordercy. Z tego czeku dowiedziałam się o wszystkiem, albo raczej zrozumiałam wszystko... To z powodu sfałszowanego czeku, takiego jak ten, Fabrycjusz i ty postanowiliście zamordować Fryderyka Baltusa.. Mam dowód w ręku... Mam list, który Leclére pisał do ciebie, a który u mnie zgubiłeś. — Nie zrozumiałam go wtedy... Dzisiaj rozumiem każde słówko... Schowam ten list, tak samo, jak schowam i ten czek, będzie to broń moja przeciwko tobie! Wróć mi moją miłość!
wróć mi moje szczęście! Wróć mi Pawła, albo poślę na szafot i ciebie i Fabrycjusza!...
I młoda kobieta, podobna do mściwej furjatki, przystąpiła z podniesioną ręką do brata, René, siny ze strachu i wściekłości, pochwycił ją za ręce.
— Oddaj mi czek!... oddaj mi list!... wołał głosem, który świszczał przez zaciśnięte zęby.
Matylda powtarzała:
— Wróć mi Pawła!... wróć mi moje szczęście!... inaczej szafot!... Czy słyszysz?
— Dawaj te papiery... te papiery... — odpowiedział René.
— Nigdy!
— Ja chcę i będę je miał.
— Wzywam cię!...
Nędznik przyjął wezwanie!... Lewą ręką z siłą przez wściekłość zwiększoną, objął Matyldę, a prawą chciał jej czek wyrwać... Młoda kobieta jednakże usiłowała wyswobodzić się z brutalnego uścisku brata, wiła się jak wąż, gryzła go po rękach, wołając:
— Nie, nie dostaniesz!... Zabijesz mnie prędzej... Wróć mi szczęście moje...
René zdyszany nic nie odpowiadał. Walka była straszną. Matylda, chociaż słabsza, nie dała się łatwo pokonać. Nagle, jakimś niespodziewanym, nadzwyczajnym wysiłkiem wyrwała się, wsunęła czek za stanik sukni, schowała się w kąt saloniku i zaczęła bronić się, jak tygrysica.
René znowu do niej przyskoczył i walka rozpoczęła się na nowo. Słychać było urywane oddechy i głuche tupania. Wspólnik Rittnera pochwycił siostrę za ramiona i ściskał tak, że mógł ją zdusić albo przynajmniej pozbawić przytomności.
Zapewne byłby tego dokazał, kiedy naraz się zachwiał i stracił równowagę. Nogi mu się zaplątały w długi tren sukni Matyldy. Upadł na wznak, pociągając za sobą młodą kobietę i tak oboje tarzali się po ziemi, on ściskając ją coraz bardziej za gardło, ona broniąc się zębami i paznokciami.
Ta dziwna grupa wiła się po dywanie niby węzeł węży, zawadziła o stoliczek, na którym stał pięcioramienny kandelabr, i przewróciła go. Ani brat, ani siostra nie spostrzegli tego w pierwszej chwili. Co ich obchodziła ciemność. René chciał raz już skończyć, pochwycił prawą ręką szyję Matyldy, jego zaciśnięte palce ściskały jak kleszcze, paznokcie zadzierały skórę. Młoda kobieta zaczęła chrapać, jeszcze jedną sekundę, a chrapanie to zamieniłoby się w konanie. René podniósł się co żywo. Wielka jasność napełniła mały salonik.
— Ogień! — mruknął fałszerz.
Matylda, na wpół zduszona, przyszła do przytomności, żeby powtórzyć: — Ogień!...
Przewrócone z kandelabrem świece zapaliły firanki, a pożar rozszerzał się z piorunującą szybkością, napełniając atmosferę gęstym dymem palących się materji.
— Chciałaś mnie posłać na szafot, kochana siostrzyczko — krzyknął René. — Teraz już się ciebie nie boję, twoja tajemnica zginie razem z tobą... I jednocześnie wyleciał z pokoju, zamknął za sobą drzwi na klucz i pozostawił Matyldę wśród płomieni.
— Ah! nędzniku! — krzyknęła młoda kobieta, zdoławszy nie bez trudności unieść się na kolana, a potem na nogi. — Nędznik zamyka mnie, a ogień się wzmaga! Chce mnie spalić żywcem, morduje mnie... a ja jestem jego siostrą!...
Ratunku!... ratunku!... ratujcie mnie!... Ja nie chcę umierać... Ratujcie mnie!... Ja się chcę pomścić!...
Ta chęć zemsty dodała nieszczęśliwej sił potrzebnych do zaczołgania się aż do małej komórki, o której wspominaliśmy powyżej. Wyjęła szkatułkę, w której zamknięte były jej papiery i włożyła w nią czek, podpisany przez Pawła de Langenois, a sfałszowany przez Renégo. Zrobiwszy to i wiedząc, że drzwi są zamknięte, pobiegła do jednego z okien z zamiarem wyskoczenia z pierwszego piętra na dół z narażeniem się na śmierć niechybną. Niestety płonące firanki i obicia tworzyły nieprzebytą barykadę... Musiała się cofnąć aż na sam środek pokoju. Dym stawał się coraz gęściejszym; chciała znowu wołać o pomoc, ale słowa uwięzły jej w gardle. Padła na kolana i nagle przyszła jej na pamięć modlitwa z lat dziecięcych. Powtórzyła ją machinalnie, patrząc błędnemi oczami na płomienie. Ogień się rozszerzał. Matylda mogła liczyć minuty, jakie jej pozostawały do życia.
Tymczasem z zewnątrz spostrzeżono pożar. Obie służące Matyldy, słysząc rozpaczliwe wołania swojej pani, straciły głowy i latały po sąsiedniej ulicy, wołając: pali się!
Mieszkańcy w tej części Neuilly, oddzieleni są jedni od drugich dużymi ogrodami; niektórzy jednak zaczynali przybywać na miejsce katastrofy, pełni najlepszych chęci, ale bezsilni zupełnie. A zresztą cóż robić? Ciemny, gęsty dym zalegał wszystkie wyjścia. Ogień doszedł do schodów. Wedrzeć się bowiem w dom gorejący, było to skazywać się na śmierć pewną.
Nagle jednakże na wpół spalone drzwi saloniku rozpadają się na części pod silnem uderzeniem... Człowiek w ubraniu marynarskim wpada do pokoju, z którego dochodziło wołanie, dym go jednak oślepia i nie widzi nic... woła... nikt mu nie odpowiada...
— Do pioruna! — krzyknął ten człowiek. — Czyż przybyłem za późno, albo nie trafiłem do właściwego pokoju?...
Nagle błysk płomienia przeżyna ciemności i oświeca miejsce, gdzie znajduje się Matylda, skurczona i nieruchoma, trzymająca ciągle szkatułkę w rękach.
Marynarz wsuwa tę szkatułkę za swoją bluzę flanelową, chwyta i unosi młodą kobietę, która traci przytomność w silnych jego ramionach, wychodzi z pokoju, jednym skokiem, tak, jak wszedł; rzuca się na schody, których zwęglone stopnie usuwają mu się pod nogami i nakoniec wydostaje się żyw ze swoim ciężarem.
— Wielki już był na to czas! — odezwał się, wciągając snop świeżego powietrza. — Do pioruna, przygrzewa tam zanadto!...
W tej chwili jakiś młody człowiek przebił się przez tłum, jaki się zebrał na drodze, prowadzącej do palącego się domu, i zaczął wołać z nieopisanem w głosie przerażeniem:
— Matylda! gdzie jest Matylda?
— Jeżeli to o tej pani pan mówisz, oto jest — odrzekł Klaudjusz Marteau.
Głowa zemdlonej spoczywała na ramieniu marynarza, Paweł de Langenois, zobaczywszy śmiertelną bladość młodej kobiety, zachwiał się i zbladł śmiertelnie.
— Nie żyje! Nie żyje! — powtarzał.
— Żyje, proszę pana — odrzekł Klaudjusz — zemdlona tylko...
— Czy pewnym pan tego jesteś?
— Najpewniejszym!... młoda pani nie ma nawet zadraśnięcia!... Wynieśmy ją tylko z tego tłumu, gdzie się można udusić, a niedługo przyjdzie do siebie...
Ciekawi rozstąpili się przed odważnym wybawcą, który mógł nareszcie wydostać się za sztachety. Paweł de Langenois poszedł za nim. Stracił głowę zupełnie.
— Gdzie ją zanieść — powtórzył — gdzie jej udzielić potrzebnej pomocy?
— To nie będzie trudno — odpowiedział Klaudjusz Marteau. — Jeżeli pan chce pójść ze mną, umieścimy biedną panią w pewnem miejscu.
— Gdzie?
— U moich państwa... tu zaraz obok. Państwo są w dalekiej podróży... więc nikomu nie przeszkodzi. Zgadza się pan?
— Z wdzięcznością. Idź, ja pójdę za tobą...
Klaudjusz Marteau był siły tak nadzwyczajnej, że młoda kobieta, którą niósł na swych rękach, wydawała mu się lekką jak piórko i wcale też z nią nie zwalniał biegu. Najwyżej o czterysta lub pięćset kroków widać było posiadłość pana Delariviére, bankiera. Na wpół drogi, na bulwarze Sekwany, marynarz spotkał Laurenta, podążającego w stronę pożaru. Opowiedział mu co zaszło i zakończył temi słowy:
— Dawaj pan pokój dla tej pani, panie Laurent...
Intendend, łakomiąc się prawdopodobnie na wysokie wynagrodzenie, uczynił zadość żądaniu marynarza...
— Idę naprzód — powiedział — skoro przybędziesz, pokój będzie gotowy.
Zawrócił zaraz i powrócił do willi. W pięć minut po tem, Matylda ciągle nieprzytomna, leżała na łóżku, w pokoju na parterze. Eksmajtek przypatrywał jej się z uwagą.
— To dziwne — mówił sobie po cichu. Założyłbym się o dwa dukaty za jajko na twardo, że widziałem gdzieś tę milutką twarzyczkę... Ale gdzie i kiedy? — Nie mogę przypomnieć sobie...
Paweł de Langenois stał przy łóżku, trzymając w swoich rękach lodowatą rękę Matyldy, przerażony ciągłą nieruchomością biednej dziewczyny. Odwrócił się do Klaudjusza i Laurenta i powiedział:
— Stan tej pani przeraża mnie, potrzebaby doktora i to jaknajprędzej...
— Niech się pan nie obawia — odrzekł Laurent, — posłałem już po doktora do Courbevoie.
Klaudjusz Marteau nie znosił bezczynności... To też opuścił willę i powrócił na miejsce pożaru, gdzie obecność jego była potrzebną. Kiedy miał wychodzić przez furtkę na bulwar Sekwany, spostrzegł, że zatrzymał przy sobie srebrną szkatułkę, wyjętą z rąk młodej kobiety w chwili ratunku.
— Oddam ją najpierw — pomyślał sobie, cofnął się więc do mieszkania i postawił szkatułkę na stole. Zrobiwszy to, powrócił do ognia. Pomoc nadbiegła ze wszystkich stron, ale za późno. Z eleganckiego domku pozostało zaledwie kilka ścian sterczących. Straż zalewała wodą dymiące się szczątki. Komisarz policji podejrzliwy, tak z natury, jak i ze swego powołania, zaczął wypytywać służące. Biedne dziewczęta potraciły zupełnie głowy, odpowiadały też, że nie wiedzą o niczem, że wypadek musiał nastąpić z nieostrożności pani... Komisarz chciał zobaczyć panią, ale nikt nie umiał mu powiedzieć, gdzie nieznany wybawca zaniósł nieszczęśliwą. Klaudjusz Marteau, widząc, że nie ma już co robić, powrócił do willi, rzucił się na łóżko i zasnął głęboko.
Doktor z Courbevoie jeszcze nie przybył. Laurent przez dyskrecję opuścił pokój. Paweł de Langenois sam pozostał przy zemdlonej Matyldzie.
Musimy wytłomaczyć czytelnikom to zjawienie się w porę Klaudjusza na miejscu katastrofy.
Wieczór był bardzo piękny, więc zapaliwszy fajeczkę, spacerował nad brzegiem Sekwany, gdy spostrzegł niezwykłe światło w oknach domu Matyldy i krzyki służących: „pali się!“ Odwaga i szlachetne instynkta dokonały reszty. Co do wice-hrabiego de Langenois czytelnicy zdziwili się zapewne jego nagłemu powrotowi do domu, który opuścił ze wzgardą na ustach i złością w sercu. Może zapytają się siebie, co za nagła zmiana nastąpiła w zapatrywaniach tego młodego człowieka? Winniśmy w tym względzie objaśnienie, jakie zrobimy w krótkości.
Wychodząc w paroksyźmie oburzenia i złości z małego saloniku Matyldy, udał się Paweł pospiesznym krokiem do Paryża. Po dwudziestu minutach złość jego stopniowo się uspokoiła, zaczął rozważać na zimno i po głębokiem zastanowieniu się, doszedł do przekonania, że Matylda była zupełnie niewinną w sprawie oszustwa, popełnionego przez Renégo. Niepodobna mu było przypuszczać, ażeby młoda kobieta mogła odegrać ohydną komedję, jaką jej zarzucał. Krzyki Matyldy, błagającej na kolanach jego litości, odbijały mu się jeszcze w uszach i znajdowały odgłos w sercu, w którem na nowo rozbudziła się miłość.
— Biedna dziewczyna nie była z pewnością wspólniczką nędznika myślał sobie. — Nie wiedziała o niczem! — byłem niesprawiedliwym i okrutnym! — Muszę ją przeprosić,
I zawrócił z drogi co żywo do domu, którego poprzysiągł sobie nie przestąpić nigdy progu. —
Niedługo też krzyki i dziwna jasność uderzyła jego uszy i oczy. Tknięty dziwnem przeczuciem, zadrżał na całem ciele. Przyspieszył kroku i zobaczył gęste kłęby dymu, potem lecące iskry, a nakoniec płomienie, które widocznie pokazywały się w stronie, gdzie była willa Matyldy. Przerażenie jego wzrastało.
— To dom Matyldy gore! — a sama ona w niebezpieczeństwie może...
I zaczął biec z całej siły. Byłby chętnie oddał połowę życia, żeby się był nie oddalał od panny Jancelyn. Przeklinał swoje głupie podejrzenia, swoje nierozsądne uniesienie; wołał Matyldę na głos cały.
Wiemy już, że zobaczył ją ocaloną przez Klaudjusza Marteau i że marynarz wynalazł jej pomieszczenie w domu pana Delariviére. Dziwny traf poprowadził Matyldę do mieszkania Fabrycjusza.
. | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . |
René Jancelyn, zamknąwszy na klucz drzwi od pokoju, w którym pozostawił siostrę, narażoną na śmierć najstraszniejszą ze wszystkich, na śmierć w płomieniach — wybiegł z domu i skierował się do Paryża, nie tą jednakże drogą, którą szedł Paweł de Langenois. W pierwszej chwili leciał, ale po paru minutach zwolnił biegu i nareszcie zupełnie przystanął; odwrócił się i przysłuchiwał oddalonym krzykom, które dochodziły jego uszu. Zdawało mu się, że rozróżnia okrzyk „ogień“ i rozpaczliwe wołanie „ratunku“. Dziwny uśmiech skrzywił mu usta i poszedł dalej. Nagle minął go szybko jadący najęty powóz. Światło latarni oświeciło twarz brata Matyldy.
— René! — zawołał głos jakiś z powozu i powóz zaraz przystanął... Wyskoczył z niego jakiś człowiek.
— Rittner! — zawołał z kolei René.
— Tak jest odpowiedział doktor.
— Zkądże u licha w tej oddalonej stronie?
— Nie przypadek to bynajmniej, to moja szczęśliwa godzina sprowadziła mnie na tę drogę w chwili zwątpienia, nie wiem już po ilu godzinach bezskutecznego poszukiwania.
— Szukałeś mnie? — zapytał zdziwiony René.
— Jeżeli nie ciebie, to przynajmniej twojej siostry. Chciałem się dostać do jej domu i dowiedzieć się, gdzie cię spotkać mogę.
— Domu mojej siostry już byś nie znalazł w tej chwili.
— Jakto? nikt by nie mógł mi go wskazać?
— Odwróć się i spojrzyj!?
I wskazał gestem czerwoną łunę, która teraz wyraźnie ukazywała się ponad drzwiami.
— Pali się! — wykrzyknął Rittner.
— Widzisz przecie!
— Ale cóż to ma za związek?
— Najprostszy na świecie... To dom Matyldy się pali... a Matylda jest w domu... oto klucz od pokoju, w którym się znajduje, a pokój ma jedno tylko wyjście!
Frantz zadrżał.
— Przestraszasz mnie! — mruknął, wpatrując się w Renégo. Te dziwne słowa... to twoje pomieszanie, ta bladość twoja i krew na twarzy...
— Paznokcie Matyldy poszarpały mi ciało...
— Cóż się więc stało, powiadaj.
— Opowiem ci, ale siadajmy do powozu i powracajmy do Paryża.
Podczas kiedy powóz się toczył, René Jancelyn opowiedział Frantzowi ponury dramat, w którym odegrał tak straszną rolę. Nie pominął żadnego szczegółu. Doktor słuchał uważnie, a nareszcie rzekł:
— Zdaniem mojem miałeś prawo uwolnienia się od tak wielkiego niebezpieczeństwa, a jeżeli Matylda wyratuje się z płomieni, najpierwszą jej czynnością będzie oskarżenie cię prokuratorowi Rzeczypospolitej.
— Zapewne, ale się nie ocali, a ja nie mam wcale zamiaru czekać, aż przyjdzie po mnie policja...
— Co zamyślasz zatem zrobić? — zapytał Frantz.
— Zmienić, nie ociągając się, ojczyznę...
— Opuszczasz Paryż i Francję?
— I to zaraz jutro rano... Zresztą zamiar ten dojrzał we mnie od trzech dni stanowczo.
— To znaczy — wykrzyknął doktor, że gdybym cię był nie spotkał dziś wieczór, wyniósłbyś się, nie pomyślawszy nawet o mnie...
— Jakto?
— Zapominasz o moich paszportach, obiecałeś pozmieniać w nich daty, a te są mi konieczne do bezpiecznej podróży.
— Aha! więc ty także czmychasz z Paryża...
— Tak, jak ty, mój kochany, bo od jutra nie czuję się już bezpiecznym.
— A twój zakład w Auteuil?
— Sprzedany dziś rano i zapłacony gotówką. Nic mnie zgoła nie powstrzymuje. Jestem wolny, walizy mam zapakowane... Potrzeba mi tylko paszportów i myślę, że nie jesteś zdolnym, nie dotrzymać danej mi obietnicy.
— Chcę je mieć dziś jeszcze, musisz zatem iść ze mną...
— Pójdę z tobą choćby na koniec świata.
— Nie pójdziemy tak daleko, a może, skoro zamiary mamy jednakowe, narysujemy sobie planik jakiego stowarzyszenia nowego.
— Z Fabrycjuszem, czy bez niego?
— A co nam po Fabrycjuszu.. On jest daleko... Nie... nie... my sami tylko.
— O cóż chodzi?
— Dowiesz się niezadługo.
Powóz dojechał do bramy Maillot. Stangret zapytał gdzie jechać dalej.
— Na ulicę Puits-de-l’Ermite.
— A to niezły kawałek drogi!... Który numer?
— Zatrzymać się na rogu.
— Dobrze... Wio, Cocette!
∗ ∗
∗ |
Była już blisko jedenasta wieczorem, kiedy nareszcie przybył doktor z Courbevoie. Laurent oczekiwał przy bramie i zaraz zaprowadził go do pokoju Matyldy. Młoda kobieta ocuciła się z omdlenia, to jest miała oczy otwarte ale nie można było zapewnić, czy przyszła do przytomności, bo nie drgnęła wcale, nie wymówiła ani jednego słowa. Na próżno Paweł odzywał się do niej najczulszym głosem, na próżno błagał, ażeby odpowiedziała chociażby gestem, nie zdawała się słyszeć go wcale i ciągle zachowywała jednakowe milczenie. Kiedy doktor przestąpił próg pokoju, pan de Langenois był w takim stanie rozstroju nerwowego, że nie mógł nic powiedzieć, wskazał tylko chorą i głośno płakał. Na szczęście doktor nie potrzebował go wypytywać. Laurent opowiedział mu już wszystko, przeprowadzając przez ogród willi. Zbliżył się tedy do chorej i zaczął ją długo egzaminować.
— Twarz zaczerwieniona — mówił, — spojrzenie nieruchome, powieki szeroko rozwarte... Uderzenie gwałtowne... Trzeba puścić krew koniecznie... Proszę o miednicę...
Laurent pospieszył wykonać rozkaz i z miednicę w ręką, poważny, jak przystało na człowieka, posiadającego zaufanie, oczekiwał milcząco na rozkazy doktora.
— Zbliż się pan trochę — powiedział doktor — i podsuń z łaski swej miednicę pod lewą rękę chorej.
Laurent zastosował się do informacji. Paweł milczał i z wielką obawą śledził każde poruszenie doktora. Ten odsłonił rękaw szlafroczka, w jaki była ubraną Matylda i pewną ręką przeciął żyłę. Krew trysnęła.
Widząc czerwoną fontannę, Paweł zadrżał od stóp do głów. W miarę upływu krwi, oczy Matyldy traciły nieruchomość, piersi się uniosły i lekki oddech poruszył usta. Doktor zamknął żyłę podwójnym kompresem i zabandażował tak, aby krew nie mogła się już wydobyć za poruszeniem ręki.
— Już jej lepiej?... prawda panie?... zapytał Paweł.
Doktor miał zamiar odpowiedzieć w sposób zapewne potwierdzający, ale nie starczyło mu czasu. Młoda kobieta uniosła się na posłaniu, rzuciła dookoła spojrzenie najprzód zdziwienia, a potem przerażenia i głosem przytłumionym przemówiła:
— Fałszerze i mordercy... zamordowali Fryderyka Baltusa, zamordowali z powodu sfałszowanego jego czeku.
— Co... co?... — zapytał zdumiony pan de Langenois.
Matylda mówiła dalej:
— Miej się na baczności Pawle... Miej się na baczności!...
czek jest faszywy... oni i ciebie zamordują także... Wiozą ich... Tam są zaczajeni... śledzą cię... Bądź ostrożny... broń się!... Ah! zapóźno!... zabili go... Boże... co tu krwi przelanej, co tu krwi dla tysiąca luidorów...
Młoda kobieta krzyknęła przeraźliwie i upadła na poduszki, trzęsąc się nerwowo.
— Co to ma znaczyć, proszę pana? — zapytał Paweł osłupiały. Co to jest?
— Uzbrój się pan w odwagę — odrzekł doktor, bo będziesz jej pan potrzebował bardzo dużo; bo mam panu smutną zwiastować nowinę... Umysł tej młodej osoby nie mógł wytrzymać strasznego wstrząśnienia... zwarjowała.
— Zwarjowała? — powtórzył Paweł Langenois z nieopisaną trwogą...
— Tak jest, panie... tak jest niestety...
Młody człowiek zbladł jak chusta.
— Ah, panie! — rzekł — to okropna wiadomość! Co zrobić dla zwalczenia złego?...
— Unikać przedewszystkiem okazji do nowego ataku, który, jak przypuszczam, będzie okropnym. Wystrzegać się, aby nie nastąpił tutaj, gdzie nie ma możności dać chorej odpowiedniej pomocy.
— A więc, gdzie się udać trzeba?...
— W zakładzie dla obłąkanych, potrzeba koniecznie umieścić panią.
— Czy możesz mi pan wskazać jaki?
— Mogę, jest niedaleko w Auteuil... Nie znam go osobiście, ale wiem, że to instytut pierwszorzędny. Kierowany jest przez specjalistę, o którym bardzo wiele mówią dobrego, doktora Rittnera.
— Przeprowadźmy ją bez straty czasu do Auteuil... spodziewam się, że mi pan zechcesz towarzyszyć.
— Najchętniej — odrzekł doktor — ale zwracam uwagę, że potrzebować będziemy powozu dla przewiezienia chorej.
Pan de Langenois zwrócił się do Laurenta.
— Nie mógłbyś pan dostarczyć jakiego pojazdu?
— Najchętniej — odrzekł intendant. Mamy aż trzy w domu. Wielkie lando, wybite atłasem, mogę oddać do pańskiej dyspozycji, będzie w niej tej młodej pani wygodnie jak w łóżku.
Dziękuję bardzo, żeś mnie pan wybawił z wielkiego zakłopotania.:
Laurent opuścił pokój, aby wydać rozkazy stangretowi. W pół godziny wszystko było gotowe. Paweł uniósł zwolna Matyldę z łóżka, a gdy stanęła na nogach, szła już prawie bez oporu. Zaprowadzono ją do powozu i wsadzono. Pan de Langenois, zanim zajął miejsce obok, wyjął z pugilaresu bilet tysiąc frankowy i podał go Larentowi, mówiąc:
— Proszę cię, przyjm to mój przyjacielu.
— Ależ panie... — bąknął intendend, zdziwiony taką wielką sumą i nie mając odwagi jej przyjąć.
— Proszę... proszę... nalegał Paweł... — Dasz z tej sumy hojne wynagrodzenie temu dzielnemu marynarzowi, który ocalił panią z płomieni i pamiętaj dać coś także służbie za fatygę...
Laurent skłonił się i wziął bilet. Paweł zajął miejsce obok Matyldy, naprzeciw doktora i powóz potoczył się po drodze do Auteuil. W kwadrans później lando zatrzymało się przed sztachetami, które już znamy. Było blisko wpół do pierwszej.
Doktor z Courbevoie wysiadł i silnie pociągnął za dzwonek. Za chwilę ukazał się stróż rozespany.
— Kto dzwoni?
— Otwórz, przywieźliśmy chorą, którą chcemy powierzyć panu Rittnerowi.
Stróż nacisnął sprężynę dzwonka elektrycznego, przeznaczonego do uprzedzenia dyżurnej infirmerki, następnie otworzył bramę, a lando wtłoczyło się do ogrodu. Pomocnik doktora Rittnera jeszcze nie spał i zeszedł na spotkanie
przybyłych. Kolega z Courbevoie obeznał go w kilku słowach z położeniem i po zwykłych formalnościach, to jest po zapisaniu nazwiska nowej pacjentki w książkę na to przeznaczoną, zaprowadzono Matyldę do zabudowania warjatek i pomieszczono ją prawie na wprost celi Joanny. Wielki już był czas na to, gdyż zaledwie przestąpiła próg, dostała przewidywanego nowego napadu. Paweł de Langenois uciekł z przerażenia, nie mogąc słuchać tych krzyków i tego ponurego wycia biednej dziewczyny.
— Czy nie mógłbym mówić z doktorem Rittnerem?... zapytał pomocnika, skoro opuścili zabudowania warjatek.
— Nie podobna tej nocy, proszę pana... Pan Rittner został zatrzymany w Paryżu przez ważne interesa...
— Przybędę zatem jutro... Racz pan oddać mu mój bilet... Tymczasem polecam panu osobę, która mi jest nadzwyczaj drogą...
— Polecenie zbyteczne, proszę pana. Wszystkie pensjonarki są otaczane jednakowem staraniem i troskliwością.
Młody człowiek skłonił się — i z sercem pełnem smutku powrócił z doktorem z Courbevoie do czekającego na nich landa.
∗ ∗
∗ |
Frantz Rittner i René Jancelyn wysiedli z powozu przy ulicy Puits-de-l’Ermile. René, wziąwszy Frantza pod rękę, przeprowadził go na drugi koniec ulicy i weszli do L’honnond, która prowadzi do Arbalete.
— Gdzie ciągniesz mnie u djabła — zapytał doktor warjatek.
— Zobaczysz... Tylko chodź prędko...
Przybywszy na ulicę Arbalete, brat Matyldy przeszedł jeszcze ze trzydzieści kroków i zatrzymał się przed domem więcej niż skromnej powierzchowności, jakich istnieje jeszcze kilka w tej dzielnicy, w miejscach, gdzie nie zabrano się jeszcze do burzenia.
— Przybyliśmy — powiedział.
René wyciągnął z kieszeni klucz, którym otworzył drzwiczki wąskie i niskie, spróchniałe już, ale mocne.
Przepuścił Rittnera, zamknął z powrotem drzwi za sobą, zapalił zapałkę, wszedł pierwszy ostrożnie na zabłocone schody i zatrzymał się na drugim piętrze.
— No, gdzie idziemy na koniec?
— Do mnie! — odrzekł René tonem najnaturalniejszym w świecie.
Fałszerz wprowadził Rittnera do pokoju dosyć obszernego, ale bardzo niskiego. Okiennice wewnętrzne szczelnie zamykały okno.
— Mówmy cicho — odezwał się René — o tak późnej godzinie głos i przez mury przechodzi.
Zapalił świece, której słabe światło oświetliło kilka nędznych sprzętów, które sprowadził z ulicy Tournelles.
— Dla czego u djabła przeniosłeś się tutaj?... — zapytał Rittner.
— Po prostu, żeby zmylić agentów bezpieczeństwa, gdyby im przypadkiem przyszła chęć poszukiwać Landrineta...
— Rozumiem... rozsądna ostrożność, ale gdzie są twoje papiery, prasy i inne narzędzia?...
— Wszystko przed kilku dniami wysłałem frachtem do Genewy..
— Więc do Szwajcarji usunąć się zamyślasz?
— Prawdopodobnie tak...
— Skoro jednak nie masz już narzędzi, jakże będziesz mógł zregulować moje paszporty?
— Nie obawiaj się o to wcale... Jestem człowiekiem pomysłowym...
René Jancelyn otworzył szafę orzechową i wyjął z niej worek z czarnej skóry, powycierany ze wszystkich stron.
— Tutaj jest wszystko, co potrzeba... — odrzekł z uśmiechem...
Nacisnął niewidoczną sprężynę i odkrył dno podwójne, głębokości sześć lub siedem centymetrów.
W tem podwójnem dnie, którego przy najlepszem oglądaniu worka nie możnaby się domyśleć, znajdowały się ułożone w porządku papiery różnego rodzaju i pewna ilość biletów bankowych po tysiąc, po pięćset po sto franków.
Brat Matyldy wyjął z worka pudełko i otworzył. Jedna z jego przegródek zawierała z pół tuzina paszportów, podpisanych, opieczętowanych, zlegalizowanych i przeznaczonych do różnych krajów.
Rittner patrzył na te kolekcję z pewnem zdziwieniem.
— Widzisz — odezwał się René — że ja ci dam coś daleko lepszego od twojego starego podrapanego szpargału.
— Te są zupełnie nowe...
— Niech cię djabli porwą! — mruknął Rittner, — jesteś mistrzem, mój kochany!
René uśmiechnął się, podał jeden z paszportów Frantzowi.
— Czy myślisz, że znajdziesz w świecie jakiego eksperta, który byłby zdolnym odnaleźć tu coś podejrzanego?
— Nie! — odrzekł doktor po długim starannym egzaminie. — Przysiągłby każdy, że to wyszło z prefektury policji... Wypełnisz go?
— Naturalnie, ale później, kiedy się trochę nagadamy.
— Gadajmy, wiele ci się tylko podoba...
— Przed godziną, w Neuilly, wspomniałem ci, czy nie zawarlibyśmy ze sobą spółki na zupełnie nowych podstawach. >
— Wspominałeś.
— Słuchaj mnie więc uważnie.
— Cały się w uszy przemieniam.
— Myślisz o ucieczce i sprzedałeś swój dom zdrowia...
— Rzeczywiście.
— Otóż musisz posiadać w tej chwili w rękach wcale ładny kapitał...
Rittner chciał przerwać.
— Nie przeszkadzaj! — zawołał brat Matyldy i pozwól mi dokończyć! Musisz posiadać bardzo piękny kapitalik, składający się nietylko z honorarjów osobistych, ale i z tego, coś w sekrecie chował do skrzyni poza naszemi związkowemi układami.
— Nigdy, mój kochany — zaczął Rittner — nigdy nie wdawałem się w podobne machinacje.
René wzruszył pogardliwie ramionami.
— Po co kłamać? — odrzekł — ja ze swej strony robiłem to samo.
Frantz śmiać się zaczął.
— Tak, to przynajmniej! — zawołał — — lubię taką otwartość!
— U drugich — odrzekł René, ciągnąc dalej — bylibyśmy niedołęgami, jak ten poczciwy Fabrycjusz, gdybyśmy nie myśleli o przyszłości. Otóż ja odłożyłem około pięciukroć sto tysięcy franków, które umieściłem zagranicą. Przynoszą mi one dwadzieścia pięć tysięcy renty.
René posiadał dwa razy tyle.
— Wiesz, ile posiadam majątku — ciągnął René dalej — daj dowód równej szczerości i powiedz, ile ty posiadasz?
— Może cokolwiek więcej niż pięćkroć sto tysięcy franków — odrzekł bez namysłu Rittner.
Rzeczywiście posiadał trzy razy tyle.
— A czy zadowolony jesteś z tej sumy? — zapytał René.
— Przyznam ci się, że nie bardzo.
— A tymczasem tak jak i ja pragniesz, albo raczej potrzebujesz dostatniego życia? Marzysz o przepychach, przyjemnościach?
— Chciałbym wszystko posiadać i wszystko módz! — — mruknął doktor z błyszczącemi oczami.
— Jeżeli więc dam ci sposób urzeczywistnienia twoich marzeń, co byś mi powiedział?
— Powiedziałbym, że to niepodobna.
— Ale jeźli znajdę sposób na to niepodobieństwo?
— Wynalazłeś chyba może jaką kopalnię djamentów.
— Nie... tylko to...
René odwrócił dubeltowe dno swojego worka podróżngo, wyjął bilet pięćset frankowy i podał go Rittnerowi, jak przed chwilą podał mu paszport. Rittner pochwycił ten bilet, zaczął mu się przypatrywać i spojrzał na Renégo.
— Nie rozumiesz? — rzekł ten ostatni.
— Rozumiem, bilet pięćset frankowy.
René otworzył pugilares. Wybrał bilet bankowy z pomiędzy ośmiu czy dziewięciu innych, jakie się znajdowały w pugilaresie i podając go doktorowi, dodał:
— A co to jest?
— Drugi taki sam bilet.
— Podobny do pierwszego?
— Najzupełniej.
— Weź tę lupę i przypatrz się im obudwom.
Rittner zabrał się do studjowania. Skoro skończył, zapytał go René:
— No cóż? Czy znalazłeś jaką różnicę?
— Żadnej... zupełnie są jednakowe.
— Pewnym tego jesteś?
— Najpewniejszym.
— Widzisz, że się mylisz, bo jeden z tych biletów jest fałszywy...
— Żartujesz!
— Słowo honoru, Przypatrz się lepiej...
Rittner rozpoczął na nowo ekspertyzę, która przeciągnęła się kilka minut.
— Ten sam papier... — powtarzał — ten sam groszek... Rysunek czysty, poprawny...
— Mam gotowych takich za sto tysięcy franków...
— To skarb nieprzebrany taki talent...
— Chcę się z tobą podzielić.
Rittner patrzył na brata Matyldy z niedowierzaniem.
— Dlaczego chcesz się ze mną podzielić, kiedy sam możesz mieć wszystko?
— Bo bez ciebie nie potrafię nic zrobić...
— Jakto?
— Przed paru tygodniami, gdy dostałem od ciebie silny odczyn, przygotowany na moje żądanie, mówiłem ci, że chcę zrobić próbę ogromną.
— Przypominam sobie...
— A więc wynalazłem co potrzeba, ale zużyłem cały zapas do ostatniej kropli, że zaś nie jestem chemikiem, jesteś mi więc niezbędnie potrzebnym! Rozumiesz teraz?
Doskonale...
— A więc mój kochany — dodał wesoło René — wyjeżdżam jutro rano do Genewy... chcę ci wypisać paszport. Gdzież się zamyślasz udać.
— Ma się rozumieć, że do Genewy — odrzekł doktor, podając rękę fałszerzowi, którą ten uścisnął.
Umowa zawartą została.
René wyszukał paszport ze stemplem szwajcarskim, wziął pióro, umaczał w atramencie i zapytał doktora:
— Jakie chcesz przybrać nazwisko?
— Herman Kautzer; jeden z moich to kuzynów z linji męskiej, do którego bardzo jestem podobny.
— Wieku lat?
— Czterdzieści trzy.
— Dodajesz sobie...
— To nic nie szkodzi... To wiek kuzyna Hermana... Tym sposobem — dodał ze śmiechem — dojdę może do tego, iż się sam wezmę za kuzyna.
— Miejsce urodzenia? — ciągnął René.
— Luksemburg... wielkie księstwo luksemburskie.
— Dobrze... Pozostaje rysopis jeszcze, w tym względzie nie potrzebuję twojej pomocy... Czy zmieniasz co w powierzchowności?...
— Zgolę wąsy i brodę.
— Doskonale!
René napisał rysopis, położył datę paszportu, zgodną z z legalizacją w ministerstwie spraw zagranicznych i legalizacją szwajcarską, wysuszył pismo i podał papier doktorowi.
— Połóż tu podpis Herman Kautzer i zmykaj z całem bezpieczeństwem.
Rittner podpisał nowe swoje imię i nazwisko, złożył paszport we czworo i schował do pugilaresu.
— Teraz — powiedział brat Matyldy — gdzie i kiedy się zobaczymy?
— W Genewie, za trzy lub cztery dni najdalej.
— Ja ciebie zatem wyprzedzę.
— W którym hotelu zamyślasz stanąć?
— W Mont Blanc.
— Pod jakiem nazwiskiem?
— Zapytasz się o pastora Muellera.
Rittner skłonił się z uśmiechem.
— Do widzenia więc niezadługo w Genewie, hotel Mont Blanc.
— Do widzenia!
Po przyjacielskiem uściśnieniu dłoni, René odprowadził Rittnera aż do bramy, którą zamknął po cichu. Powrócił do pokoju, obciął wąsy i brodę, tak samo, jak to wspólnik jego zamyślał także zrobić; następnie wdział czarne ubranie duchownej formy, zupełnie nowe, na szyje założył biały krawat, na nogi trzewiki na grubych podeszwach, sznurowane, na wierzch szeroką rewerendę z czarnej alpagi, zapiętą na małe guziczki, na głowę niski kapelusz o szerokim rondzie, a przez ramię przepasał podróżny sakwojaż i starannie zamknął dubeltowe dno worka podróżnego, napełnionego bielizną. Napisał kilka słów na papierze, włożył go w kopertę wraz ze stu frankowym biletem, położył to na stole i wyszedł z pokoju, zamknąwszy drzwi, ale klucz pozostawiwszy w zamku.
List, zaadresowany do stróża domu, zawierał te słowa:
„Zmuszony jestem wyjechać bezpowrotnie. Sprzedaj moje rzeczy. Pieniądze zabierz sobie. Caquet, lokator z drugiego piętra“.
Wyszedł z domu i przesiedział resztę nocy w małej restauracji obok stacji kolei Ljońskiej, otwartej zawsze przez całą noc. O szóstej trzydzieści minut siedział w pociągu i szybko zdążał ku Szwajcarii.
∗ ∗
∗ |
O tej samej godzinie, kiedy René Jancelyn odjeżdżał, spodziewając się znaleźć po za granicą zupełne bezpieczeństwo, Klaudjusz Marteau obudził się, podług zwyczaju poszedł się umyć w Sekwanie, którą przedkładał nad wszelkie angielskie miednice. Zrobiwszy to, udał się w stronę spalonego domu.
Dwunastu strażników bezpieczeństwa pilnowało dostępu, strażacy zaś ogniowi dokończali gasić głownie ostatnie.
Spacer marynarza nie trwał długo. Powróciwszy do parku, przypomniał sobie nagle o szkatułce, którą uratował z płomieni razem z Matyldą. Wstąpił do siebie do mieszkania, ażeby ją wziąć i odnieść właścicielce, przywiązując zresztą małe bardzo znaczenie do tego pudełka, na które ani spojrzał zeszłej nocy. Teraz zaczął mu się przypatrywać. Pudełko miało formę maleńkiego kufereczka i zrobione było z cyzelowanego srebra prześlicznej roboty. Miniaturowy kluczyk stalowy, wyrobiony jak cacko, tkwił w zameczku.
Klaudjusz machinalnie zakręcił kluczyk. Pudełko się otworzyło. Zawierało, jak wiemy, papiery, które Matylda włożyła tu wczoraj razem z fałszywym czekiem. Klaudjusz wyjmował papiery i przebiegał je oczami. Najpierwszym dokumentem, jaki dostał mu się do ręki, była metryka Matyldy.
— Matylda Jancelyn, to zapewne nazwisko młodej pani... Matylda — powtórzył. — Słyszałem to imię niedawno, ale... gdzie?... A ba! alboż to jednego osła nazywają Marteau.
Rozwinął następnie inną ćwiartkę papieru, zawierającą tylko słów kilka, Przeczytał głośno:
„Mój kochany René. Baltus ma czek w rękach. Mówi o ekspercie i P. R. Sytuacja wytężona. Potrzebna jest prędko narada. Czekam, kawiarnia Helder. Spal pismo. 3 grudzień. F.L.“
— Ależ to tylko morderca Fryderyka Baltusa mógł to napisać — mruknął przerażony Marteau, data 3 grudnia, a to w nocy z trzeciego na czwarty ten nieszczęśliwy młodzieniec został zamordowany przed swoim własnym domem, gdy wracał z Paryża. A te pierwsze litery F. L.! To te same, które widziałem powtórnie w Paryżu, na ulicy Clichy, na kolbie rewolweru pana Fabrycjusza Leclere! F. L. Fabrice Leclere! No, ani cienia wątpliwości! To on, tak, to on jest mordercą! Dla czeku, czek, o którym mówiono na sprawie... Więc kradzież była powodem zabójstwa. Ale nie... musi być coś innego. Wspomina tu o ekspertyzie. P. R. znaczy Prokurator Rzeczypospolitej; nie trzeba być zbyt przebiegłym, ażeby się tego domyślić. Chciano się przekonać, czy czek był sfałszowany, czy prawdziwy. Pan Fabrycjusz jest zatem fałszerzem, albo wspólnikiem fałszerza, zasługiwał na galery, i obawiał się właśnie tego. Ażeby uniknąć galer, obrał drogę do gilotyny! Do pioruna, więc ja służę u mordercy!...
Klaudjusz Marteau zbladł jak chusta, uderzył się silnie w piersi i ciągnął dalej:
— Ale ta kobieta, co posiada ten kawałek papieru! Ta kobieta, co by mogła posłać pana Fabrycjusza na szafot, na którym skończył kto inny! kto ona?
Ex-marynarz, zebrawszy całą swą pamięć, nagle wykrzyknął:
— Przypominam sobie, widziałem już w Melun tę kobietę w czółnie „Piękna Eliza“, z panem Fabrycjuszem, z drugą panną i panem. Ją nazywali Matyldą. A rano w dniu egzekucji widziałem ją w oknie hotelu pod Wielkim Jeleniem. Do stu piorunów i ja pozwoliłem na ścięcie głowy niewinnemu, ja! a ocaliłem tę istotę, która zapewne wie bardzo dużo! A to śliczny ze mnie chłopak! Bałem się policji. Nieszczęśliwy człowiek życiem przypłacił moje milczenie. To podłe, to nikczemne, z mojej strony! Dzisiaj znam już prawdziwego winowajcę i znam swój obowiązek. Kara dla złoczyńcy i rehabilitacja męczennikowi, oto teraz jedyny cel mojego życia! Sprawiedliwość zostanie dokonaną, jakem Klaudjusz Marteau.
Mówiąc to, marynarz dużymi krokami przechadzał się po swoim pokoju, strasznie rozgorączkowany. Po trochu uspokoił się i uporządkował swoje myśli. Zwolnił kroku i nareszcie przestał chodzić zupełnie, mrucząc do siebie:
— Cierpliwości Klaudjuszu! nie unoś się. Nie spiesz się zanadto, to najlepszy sposób dojścia do celu! Co do oddania tego pudełka tej pani, a to co znowu? Nie zrobisz podobnego głupstwa. Przypadek daje ci w ręce nowy dowód zbrodni, równie przekonywujący jak pierwszy... Musisz to zachować! A!, panie Fabrycjuszu Leclére, szanowny mój chlebodawco, teraz czytam jasno w twoich kartach!.. Zanadto się rozgadałem, kiedy cię wiozłem czółnem w wigilję egzekucji w Melun... Odgadłeś, że jestem posiadaczem czegoś, coby cię zgubić mogło... Powiedziałeś sobie, że potrzebną ci jest broń przeciwko mnie i znalazłeś tę broń w mojej przeszłości... Dawny więzień, zdemaskowany przez ciebie, następnie otoczony udaną twoją łaskawością, nie zdawał ci się niebezpiecznym... Opłacasz moje milczenie stu dwudziestu frankami miesięcznie i zdaje ci się, że będę ślepy i milczący. Licz na to mój poczciwcze, Klaudjusz Marteau popełnił błąd, to prawda! Został skazany i odpokutował winę, ale nigdy nie był łotrem, a dziś jest uczciwym człowiekiem... Przekonasz się o tem, panie Fabrycjuszu, skoro powrócisz z Ameryki!... Czekam cię tutaj z niecierpliwością!
Po tym monologu ex-marynarz włożył blaszkę srebrną z literami F. L. do pudełka, zamknął je na klucz i schował do szuflady głęboko pod bieliznę.
Następnie poszedł do Laurenta.
Ten opowiedział mu, co się po jego odejściu stało zeszłej nocy i doręczył mu pięćset franków od pana de Langenois.
— Do pioruna! — wykrzyknął Klaudjusz, — wspaniałomyślny, jak książę, ten przyjaciel ładnej damy!... Chowam pieniądze, a ciebie, panie Laurent, zapraszam na śniadanie, które funduję. Zgadzasz się pan?...
— Jak zawsze!
— No, to w drogę!
— Gdzie pójdziemy?
— Do Suresnes, jeżeli zechcesz... do rybaka...
— Pieszo, czy czółnem?
— Czółnem... wolę pracować rękami, niż nogami.
Idę po kapelusz i zaraz służę...
To przyjdź do przystani. Ja pójdę naprzód, żeby odwiązać statek.
W pięć minut później lekkie czółenko, popychane silnie wiosłami, leciało jak strzała do Suresnes.
∗ ∗
∗ |
Już dobrze dniało, gdy Frantz Rittner opuścił Renégo Jancelyn. Na szczęście napotkał spóźniony powóz, powracający do remizy ze zmordowanym koniem, ale na obietnicę dobrego wynagrodzenia woźnica zgodził się pojechać do Auteuil. Doktor, uważając za niepotrzebne budzenie stróża, nie zadzwonił do bramy głównej, lecz wszedł do siebie ową małą furtką od bulwaru Montmorency. Obszedł naokoło, dostał się do swego pawilonu i wszedł do mieszkania. Myśl, że posiada w kieszeni paszport najzupełniej dokładny i zaufanie w ogromny majątek, jaki miał mieć z nowo zawartej spółki z Reném oddalała od niego wszelkie troski. Przyszłość przedstawiała mu się w najpiękniejszych kolorach. Czuł jednak zmęczenie. Położył się i zasnął snem twardym. Trochę przed dziesiątą obudził się nagle. Ktoś stukał do drzwi.
— Proszę wejść — zawołał, rzuciwszy okiem na zawieszony wprost łóżka zegar.
Wszedł jego pomocnik.
— Dzień dobry, kochanemu panu — odezwał się Frantz do niego. — Wbrew mojemu zwyczajowi zaspałem dzisiaj... czy jest co nowego?
— Tak, panie dyrektorze, nowa pansjonarka przywiezioną została.
— Cóż to za rodzaj warjacji?
— Furja.
— Gdzie pan pomieściłeś pensjonarkę?
— W celi pierwszego piętra.
— Stara, czy młoda?
— Zupełnie młoda; przywiózł ją niejaki wicehrabia de Langenois, który ma tu przyjść wkrótce... chce się widzieć z panem dyrektorem.
— Wicehrabia de Langenois? — powtórzył Rittner. — Nie znam tego nazwiska... Czy zapłacił naprzód?
— Za trzy tygodnie.
— Dobrze... Zdasz pan rachunek z tych pieniędzy doktorowi Vernier, mojemu następcy.
Pomocnik skinął głową. Rittner mówił dalej:
— Jakież objaśnienie dano panu o przebiegu choroby?
— Pomieszanie zmysłów nastąpiło natychmiastowo.
— Wskutek okropnego niebezpieczeństwa, pochodzącego z pożaru, w którym wyżej wspomniana osoba o mało nie zginęła.
Zdziwiony Frantz nadstawił uszu.
— Pożar! — wykrzyknął — dziś w nocy?...
— Tak doktorze.
— Gdzie?
— W Neuilly.
— A ta kobieta jak się nazywa?
— Matylda Jancelyn, jeżeli nazwisko, które mi podano, jest prawdziwem.
— Matylda Jancelyn! — mruknął osłupiały Rittner. — O! przypadek dziwne ma czasem kaprysy...
— Pan zna nowo przybyłą? — zapytał pomocnik.
— Tak mi się przynajmniej zdaje — odrzekł Frantz z przybraną obojętnością. — Będę zresztą niedługo wiedział o tem napewno, bo jak się tylko ubiorę, pójdę ją zobaczyć zaraz. A propos... mówiłeś mi pan, że wicehrabia de Langenois ma przybyć tutaj?
— Tak jest, panie dyrektorze.
— Kiedy?
— Zdaje mi się, że dzisiaj.
— To dobrze.
Rittner wyskoczył z łóżka. Umył się zimną wodą i ubrał, a po kilku minutach szedł z młodym swym pomocnikiem do zabudowania warjatek. Najpierw kazał sobie otworzyć drzwi od celi Matyldy.
— Czy to ta sama osoba, o której myślał pan dyrektor — zapytał młody doktor.
Rittner nie miał najmniejszej wątpliwości w tym względzie, odpowiedział jednakże:
— Zdaje mi się, lubo zmienioną jest do niepoznania!
To ostatnie było zresztą zupełną prawdą. Nieszczęśliwa kobieta, tak urocza przed kilkoma godzinami, leżała w kącie skurczona, nieruchoma, jak jakaś masa nieżyjąca, z oczami błędnemi, twarzą wykrzywioną i pomarszczoną. Była na wpół nagą, bo w przystępie szału wszystko na sobie podarła w drobne kawałki zębami i paznokciami. — Białe prześliczne ciało podrapane miała do krwi.
— Każ pan podnieść nieszczęśliwą — powiedział Rittner do młodego doktora.
Ten wziął sam Matyldę za ręce, a pociągając zwolna ku sobie, zmusił: że stanęła na nogach. Potem przyprowadził ją do okna, gdzie jasne światło na nią padało. Rittner przypatrywał się jej długo ze szczególną uwagą. Oczy okrążone czarną obwódką, jakoby węglem podkreślone, były szkliste i otwarte szeroko. Z wpół otwartych ustek widać było białe, prześliczne ząbki.
Wszystkie muskuły drżały w jej ciele, jak u człowieka, kończącego na delirium tremens. Pomocnik nie spuszczał oczu z Frantza Rittnera.
— Chcesz pan wiedzieć moją opinję? — zapytał Frantz po skończeniu egzaminu, — no, to powiem panu, że ta kobieta dotknięta jest śmiertelnie...
Młody, doktor nie mógł ukryć zdziwienia.
— Nie może być wyleczoną?... — szepnął.
— Nie! — odrzekł Rittner. — Nie przeżyje trzech miesięcy! Tajemnica dobrze będzie zachowana — dodał po cichu.
— Jaką kurację zaordynuje pan dyrektor? — zapytał młody doktor.
— Zimny prysznic w zamkniętej szafie, bo kryzys przyjść może lada chwila — odrzekł Rittner. — Trzeba będzie zmusić koniecznie chorą do przyjęcia jakiego lekkiego posiłku. Za napój zimna woda z cytryną.
Po chwilowem zastanowieniu dodał, zwracając się do infirmerki.
— Potrzeba usunąć wszelkie przedmioty, któremi chora mogłaby się okaleczyć, albo życia pozbawić... Trzeba będzie także usunąć łóżko i pozostawić dwa jedynie materace na podłodze...
— Dobrze, panie dyrektorze.
— Jeżeli przyjdzie furja po pierwszej kąpieli, to dać natychmiast kąpiel drugą. Kiedy szał przyjdzie, owinąć chorą gorącemi kołdrami, a na głowę przykładać lód... Jeżeli kryzysu nie będzie, albo będzie bardzo słaby, włożyć tylko flanelową bluzę na pacjentkę.
— Dobrze, panie dyrektorze.
— Niestety! — mruknął melancholicznie Rittner, wszystkie te starania będą bezużyteczne z pewnością. Ta biedna kobieta zgubiona jest bez żadnego ratunku. Z celi Matyldy przeszedł Rittner do celi Joanny. Pani Delariviére, widząc wchodzącego doktora, wstała z fotelu i z błędnym uśmiechem postąpiła kilka kroków ku niemu.
— Kwiatów... kwiatów — powiedziała bezdźwięcznym swoim głosem — chcę pójść zrywać kwiaty z aniołem światłości.
— Będziesz pani zrywała, wiele ci się tylko spodoba, ale później trochę... A zwracając się do pomocnika, dodał:
— Dopilnujesz pan z łaski swojej, ażeby zaprowadzono panią do ogrodu na jaką godzinę po południu, a po powrocie dasz jej zażyć dwa miligramy datura w proszku.
— Dobrze, panie doktorze — odpowiedział młody pomocnik, zapisując sobie zalecenie w książeczce.
Odwiedzili z kolei wszystkie chore, znajdujące się w zakładzie. Skończywszy przegląd, pomyślał Rittner o córce Joanny. Od czasu, jak się czuł pewnym, jak przypuszczał, że mu nic nie przeszkodzi do ucieczki, że po za granicą będzie mógł żyć w zupełnym spokoju i używać swobodnie zebranej fortuny, którą miał nadzieję powiększyć coraz bardziej przy pomocy Renégo Jancelyn, nie czuł już takiej nienawiści do Edmy za to, że uciec usiłowała.
— Jakże tam panna Delariviére? — zapytał pomocnika.
— Źle, — odrzekł zapytany.
— Więc nie wróżysz pan nic dobrego z jej stanu zdrowia?
— Zdaję mi się, że ten stan codzień się pogarsza.
— Chodźmy do niej.
Obydwaj opuścili zabudowania warjatek i skierowali się ku apartamentowi, jaki zajmowała Edma na pierwszem piętrze pawilonu w ogrodzie.
W progu zaraz uderzyła Rittnera ogromna zmiana w rysach Edmy. Ujrzawszy doktora, zdawała się raczej być zdziwiona, niż przestraszona. Z wielkim wysiłkiem uniosła się na poduszkach.
— To pan, panie Rittner, — odezwała się osłabionym głosem, — myślałam, że pan sobie nie przypomni już nigdy o mnie.
— Niech mi pani wybaczy to pozorne zaniedbanie. Musiałem się wydalać. Szczęśliwy jednakże jestem, przekonawszy się na własne oczy, że jest pani daleko zdrowszą.
Edma uśmiechnęła się smutnie. Jej zapadłe policzki, jej blada cera, jej oczy zapadnięte i okrążone siną obwódką, bijąco zaprzeczały słowom doktora..
Rittner wziął ją za rękę i przyłożył palce do pulsu. Skóra była sucha, paląca, puls przyspieszony. Nieustanna gorączka niszczyła prześliczne ciało młodej dziewczyny.
— Pani cierpi — zapytał Frantz.
— Bardzo, panie doktorze.
— Co pani najbardziej dolega?
Edma przyłożyła rękę do czoła i do lewego boku piersi.
— Tu... i tu szepnęła.
— Czy to ból przemijający?
— Nie, panie doktorze... jednostajny i ciągły.
— Zapewniam, że nic pani nie będzie... Zapobieżymy temu...
— Niechże to nastąpi jak najprędzej, bo czuję, że siły mnie opuszczają.
— Pragnę uwierzyć obietnicy pańskiej, a teraz powiedz mi co o mojej matce...
— Mam dobre wiadomości dla pani. Pani Delariviére ma się nad podziw lepiej...
Oczy Edmy zajaśniały radością. Na chwilę nawet kolorki wystąpiły na jej bladą twarzyczkę.
Rittner mówił dalej:
— Właśnie wydałem rozkaz wyprowadzenia pani Joanny do ogrodu. Czy nie chciałabyś pani jej towarzyszyć?
— Błagam cię o to! — wykrzyknęła młoda dziewczyna. — Żebyś pan wiedział, jak mnie uczynisz szczęśliwą!
Pomocnik patrzał zdziwiony na swojego dyrektora.
Panna Delariviére nie była zdolną podejść jednego kroku, a Rittner, tak samo jak ona, wie o tem doskonale.
Edma po raz drugi usiłowała się podnieść, lecz siły jej nie dopisały. Nie mogła nawet usiąść na łóżku i upadła z powrotem na poduszki.
— Nie mogę!... nie mogę!... — szeptała boleśnie, a duże łzy spływały jej po policzkach.
— Niech się pani uspokoi, — odezwał się żywo doktor. — To bardzo naturalne osłabienie. Zwalczymy je w ciągu dni kilku... To tylko poprostu kwestja czasu...
— Dałby Pan Bóg! — westchnęła młoda dziewczyna.
Doktor warjatek i jego pomocnik opuścili pokój Edmy.
— Potrzeba przerwać tę gorączkę zadawaniem w dużych dozach chininy... — rzekł Rittner. — Walczyć potrzeba winem Bordeaux i krwistym befsztykiem, bo ta anemia się rozwija. Od dzisiaj także używać pan będziesz morfiny...
— Czego się pan obawia, panie dyrektorze?
— Obawiam się, aby serce nie było zajęte.
— Więc stan panny Delariviére wydaje się panu tak jak i mnie bardzo niebezpiecznym?
— Tak, mój kochany kolego, bardzo niebezpiecznym... prawie beznadziejnym poprostu.
. | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . |
Rittner udał się do Paryża, a po zjedzeniu śniadania poszedł do kasy Jakóba Lefébre z przekazem, podpisanym przez Grzegorza Vernier i podniósł z niej okrągłą sumę trzystu tysięcy franków w biletach bankowych.
Podczas jego nieobecności Paweł de Langenois przybył do Auteuil dowiedzieć się o Matyldę.
Wiemy już, jaką odpowiedź dał młody zastępca Rittnera.
— Czy nie mógłbym widzieć się z dyrektorem? — zapytał.
— Pan dyrektor jest w Paryżu...
— Przypuszczasz pan, że powróci niezadługo?
— Nie wiem tego.
— Przyjdę zatem jutro po południu.
∗ ∗
∗ |
Młody człowiek, głęboko zasmucony wsiadł do doróżki.
Frantz Rittner powrócił nad wieczorem i dołączył przywiezioną pakę biletów bankowych do tych, jakie już miał w swoim skórzanym worku.
— Nie potrzeba, — mówił do siebie, — pozostawiać nic takiego, co by mogło wzbudzić podejrzenie w moim następcy. Muszę zerwać drut, który mi zwiastował przybycie moich wspólników, kiedy w nocy wchodzili przez furtkę z bulwaru Montmorency. Ta furtka będzie zapewne w użyciu, a doktor Vernier zdziwiłby się słusznie, gdyby dzwonek elektryczny rozbrzmiewał niespodzianie w jego gabinecie i pokoju sypialnym.
Powiedziawszy to, doktor warjatek wziął małe ostre szczypczyki, jakich używają jubilerzy, wszedł na krzesło i przeciął drut.
— Wszystko idzie jak najlepiej, powtarzał sobie, — wyjadę jutro wieczorem. Pojutrze będę w Genewie, wolny od wszelkich podejrzeń i niebezpieczeństw, osłonięty zupełnie nazwiskiem Hermana Kautzera!... Poprowadziłem mój statek niby zręczny marynarz, bo przez przeróżne przepaście, pośród których każdy inny utonąłby dziesięć razy!... Nikt mi teraz nie przeszkodzi w dopłynięciu do portu bezpiecznie.
Położył się do łóżka i najspokojniej przespał do rana. Wstał o ósmej.
W trzy kwadranse na dziesiątą odgłos dzwonka rozległ się po zakładzie, oznajmiając wizytę. Szwajcar pobiegł z oznajmieniem, że pan, co był pozawczoraj przyszedł z jakąś młodą panną i że oczekują w salonie.
— Młoda dama! — powtórzył doktor, a co to może być za dama?
Zeszedł bardzo zaintrygowany.
Czytelnicy nasi domyślili się zapewne, że byli to pan Grzegorz Vernier i panna Paula Baltus.
Maurycy Delariviére i jego siostrzeniec, jak już wiemy o tem, zatrzymali się w Hawrze na kilka godzin. Wuj Fabrycjusza załatwił interes ze swoim korespondentem, właścicielem okrętu i bankierem zarazem i zaopatrzony w przekaz, reprezentujący miljon dwakroć sto tysięcy franków, wsiadł z siostrzeńcem na okręt francuski Albatros, mający zarzucić kotwicę w Plymouth.
Kapitan Kerjal, dzielny marynarz, Bretończyk, komendant Albatrosa, był dobrym dawnym znajomym pana Delariviére. Pomieszczał kiedyś u niego znaczne swoje kapitały i stąd zawiązała się przyjaźń pomiędzy nimi. Co dwa lata bankier nowojorski, skoro udawał się do Francji, albo powracał do Ameryki, podróżował zawsze na pokładzie Albatrosa, a pan Kerjal oddawał mu do dyspozycji swoją własną kajutę. Pozwalało to odbywać podróż w najdogodniejszych warunkach. Tym razem pan Delariviére korzystał także z uprzejmości kapitana.
Podróż trwała dziewięć dni, a odbyła się bez żadnego ważniejszego wypadku. Nie będziemy wcale wspominać o usposobieniu moralnem dwóch naszych podróżnych. Znamy od dawna, jak myśli ich różne były, chociaż jednakowo ponure.
Przybywszy do Nowego Jorku, ojciec Edmy posmutniał bardziej jeszcze, niż przy wyjeździe z Paryża. Bo oto wspaniałe jego mieszkanie przypominało mu na każdym kroku ukochaną Joannę i tyle lat tego niezamąconego niczem szczęścia, w które nagle druzgocący piorun uderzył. Musiał jednak panować nad sobą, aby się zająć sprawą, jaka go sprowadziła do Ameryki. Miał tyle siły woli, że ukrył cierpienia, że na twarz przybrał wyraz, jeżeli nie zupełnie wesoły, to przynajmniej spokojny.
Wszystko w domu zastał w należytem porządku, a pełnomocnik objaśnił go krótko i jasno co do propozycji, jaką jużeśmy wspominali.
Nazajutrz po przybyciu pan Delariviére zobaczył się z kapitalistą, pragnącym objąć po nim interes. Kilka dni wystarczyło do zredagowania aktu sprzedaży, na warunkach, wyszczególnionych w liście pełnomocnika. Pan Delariviére akt ten podpisał i odebrał w zamian przekazy na Paryż.
Fabrycjusz otrzymał wszystkie te wartości do przechowania i miał je ciągle przy sobie w pugilaresie.
Teraz nic już nie przeszkadzało ex-bankierowi powracać do Francji.
W dzień odjazdu wysłał Fabrycjusz rano depeszę do Pauli Baltus i do Laurenta,
Trochę przed piątą wieczorem pan Delariviére, odprowadzony do portu przez swych przyjaciół, wsiadł na pokład Albatrosa, na którym za pół godziny miał się oddalić bezpowrotnie z tej ziemi, która była dlań drugą ojczyzną i gdzie żył taki szczęśliwy i taki szanowany.
List Pauli, w którym prosiła ojca Edmy, ażeby ją objaśnił, gdzie się znajduje Joanna, przybyć miał do Nowego Jorku na drugi dzień dopiero po odpłynięciu „Albatrosa”, bo statek pocztowy opóźnił się w drodze z powodu niesprzyjającej pogody. To tłumaczy milczenie bankiera.
Pan Delariviére czuł się bardzo zmęczony i pięcio lub sześciodzienny wypoczynek był mu koniecznie potrzebnym, ale tak pragnął powrotu do Joanny i Edmy, że nie chciał odkładać wyjazdu. Ani minuty nie spał ubiegłej nocy. To raz mu było zimno, to znowu poty nań występowały, w lewym zaś boku poniżej serca doznawał takiego bólu, jakby go kto nożem krajał. Skoro tylko podniesiono kotwicę pan Delariviére spać się położył.
— Czy wuj życzy sobie, abym tu pozostał? — zapytał Fabrycjusz.
— A po co?
— Może wuj czego potrzebować...
— Sen mi tylko potrzebny... Pozostaw mnie, moje dziecię...
Fabrycjusz wyszedł z kajuty. Wieczór był prześliczny. Młody człowiek wyszedł na pokład, przeszedł się na przód okrętu i przypatrywał się przez chwilę morzu, jak tafla szkła gładkiemu; później zaczął medytować, czy Frantz Rittner odebrał już list jego i czy powróci do Paryża jako jedyny sukcesor ogromnego majątku ex-bankiera. Następnie rzucił do morza niedopałek cygara i pociągnął wolno do kajuty wuja.
Zapukał lekko do drzwi, a nie otrzymawszy odpowiedzi, wszedł tam niebawem. Nierówny, świszczący oddech wyrywał mu się z piersi. Lekki szmer, jaki powstał przy otwieraniu i zamykaniu drzwi, przebudził starego. Poruszył się i otworzył oczy. Młody człowiek zbliżył się doń i za pierwszem wejrzeniem spostrzegł, że grube krople potu wystąpiły na czoło chorego.
— I cóż! kochany wuju — zapytał — czy czujesz się lepiej?
— Ani lepiej, ani gorzej — odrzekł starzec — czuję łamanie we wszystkich członkach... Czy długo spałem?
— Blisko dwie godziny.
— Któraż jest teraz?
— Około piątej... Zapewne niezadługo podadzą obiad... Czy wuj podniesie się do stołu?;
— Nie, kochane dziecko, idź na obiad sam i pozwól mi spać, aż do jutra rana...
— Więc nic wuj jeść nie będzie?
— Nie. Każ mi przygotować tylko karafkę lemoniady... Niech mi ją przyniosą i postawią ze szklanką na małym
stoliczku obok łóżka... Idź, kochane dziecię i dziękuję ci bardzo za twoją troskliwość...
Pan Delariviére podał rękę Fabrycjuszowi, a ten zauważył, że jest rozpalona.
— Ależ wuju, wuj ma gorączkę...
— Być może, ze zmęczenia, noc spokojnie przespana, usunie ją na pewno...
Młody człowiek opuścił kajutę, wydał rozkaz usługującemu chłopakowi i poszedł potem na obiad. Stół Albatrosa był wyśmienity. Pasażerowie klasy pierwszej w liczbie dwudziestu osób, składali prawdziwie kosmopolityczne towarzystwo. Rozmaitość kostjumów i języków czyniła zebranie bardzo oryginalnem. Widać tam było i Amerykanów i Anglików, Hindusów i Niemców, Hiszpanów i Chińczyków, a także misjonarza francuskiego, który przed laty dwudziestu opuścił ojczyznę, rodzinę, przyjaciół i znajomych, aby z narażeniem życia szerzyć naukę Chrystusa wśród dzikich plemion Ameryki południowej. Powracał do Francji zestarzały, posiwiały, zgarbiony wiekiem, ale z największym zapałem i błagający Boga o nowe siły i możność powrócenia znowu do spełnienia wzniosłego dzieła.
O ósmej Fabrycjusz wstał od stołu, zapalił cygaro i wyszedł na pokład, żeby odetchnąć orzeźwiającem wieczornem powietrzem. Zmrok zapowiadał noc przepyszną. Fabrycjusz oparł się o poręcz i w zamyśleniu patrzał, na jasne smugi, jakie statek pozostawiał poza sobą, a z jakich zdawały się wytryskiwać miljardy iskier fosforycznych.
— Mój wuj łudzi się swoim stanem, — dumał ten młody człowiek — jest mu daleko gorzej, aniżeli przypuszcza... Jest po prostu bardzo chorym... Gdyby umarł, cały majątek miałbym w ręku... Zostałbym miljonerem... Głupstwo!... nie chcę o tem myśleć wcale... bo mógłbym zwarjować... I stał przez całą godzinę prawie nieruchomy, milczący, wpatrzony w powierzchnię morza, które zaczynało falować lekko pod podmuchem zrywającego się chłodnego wietrzyku nocnego.
Zaczął przechadzać się po pomoście tam i napowrót dużemi krokami, tak chodził blisko godzinę znowu, jak gdyby się ogłuszyć pragnął, a potem zeszedł do kajuty i spać się położył. Nazajutrz równo ze dniem porwał się na nogi i blady, ze ściągniętą brwią, rozpoczął znowu przechadzkę. Dopiero, gdy wskazówka na zegarku pokazała godzinę ósmą, udał się do kajuty, zajmowanej przez pana Delariviére. Starzec obrócił głowę, żeby zobaczyć, kto przyszedł.
Fabrycjusz zbliżył się szybko do łóżka i zapytał:
— Jakże się wuj dzisiaj miewa?
— Obawiam się, czy nie daleko gorzej jak potrzeba... — odrzekł bankier głosem słabym, zaledwie zrozumiałym.
— Noc wuj przepędził nie dobrze?
— Prawie, że nie zamrużyłem oczu... Oddycham z wielką trudnością, a ten ból w lewym boku straszliwie mi dzisiaj dokucza.
— Ah! — wykrzyknął Fabrycjusz, — trzeba sprowadzić doktora, który jest na okręcie.
— Dobrze... chętnie go przyjmę... z pewnością mi ulży.
Fabrycjusz wyszedł z kajuty. Na schodach, prowadzących na pokład, spotkał kapitana Kerjola.
— Gdzie pan tak spieszysz? — zapytał.
— Po doktora.
— Czyż wuj zachorował?
— Nawet bardzo, okropnie jestem zmartwiony...
— A! do djabła!
Kapitan wydał rozkaz jednemu z majtków, a w dwie minuty potem doktor Bardy, stary praktyk, człowiek głębokiej nauki i wielkiej inteligencji, przyszedł do chorego z Fabrycjuszem. —
Popatrzył, wypytał się, obsłuchał i od razu wiedział, z jakiego rodzaju cierpieniem walczyć mu przyjdzie.
Choroba była istotnie bardzo groźną. Ex-bankier dostał zapalenia płuc.
Potrzeba było natychmiast położyć wizykatorję na bolącej części piersi. Doktor Bardy sam się tem zajął, sam przygotował także lekarstwo, które Fabrycjusz podjął się dawać wujowi co kwadrans, i odszedł.
Kapitan Kerjal oczekiwał na niego, ażeby się czego dowiedzieć.
— No, cóż, — zapytał, zatrzymując go w przejściu. — Co pan myślisz o panu Delariviére?
— W tej chwili jest źle bardzo.
— Ach! — wykrzyknął kapitan, — gdyby nastąpiło nieszczęście, ten biedny, młody jego siostrzeniec chybaby zwarjował z rozpaczy.
— Bardzo możnaby się tego obawiać, — dodał doktor, — bo jak się zdaje, kocha on wuja, jak rodzonego ojca.
Nie potrzebujemy wspominać, że Fabrycjusz zasiadł przy łóżku chorego i nie opuścił go ani na chwilę. O dwunastej doktor Bardy odwiedził znowu bankiera. Nie można było powiedzieć, aby pan Delariviére miał się lepiej, choroba jednakże nie zdawała się postępować. Nic się nie polepszyło, ale i nie pogorszyło także. Doktor uznał stan ten za najlepszą wróżbę. Kazał zaprzestać lekarstwa, zapisanego rano i dał inne.
Na drugi dzień pan Delariviére czuł się cokolwiek lepiej.
— No, kochanku — rzekł, wyciągając rękę do siostrzeńca — zostałeś infirmerem? Twoje postępowanie do mnie zmusza cię do ciężkiego obowiązku.
— Czy też wuj może mówić coś podobnego, a nawet myśleć o czemś podobnem? — odparł żywo Fabrycjusz.
— No, mój drogi, pomimo najszczerszego przywiązania do osoby cierpiącej, nie tak to bardzo wesoło siedzieć przy chorym.
— Jestem aż nadto szczęśliwym, kochany wuju, że choć w części się przyczynię do twojego uzdrowienia.
— Uzdrowienia? — powtórzył bankier, potrząsając melancholicznie głową.
— Najpewniejsze ono i nie dalekie.
— Mówisz tak, ażeby mnie pocieszyć.
— Mówię, to, co wiem i w co wierzę, przysięgam ci, kochany wuju, a z resztą takie same jest zdanie doktora.
— Pragnąłbym z całej duszy, abyście się obaj niemylili — szepnął pan Delariviére.
— Niech wuj nie wątpi, nie mylimy się napewno.
— Niestety! — ciągnął ex-bankier — myśl, że jestem zgubiony, tak mnie opanowała, iż jej się pozbyć nie mogę.
— Wuju drogi, odpędźże jak najprędzej od siebie tę myśl złowrogą! — wykrzyknął młody człowiek, — bo ona ci może najwięcej zaszkodzić. Postaraj się zasnąć trochę i nie mów już nic więcej. Doktor zalecił spokój zupełny...
— Pan Delariviére potrząsnął głową i odpowiedział:
— Doktor robi co może, jest to człowiek pełen wiedzy i poświęcenia, ale nauka jego nie przedłuży mi życia ani na jedną sekundę, jeżeli dusza zapragnie zerwać więzy, łączące ją z ciałem.
— Wuj mnie martwi okropnie! — odezwał się Fabrycjusz, — to też zaklinam go raz jeszcze o otrząśnięcie się z tego moralnego upadku, niewytłomaczonego w człowieku tak silnej jak wuj natury!...
— Myśli, które bierzesz za upadek na duchu, trzeba nazwać inaczej, mój kochany siostrzeńcze.
— Jakże je nazwać należy?
— Przeczuciem, mój dobry chłopcze! Jakiś instynkt tajemniczy ostrzega mnie, że nie zobaczę już Francji.
— Ależ mój wuju — zawołał Fabrycjusz.
— Pozwól mi dokończyć, — przerwał pan Delariviére, — Bóg mi świadkiem, że nie obawiałbym się wcale śmierci, gdybym był sam na świecie... Ale odchodzić ze świata zdala od ukochanych istot, zdala od Joanny i Edmy, to rzecz strasznie bolesna.
Dwie duże łzy spłynęły po policzkach bankiera, a po chwili dodał:
— Znasz mój testament. Nie zmieniłem w nim ani wyrazu. Życzę sobie tylko jeszcze, abyś ty, który jesteś synem moim prawie, stał się opiekunem nieszczęśliwej Joanny, abyś czuwał nad nią, tak jak dobry syn nad matką. Jeżeli odzyska zmysły, powiesz jej, że ostatnią myślą moją była ona i ukochana nasza Edma i że usta moje szeptały te dwa imiona w ostatniej mojej chwili. Przysięgniesz mi, że jej to powiesz i że dołożysz wszelkich starań, aby przyspieszyć zupełne jej wyzdrowienie?
— Przysięgam z całej duszy!
— Wierzę ci i dziękuję, ale wymagam od ciebie jednej jeszcze rzeczy...
— O cóż idzie?
— O Edmę.. Jeżeli umrę i jeżeli Joanna pozostanie obłąkaną, córka moja zupełną będzie sierotą na świecie. Ty musisz się nią zająć, ty musisz zastąpić jej ojca i matkę... Przysięgnij mi, że dla tej pieszczotki mojej będziesz pełnym poświęcenia bratem, że postarasz się o godnego dla niej męża, o człowieka, któryby jej szczęście zapewnił.
— Przysięgam ci wuju, — powtórzył młody człowiek, ale przecież żyć będziesz i za kilka dni zobaczysz znowu Edmę i Joannę.
— Dałby Bóg, ażebyś był dobrym prorokiem, ponieważ jednak nie mogę w to uwierzyć, muszę jeszcze jedną rzecz zrobić. Otóż otwórz moją walizkę i podaj mi portfel, w którym znajdują się przekazy na Paryż, płatne na okaziciela i reprezentujące większą cześć mego majątku...
— Co wuj chcesz zrobić? — zapytał zdziwiony Fabrycjusz.
— Chcę je popodpisywać, ażeby w razie mojej śmierci wypłata mogła być dokonaną bez żadnych trudności i formalności.
Fabrycjuszowi, pomimo całego wysiłku, oczy zaświeciły dzikim jakimś blaskiem.
— Jestem ci posłusznym, kochany wuju, — odpowiedział powstając.
Otworzył walizkę, wyjął portfel, który znał już dobrze i podał go panu Delariviére.
— Teraz daj mi pióro i atrament, — powiedział ten ostatni.
— Służę ci, kochany wuju.
Starzec przez kilka minut odzyskał prawie siły. Umaczał pióro w atramencie i ręką prawie pewną położył podpis na każdym przekazie.
Dokonawszy tej czynności, podał portfel swojemu siostrzeńcowi i opadł ciężko na poduszki, przymknął oczy, westchnął i wyciągnął się nieruchomy. Stało się to tak nagle, rysy do tego stopnia się wyprężyły, że Fabrycjusz czemprędzej przyłożył rękę do jego serca, z ohydną nadzieją, że nie poczuje już jego bicia. Omylił się jednakże. Zmordowanie wskutek sceny, jakąśmy opisali, doprowadziło poprostu omdlenie. Trwało ono bardzo krótko. Pan Delariviére otworzył niebawem oczy, a ujrzawszy siostrzeńca, pochylonego nad sobą, wytłomaczył to sobie, zupełnie inaczej, uśmiechnął się i obie ręce łotra przycisnął do swoich piersi.
Fabrycjusz, nędznik przewrotny, ze czci i wiary wyzuty, nie zarumienił się nawet przy tej tkliwej pieszczocie, jak niegdyś zdrajca Judasz przy całowaniu Chrystusa.
— Jeżeli podoba się Panu Bogu teraz mnie do siebie powołać, — szepnął słabym głosem pan Delariviére, — umrę już zupełnie spokojny. Przysiągłeś, że czuwać będziesz nad Edmą i Joanną, że będziesz ich opiekunem.
— I dotrzymałbym święcie tej przysięgi, drogi wuju, — odezwał się Leclére, — ale dzięki niebu nie będzie to wcale potrzebnem. Wuj będziesz żył jeszcze długie lata dla szczęścia tych, którzy go kochają.
— Poczciwy z ciebie chłopiec i niech cię Bóg błogosławi! — odezwał się starzec, a uniesiony uczuciem wdzięczności, chwycił obie ręce Fabrycjusza i do ust przycisnął.
Tego zanadto było.
Leclére poczuł dreszcz, ale że zawsze potrafił zapanować nad sobą, pochylił się nad wujem i pocałował go w oba policzki.
— Jestem strasznie zmordowany, — powiedział po chwili bankier, — zdaje mi się, że będę spał trochę. Pozwól mi spocząć, mój drogi.
— Czy nic wujowi nie potrzeba?
— Starzec skinął głową potwierdzająco.
— No to pójdę sobie na pokład — oświadczył Fabrycjusz — ale powrócę wkrótce.
Schował książeczkę z czekami do walizki, zamknął ją starannie, schował klucz do kieszeni i wyszedł z kajuty, mówiąc sobie po cichu:
— Albo się bardzo mylę, albo też spadek po wuju niebawem zostanie otwarty.
Scena, jaką opisaliśmy powyżej, chwilowa owa mianowicie energja pana Delariviére, osłabiła go do najwyższego stopnia. Doktor Bardy przybył wieczorem, skonstatował bardzo znaczne pogorszenie w stanie chorego. Nie tracił jednak jeszcze nadziei. Jako też na drugi dzień rano gorączka się zmniejszyła, zapalenie wcale nie nastąpiło.
Doktor Bardy na serjo myślał już o uzdrowieniu pana Delariviére.
Fabrycjusz, dowiedziawszy się o tem, zadrżał cały, ale zanadto był dobrym komedjantem, ażeby nie umiał ukryć tego, co się w jego duszy działo.
Nadszedł wieczór. Pan Delariviére przepędził dzień stosunkowo spokojnie. Oddech coraz się stawał naturalniejszym, ból w lewym boku nie powiększał się wcale. Fabrycjusz był w jakiemś dziwnem usposobieniu. Od wczorajszego dnia ze sto razy powtórzył już sobie:
— Wuj jest stracony!...
Śmierć pana Delariviére miała mu dać w posiadanie kolosalną fortunę, którą już całą prawie posiadał w swoich rękach, a tu nagle doktor zniszczył najpiękniejsze jego marzenia, mówiąc:
— Bankier będzie żył... ja go ocalę!
Pan Bardy zdawał się być pewnym siebie, co obiecał, spełni zapewne.
— A więc, — myślał Fabrycjusz, — trzeba będzie skazać się znowu na uniżoność i posłuszeństwo, trzeba będzie jeszcze lepiej dopasować do twarzy maskę, która mnie dusi! Muszę się zadowolić ogryzaniem kości wtedy, kiedy cały majątek wuja zaledwie by starczył na zaspokojenie mojego apetytu.
To, co Fabrycjusz nazywał kością do ogryzania, stanowiło okrągłe cztery miljony, przeznaczone mu przez pana Delariviére z prawdziwie ojcowską wspaniałomyślnością.
Nędzny sprzymierzeniec Frantza Rittnera i Renégo Jancelyn myślał o tych ponurych rzeczach, przechadzając się po pomoście Albatrosa, gdy nagle wyrwany został z zadumy sprzeczką dosyć żywą. Zbliżył się prawie bezwiednie do pięciu czy sześciu rozmawiających i dostrzegł pomiędzy nimi kapitana Kerjala.
Tam wszystkich oczy wpatrzone były w horyzont.
— Patrzcie panowie, — mówił kapitan, podając jednemu z towarzyszów lunetę marynarską, którą trzymał w ręku — patrzcie i przekonajcie się sami, że się nie mylę.
— O co idzie? — zapytał się Fabrycjusz.
— Co dostrzegacie tam trochę na lewo od kłębów dymu, rozchodzących się ze statku, z którym minęliśmy się przed chwilą?
— Zdaje mi się, że spostrzegam jakiś niewyraźny punkcik czarny, — odpowiedział patrzący przez lunetę:
— A co ja mówiłem, wykrzyknął z triumfem kapitan, — taki jak ja wilk morski, nie potrzebuje lunety... Taki wszystkiego gołem okiem się dopatrzy.
— Czy ten punkcik czarny byłby tak niebezpiecznym? — odezwał się Fabrycjusz.
— Bardzo się obawiam o to...
— Zapowiada może burzę?
— Jeżeli nie burzę, to przynajmniej grad, straszliwy grad, który za dwie, a najdalej trzy godziny spadnie na Albatrosa.
Niedługo czekać przyszło na pierwsze oznaki sprawdzające przewidywania kapitana.
Powietrze się ochłodziło. Morze, gładkie dotąd, zaczynało burzyć się pod tajemniczym jakimś naporem. Czarny punkt, o który tak się sprzeczano, zwiększał się coraz bardziej.
Wiatr, który od rana dął z północy, przerzucił się nagle na północnywschód i skręcał w stronę południowo-zachodnią, pędząc ów czarny punkt w stronę Albatrosa. Ptactwo morskie latało tuż nad wodą z piskliwym wrzaskiem.
Fabrycjusz zeszedł z pomostu, żeby udać się do sali jadalnej. Na schodach spotkał doktora Bardy.
— Szukałem pana, panie Leclére, odezwał się zacny lekarz do niego.
— Czy ma mi pan co powiedzieć?
— Naprzód dam panu lekarstwo, które wuj pański zażywać będzie tej nocy.
Doktor trzymał w ręku flaszeczkę kryształową i tę podał Fabrycjuszowi.
— W jakich dozach i w jakich terminach, zapytał, mam podać tę miksturę wujowi.
— Powiem panu po odwiedzeniu chorego. Chodźmy do niego razem.
— Służę ci, doktorze.
Weszli do kajuty eksbankiera. Pan Delariviére przespał się troszeczkę. Na twarzy nie miał już takich jak poprzednio wypieków. Doktor zbadał puls i przekonał się, że gorączka stale opada. Doktor zwrócił się do Fabrycjusza i rzekł:
— Punkt o ósmej podasz wujowi łyżeczkę lekarstwa, jakie wręczyłem panu; drugą łyżeczkę dasz mu pan o ósmej i pół — trzecią i ostatnią o dziewiątej.
— Wykonam punktualnie polecenie.
— Teraz, kochany pacjencie — dodał Bardy, ściskając rękę bankiera — nie pozostaje mi nic, jak tylko życzyć ci dobrej nocy i zapewnić, że jutro rano będziesz na dobre już rekonwalescentem. Panie Leclére, chodźmy na obiad.
Fabrycjusz pozostawił na stolę miksturę i poszedł za doktorem. Ten ostatni wziął go pod rękę, zaprowadził do sali jadalnej, zupełnie jeszcze pustej i posadziwszy naprzeciw siebie, odezwał się głosem przyciszonym:
— Mam z panem pomówić o rzeczach bardzo ważnych.
— Słucham cię, panie doktorze — odparł łotr z miną odpowiednią.
— Muszę dać panu szczegółowe objaśnienia, co do lekarstwa, jakie przepisałem wujowi pańskiemu, bo jest to środek nie będący wcale w użyciu u moich europejskich kolegów. Jest to lek, przyrządzony przezemnie, nadzwyczaj silny, ale jednocześnie zadziwiająco pomocny. W czasie mojej długiej praktyki przekonałem się setki razy o jego skuteczności cudownej. Dziewięćdziesiąt dziewięć razy na sto uśmierza w zupełności zapalenia płuc.. Do tej pory zapobiegałem tylko rozwijaniu się choroby, teraz spróbuję usunąć ją zupełnie.
— Ah! — wykrzyknął Fabrycjusz — niechby Pan Bóg panu dopomógł!
— Wierzmy, że nam dopomoże, ale uważaj pan dobrze co panu powiem, bo tej nocy życie pańskiego wuja będzie całkiem w twoim ręku. Zaraz po zażyciu pierwszej łyżeczki lekarstwa pan Delariviére dozna zawrotu głowy z silną gorączką i majaczeniem. Nie przestraszaj się pan temi objawami, a gdyby się opierał przypadkiem przyjęcia drugiej lub trzeciej dozy, zawezwij mnie pan, a ja ci dopomogę... Oto co jeszcze mam panu zalecić ważnego. Pod wpływem lekarstwa będzie miał pragnienie wielkie; pan Delariviére będzie się domagał o napój... będzie pana o niego prosił... błagał... zaklinał... będzie może zarzucał panu nawet, że pragniesz jego śmierci... Pozostań pan niewzruszonym... Jedna kropla wody, słyszysz pan, jedna kropla... nietylko zniweczyłaby działanie lekarstwa, ale zdolną byłaby sprowadzić najcięższy kryzys.
— Kryzys? — powtórzył siostrzeniec bankiera.
— Tak jest... maligna przeszłaby w rodzaj szaleństwa, wyczerpałaby zupełnie siły żywotne chorego i naturalnie sprowadziłaby śmierć...
— Bądź spokojny, panie konsyljarzu, przepis pański zostanie najskrupulatniej wykonany!
— Wierzę zupełnie.
Przybycie kapitana Kerjala przerwało dalszą rozmowę...
— No doktorze — odezwał się, wchodząc — będziemy mieli burzę...
— Czy serjo mówisz, kapitanie? — zapytał doktor.
— Bardzo serjo; zanim zacznie grad padać, chodźmy do stołu — odrzekł kapitan. — Moi ludzie wszyscy są na swoich stanowiskach, wszystko w pogotowiu i odważnie stawimy czoło niebezpieczeństwu.
— Za chwilę powrócę do panów — odezwał się Fabrycjusz, wstając od stołu.
Pobiegł do swojej kajuty, wyjął z walizki maleńki kryształowy flakonik, napełnił go czystą wodą, wsunął do kieszeni i powrócił do sali jadalnej, gdzie zajął miejsce między doktorem i kapitanem.
Obiad zjedli prędko w milczeniu. Po pół godzinie pasażerowie bardzo zaniepokojeni powychodzili na pomost. Zaczynała się zapowiedziana zawierucha. Błyskawice zaczęły przerzynać niebo czarne jak atrament. Wielkie bałwany uderzały o Albatrosa, aż trzeszczały silne jego boki. Sznury naprężone siłą wiatru wydawały jakieś dźwięki złowrogie, ale statek nie zwalniał biegu, ster trzymał się dobrze.
Doktor z Fabrycjuszem weszli do kajuty pana Delariviére. Eksbankier zapytał ich bardzo zaniepokojony:
— Co to się dzieje? Czy nie burzę czasem mamy?
— Zawierucha tylko, kochany wuju — odrzekł Fabrycjusz. — Wiatr silny i nic więcej...
— Ten hałas i to bujanie się okrętu źle na mnie oddziaływa — wyszeptał starzec. — Zaledwie oddychać mogę...
Doktor spojrzał na zegarek. Była godzina ósma.
— Kochany panie — rzekł — zapobieżemy zaraz złemu... Dajno pan łyżeczkę — dodał, zwracając się do Fabrycjusza.
Leclére spełnił natychmiast żądanie.
Pan Delariviére wypił chciwie lek podany, potem wstrząsnął się cały i zwiesił głowę na poduszki. Upłynęło pięć minut, poczem chory podniósł się żywo z twarzą rozczerwienioną i oczami błędnemi. Wyciągnął ręce, zaczął coś chwytać w powietrzu i z ogromnem przerażeniem powtarzał:
— Okręt kręci się jak listek wiatrem popychany... Lecimy do dna! Uciekajmy, płyńmy, albo zginiemy!
Doktor pochylił się ku Fabrycjuszowi i szepnął mu do ucha te słowa:
— Oto już jest zawrót głowy i zaczyna się maligna.
— Czuwać będę nad wujem z synowskiem poświęceniem — odpowiedział Fabrycjusz.
— Będziesz pan czuwał, ale nie sam — odrzekł doktor.
— Więc i pan konsyljarz zamyśla przepędzić noc w tej kajucie? — zapytał łotr, przerażony słowami doktora.
— Taki mam właśnie zamiar. Obawiam się, aby maligna, zwiększona wpływem powietrza, nie przybrała zastraszających rozmiarów... W takim razie daj Bóg, abyśmy we dwóch dali sobie radę z naszym chorym...
Fabrycjusz zmarszczył brwi, spuścił głowę, ażeby ukryć swoją bladość, i w duszy pomyślał sobie:
— Co za fatalna przeszkoda! Jak tu się pozbyć jego obecności?
Doktor stał nieruchomy o kilka kroków dalej i śledził uważnie najmniejsze poruszenie chorego.
Burza zbliżała się tymczasem z piekielną szybkością. Wiatr dął straszliwie. Ogromne bałwany odbijały się nieustannie o Albatrosa, który podskakiwał przy każdem uderzeniu, niby koń party ostrogami. Grzmoty rozlegały się nieustannie.
Pan Delariviére usnął na chwilę.
Po upływie pół godziny wywołano go z tej senności, aby podać drugą łyżeczkę lekarstwa.
Eksbankier wypił ją chciwie i szepnął po chwili:
— Pić mi się chce.
Doktor z Fabrycjuszem udali, że nie usłyszeli. Kołysanie okrętu nie ustawało.
— Pić mi się chce... Umieram z pragnienia — zawołał pan Delariviére.
Fabrycjusz z doktorem nie odezwali się wcale.
— Ach! — jęknął eksbankier — pragnienie mnie pożera i zabija... Zlitujcie się nademną!... Nie skazujcie mnie na takie męczarnie...
Twarz pana Delariviére zmieniła się nagle. Policzki zapadły, oczy krwią zaszły, usta poruszały się konwulsyjnie dla zaczerpnięcia powietrza, którego w piersiach brakowało. Podano trzecią łyżeczkę lekarstwa. Chłód napoju sprawił mu rozkosz widoczną.
— Jeszcze! — zawołał z chciwością — jeszcze!
Doktor potrząsnął głową przecząco i odpowiedział:
— Teraz nie pozostaje nam nic, jak tylko czekać.
Burza szalała w całej mocy. Bałwany coraz się wzmagały i biły z taką siłą w okręt, że go zupełnie na bok przechylały. Śruba obracała się jeszcze, ale nie można już było sterować. Położenie stawało się wielce niebezpieczne.
Nagle bladawe światło przeciągłej błyskawicy oświetliło głębokość nieba i przepaść morską i rozległ się ogłuszający huk pioruna. Uderzył on w jeden z masztów i rzucił go na pomost. Jednocześnie z hukiem pioruna rozległ się krzyk bolesny i tak rozdzierający, że zagłuszył wzburzone żywioły. Padający odłam masztu przewrócił jednego z majtków i złamał mu obie nogi.
— Drąg na prawy bok! — zakomenderował kapitan Kerjal, który spostrzegł zmianę wiatru i przewidywał możebność ucieczki przed burzą. — Do pieca, do pieca, puścić całą parę!
Okręt poddał się skombinowanej czynności, steru i śruby i na nowo zaczął przerzynać bałwany.
— Oczyścić pomost! — krzyczał stary wilk morski.
Majtkowie zaraz zabrali się do roboty.
— Kapitanie! — zawołał jeden z nich — tu leży człowiek zraniony.
— Zanieść go na dół i przywołać doktora. Jest w kajucie mojego pomocnika. Spieszcie się.
Jeden z majtków zleciał piorunem ze schodów i nie zastukawszy nawet, otworzył drzwi kajuty.
— Czego chcesz? — zapytał zdziwiony doktor.
— Z rozkazu kapitana, doktorze; jeden z ludzi został ranny — odrzekł majtek.
— Zaraz tam idę.
I doktor wyszedł spiesznie, nie zamknąwszy drzwi za sobą.
— Nakoniec! — mruknął Fabrycjusz, którego twarz przybrała wyraz ohydnej radości. — Nakoniec opuścił mnie przecie. Nakoniec mogę działać.
Pan Delariviére był teraz w napadzie okropnej maligny Zdawało mu się, że stacza się w przepaść; wydawał więc dzikie krzyki i z całej siły chwytał się kołdry.
Fabrycjusz wyciągnął z kieszeni flaszeczkę, którą przedtem napełnił wodą, zbliżył się do łóżka, nachylił się nad starcem i po cichu, ale wyraźnie zapytał:
— Czy jeszcze chce się pić wujowi?
Słowa te uderzyły pana Delariviére i wstrząsnęły nim, jak dotknięcie iskry elektrycznej. Oprzytomniał na chwilę.
— Tak — szeptał — ciągle, ciągle pragnienie strasznie mnie pali... zabija mnie...
— No, to niech się wuj napije — powiedział Fabrycjusz, przykładając flaszeczkę do ust starcowi.
Chciwie, jednym łykiem pan Delariviére wypił wszystką wodę. Zażycie kwasu siarczanego nie mogłoby straszniejszego sprowadzić skutku. Maligna zmieniła się natychmiast w napad gwałtownej warjacji. Chory zerwał się z łóżka i jak dzikie zwierzę po klatce, zaczął się kręcić po kajucie, wydawał przeraźliwe okrzyki, tłukł wszystko, co napotkał pod ręką, nakoniec, spostrzegłszy otwarte drzwi, wyleciał w samej bieliźnie na schody, prowadzące na pomost.
Fabrycjusz pobiegł za nim, ale ciemność była tak głęboką, że stracił go zupełnie z oczu.
Pomimo przerzucenia się wiatru, z czego tak umiejętnie skorzystał kapitan, zawierucha nie zmniejszyła się, przeciwnie, wzmogła się jeszcze. Odgłosy nieustannych, przeciągłych grzmotów, ryk rozhukanych bałwanów morskich, szarpanie lin, zgrzyt łańcuchów, świst i wycie wiatrów tworzyły jakąś iście piekielną harmonję. Bałwany zalewały co chwila cały pokład. Deszcz lał, jak gdyby naraz otworzyły się wszystkie upusty niebieskie. W tej zupełnej ciemności, pod tymi bałwanami z piany i wody, Leclére szedł na chybił trafił, chwiejąc się co krok, padając, podnosząc się i znowu zaraz padając, czując dobrze, że życie jego było narażone, że za jakąbądź cenę potrzeba mu odnaleźć starca i z burzy uczynić wspólniczkę swoich nikczemnych zamiarów. Błyskawica oświetliła przed nim w tej chwili cały okręt i ujrzał w dali, na samym przodzie, białą jakąś postać, podobną do widma.
— To on! — pomyślał nędznik.
I czołgając się po podłodze, tuż przy poręczy, aby uniknąć uderzenia bałwanów, kierował się ku przodowi Albatrosa.
Fabrycjusz się nie mylił. Biała postać, którą ujrzał przy świetle błyskawicy, była rzeczywiście jego wujem.
Sprzymierzeniec Frantza Rittnera i Renégo Jancelyn dostał się na przód okrętu i powstawszy na nogi, znalazł się tuż obok Delariviéra. 3
Eksbankier, w napadzie coraz większej maligny, przedstawiał widok przerażający. Strumienie deszczu i piana morska przylepiły koszulę do suchego, żylastego jego ciała; krótkie gęste włosy, zdawały się, jakby napełnione fosforem. Nieszczęśliwy gestykulował i krzyczał coś głośno, a jego frazesy bez związku mięszały się z głuchem łoskotem i dzikiem wyciem rozhukanego morza. Wysoka jego postać wydawała się wyższą jeszcze pośród ogólnej ciemności. Cudem jakimś nie stracił dotąd równowagi i nie został porwany przez bałwany, nieustannie odbijające się od niego.
— Łatwo mógłbym być wytłomaczony — pomyślał Fabrycjusz, rzucając wkoło siebie szybkie spojrzenia.
Niepodobna było nic rozróżnić na odległość trzech kroków, a zresztą całą uwagę majtków zajmowała nieustanna ich praca.
Leclére pewny, że zbrodnia nie będzie miała świadków, pochwycił starca wpół i chciał go przechylić. Już to miał uczynić, gdy nagle instynkt zachowawczy przezwyciężył malignę. Pan Delariviére zaczął się bronić, krzycząc z przerażenia i złości. Jego kościste palce, których siłę powiększyła maligna, pochwyciły przeciwnika za gardło i ścisnęły go jak kleszczami.
— Nie wyrwę się — pomyślał Fabrycjusz — i będę zgubiony.
Postanowił walczyć do ostatka z nieuniknioną śmiercią. Ręce miał wolne... Wsunął jedną do kieszeni spodni i wydobył mały nożyk kataloński, który zawsze miał przy sobie. Otworzył go i dyszący, chrapiący, miał jeszcze tyle siły, że zagłębił ostrze w odkrytą pierś wuja. Zesztywniałe śmiertelnie palce natychmiast się otworzyły.
Fabrycjusz odetchnął, a bankier runął na wznak na płaski brzeg okrętu. Czynność mordercy stała się bardzo łatwą, uniósł swoją ofiarę i zesunął w otchłań, gdzie także i nóż swój rzucił.
Zbrodnia została dokonaną, deszcz bijący strumieniami, zmył przelaną krew z pokładu. Nigdy morderstwo nie było bezkarniejszem. Nie znajdzie się przecież trupa na pełnem morzu, zresztą maligna starca zmieniła to, co się stało na prosty przypadek.
Skoro wszystko było ukończone, morderca przez dwie lub trzy minuty stał nieruchomy, nieżywy prawie. Najohydniejszy zbrodniarz po silnem naprężeniu nerwów doznaje osłabienia.
Fabrycjusz nie żałował tego, co zrobił, ale przeląkł się prawie swojego dzieła. Trwało to bardzo krótko. Nędznik wzruszył ramionami, odpędził od siebie czarne myśli i zastanawiał się nad tem tylko, jakie ma przedsięwziąć środki ostrożności przeciwko podejrzeniom doktora, jeżeliby cośkolwiek podobnego mogło nastąpić.
Powrócił do kajuty, czołgając się zawsze pomiędzy linami i zaraz wybiegł spowrotem na schody i z całych sił zaczął krzyczeć:
— Na pomoc!... na pomoc!... doktorze, gdzie jesteś? Na Boga, co tchu przybywaj!...
Przygnieciony masztem majtek wydawał ostatnie tchnienia. Nauka nie mogła mu już nic pomódz, nie mogła nawet cierpień biedaka uśmierzyć. Doktor opuścił salę sypialną, bo starania jego były bezużyteczne i pospieszył do Fabrycjusza z zapytaniem:
— Co znaczą te krzyki? Co się tu stało? Czyby panu Delariviére gorzej być miało?
— Doktorze — odrzekł łotr głosem złamanym — obawiam się strasznego nieszczęścia. Wuj w gwałtownej malignie wyskoczył z łóżka i pomimo wszelkich usiłowań moich, ażeby go powstrzymać, uciekł z kajuty, obaliwszy mnie na ziemię.
— O, do wszystkich djabłów — zaklął doktor — i gdzie się teraz znajduje?
— Na pomoście!
— Na pomoście, w taką ulewę... bez ubrania... to może zabić go jak pchnięcie nożem!... A jak go tu odszukać w tej ciemności piekielnej?.. Chodź pan, poprosimy kapitana o pomoc z kilku ludzi... Co za nieszczęście... do stu fur beczek... co za nieszczęście!...
Doktor wybiegł szukać kapitana, gdy właśnie rozległy się gwałtowne krzyki, najstraszniejsze ze wszystkich, jakie się mogą rozlegać na okręcie na pełnem morzu i w dodatku podczas burzy.
— Do pomp!
Piorun, uderzywszy w jeden z masztów, spowodował na dnie okrętu pożar, nie spostrzeżony narazie, a który teraz zamanifestował się kłębami dymu i wylatujących iskier.
W tej samej chwili słup ognia oświetlił złowrogiem światłem cały okręt i przepaść morską, gotową go pochłonąć.
Doktor Bardy spojrzał dokoła i zobaczył majtków, do pomp biegnących. Potrząsnął głową i powiedział:
— Biedny pan Delariviére, odbył już ostatnią swą podróż!
W kwadrans później pompy, energicznie użyte, opanowały pożar, a burza jednocześnie zaczęła się uspokajać. Można było przypuszczać, że Albatros uniknął niebezpieczeństwa.
Kapitan Kerjal, uwiadomiony o tem co zaszło przez doktora, kazał przetrząsnąć cały okręt literalnie. Wiemy, że bankier nie mógł być odnalezionym.
Bałwan morski musiał go zapewne zrzucić z pokładu, albo sam nawet skoczył w morze w przystępie szaleństwa...
Fabrycjusz, który wydawał się głęboko zrozpaczonym, wyrugował z umysłu wszelką obawę i najswobodniej panował nad sobą. Udał się natychmiast do kajuty, którą pan Delariviére zajmował, wziął walizkę, zawierającą dowody wartościowe, popodpisywane przez bankiera, przetrząsnął jego ubranie, zebrał wszystkie papiery bez wyjątku i zamknął się pod pretekstem wielkiej boleści.
Cały prawie majątek wuja znajdował się w jego rękach. Przejrzał jeden za drugim papiery, pomiędzy którymi znajdował się i testament, jaki znał dobrze. Potem zamknął walizkę.
Noc przeszła względnie spokojnie. Wiatr prawie ustał. Bałwany opadały.
Skoro dzień nastał, wszystko było już doprowadzone do porządku. Nowy maszt stał w miejsce tego, który piorun roztrzaskał i w popiół zamienił i niepodobna prawie było uwierzyć, że Albatros przeszedł przed paru zaledwie godzinami taką prawdziwie ciężką próbę. Akt zejścia pana Delariviére wpisany został do regestrów aktowych okrętowych, i Fabrycjusz otrzymał jego kopję.
Odgrywał on po mistrzowsku komedję wielkiej boleści, oczy miał zaczerwienione, a twarz zmienioną, to też zyskał współczucie ogólne i wielką sympatję.
W siedm dni później Albatros wpłynął do portu Hawru. Fabrycjusz pożegnał się z kapitanem Kerjal i doktorem Bardy, podziękował im serdecznie za życzliwość i współczucie, jakiego doznał w swojem nieszczęściu. Kapitan wskazał mu drogę, jaką ma się udać, aby otrzymać poświadczenie aktu zejścia, i sam mu w tem dopomóc przyobiecał.
Fabrycjusz stanął w Hotelu „Frasceti”. Zaraz zajął się przygotowaniem żałoby; przedewszystkiem kapelusz kazał okryć krepą. Zjadł obiad w restauracji miejscowej, wieczorem spędził parę godzin w Casino, gdzie spotkał się z kilku znajomymi młodymi ludźmi, a powróciwszy do numeru, położył się do łóżka i przespał do rana snem, jaki miewają tylko ludzie spokojni na sumieniu. Po śniadaniu o dwunastej minut piętnaście wsiadł do pociągu paryskiego, który miał go wysadzić na stacji św. Łazarza o czwartej minut czterdzieści wieczorem.
Zakończyliśmy pierwszą cześć niniejszej książki w chwili, gdy Grzegorz Vernier przybył w towarzystwie Pauli Baltus do domu zdrowia w Auteuil.
Magdalena, stara, wierna służąca Grzegorza, jechała za nimi, czuwając nad wozem, wypakowanym rzeczami.
Młody doktor przed opuszczeniem Melun porozumiał się z jednym ze swych kolegów i oddał mu swoją klientelę.
Frantza Rittnera uderzyła nadzwyczajna piękność Pauli Baltus i przyjął nowo przybyłych ze zwykłą sobie galanterją i oddał się im na rozkazy.
— Wiele pan masz w tej chwili chorych? — zapytał Grzegorz.
— Czterdzieści ośm osób. Od wczoraj przybyła nam nowa pensjonarka, kobieta młoda, dotknięta obłąkaniem wskutek pożaru, w którym o mało nie zginęła.
— Do jakiej kategorji warjatek należy ta kobieta?
— Do furjatek... Napady jej są przerażające... Zdaje mi się, że jest dotkniętą śmiertelnie.
Rittner wskazał grubą księgę leżącą na stole i rzekł:
— W tej książce znajdziesz pan nazwiska wszystkich chorych, datę ich wejścia do zakładu a w oddzielnej rubryce sumy, umówione za kurację i utrzymanie. Może pan przejrzy książkę i zażąda jakich objaśnień.
— Nie w tej chwili — odpowiedział Grzegorz. — Jutro się tem zajmiemy, jeżeli pan pozwoli.
Rittner uśmiechnął się znacząco:
— Ale... bo jutro może będzie niepodobna...
— Dlaczego?
— Bo jutro nie będzie mnie już w Auteuil, ani nawet w Paryżu...
— Jakto! — wykrzyknął Grzegorz zdziwiony trochę — tak pan zaraz odjeżdżasz?
— Dzisiaj jeszcze wieczorem... Żałuję bardzo, niech mi pan wierzy, że nie mogę przynajmniej z kilka dni przepędzić razem z panem, ażeby go ze wszystkiem zapoznać, ale jak mówiłem, interesa familijne, bardzo ważne, które mnie zmusiły do sprzedaży zakładu, wzywają mnie do Alzacji... Dziś rano znowu otrzymałem depeszę, w której wzywają mnie o przyspieszenie przyjazdu.
— Rozumiem ważne przyczyny — odrzekł Grzegorz — ale z tem wszystkiem nagły wyjazd pański nabawi mnie sporo kłopotów.. Czy przynajmniej jest kto w zakładzie zdolny mi dać potrzebne objaśnienia?
— A jakże, proszę pana. Pozostawiam panu prawą rękę moją... drugiego siebie.
— Któż to taki?
— Mój pomocnik, doktor Schultz, młody uczony, pracownik niezrównany. Od czterech lat jest moim pomocnikiem i zastępcą. Zupełnie polegałem na nim i obowiązany mu jestem uznanie i szczerą wdzięczność. Szczerze polecam go. Pozostanie chętnie, jeżeli pan przyjmie jego usługi.
— Z pewnością, że przyjmę. Nie można nie korzystać z pomocy człowieka, którego pan przedstawiasz tak wyjątkowo pochlebnie.
— Naprawdę, że to człowiek wyjątkowy, zda on panu dokładne sprawozdanie o każdej chorej, tak jak ja bym sam to uczynił. Może mu pan w zupełności zaufać.
— I owszem, skoro pan powiadasz, że na to zasługuje:
— Zaraz go panu przedstawię i zaraz raczy pan odebrać od niego trzy tysiące franków, przyjęte za pensjonarkę, wczoraj przywiezioną do zakładu. Ale oto godzina wizyt! Nie dajmy czekać naszym chorym. Czy pani będzie nam towarzyszyć?
— Jeżeli pan pozwoli — odpowiedziała Paula Baltus.
— Służę pani, ale niech się pani uzbroi w odwagę, bo będzie pani zapewne świadkiem scen niemiłych.
— Niech pan będzie spokojny — odrzekła Paula Baltus.
Opuścili salon i przez park udali się do zabudowań dla warjatek. Doktor pomocnik oczekiwał na czele infirmerek wszystkich oddziałów i trzymał w ręku książeczki z uwagami. Skłonił się z uszanowaniem przed panną Baltus i Grzegorzem.
— Zapewne doktor Schultz? — powiedział ten ostatni.
— Którego mam przyjemność przedstawić panu — wtrącił Rittner.
Grzegorz podał rękę młodemu lekarzowi i powiedział:
— Bardzo się cieszę ze znajomości z panem, kochany kolego. Pan Rittner tak mi zarekomendował pana, że już mam dla ciebie szacunek. Może pan zechce pozostać nadal w zakładzie i pracować ze mną, tak, jak pracowałeś z doktorem Rittnerem. Szczęśliwy byłbym, gdybyśmy byli razem, a pewny jestem, że bylibyśmy wzajemnie zupełnie zadowoleni z siebie.
— Może pan liczyć na mnie — odpowiedział młody pomocnik Frantza — zapewniam, że będę się szczerze starał o usprawiedliwienie łaskawości pańskiej, za którą bardzo mu jestem wdzięcznym.
Uścisnęli się za ręce i Grzegorz rzekł, zwracając się do infirmerek:
— Ktokolwiek spełniać będzie sumiennie swoje obowiązki znajdzie we mnie najszczerszego przyjaciela. Teraz rozpocznijmy wizyty.
Trzej doktorzy i panna Baltus weszli do zabudowania warjatek, poprzedzeni przez dyżurną infirmerkę, która kolejno otwierała drzwi pokoików. Zwiedzili wszystkie cele, znajdujące się na parterze, bez żadnego charakterystycznego wypadku. Weszli na pierwsze piętro. Rittner zatrzymał się przed drzwiami, na których przybity był № 4.
— Tutaj właśnie — powiedział — znajduje się młoda kobieta, którą przywieziono zaprzeszłej nocy po pożarze.
— To ta ma gwałtowne ataki? — zapytał Grzegorz.
— Ta właśnie.
Infirmerka otworzyła drzwi. Weszli do celi.
Obita była materacami i nie miała żadnego sprzętu. Dwa materace i kilka kołder leżały w kącie na grubej macie, zastępującej miejsce dywanu.
Matylda Jancelyn była bardzo spokojna, wielkie jej rozpuszczone blond włosy spadały na ramiona, niby płaszcz złoty. Stała przy oknie i rachowała na palcach.
— Dziewięć... dziesięć... jedenaście... dwanaście... trzynaście... czternaście... — liczyła.
Paula Baltus pozostała w progu. Rittner zbliżył się do Matyldy i dotknął lekko jej ramienia.
— Cicho! — powiedziała młoda kobieta.
I znowu zaczęła powoli monotonnie:
— Piętnaście... szesnaście... siedemnaście... ośmaście...
dziewiętnaście...
Rittner znowu ją ujął za rękę.
Matylda się odwróciła i spojrzała dookoła.
Panna Baltus, niema, nieruchoma, czuła się bardzo wzruszoną widokiem tej nieszczęśliwej, tak jeszcze pięknej pomimo bladości i znaków od paznokci na twarzy.
Oczy Matyldy zwróciły się w stronę Pauli. Zdawała się być pociągniętą ku młodej dziewczynie i z szyją naprzód pochyloną, pożerała ją spojrzeniem, postąpiła nawet ku niej kilka kroków.
Ta dziwna scena, ten niewytłómaczony pociąg zaintrygowały i zaciekawiły bardzo doktorów.
Rittner i Grzegorz pozwolili Matyldzie zbliżyć się do Pauli; gotowi byli pomódz jej w razie potrzeby. Spojrzenie siostry Renégo przybierało dziwny wyraz. Marszczyła czoło skutkiem wysiłku myśli pomięszanych. Bezwątpienia musiała się w tej chwili odbywać wielka praca w tym biednym zaciemnionym umyśle. Wydała niewytłómaczony jakiś okrzyk i znowu zaczęła liczyć na palcach, szepcąc:
— Siedemnaście.. osiemnaście... dziewiętnaście... dwadzieścia... Dwadzieścia tysięcy franków... Miej się na baczności Paulo... Miej się na baczności!... Ty znasz ich tajemnicę... oni cię zabiją... Dla dwudziestu to tysięcy franków Fryderyk Baltus został zamordowanym... Zabili go dla dwudziestu tysięcy franków!...
Posłyszawszy tak niespodziewanie i w takich okolicznościach nazwisko brata, Paula od stóp do głów zadrżała, pobladła śmiertelnie i pomięszana spojrzała na Grzegorza.
Młody człowiek niemniej był pomięszany i zdziwiony od swojej towarzyszki.
Rittner, któryf poraz pierwszy obecnym był przy ataku Matyldy, zmienił się także na twarzy, poczuł dreszcze po ciele i nie mógł powstrzymać gestu zdziwienia i przerażenia.
Grzegorz i Paula chcieli go właśnie o coś zapytać, ale nie mieli na to czasu.
Matylda, dotąd spokojna w swojem pomięszaniu, nagle wpadła w furję gwałtowną. Zaczęła wydawać ponure okrzyki, podobne do ryku dzikiej bestji. Poszarpała w kawałki na sobie ubranie, podrapała się paznokciami, krew spływała po atłasowem jej ciele, a napad zamiast się zmniejszyć, stawał się coraz gwałtowniejszym. Nieszczęśliwa załamywała ręce, tarzała się po podłodze, jak ptak postrzelony śmiertelnie, to znów podskakiwała jak na sprężynach i z impetem rzucała się ku ścianie, uderzając o nią głową. Materace zapobiegały skutkom, które z pewnością byłyby śmiertelne. Mimo to słychać było ciche uderzanie się; nareszcie nieszczęśliwa wyczerpana i ogłuszona padła na posłanie prawie bez przytomności. Nerwowe dreszcze wstrząsały od czasu do czasu jej ciałem.
Napad już minął — odezwał się Rittner i dał znak pomocnikowi, aby infirmerki zajęły się warjatką.
Paula Baltus zbliżyła się do Grzegorza i szepnęła mu na ucho:
— To przestraszające i wstrętne! Ale dlaczego ta biedna istota wymówiła imię mojego brata i co znaczy ta liczba dwudziestu tysięcy franków, do których ciągle wracała?
Za całą odpowiedź Grzegorz przyłożył palce do ust, Miało to widocznie znaczyć:
— Milczenie. Nie mówić ani słowa!
Następnie Grzegorz zwrócił się do Rittnera i zapytał go z udaną obojętnością:
— Więc ta nieszczęśliwa przybyła tu onegdajszej nocy?
— Tak — odpowiedział Frantz.
— Mówiłeś mi pan, że straciła rozum wskutek pożaru;
— Tak — powtórzył Rittner.
— Jak ona się nazywa?
— Matylda Jancelyn.
— Kto ją pomieścił tutaj?
— Hrabia Paweł de Langenois, młody człowiek, elegancki i bogaty.
— Czy zna pan rodzinę tej kobiety? — pytał dalej Grzegorz.
— Nie — odrzekł Rittner bez najmniejszego zawahania,
— Więc nie masz pan żadnych bliższych szczegółów o tej nieszczęśliwej?.
— Żadnych a żadnych.
— Czy wice-hrabia de Langenois obiecał powrócić tu jeszcze?
— Tak, kolego.
— Kiedy?
— Dziś, albo jutro.
— Porozmawiam z nim zatem — pomyślał Grzegorz i zwracając się do doktora pomocnika, zapytał:
— Jakże się ma teraz panna Jancelyn?
— Nie cierpi już i nic nie czuje. Po konwulsjach przyszedł stan zupełnego odrętwienia.
— Spodziewam się, że nie grozi jej niebezpieczeństwo? — podchwyciła żywo Paula.
— Nie, proszę pani, niebezpieczeństwa niema wielkiego, ale wyleczenie zdaje mi się wątpliwem bardzo.
Paula, boleśnie wzruszona, zwiesiła głowę i opuścili celę, w której infirmerki tylko pozostały przy Matyldzie.
Wizyty trwały dalej.
Wchodzono z kolei do wszystkich cel, oznaczonych parzystemi numerami. Grzegorz wypytywał się, notował i formułował rozkazy jasne i trafnie motywowane.
Przeszli następnie do numerów nieparzystych. Cele № 1 i 3 były puste. Infirmerka otworzyła drzwi № 5.
Doktor Vernier i Paula przestąpili próg i znaleźli się w obecności pani Delariviére.
Joanna siedziała na łóżku z głową spuszczoną. Rozrzucone włosy opadały na twarz i zupełnie zasłaniały chorą. Na kolanach miała zwiędłe kwiaty, zerwane dnia wczorajszego w ogrodzie, wiła z nich girlandę i szeptała niewyraźnym głosem:
— Kiedy przyjdzie anioł światłości, przywiążę go do siebie tym łańcuchem kwiatowym. Nie będzie mógł już mnie opuścić.
Posłyszawszy wchodzących, Joanna podniosła głowę, wpatrzyła się w Paulę Baltus, wstała z łóżka i podeszła prosto ku niej.
Paula pod wrażeniem wstrętnej sceny, jakiej dopiero co była świadkiem, cofnęła się z pewną obawą.
— Niech się pani nie obawia — rzekł Rittner — obłęd tej pani jest spokojny, nie zrobi pani nic złego.
Uspokojona Paula pozwoliła się wziąć Joannie za rękę. Biedna kobieta patrzyła długo z dziecinną admiracją na tę białą zgrabną rękę, podniosła ją do ust i okryła pocałunkami.
— To ty aniele światłości — szepnęła następnie — powróciłaś nareszcie i już mnie nie opuścisz?
— Bierze panią za swoją córkę — rzekł Rittner.
Usłyszawszy głos Joanny, Grzegorz poruszył się żywo. Gęste włosy chorej zakrywały, jak powiedzieliśmy jej twarz, niby zasłoną. Doktor Vernier podszedł, odgarnął tę zasłonę drżącą ręką, wpatrzył się w rysy zmienione i wybladłe z cierpienia i krzyknął z radości i zdziwienia.
— Co takiego? — spytała panna Baltus, z łatwą do zrozumienia ciekawością.
— Ona! — odpowiedział młody człowiek.
— Ona! — powtórzyła Paula — kto taki?
— Czy pani nie odgadłaś? to Joanna Delariviére.
— Niepodobna! pan się mylisz.
— Nie, nie mylę się! Powiadam pani, że to Joanna! Joanna Delariviére!
Panna Baltus drżała, jak listek wiatrem kołysany.
Frantz Rittner niezmiernie zdziwiony i zaniepokojony tem co się stało, rzekł:
— Doktor Vernier ma rację, proszę pani, ta biedna kobieta nazywa się pani Delariviére.
— Przybyła z Melun, nieprawda? — zawołał Grzegorz.
— Rzeczywiście, kolego.
— Ah! — ciągnął młody człowiek z ożywieniem — Pewny jestem, żem ją poznał... Pomimo zmienionych rysów, pomimo bladości, nie mogłem się omylić... Ta łagodna twarzyczka, podobna do tej, którą tak kocham, dobrze się wryła w mojem sercu... To opatrzność sprowadziła nas tutaj!
— Nie mogę oddychać z radości — szepnęła Paula.
— Więc kolega zna tę panią? — zapytał doktor warjatek.
— Znam! — odrzekł Grzegorz. — I jeżeli nauka nie jest czczem słowem, to ja ją ocalę... uzdrowię!... Pani Delariviére nie może ani godziny dłużej pozostawać w tej celi... Trzeba jej przygotować bezzwłocznie apartament w jednym z pawilonów w parku.
— Ale — odezwała się nagle Paula — pan Rittner powiedział przed chwilą, że mnie wzięła za swoją córkę.
Grzegorzowi zdawało się, że mu serce bić przestało,
Prawda — zawołał. Doktorze, na Boga, powiedz nam, gdzie w tej chwili znajduje się panna Delariviére?
— Jest tutaj — odpowiedział Rittner.
— Tutaj? — powtórzyli zdziwieni Paula i Grzegorz.
— Tak... tutaj... Cóż pan widzisz w tem tak nadzwyczajnego?
Grzegorz nie mógł utrzymać się na nogach, tak straszna opanowała go obawa.
— Edma jest pensjonarką w tym domu — mówił przerażony. — Czy nie mogła przenieść ciosu, jaki w nią uderzył? Czy także obłąkana?
— Nie — odrzekł doktor, potrząsając głową — panna Delativiére nie jest wcale warjatką...
— Ani nie jest chorą?
— Chciałbym państwa pocieszyć, ale nie mogę... Panna Edma jest chorą, bardzo chorą.
— Niebezpiecznie?
— Obawiam się o to...
Grzegorz drżał na całem ciele, a łzy spływały mu po policzkach. Patrząc na zmienioną jego fizjognomję, można było myśleć, że w tem schronieniu obłąkanych, on sam obłąkał się także. Paula niemniej była wzruszoną. Młody człowiek ujął Rittnera pod rękę.
— Gdzie ona? — zapytał.
— W jednym z pawilonów w ogrodzie.
— Prowadź nas pan do niej w tej chwili.
— Ostrożnie kolego! To co zamierzasz uczynić jest bardzo nieroztropnem...
Dlaczego?
— Panna Delariviére jest tak osłabioną, że silne wstrząśnienie może ją zabić w ten moment.
Grzegorz pobladł jak chusta.
— Zabić! — powtórzył. — Ale co to za choroba.
— Podejrzywam chorobę serca.
— Nie, radość nie zabija! — rzekł stanowczo. — Nasza obecność będzie dla Edmy życiem, nie śmiercią. Chodźmy.
— Skoro pan sobie życzy...
— Chcę tego... biorę za wszystko odpowiedzialność...
— To chodźmy...
Rittner wyszedł z zabudowania warjatek. Paula i Grzegorz udali się za nim, jak również doktor pomocnik.
Weszli do pawilonu. Przy drzwiach mieszkania Edmy Grzegorz zmuszony był się zatrzymać. Krew uderzyła mu do głowy i doznał zawrotu. Zaćmiło mu się w oczach i zatoczył się jak pijany. Paula po bratersku ujęła go za ręce i powiedziała pocichutku:
— Odwagi! Pan Bóg opiekuje się nami.. Edma jest tutaj... i odnaleźliśmy Joannę...
Grzegorz odpowiedział podobnym uściskiem, a przycisnąwszy obie swoje ręce do rozpalonego czoła, żeby odpędzić gorączkę, otrząsnął się ze swojego przygnębienia i dał znak Rittnerowi, ażeby wszedł pierwszy.
Doktor warjatek otworzył drzwi od przedpokoju i zapukał lekko do celi.
Edma nie spała. Posłyszała jakiś szmer niewyraźny, oczekując wizyty Rittnera, uniosła się na poduszkach.
— Pan doktor — odezwała się głosem osłabionym, ale zawsze bardzo harmonijnym, który się rozległ w głębi serca Grzegorza. — Czy sam pan jesteś? — Zdawało mi się, że pan z kimś rozmawiał.
Doktor Rittner zamiast odpowiedzi usunął się za drzwi.
Paula i Grzegorz stali w progu...
Edma ich zobaczyła...
Z wielkiego, nagłego wzruszenia nie mogła ani krzyknąć, ani wymówić jednego słowa. Napróżno poruszała ustami. Żaden dźwięk z nich nie wychodził. Podała ręce Pauli i Grzegorzowi, a wielkie łzy spadły jej z powiek.
Paula objęła Edmę i okryła pocałunkami jej policzki. Grzegorz z czułością przycisnął usta do maleńkiej jej rączki.
Przez chwilę w pokoju słychać było szlochanie. Edma westchnęła, przymknęła oczy i zemdlona opadła na poduszki.
— Uprzedzałem pana! — odezwał się Rittner. — Widzisz pan, że wstrząśnienie było za silne.
— Ej, doktorze — odpowiedział młody lekarz — to zemdlenie nie sprawia mi żadnej obawy. Radość je spowodowała, a powtarzam panu, że radość nigdy nie może sprowadzić złych skutków.
Mówiąc to, Grzegorz wyjął z kieszeni flakonik z solami, przyłożył go do nosa młodej dziewczynie. Skutek był natychmiastowy. Powieki Edmy zaczęły się poruszać, jak skrzydełka motylka, nakoniec podniosła je zupełnie i znowu spojrzała na Grzegorza i Paulę. Oboje uśmiechnęli się do niej.
— Kochani moi — odezwała się zmienionym głosem — przed chwilą zobaczywszy was, myślałam, że już umieram. Jakże mi serce zabiło!... Biło tak silnie, że aż mnie bolało.
— A teraz? — zapytał Grzegorz, ukrywając swoją obawę.
— Już przeszło...
— Naprawdę?
— Naprawdę, zapewniam was! — Oh! ja wyzdrowieję bardzo prędko, teraz, kiedy was oboje mam obok siebie!... Wasze przywiązanie, oto lekarstwo, jakiego mi było potrzeba...
— Drogie, kochane dziecię — szeptała Paula.
— Panie Grzegorzu — zapytała żywo Edma — czy widziałeś pan moją matkę?
— Widziałem... Właśnie od niej wracamy.
— Jakże ją pan znajduje?
— Jak nie można lepiej... chociaż daleko jeszcze do zupełnego wyzdrowienia.
— Ale ją wyleczysz, wszak prawda?
— Wyleczę ją stanowczo i zupełnie.
— Przyrzekasz mi pan?
— Przysięgam nawet.
— Oh! cóż to za dzień rozkoszny dla mnie! — wykrzyknęła Edma! — Boże! jakżesz jestem szczęśliwą, a dziś rano nie wierzyłam już w żadne szczęście... Jakżeż byłam niesprawiedliwą, niewdzięczną...
I znowu młoda dziewczyna zalała się łzami, ale jakież to łzy były słodkie.
— Doktorze — szepnęła panna Baltus do ucha Grzegorzowi — czy nie jesteś zdania, że po tak gwałtownych wzruszeniach, nasza ukochana Edma chyba bardzo potrzebować będzie spoczynku.
— Zapewne — odrzekł młody doktor. A zwracając się do Rittnera, dodał:
— Jakież są ostatnie przepisy pańskie?
Doktor pomocnik podał swoją książeczkę, a Grzegorz przeczytał receptę wczorajszą.
— W zupełności zgadzam się na to. Nic nadto nie można było zarządzić racjonalniejszego, nie potrzeba nic zmieniać.
— Spodziewam się, że mnie pan nie opuścisz — rzekła chora z pewną obawą.
Paula pochyliła się nad nią, pocałowała i odpowiedziała:
— Nie obawiaj się o nic, kochanie, jeżeli cię teraz pozostawiamy samą, to dlatego, że potrzebujesz spokoju i snu.
— Ale powrócicie?
— Z pewnością!
— I prędko?
— Bardzo prędko.
— Nie powracacie dziś do Melun?
— Ja muszę powrócić, ale nasz wspólny przyjaciel, pan Grzegorz, nie pojedzie ze mną.
— Zostanie przy mnie?
— Zapewne.
— Na długo?
— Na zawsze.
Twarz Edmy zajaśniała radością.
— Na zawsze! — powtórzyła. — Czyż to możebne?
— To możebne i pewne. Doktor Vernier jest tutaj u siebie. Od wczoraj zakład ten do niego należy.
Młoda dziewczyna klasnęła w dłonie.
— Oh! jeżeli tak, to pewną jestem, że niezadługo zupełnie będę zdrową! Idźcie teraz, nie zatrzymuję was. Muszę odpocząć po tej wielkiej radości.
Uśmiechnęła się do Pauli i Grzegorza, poczem wolno opierając swoją blond główkę na poduszkach, przymknęła oczy, ażeby we śnie zatrzymać wielkie szczęście, jakiem przepełnioną była jej dusza.
Wszyscy wyszli z pokoju.
— Nie mogę wątpić — mówił do siebie Rittner. — Doktor Vernier jest tym samym doktorem, co w Melun leczył panią Delariviére. Ale kto może być ta młoda osoba, której nie wymieniono nazwiska? Jest w tem coś tajemniczego i niebardzo bezpiecznego.
— Ah! proszę pani! — wykrzyknął Grzegorz, wychodząc z pawilonu — czy pani nie wydaje się tak jak mnie, że nas tu sprowadziła ręka Opatrzności? Odnaleźć jednocześnie i matkę i córkę i to tak niespodzianie! To nie prosty przypadek to zrządził! Widocznym jest w tem palec Boży.
— Zapewne! — odrzekła uroczystym głosem Paula. — Dla pana to szczęście! Dla Edmy i jej matki, to zdrowie! Dla mnie, to zemsta!
Posłyszawszy te słowa, Rittner zadrżał od stóp do głów. Kilka kropel zimnego potu wystąpiło mu na czoło. Czuł, jak mu włosy powstają na głowie.
— Zemsta! — powtórzył zdziwiony.
— Tak panie — odpowiedziała Paula. — Dziwi to pana.
— Nie chcę wierzyć własnym uszom. Przecie pani nie nienawidzi ani pani Delariviére, ani jej córki?
— Kocham obydwie z całej duszy! Pan mnie rozumiesz, nieprawda? W kilku słowach wyjaśnię panu te ciemności: Przed chwilą, nieszczęśliwe stworzenie, Matylda Jancelyn, wymówiła przy panu nazwisko zamordowanego Fryderyka Baltus. Ja się nazywam Paula Baltus i szukam mordercy mojego brata, albo wspólnika tego mordercy...
Rittner o mało nie zemdlał.
— Paula Baltus! Mścicielka, której obawia się najbardziej w świecie! Ona tutaj, przy nim, przed nim, patrzy na niego! Kto wie, czy ten wzrok, przed którym drżał, nie zagłębi się do jego duszy, nie wyczyta, co się dzieje w niespokojnym jego sumieniu? Spokoju, silnej woli, albo jestem zgubiony! — pomyślał Frantz, pochylając się nisko przed młodą dziewczyną, ażeby ukryć bladość i przerażenie.
— Doktorze — zapytał pomocnik, czy będziemy w dalszym ciągu odwiedzać chore?
— Już dwunasta — odrzekł Rittner, ukrywając swoje pomieszanie. — Śniadanie musi być podane. Spodziewam się, że panna Baltus i pan Grzegorz Vernier raczą zasiąść przy moim stole, który dzisiaj jeszcze do mnie należy.
— Ale z największą przyjemnością — odrzekła Paula — przyjmujemy pańskie zaproszenie.
Grzegorz rzekł tymczasem do młodego pomocnika.
— Pamiętaj pan o pani Delariviére.
— Sam ją natychmiast poprowadzę do pawilonu panny Edmy, do mieszkania, jakie obok córka jej zajmuje.
— Idź pan zaraz, nie trać ani chwili czasu. Później dokończy pan odwiedzin, przerwanych okolicznościami tak niespodziewanemi.
Doktor Schultz oddalił się.
Rittner odzyskał zwykłą pewność siebie, ale atmosfera domu w Auteuil stawała się nie do zniesienia. Gdyby nie obawa zdradzenia się, byłby uciekł natychmiast.
Weszli do sali jadalnej. Grzegorz zmienił się do niepoznania. Gdy nadzieja wróciła mu do duszy, czarne chmury oblegające go od dni kilku, zeszły z czoła, uśmiech powrócił na usta. Rozmowa przy stole toczyła się naturalnie o Joannie i Edmie. Rittner opowiedział w jaki sposób bankierówna dostała się do zakładu, aby była razem z matką. Opowiedział także o usiłowanej ucieczce, o której czytelnicy nasi już wiedzą.
Około trzeciej kazał sprowadzić powóz i zapakować swoje bagaże, z wyjątkiem skórzanego woreczka, z którym się nie rozłączał.
Pożegnał się z Paulą i Grzegorzem, uścisnął rękę Schultza, wsiadł i odjechał z ogromnym majątkiem i nadzieją zaokrąglenia go jeszcze w przyszłości.
Panna Baltus i Grzegorz zaraz potem powrócili do Edmy.
Pani Delariviére, jak już powiedzieliśmy, została pomieszczoną w apartamencie obok córki.
Edma była niezmiernie uszczęśliwioną, tem bardziej, że Grzegorz pozwolił, aby matka przepędzała u niej codziennie parę godzin. Oz
Nadszedł czas, że Paula, aby przed nocą dostać się do Melun, musiała podążać na stację kolei.
— Nie żegnam cię, kochana pieszczotko — rzekła, ściskając Edmę — bo przyjadę tutaj jutro.
— A więc do jutra — szepnęła młoda dziewczyna — kochaj mnie, jak ja cię kocham.
Zamiast odpowiedzi, Paula uściskała znowu chorą.
Na stacji w Melun zastała czekający na nią powóz.
— Przed paru godzinami przyniesiono depeszę do pani — powiedział lokaj, podając kopertę.
Depesza, datowana z Nowego Jorku, pochodziła od Fabrycjusza. Donosił w niej o bliskim przyjeździe swoim.
— Tyle naraz szczęścia! — pomyślała Paula — Pan Bóg nie opuścił mnie zatem zupełnie!
Poszła się pomodlić do pokoju brata a potem położyła się spać, i zaraz prawie zasnęła. We śnie ukazał się jej Fabrycjusz, klęczący przed nią i całujący jej ręce, to znów Matylda Jancelyn, wymawiająca w swojej warjacji nazwisko zamordowanego brata.
Tegoż samego dnia inna depesza od Fabrycjusza nadeszła do Neuilly Saint James pod adresem Laurenta, donosząca także o bliskim przyjeździe.
Intendent zacierał ręce z radości.
— Dom się ożywi i wszystkim nam raźniej będzie — wykrzyknął i kazał zaraz czyścić, sprzątać, porządkować, jak gdyby państwo mieli zaraz wieczorem albo nazajutrz rano przybyć.
Klaudjusz Marteau wybierał się do pani Tallandier z zapytaniem, czy odda mu do nauki swojego Piotrusia.
Eksmarynarz postanowił trzymać się u Fabrycjusza Leclére, dopóki nowy jaki dowód, ostatecznie przekonywujący nie zmusi go do działania.
— Nieraz — mówił sobie — było już tak, że niewinnego zupełnie człowieka posądzano niesłusznie. Może pan Fabrycjusz zgubił swój rewolwer, może go ukradziono, może ja źle zrozumiałem znaczenie biletu, w którym jest wzmianka o czeku Fryderyka Baltusa i o tem P. i R. Trzeba będzie jeszcze trochę poczekać.
Nazajutrz po dniu, w którym Grzegorz objął w posiadanie dom zdrowia, Paula Baltus wcześnie wyjechała z Melun i przybyła do Auteuil. Myślała przepędzić tutaj ze dwa tygodnie i zamieszkała w pokoiku obok Edmy.
Panna Delariviére, widząc ziszczone swoje marzenia — Grzegorz znajdował się przy niej — dogląda matki i wyleczy ją napewno — nabrała odwagi i nadziei, ale osłabienie się nie zmniejszało.
Młody doktor zajął się kuracją Joanny, a różniła się ona w zupełności od kuracji, prowadzonej przez Rittnera.
Edma bardzo go niepokoiła. Różnorodne wzruszenia, jakich doznawała od czasu wyjścia z pensjonatu Saint-Maude, aż do dnia dzisiejszego, szybko się rozwinęły i spowodowały ubytek krwi, nazywany anemią. Chociaż choroba uczyniła znaczne postępy, Grzegorz obiecywał sobie zwalczać ją energicznie.
— Kochany doktorze — spytała Paula — wysiadając z powozu — cóż ci się stało dzisiaj?
— Dlaczego mnie pani pyta o to?
— Wczoraj zdawałeś się pan taki wesoły, bolesna przeszłość nie istniała dla ciebie. Dzisiaj wyglądasz smutno, straciłeś energję, jesteś jakby zniechęconym.
— Zniechęconym nie, ale zmartwionym jestem trochę — odrzekł Grzegorz.
— Z jakiego powodu?
— Dużo się zastanawiałem i bardzo jestem zaniepokojony.
— Z powodu Edmy?
— Właśnie. Biedne dziecko tyle wycierpiało. Słyszałaś pani, mój poprzednik zapewniał nas, że jest słabą i nie mylił się, nie przesadzał wcale.
— Wielki Boże! co pan mówisz?
— Niestety! prawdę szczerą.
— Czy jest jakie niebezpieczeństwo?
— Lada moment przyjść może.
— Jednakże wyleczysz pan Edmę?
— Może przy pomocy Bożej moje starania i poświęcenie przyjdą z pomocą nauce.
— Pan Bóg ci dopomoże, doktorze. Edma musi żyć, aby być szczęśliwą.
Grzegorz uścisnął ręce panny Baltus, która odezwała się po chwili.
— A pani Delariviére? Cóż pan o niej sądzi? Czy się stan jej pogorszył?
— Przeciwnie. Pani Joanna, przy kuracji, jaką dziś rozpocząłem, a która ją wzmacniać będzie, niezadługo potrafi wytrzymać próbę stanowczego doświadczenia, jakiego postanowiłem spróbować. Jeżeli sławny mój profesor doktor V. podzieli moje zdanie, a tak sądzę... tak się spodziewam...
— To wszystko będzie dobrze, Czy masz pan jeszcze jaką przyczynę zmartwienia?
— Mam jeszcze jednę.
— Czy mogę pana zapytać o nią?
— Ta biedna panna Jancelyn, którą tu przyprowadzono przed trzema dniami, a która w swoim napadzie wymówiła przed nami onegdaj nazwisko brata pani.
— Matylda?
— Tak.
— Żywo mnie ona również zajmuje — zawołała Paula. — Myślałam, że Fryderyk znał się kiedyś z tą kobietą i przerzuciłam dziś rano wszystkie jego papiery, przejrzałam wszystkie listy biednego brata w nadziei, że uda mi się odnaleźć choć jedno słowo, mające naprowadzić mnie na domysł jaki.
— I nic się pani nie dowiedziała jednakże?
— Nie, nie znalazłam żadnej wzmianki, żadnej wskazówki. Ale to niczego nie dowodzi. To jest coś niezmiernie dziwnego, coś doprawdy niewytłómaczonego, ażeby Matylda Jancelyn, która zwarjowała w kilka miesięcy po morderstwie, wspominała nazwisko mego brata i przytaczała liczbę, która się zgadza zupełnie z liczbą, wymienioną na czeku, oddanym memu bratu na kilka godzin przed śmiercią, na czeku, który mu został ukradziony po śmierci.
— Rzeczywiście, to wydaje się niewytłómaczonem, ale może wice-hrabia Langenois będzie w możności rozwiązać nam tę zagadkę.
— A czy już był?
— Nie, ale prędzej czy później przyjdzie tu niezawodnie.
— Czy widziałeś pan dzisiaj Matyldę?
— Byłem u niej rano.
— Czy wydaje się spokojniejszą?
— Tak, ale to spokój bardzo względny. Napady zapewne nie będą tak częste, ale powtarzać się będą napewno i chora nie będzie uleczalną.
— Czy napisałeś pan do doktora V., tak jak miałeś zamiar?
— Napisałem do niego przed godziną z zawiadomieniem o nabyciu domu zdrowia i sam dziś jeszcze pojadę do niego dla przekonania się, czy, jak mi obiecał, zajmuje się moją sprawą.
— Niechże się spieszy. Bo wyobraź sobie tylko, mój przyjacielu, o szczęściu pana Delariviére, jeżeliby za przyjazdem zastał Joannę przy zdrowych zmysłach!
— Czy prędko wraca?
— Tak — odrzekła, rumieniąc się trochę, panna Baltus. — Otrzymałam wczoraj wieczór depeszę od pana Fabrycjusza Leclére. Donosi mi, że razem z wujem wsiedli na okręt, wracający do Francji. Pan Delariviére w swojej żonie widzi całe swoje szczęście, całą nadzieję. Gdybyś mu ją pan oddał zdrową, nicby panu nie odmówił. W swojej wdzięczności otworzyłby ci ramiona i nazwał synem swoim.
Grzegorz miał odpowiedzieć, gdy jeden z urzędników zakładu przyniósł mu kartę wizytową.
— Ten pan czeka w salonie — powiedział.
— Nie przeszkadzam — odezwała się Paula — pójdę do Edmy.
Doktor spojrzał na kartę.
— Ah! — wykrzyknął — to on!...
— Kto? — spytała panna Baltus.
— Wice-hrabia de Langenois.
— Idź coprędzej doktorze... bo może od pana de Langenois dowiemy się czegoś.
I Paula udała się do apartamentu Edmy, Grzegorz Vernier do salonu.
Gdy wszedł, gość podniósł się z krzesła. Obaj skłonili się sobie.
— Panie odezwał się przybyły — jestem wice-hrabią de Langenois. Czy z panem dyrektorem Rittnerem przyjemność mam mówić?
— Nie, panie, ale z jego następcą... Jestem doktorem Vernier i od wczoraj stanąłem na czele tego zakładu.
Wice-hrabia skłonił się powtórnie.
— Przychodzę, proszę pana, dowiedzieć się o osobę bardzo mi drogą...
— O pannę Matyldę Jancelyn?
— Tak... Czy nie polepszyło się tej nieszczęśliwej?
— Wskutek energicznych środków jest maleńka zmiana na korzyść.
— Czy to polepszenie będzie coraz większe? — zapytał żywo pan Langenois?
— Nie wiem. Kilka pytań, na jakie pan raczy mi odpowiedzieć, pomogą mi do sformułowania stanowczej opinii.
— Niech pan z łaski swej zapytuje... Odpowiem, jak będę mógł najlepiej.
— Przyczyną warjacji, jak mi mówiono, było ogromne przerażenie podczas pożaru?
— Wpłynęło to ostatecznie, ale przed tem jeszcze umysł jej zaniepokojony został zajściem pomiędzy mną a jej bratem, zajściem bardzo drażliwem, przy którem była obecną...
— W kwestji pieniężnej, nieprawda?
Paweł de Langenois spojrzał na doktora zdziwiony.
— Tak, proszę pana! Ale skąd pan wie o tem?
— Z niektórych słów, jakie panna Jancelyn wymawia podczas napadów... Powtarza nieustannie liczbę dwudziestu tysięcy franków... Czy panowie rzeczywiście mówili o tej sumie?
— Tak panie... Szło o czek, dany przezemnie pannie Jancelyn, o czek, który sfałszowano i powiększono sumę.
— Fałszerstwo! — wykrzyknął Grzegorz.
— Nie, panie, pomyłka tylko — odrzekł żywo pan de Langenois.
— Oprócz tej cyfry dwudziestu tysięcy franków — ciągnął Grzegorz Vernier — panna Jancelyn wspomina pewne nazwisko, o którem może od pana dowiem się bliższych szczegółów.
— Cóż to za nazwisko? — zapytał wice-hrabia.
— Nazwisko Fryderyka Baltusa.
Pan de Langenois potrząsnął głową.
— Nie mogę panu nic powiedzieć... Raz tylko jeden podczas nocy, kiedy się paliło, usłyszałem pannę Matyldę, wymawiającą to nazwisko. Nie znam go jednak zupełnie... Nic w tem nie ma dziwnego, całą młodość moją przepędziłem na wsi, a w Paryżu mieszkam dopiero od kilku miesięcy...
— Panna Jancelyn jest paryżanką?
— Tak, panie.
— Miała wiele znajomości?
— Bardzo dużo — odrzekł wice-hrabia — za dużo nawet — dodał z westchnieniem.
— Nie chciałbym panu powiedzieć nic obrażającego — ciągnął Grzegorz — a jednakże muszę to powiedzieć. Panna Jancelyn należała do... do... wykolejonych...
— Zanim mnie poznała...
— Wyobraź pan sobie, że do tego nazwiska Fryderyka Baltusa odnosi się historja zupełnie podobna, o jakiej mi pan powiedziałeś...
— O podobnym czeku?
— Tak, panie...
— Przez tego Fryderyka Baltusa?
— Nie, ale na jego zlecenie.
— Czy spostrzeżono fałszerstwo?
— Po wypłaceniu.
— I cóż wynikło z tego wykrycia?
— Fałszerz się przeląkł i dla odzyskania czeku zamordował człowieka.
— Morderstwo? — powiedział z oburzeniem wice-hrabia.
— Tak.
— A morderca został przytrzymany?
— Nie.
— Ależ to okropne!
— Tem okropniejsze, że zamiast tego łotra, ścięto nieszczęśliwego, który według wszelkiego prawdopodobieństwa był zupełnie niewinny.
Zapanowało chwilowe milczenie. Pan de Langenois głęboko się zadumał.
Grzegorz mówił dalej:
— Więc panna Jancelyn ma brata?
— Tak, panie.
— Czy wie, że siostra zwarjowała?
— Nie wiem...
— Nie zawiadomiłeś go pan?
— Zaledwie że go znam, proszę pana... Widziałem go wszystkiego dwa razy u panny Jancelyn.
— Miałeś pan z nim jednak rachunki, skoro omyłka na dwadzieścia tysięcy franków mogła się zakraść w jednym z czeków...
— Nie mówiłem panu o tem — odrzekł Paweł Langenois. — Rachunki, o jakich mowa, miały miejsce pomiędzy bratem i siostrą... Omyłka na moją krzywdę powstała wskutek szczególnej okoliczności.
— Podrobienie czeku to jest fałszerstwo. które panu podoba się nazywać omyłką... Jeżeli tak nalegam niegrzecznie, to tylko dlatego, że tym tylko sposobem natrafić mogę na ślad nędznika, o którym przed chwilą panu mówiłem.
— Nic nie rozumiem...
— Nadejdzie może czas, że pan wszystko zrozumiesz...
— Podejrzywa pan brata Matyldy o zbrodnię?
— Nie oskarżam nikogo, tylko szukam.
— Ja, proszę pana, tylko mogę mu powtórzyć, że brat panny Jancelyn był mi zupełnie prawie nieznanym. Stosunek z nim był mi bardzo wstrętnym. Widziałem go dwa razy... Jeżeli zawinił względem mnie, wybaczam mu i gorzko żałuję, że sprzeczka z nim przyczyniła się do takiego nieszczęścia Matyldy...
— Czy nie może mi pan powiedzieć, gdzie znajdę pana Jancelyn?
— Wiem, że mieszkał na ulicy Taitbout... niedaleko bulwaru... myślę jednakże, że trudno będzie odszukać go w Paryżu.
— Dlaczego?
— Bo właśnie kiedy był ostatni raz u Matyldy, wybierał się w daleką podróż i przyszedł do siostry z pożegnaniem.
— A! a!... opuszczał Paryż?...
— Tak... za parę godzin siadać miał do wagonu.
— Dziękuję za te objaśnienia... Nie rozjaśniły one w zupełności tajemnicy, ale przynajmniej naprowadziły na drogę, po której dojdę do zupełnego światła.
— A teraz proszę pomówmy o Matyldzie — odezwał się pan Langenois. — Czy wyleczenie jest możliwem?
— Chce pan wiedzieć szczerą prawdę?
— Proszę o to.
— A więc pomieszanie zmysłów było tak gwałtownem, że nie mam żadnej nadziei ocalenia tej biednej istoty...
Paweł de Langenois zbladł i przysłonił oczy.
— Przynajmniej — zapytał — czy będzie żyć?...
— Kilka miesięcy może — odrzekł Grzegorz — ale zapewne nie dociągnie roku...
— Wice-hrabia wysłuchał tych słów z pozornym spokojem, ale głęboka zmarszczka na czole, zaciśnięte usta i ściągnięte brwi świadczyły o głębokiej jego boleści.
— Matylda więc jest straconą?...
Grzegorz skinął głową potakująco.
— Nie pozna mnie już nigdy? — pytał dalej Paweł.
— Nigdy...
— Panie, ja jej nie opuszczę... gotów jestem na wszelkie wydatki... brat się nią wcale nie zajmuje...
— Wszystko mi jedno... Moim obowiązkiem jest go wezwać, aby zawiadomił rodzinę, jeśli ta istnieje.
— Rozumiem, proszę pana i jestem nawet przekonany, że adres jest dokładny, numeru tylko nie pamiętam.
Wicehrabia opuścił dom zdrowia strasznie zgnębiony i nie mogąc zdać sobie sprawy z tego, co znaczyło to natarczywe wypytywanie doktora o Renégo.
— Ten René, to kiep pierwszego rzędu, ale zdaje mi się nieprawdopodobnem, aby mógł należeć w jakikolwiek sposób do zabójstwa Fryderyka Baltusa... Fałszerz to prawda...
zanadto był tchórzem, aby mógł napadać...
Paula czekała z niecierpliwością na Grzegorza.
— I cóż? — zapytała — czy pan de Langenois odjechał?
— Tak jest, proszę pani.
— Zapytywałeś go, doktorze, o tę młodą kobietę?
— Badałem go niby sędzia śledczy oskarżonego.
— Czy mógł pana objaśnić, skąd ta nieszczęśliwa wymieniła nazwisko mojego brata?
— Nie, proszę pani... Nic nie wie o tem zupełnie, ale za to opowiedział mi inne rzeczy dziwne, mające pewne dla mnie znaczenie.
— Co takiego?
Grzegorz powtórzył dosłownie Pauli Baltus rozmowę swoją z wice-hrabią Pawłem de Langenois.
— Mnie się to także wydało bardzo dziwnem — zauważyła sierota, gdy doktor skończył. — Cóż pan zamyśla zrobić?...
— Najprzód dowiedzieć się, kto jest właściwie ten pan René Jancelyn i czy naprawdę Paryż opuścił...
— Cóżbyś pan wnosił z tego wyjazdu?
— Poprostu, że obawiał się niebezpieczeństwa, które mu zagrażało. Nie wypytuj mnie pani w tej chwili, nie mogłem jeszcze dokładnie zebrać myśli, ale zastanawiam się nad tem i wkrótce będę mógł skutecznie działać w nowym swoim zawodzie, bo pokazuje się — dodał z uśmiechem — że urodziłem się na policjanta, a zostałem lekarzem... Jakże się miewa kochana Edma?
— Dobrze, doktorze, wzywa cię właśnie do siebie.
— Czy pani Delariviére jest przy córce?
— Tak, i jeżeli pan pozwoli, poprowadzę ją po obiedzie do ogrodu.
Dnie szybko mijały w Auteuil. W stanie zdrowia pani Delariviére widocznem było polepszenie. Biedna kobieta instynktownie przywiązała się do panny Baltus i nie chciała się z nią rozłączać. Symptomata choroby sercowej u Edmy zdawały się zmniejszać, ale nie odzyskiwała wcale siły, co wielce martwiło Grzegorza.
Oczekiwano niecierpliwie powrotu pana Delariviére i Fabrycjusza, ale tygodnie mijały od depeszy, otrzymanej z Nowego Jorku i widać ich nie było.
— Niemniej niecierpliwiono się w Neuilly Saint James, gdzie Laurent wymagał, aby od rana do wieczora cała służba była w pogotowiu.
Klaudjusz Marteau w dzień, oznaczony przez panią Tallandier, skoro świt udał się do Charenton na ulicę Paryską, na której mieszkała, chcąc się przekonać, czy pani Tallandier zdecydowała się oddać mu syna w naukę.
Matka i syn byli w domu, Klaudjusz zastukał.
Mały Piotr otworzył mu drzwi i wykrzyknął:
— Mamo, przyszedł pan Klaudjusz, marynarz z Neuilly!
— Dzień dobry, panie Klaudjuszu, jak się pan miewa?
— Dobrze, mój mały. Dzień dobry pani! Dziwi to może panią, że przychodzę tak rano, ale mój pan przyjeżdża w tych dniach, więc chciałbym dziś jeszcze wiedzieć napewno, czy pani zgadza się na moją propozycję i myślę, że dzisiaj da mi pani dobrą odpowiedź.
— Zawsze tak panu chodzi o mojego malca?
— Do pioruna, czy mi o niego chodzi? Więcej niż kiedykolwiek.
— A więc zobaczymy, porozmawiajmy trochę; niech pan siada.
— Tak, tak, porozmawiajmy, byle prędko. Mówiliśmy więc?...
— Namyśliłam się, posłuchałam rady pana M., który się nami interesuje i zgadzam się oddać panu Piotra.
— Brawo! kochana pani.
— Ale pod jednym warunkiem.
— Pod jakim?
— Że co dwa tygodnie przyślesz go pan na cały dzień do Charenton.
— Może pani na to liczyć, zgadzam się, nic wielkiego, dwa dni rekreacji na miesiąc. Co do zapłaty przypomina pani sobie, com mówił. Dwieście czterdzieści franków rocznie na początek, ubranie, życie, całe utrzymanie i udział w korzyściach z rybołówstwa, A poza tem wszystkiem nauka.
— Wszystko to bardzo mi się podoba. Kiedy mam go panu przyprowadzić?
Klaudjusz podrapał się za uchem.
— Jabym wolał zabrać go dzisiaj.
— Dzisiaj! wykrzyknęła pani Tallandier, którą myśl nagłego tego rozstania się z dzieckiem zaniepokoiła trochę.
— Chciałam mu przygotować trochę bielizny — dodała po chwili.
— Niema potrzeby — odrzekł Klaudjusz.
— Jakto?
— Przejeżdżając, zatrzymamy się w Paryżu, wstąpimy pod „Madonne de fleurs“ i kupimy wszystko, czego nam potrzeba, od pończoch, chustek do nosa, aż do beretu marynarskiego.. Pod „Madonne de fleurs“ widzi pani, można się ubrać od stóp do głów w pięć minut... Tam niczego nie brakuje.
— Przynajmniej niechby co przejadł przed obiadem.
— Oh tak, i pani także z synem zrobicie mi tę przyjemność i chodźmy razem z panem M. do restauracji niedalekiej. Czy zgoda?
— A więc dobrze, kilka chwil dłużej będę z dzieckiem.
— No to — ciągnął Klaudjusz — ubieraj się pani i chodźmy... Najprzód jednak zapłacę pani za pierwszy miesiąc za chłopaka.
Eksmarynarz, powiedziawszy to, wyjął z kieszeni luidora i położył go na stole.
— Matko — odezwało się dziecko z powagą, potrzeba z tego dać dwa franki na mszę świętą, wiesz...
— Tak, moje kochanie — szepnęła pani Tallandier, całując Piotra i zalewając się łzami. — Na mszę, za biednego twojego ojca...
— Mamo... kochana mamo... nie trzeba płakać... zobaczymy może kiedy mojego ojca... zobaczymy...
Pani Tallandier smutnie potrząsnęła głową.
Chłopiec mówił:
— Spiesz się, mamo... Pan Marteau czeka na nas... Chodźmy na śniadanie. — I dziecko pociągnęło matkę.
Słowa zamienione pomiędzy panią Tallandier, a małym Piotrem, dziwnie uderzyły Klaudjusza Marteau. Dziecko nie wierzyło w śmierć swego ojca, skoro mówiło o zobaczeniu go kiedyś, a jednakże domagało się mszy za niego.
Co to znaczyło?
Eksmarynarz, bardzo zaintrygowany, stawiał sobie pytania, ale nie umiał na nie znaleźć odpowiedzi.
Poszli do fabrykanta.
— No cóż? — zapytał ostatni, ujrzawszy matkę i syna w towarzystwie Klaudjusza. — Jużeście się ułożyli?
— Tak — odrzekła z westchnieniem pani Tallandier — zezwoliłam.
Chwała Bogu! Miałaś pani wielką rację. Dziecko jest dobre, inteligentne, a dzielny Klaudjusz Marteau nauczy go rzemiosła. To szczęście dla was obojga.
Fabrykant rozwinął rulon i podał pięć sztuk złota Klaudjuszowi, mówiąc:
— Oto sto franków, które przeznaczam na oporządzenie chłopaka.
Klaudjusz nie chciał przyjąć.
— Ja ich nie wezmę — powiedział.
— Dlaczego?
— Bo podejmuję się sam ubrać dzieciaka. Oddaj pan te pięć żółtaków pani Tallandier. Niech je złoży do kasy oszczędności, przydadzą jej się przy okazji.
— O! panie Marteau — zawołała wzruszona kobieta — jaki pan dobry!
— Nie tak bardzo... zabieraj pani pieniądze... Nie chcąc ich przyjąć, zrobiłabyś mi pani prawdziwą przykrość. Teraz zabierzemy się do śniadania, bo czas nagli.
W pół godziny później mały Piotr żegnał się z matką, nie bez obfitych łez z jednej i drugiej strony. A w godzinę później Piotruś, w ubraniu pomocnika okrętowego wraz z Klaudjuszem byli w drodze do Neuilly.
Klaudjusz podczas drogi myślał o pani Tallandier i o pewnych tajemniczych słowach, wymienionych przez dziecko.
— Więc, mój chłopcze — odezwał się nagle — zarządziłeś z pierwszej miesięcznej pensji ofiarę na odprawienie mszy świętej?
— Tak, panie Klaudjuszu.
— Czy zdarzyło ci się to poraz pierwszy?
— Nie, proszę pana... mama co miesiąc mszę zakupuje...
— Zawsze za twojego ojca?
— Tak, panie, za ojca...
— Ależ mówiłeś przecie, że masz nadzieję zobaczyć go kiedyś?...
— Zapewne, że mam nadzieję i wierzę w to nawet z całej duszy, bo kocham gorąco biednego tatusia.
— Więc żyje?
— Mama myśli, że nie, ja utrzymuję, że żyje.
— I nie wiecie nic, co się z nim stało?
— Nie, panie Klaudjuszu.
— Zniknął?
— Tak.
— Dawno?
— Od kilku miesięcy...
— Jakże się to stało?
— Byliśmy bardzo biedni... Ojciec pojechał zagranicę, ażeby zarobić tam trochę pieniędzy i przytrafiło mu się nieszczęście.
— Jakie nieszczęście?
— Został raniony, jak mi mama mówiła. Powrócił. Byliśmy w ostatniej nędzy. Mnie przez litość wzięli na folwark. Mama była w szpitalu... Przyjechał z powrotem, nie zobaczywszy się z nami wcale i odtąd nie słyszeliśmy o nim... przynajmniej mama nic mi nie mówiła.
— W jakiej epoce przybył do was?
— Na początku zeszłej zimy... mrozy były bardzo duże...
— A w jakim kraju bawił?
— Słyszałem, że w Szwajcarji.
— A matka nie pisywała do niego? nie poszukiwała go wcale?...
— Oh! bardzo... bardzo poszukiwała tatusia.
— I zawsze bez skutku?
— Zawsze.
— Czem się zajmował twój ojciec?
— Pracował w kopalniach.
— W jaki sposób został skaleczony?
— Kawał kamienia zwalił się na niego, tak przynajmniej pisał do mamy. Ź
— Więc nie mógł powrócić?
— Nie, panie Klaudjuszu, prawą rękę miał zgniecioną...
— Prawą rękę?
— Tak.
Klaudjusz znowu się zamyślił. Historja tego nieszczęśliwego człowieka wzruszyła go bardzo. Rozumiał, że dziecko wiedziało to tylko, co mu mówiła matka, ale marynarz odgadywał poza tem okropną jakąś historję. Musiał się w tem ukrywać jakiś sekret rodzinny... Nie wypytywał więcej chłopca.
Biła piąta, gdy Klaudjusz Marteau i jego mały pomocnik przybyli do Neuilly. Laurent przyjął Piotra z zachwytem.
Malec nosił nowe ubranie swoje z gracją, a nadto twarzyczka jego, nie tyle ładna, ile inteligentna, oddychała szczerością. Podobał się od pierwszego wejrzenia. Nie więcej jak w pół godziny, Piotr u całej służby zdobył już przyjaciół i wielką sympatję. Laurent kazał postawić łóżko w drugiej stancji pawilonu przy bulwarze Sekwany i eksmarynarz, znużony, zabrał chłopca do spania.
— Słuchaj — powiedział mu, rozbierając się do snu — mam ci coś do powiedzenia i zaraz ci powiem, dlatego, żebym nie zapomniał. Czy możesz mnie jeszcze wysłuchać?
— O! mogę, panie Klaudjuszu...
— A więc uważasz!... Nie trzeba nic opowiadać tutaj o twoim ojcu... o jego podróży... kalectwie... zniknięciu... Nie trzeba nikomu nic opowiadać.
— Niech pan będzie spokojny, panie Klaudjuszu — odrzekło dziecko. — Będę milczał, jak grób. Będę panu we wszystkiem posłusznym, jak mojej matce.
— Do pioruna, jaki z ciebie dobry chłopak! — wykrzyknął majtek z czułością, obcierając załzawione oczy. — Daleko szukać takiego! Dobranoc ci, moje dziecko, dobranoc... do jutra!... Wyśpij się dobrze i niech słońce cię nie budzi... Później wstawać będziemy razem z ptaszkami.
I Klaudjusz Marteau, który już zaczynał przywiązywać się do chłopaka, jak do własnego syna, bardzo zadowolony poszedł rzucić się na łóżko. W pięć minut potem spał, jak zabity, chrapał, aż się ściany trzęsły.
W domu zdrowia w Auteuil, doktor Vernier był zaniepokojony i zmartwiony. Napisał do dawnego swojego profesora i spodziewał się, że sławny doktor sam przybędzie z odpowiedzią. Tymczasem nie dawał on żadnego znaku życia. To milczenie niepokoiło Grzegorza i zdawało mu się złą wróżbą. Powiedział Pauli Baltus, na jaką straszną próbę miał wystawić biedną Joannę, ażeby rozum odzyskała, ale sam nie chciał brać na siebie takiego ryzyka bez pomocy, albo przynajmniej bez upoważnienia sławnego profesora.
Doktor V. miał przeciąć kwestją nadzwyczajnie ważną. Miał pochwalić zamiary młodego doktora albo je zniweczyć.
Właśnie zdecydował się pewnego dnia pojechać do Paryża, gdy mu zaanonsowano wizytę doktora V. Uprzedził natychmiast pannę Baltus i udał się z nią do salonu na przyjęcie gościa.
Znakomity uczony skłonił się Pauli i po przyjacielsku uścisnął ręce Grzegorza, uszczęśliwionego i dumnego z odwiedzin tak znakomitego uczonego.
— Pozwól mi, czcigodny profesorze, przedstawić sobie pannę Baltus, która, poznawszy mnie zaledwie, zdecydowała się powierzyć mi znaczną sumę na kupno tego zakładu.
— Winszuję pani — rzekł profesor — bo że nigdy fundusze jej nie były lepiej pomieszczone za to zaręczam uroczyście. Z mojej strony, a także w imię nauki dziękuję pani, żeś dopomogła doktorowi Vernier.
Paula zarumieniła się trochę, słysząc te słowa, a profesor V. mówił dalej:
— Tak więc, kochany uczniu, ustaliłeś się już zupełnie.
— Zupełnie, panie profesorze.
— Rozpocząłeś praktykę?
— Rozpocząłem, profesorze.
— I masz u siebie osobę, o której wspominasz w swoim memorjale?
— Tak, profesorze...
— Czy prowadzisz jej kurację podług tego, coś mi napisał?
— W zupełności.
— Czy dotąd rezultaty są dobre?
— Tak mi się zdaje...
— Przekonamy się o tem; wizyta moja ma podwójny cel, chciałem ci powinszować i zobaczyć chorą przed stanowczą odpowiedzią na twoje pytanie.
— Owszem, niech szanowny profesor raczy się przekonać.
— Czy napady majaczenia są częste?
— Powtarzają się coraz rzadziej i coraz słabiej.
— Czy miewa je dwa do trzech razy dziennie?
— Nie, raz tylko na dwa dni...
— O jednej i tej samej porze?
— Tak.
Doktor V. zmarszczył czoło. Paula i Grzegorz czekali zaniepokojeni.
— Kochany profesorze — powiedział Grzegorz — te ostatnie napady zaniepokoiły cię, wszak prawda?
— Tak... obawiam się, aby nie były to symptomata niebezpieczne...
— Obawiasz się może, aby szybkie polepszenie nie przeszło w stan chroniczny?
— To właśnie miałem na myśli...
— W takim razie — odezwała się Paula — nie byłoby nadziei wyleczenia?
— Niestety! proszę pani — odrzekł stary profesor. — Bo zupełne sparaliżowanie mózgu nie pozwoliłoby mu odzyskać władzy i w bardzo krótkim czasie śmierć by sprowadziło.
Paula Baltus pobladła.
— Czy pani Delariviére jest kuzynką pani? — zapytał.
— Nie, kochany profesorze. Ale pannie Baltus bardzo zależy na tem, ażeby pani Delariviére zdrową była.
I Grzegorz opowiedział w krótkości dlaczego Pauli chodziło tak bardzo o wyleczenie Joanny. Doktor V. wysłuchał opowiadania z głęboką powagą.
— Rozumiem panią i podzielam obawę. Nie chcę jej przedłużać ani chwili.
— Chodźmy zaraz do pani Delariviére.
— Powiedz mi, kochany uczniu, jaki jest zwykły stan moralny chorej?
— Głęboka melancholja.
— A stan fizyczny?
— Zadawalniający, dobrze zbudowana, bardzo nerwowa i nadzwyczaj wrażliwa.
— Czy błyski przytomności pojawiają się czasami?
— Rzadko i przechodzą tak szybko, iż nie można nawet napewno nic co do tego powiedzieć.
— Dobrze, wiem już dosyć. Prowadź mnie do chorej.
— Następnie szanowny profesor raczy zjeść z nami śniadanie, nieprawda?
— Z całego serca.
Panna Baltus wyszła dla wydania rozkazów, ale prawie zaraz powróciła.
Na progu pokoju Joanny doktor V. się zatrzymał.
— Czy pani Delariviére widuje pannę Baltus?
— Tak, doktorze.
— No to niech pani raczy wejść pierwsza, chcę zobaczyć, jakie pani zrobi na chorej wrażenie.
Paula otworzyła drzwi. Joanna siedziała przy stole i bawiła się zwiędłymi kwiatami. Podniosła się bardzo wolno. Smutny uśmiech zarysował się na jej ustach, postąpiła parę kroków do przybyłej, którą wzięła za rękę, zaprowadziła do stołu i szepnęła:
— Kwiaty, kwiaty dla anioła światłości?
Doktor V. z Grzegorzem weszli za panną Baltus. Słysząc słowa Joanny, profesor dał znak Pauli, aby milczała i po cichu zapytał Verniera:
— Kogo nazywa aniołem światłości?
— Albo córkę, albo pannę Baltus.
Stary uczony zbliżył się do chorej, która spojrzała na niego błędnemi oczami i podała mu kwiatek. Wziął ten kwiatek i powiedział do Grzegorza po cichu:
— Nie trać ani szczegółu z tego, co będziesz widział i słyszał.
Głośno zaś i ostro odezwał się do Joanny:
— Poco te kwiaty?
— Na girlandę dla anioła światłości — odpowiedziała biedna kobieta.
— Skąd je wzięłaś? — pytał doktor coraz groźniejszym głosem.
— Dali mi je — odpowiedziała Joanna cała drżąca.
— Kto ci je dał?
— Ogrodnik.
Paula i Grzegorz słuchali milczący i zdziwieni. Widocznym był wpływ uczonego doktora na panią Delariviére. Odpowiedzi jej zdawały się im jakimś cudem. Doktor V. chwycił rękę Joanny, nie śmiejącej już spojrzeć na niego.
— Zabraniam ci na przyszłość przyjmować kwiaty — zawołał groźnie.
A że chora milczała, dodał:
— Czy słyszysz?
— Słyszę — szepnęła słabym, zaledwie dosłyszalnym głosem — słyszę.
— Czy będziesz posłuszną?
— Będę.
— Widzisz dobrze, że te kwiaty są czerwone! — mówił doktor — i powiem ci dlaczego. Dlatego, że powalane są krwią, jak stopnie szafotu.
Możnaby sądzić, że prąd elektryczny uderzył w Joannę. Odskoczyła i z dzikim wyrazem oczu spojrzała na doktora
— Boże — szepnęła panna Baltus do ucha Grzegorza — gotów wywołać napad.
— Cicho! — odrzekł szeptem młody człowiek.
Joanna podniosła głowę i patrzyła na doktora, który wpatrywał się w nią z natarczywością pogromcy. Usta jej drżały, a złość wstrząsała całem ciałem.
Doktor V. mówił dalej:
— Czy mnie słyszysz?... na tych kwiatach jest krew, krew jak na szafocie.
— Krew — mruczała Joanna — szafot, szafot.
Rysy jej się ściągnęły. Chciała wyrwać rękę, ale silne palce uczonego ściskały ją jak w kleszczach. A głosem coraz groźniejszym mówił dalej:
— Zabraniam ci wymawiać tych słów. Zabraniam nawet o nich myśleć,
Joanna głucho jęknęła, zaczęła się szarpać, nakoniec zupełnie osłabła. Grzegorz i Paula chcieli się zbliżyć. Doktor V. dał znak, ażeby zostali na miejscu. Trzymając ciągle Joannę za rękę, pociągnął ją ku sobie i zapytał znowu:
— Chcesz jeszcze kwiatów?
— Nie! nie! — odrzekła chora z gestem przerażenia. — Nie chcę kwiatów.
— Jesteś posłuszną, to dobrze; siadaj! Rozkazuję ci być spokojną. Masz spać.
Pani Delariviére osunęła się na fotel, pochyliła głowę i przymknęła oczy.
Grzegorz i Paula doznawali dziwnego uczucia ludzi, którzy przypadkowo byli świadkami sceny fantastycznej magnetyzmu.
— To co usiłowałem uczynić w waszej obecności, kochany uczniu — odezwał się profesor V. — pozwala mi sformułować teraz dokładną opinję, której nie mogłem wyrobić sobie przedtem. Paraliż mózgu nie jest zupełny. Wrażliwość nie wygasła. Pani Delariviére, jak mi się zdaje, może odzyskać rozum.
— Ah! — wykrzyknęła rozpromieniona panna Baltus — cóż to za szczęście!
— Nie zapominaj tego, coś widział — mówił dalej doktor V. — zwracając się do swojego ucznia — i skorzystaj z nauki. W pewnych wypadkach pomieszania zmysłów silna wola lekarza jest najlepszym środkiem wyzdrowienia. Wypada w potrzebie być stanowczym, ostrym, tyranem nawet — nie zapomnij o tem.
— Nie zapomnę! — odpowiedział Grzegorz.
— Teraz chodźmy na śniadanie, potem będziemy rozmawiać o stanowczem doświadczeniu, o jakiem mi pisałeś, żądając mojej rady.
— Służę, kochany profesorze.
Panna Baltus i obaj lekarze opuścili pokój, pozostawiając Joannę uśpioną głęboko.
Podczas śniadania doktor V. zarzucał pytaniami Grzegorza i zdawał się uradowany jego jasnemi i dokładnemi odpowiedziami. Po kawie przeszli do gabinetu.
Serce Pauli silniej zabiło. Od tego, co tam będą mówili, zależeć będzie zapewne uzdrowienie pani Delariviére, o co tak bardzo chodziło sierocie, zajętej swoją zemstą.
— Przystąpmy otwarcie do rzeczy, mój kochany uczniu — mówił doktor V. — Przejrzałem twój materjał z uwagą, na jaki zasługiwał, a szczególniej zastanawiałem się nad dziwnemi sposobami, na jakie liczysz w zwalczaniu złego.
— I cóż, profesorze? — zapytał Grzegorz — jak te sposoby uważasz?
— W zasadzie dobre, ale stanowczo nie zgadzam się na sposób wykonania.
— Jakto?
— Zaraz ci wytłómaczę. Wystawiać chorą na podobny postrach, jaki nabawił ją warjacji, spowodować gwałtowne wstrząśnienie mózgowe i oczekiwać od tego wstrząśnienia powrotu równowagi, oto pański cel. Pochwalam go, ale pan chcesz sprowadzić przestrach przez scenę dramatyczną, jaką widujemy w teatrach, chcesz pan dać pani Delariviére fikcyjną egzekucją, odegraną przez aktorów, albo raczej figurantów, którym wyznaczysz role. To sposób niedobry. Żadnych komedji, kochane dziecko, żadnych fikcyj. Rzeczywistość w całej swej okropności, wierzaj mi, inaczej chybisz celu a nowe usiłowanie nie będzie już możebnem.
— Co?... — szepnął przerażony młodzieniec. — Pan chciałbyś?...
— Chcę, żeby pani Delariviére zobaczyła raz jeszcze to, na co patrzyła w Melun. Chcę, żeby zobaczyła skazańca, wchodzącego na stopnie szafotu i głowę skazańca spadającą do kosza, ja tak tylko rozumiem.
— A! — wykrzyknęła Paula — to okropne!
— Zapewne, że okropne, proszę pani — odrzekł doktor — ale ta właśnie okropność widoku wywoła w chorej reakcję piorunującą, a rezultatem onej będzie zupełne wyzdrowienie albo śmierć.
— Śmierć — powtórzył Grzegorz.
— Trzeba przyjąć alternatywę, moje drogie dziecię, gdy się używa jednego z tak heroicznych środków. Wybawia on, albo zabija. Wstrząśnienie przywróci pani Delariviére rozum, albo pozbawi ją życia.
— A! — rzekła panna Baltus — jeżeli pani Delariviére odzyska rozum, czyż będzie pamiętać?
— To nie ulega wątpliwości, ale konieczną będzie wielka ostrożność, dla otrzymania równowagi moralnej w nowych okolicznościach, stanowczych tą razą.
Grzegorz zamyślił się. Doktor V. go zapytał:
— No co? Czy nie podzielasz zmian, jakie chcę zaprowadzić w twoim planie?
— Owszem, pochwalam je zupełnie, ale to mnie przeraża.
— To konieczność, na którą przystaniesz po głębszem zastanowieniu, pomyśl tylko o chwili, kiedy to możesz wykonać
— Chwila ta nie zależy odemnie, skoro będzie potrzeba koniecznie czekać skazania na śmierć i egzekucji.
— Ani jedno, ani drugie nie są rzadkością w Paryżu i sąsiednich departamentach.
— Czy nie przedstawią się pewne niemożebne przeszkody?
— Ja się podejmuję usunąć wszystkie, i uzyskać, kiedy nadejdzie czas, potrzebne pozwolenie; potrzeba, aby to ohydne widowisko przedstawiło się nagle twojej chorej, tak jak jej się przedstawiło za pierwszym razem. Zresztą kiedy nadejdzie ta chwila, nie opuszczę cię, będę ci asystował, bo nigdy jeszcze w mojej długoletniej praktyce nie byłem świadkiem bardziej interesującego doświadczenia. Jeżeli ci się uda, kochany uczniu, to na drugi dzień po doświadczeniu staniesz się sławnym i ogłoszą cię za świecznik nauki.
— Mało mnie obchodzi chwała — mruknął Grzegorz, który myślał o Edmie — inną ja za to otrzymam nagrodę.
Doktor V. wyjął z kieszeni zwój papieru, przewiązany sznurkiem i podał go Grzegorzowi.
— Oto jest twój memorjał, na marginesach znajdziesz moje uwagi i rady.
— Dziękuję, kochany profesorze, dziękuję z całej duszy.
— Pamiętaj, że zawsze jestem do twojej dyspozycji. Teraz cię pożegnam.
— Już?...
— Zbliża się godzina mojego wykładu, a nie chcę się spóźnić.
— Ale pan przyjdzie do nas?
— Obiecuję.
Stary uczony oddalił się, pozostawiając w duszy Pauli i Verniera nadzieję połączoną z obawą i pewnem przerażeniem.
— Co zrobimy? — zapytał Grzegorz.
— Czekajmy aż posiedzenia sądowe pozwolą nam działać — szepnęła ponuro młoda dziewczyna — jeżeli nie przyjdzie zdrowie, to śmierć przyjdzie napewno! Tak nam powiedział sławny doktor. To okropne, że aż mnie dreszcze przechodzą!
— Prawda, proszę pani, i gdybym nie miał ufności w sprawiedliwość Bożą, nie śmiałbym robić próby.
— Masz pan rację, panie Grzegorzu. Pan Bóg z pewnością nam dopomoże. Ale jakżebym chciała, żeby pan Delariviére był obecnym.
— Podług depeszy jego siostrzeńca, powrót nastąpi niezadługo.
— Upoważnienie bankiera koniecznem jest do tego, coś pan postanowił, nieprawda?
— Tak, proszę pani, koniecznem.
— A jeżeli on się nie zgodzi?
— Dlaczego nie miałby się zgodzić, a zresztą jeżeli się będzie wahał, to z pewnością znajdę sposób, aby go przekonać. Bardzo pragnę jego obecności i czekam na niego z pewną ufnością.
Panna Baltus potrząsnęła głową.
— A jednakże, cóż za alternatywa? Pomyśl pan tylko — mówiła Paula.
— Jeżeli nie nastąpi uzdrowienie, to śmierć nieunikniona!
Powróćmy do Fabrycjusza Leclére, którego pociąg, wychodzący z Hawru o dwunastej minut piętnaście w południe, wysadził na stacji świętego Łazarza o wpół do piątej.
Młody człowiek opuściwszy wagon, zabrał tylko walizkę zawierającą papiery wartościowe, a resztę bagaży pozostawił na składzie. Wsiadł zaraz do powozu najętego na godziny i kazał się zawieźć najprzód na ulicę Clichy do domu, w którym mieszkał przed przybyciem wuja. Od stróża dowiedział się, że Laurent z jakimś marynarzem zabrał rzeczy i kazał wywiesić kartę do wynajęcia.
— Czy znaleźliście lokatora? — zapytał Fabrycjusz.
— Nie, panie Leclére, ale nie ma nic straconego. Jeszcze nie czas wynajmowania mieszkań.
— Czy nadeszły do mnie jakie listy podczas mojej nieobecności?
— Nie.
— I nikt nie był?;
— Nie... Zapewne wszyscy musieli wiedzieć o pańskiej podróży.
— To dziwne — pomyślał Fabrycjusz — ani René ani Rittner nie byli dowiedzieć się o mnie. Co to może znaczyć?
Stróż mówił dalej:
— A! zapomniałem... Przyniesiono wezwanie wniesienia podatku. Pana nie było, więc go uiściłem.
— Dobrze... Podaj mi rachunek.
— Niema nic pilnego, proszę pana.
— Laurent pozostawił ci klucze moje?
— Tak jest, proszę pana... Były mi koniecznie potrzebne dla pokazywania lokatorom, poszukującym mieszkania.
— Daj mi je... Potrzebne mi na parę godzin.
— Służę panu...
Młody człowiek przeszedł podwórze, schował do szafki w murze walizkę swoją i dla większego bezpieczeństwa zasunął jakimś meblem, zamknął mieszkanie, wsiadł z powrotem do powozu i kazał się zawieźć na ulicę Taitbout № 9.
Jak wiemy mieszkał tam René Jancelyn przed wyjazdem Fabrycjusza.
Tego samego dnia o tej prawie godzinie, kiedy Leclére dojeżdżał do stacji, Grzegorz Vernier opuszczał Auteuil, ażeby się udać do Paryża i zrobić wszystko, co tylko będzie możebne, dla zobaczenia René Jancelyn.
Panna Matylda Jancelyn, powierzona jego staraniom, dostarczała mu doskonałego pretekstu dla zaznajomienia się z bratem. Paweł de Langenois wskazał mu ulicę, ale nie wiedział numeru. Chodził od domu do domu, rozpytując stróży.
— Nie znamy — odpowiedziano mu wszędzie.
Pod numerem dziewiątym powtórzył pytanie, stróż mu odpowiedział, że zna Jancelyna doskonale.
— Czy zastałem go w domu?
— Nie, proszę pana, już tu nie mieszka... Są rzeczy tutaj jeszcze, ale sam pan René wyjechał...
— A kiedy ma powrócić?
— Wcale nie ma powwracać...
— Skądże to wnosisz?
— Z listu, jaki otrzymałem dzisiaj rano. Poleca mi sprzedać rzeczy, zapłacić komorne, a resztę jaka zostanie, zabrać dla siebie tytułem gratyfikacji.
— A! — odezwał się Grzegorz zawiedziony — a z jakiego kraju list jest datowany?
— Z Szwajcarji.
— Pan Jancelyn jest w Szwajcarji?
— Ładny to kraj podobno... — odrzekł stróż. — Ja, jak się pan domyśla, nie widziałem go nigdy w życiu, bo nie mam czasu na podróże...
— Od jak dawna pan Jancelyn u was mieszkał?
— Od trzech lat blisko.
— Dobrym był lokatorem?
— Śmietanka, panie!... Prawdziwa śmietanka... Komorne płacił regularnie, a porządny jak panienka. Wracał wprawdzie czasami trochę późno, to jest bardzo rano, ale przecież młodość musi szumieć!...
— A co robił pan Jancelyn?
— Jakto, co robił?
— Tak, jakie było jego zajęcie, fach?
— Bawił się tylko i używał przyjemności. Przypuszczam, że musiał pobierać rentę...
Młody doktor zrozumiał, że się niczego nie dowie, bo stróż sam nic nie wiedział.
— Dziękuję... — rzekł.
Grzegorz, wychodząc ze stancyjki stróża, spotkał się z jakimś młodym człowiekiem w grubej żałobie, wchodzącym w bramę. Usunął się, żeby go przepuścić, spojrzał nań i zdawało mu się, że go zna, że go gdzieś widział.
Nowo przybyły, którym był nie kto inny, tylko Fabrycjusz, zapytał tak samo jak i Grzegorz.
— Czy pan René Jancelyn jest w domu?
Doktor zadrżał, przystanął i nadstawił uszu.
Stróż taką samą dał odpowiedź, jak poprzednio.
— Wyjechał! — wykrzyknął Fabrycjusz — wyjechał i nie ma już powrócić!.. To coś szczególnego!
A sam do siebie:
— Bał się... i uciekł... Co się stało?.. Rittner tylko będzie mnie mógł objaśnić w tym względzie, ale zanim pójdę do Rittnera, chciałbym się zobaczyć z Matyldą. Może ona będzie coś wiedzieć?
Niespokojny i zamyślony skierował się ku bramie. Grzegorz czekał nań, skłonił mu się i powiedział:
— Zapewne pan tak jak i ja zdziwiony jest nagłym odjazdem pana Jancelyn?
Bał się własnego cienia; wszystko mu się wydawało podejrzanem, a jak wiemy, takie usposobienie jego umysłu było całkiem naturalnem.
— Myli się pan — odpowiedział sucho. — Nie znam wcale pana Jancelyn.
— Zdawało mi się, że pan o niego pytał — odrzekł śmiało doktor.
— Rzeczywiście, że się pytałem... Przybywam z podróży. Przyjaciel pana Jancelyn prosił mnie, ażebym go uprzedził, iż w krótce przyjedzie.
Rzekłszy to, Fabrycjusz ukłonił się i skoczył do czekającego powozu.
— Bulwar włoski — zawołał na stangreta — narożnik Chaussée d’Antin.
Powóz odjechał. Grzegorz pozostał na trotuarze.
Krótka odpowiedź, jaką zbył go nieznajomy, zaintrygowała go trochę.
— No — powiedział sobie po chwili — coś bardzo jest jakieś tajemnicze życie tego pana Renégo Jancelyn. Nic na teraz się nie dowiem, ale bardzo się obawiam, czy ta tajemnica nie ukrywa jakich rzeczy ohydnych a może nawet kryminalnych... Przyjdzie czas, że się wszystko wyjaśni.
W oznaczonem miejscu, to jest na narożniku bulwaru i Chaussée d’Antin, stangret zatrzymał powóz.
Leclére wysiadł, zapłacił, przeszedł ulicę i spojrzał machinalnie na werandę kawiarni Petersa, aby się przekonać, czy nie dostrzeże jakiej znajomej twarzy.
Liczni goście siedzieli na świeżem powietrzu pod markizą płócienną, ochraniającą od palących promieni słońca, popijali napój i łykali kurz, wznoszony przez powozy.
W pośrodku gości zauważył Fabrycjusz przy małym stoliczku małego barona de Landilly i pannę Adele de Cewrac, właściwie Gerlache. Nie mógł trafić szczęśliwiej. Adela i Pascal, jako przyjaciele Matyldy, będą zapewne wiedzieć coś o niej i bracie.
Przystąpił do nich.
Złoty młodzieniec i piękna dziewczyna wykrzyknęli na jego widok.
— Nieboszczyku! — odezwała się Adela — przecież wróciłeś do poczciwego Paryża...
— Jakże się miewasz, mój królu wszelkich rozrywek — odezwał się z kolei Pascal. — Znowu cię mamy w naszych murach, dopiero to będzie szyk zdumiewający... Siadaj z nami i gadaj. Co sobie życzysz, scherry... czy piwo?...
Fabrycjusz usiadł.
— Kiedyś przyjechał? — spytała Adela.
— Wczoraj wieczór z Hawru, a od dwóch godzin jestem w Paryżu...
— Przepyszny jesteś! — mówił Pascal. — Posiadasz duszę zadziwiającą. Czy podróż odbyłeś szczęśliwie?
— Bardzo była niestety smutną! — szepnął hipokryta.
— Jakto?
Nędznik wskazał palcem na krepę na kapeluszu i odrzekł
— Czy nie widzicie, że jestem w żałobie?
— Wuj umarł! — wykrzyknął Pascal.
— Niestety! na pełnem morzu, podczas burzy... przed sześciu dniami...
— Zapłaczmy nad pamięcią szanownego człowieka — odrzekł przyjaciel — ale śmierć wuja miljonera, którego się jest siostrzeńcem, nasuwa myśl o sukcesji, co wcale ładnie wygląda. Jesteś zatem bogaczem, mój kochany... Krezusem...
Szczerze ci winszuję.
— Wiele masz miljonów? — zapytała młoda Adela ze znaczącem spojrzeniem.
— E! — odrzekł Fabrycjusz z lekkiem wzruszeniem ramion. — Co ty tam mówisz o miljonach! Nie wiem nic jeszcze nawet, czy co odziedziczę. Wuj musiał zrobić testament, a nie wiem, co się w nim znajduje.
— O! do djabła! — zawołała Adela — to zmienia zupełnie postać rzeczy! No, ale nie traćmy nadziei, że wuj dobrze załatwił sprawę. W przeciwnym razie byłoby to wcale nieładnie. Potrzeba ci conajmniej z jakie sto tysięcy liwrów renty, ażebyś mógł przyzwoite prowadzić życie, ażebyś mógł żyć z przyjaciółmi i przyjaciółkami...
Te ostatnie słowa dały możność odezwania się Fabrycjuszowi. Zaraz też skorzystał z okazji.
— A propos przyjaciół, cóż porabia Matylda, spodziewam się, że się widujecie.
Pascal de Landilly i panna Adela spojrzeli na siebie i nic nie odpowiedzieli.
Fabrycjusz mylnie zrozumiał to milczenie.
— To, żeśmy się trochę zimno i prędko rozstali, nie znaczy wcale, żebym się nią nie miał interesować. Jestem do niej bardzo przywiązanym... Nie rozumiem więc zupełnie, dlaczego moje proste pytanie tak was bardzo zdziwiło.
— Mój kochany Fabrycjuszu — odrzekła Adela — sprowadziłeś nieszczęście na biedną Matyldę swoim odjazdem... Gdybyś był pozostał jej przyjacielem, katastrofa nie byłaby z pewnością nastąpiła.
— Umarła! — krzyknął Leclére wzruszony mimowolnie.
— Gdybyż była umarła — powiedział Pascal.
— Cóż się jej stało? Gdzież jest?
— W domu zdrowia.
— Poraniona?.. Zeszpecona?...
— Gorzej jeszcze...
— Cóż takiego nareszcie?... wytłómaczcie mi.
— Obłąkana, mój kochany...
— Obłąkana? — powtórzył siostrzeniec bankiera.
— Najzupełniej... Rano jedliśmy z nią śniadanie w Neuilly, gdzie nam było bardzo wesoło, słowo daję!
I Pascal opowiedział to co wiedział, to jest o pożarze, o warjacji Matyldy i o pomieszczeniu jej w domu zdrowia.
— Biedna Matylda! — szepnął Fabrycjusz — taka młoda i taka ładna! Okropne!.. Żałuję jej z całego serca! A brat jej, cóż się z nim stało?
— Z Reném Jancelyn?...
— Tak.
— Od czasu pożaru nie widziano go już wcale. Przypuszczają nawet, niech to pomiędzy nami zostanie, że to on dom podpalił, co byłoby bardzo dramatyczne, ale dziwnie podłe.
— Cicho Pascalu! — odezwała się żywo Adela. — Słowo daję, że sam nie wiesz co pleciesz! Jakże można powtarzać podobne okropności, jeżeli się nie jest pewnym niczego. René mógłby ci śmiało wytoczyć proces za oszczerstwo...
i wygrałby napewno! Pokojówka biednej Matyldy mówiła mi, że pożar wynikł przypadkowo, bo pani przez nieostrożność przewróciła kandelabr...
— Jeżeli jednak René zniknął — powiedział Fabrycjusz — któż się zajął Matyldą? Kto ją pomieścił w domu zdrowia?
— Patrzaj — mówił Pascal, wskazując na kogoś przechodzącego bulwarem — oto on właśnie.
— Pan de Langenois! — mruknął Fabrycjusz, spostrzegłszy przechodzącego wice-hrabiego wybladłego, smutnego i w żałobie.
— Tak, mój kochany! Od tej nocy obfitej w przeróżne wypadki, Paweł przywdział żałobę... Prawie nic nie mówi, a w dodatku on się zapija... teraz ciągnie, ażeby się zagłuszyć, wobec honoru, to zadziwiające!
— W którym domu pomieszczono Matyldę?
— Co do tego, mój drogi, to nic nie wiem.
— Nie pytaliście go o to?
— Owszem, ale nie chciał powiedzieć.
— Dlaczego?... przecie możnaby odwiedzić biedną dziewczynę...
— Może słusznie robi pan de Langenois, że tego nie chce.
— A propos domu zdrowia — mówił znowu Fabrycjusz — czy nie widujecie czasami doktora Rittnera? — Czy zawsze przychodzi do kawiarni Riche?
— Był raz jeden tylko... jest temu dni dziesięć czy dwanaście.. Od tego czasu zniknął gdzieś zupełnie.
— Może zrobił się pustelnikiem — rzekła Adela.
— Myślę raczej, że się zagłębia w swoich naukach — powiedział Fabrycjusz, zdziwiony zmianą zwyczajów Frantza.
— Zjesz z nami obiad, ma się rozumieć — powiedział Pascal — zapraszam cię i myślę, że się trochę pośmiejemy.
— Dziękuję ci, kochany przyjacielu, inną razą korzystać będę z uprzejmego zaproszenia.
— Dlaczego?
— Zmęczony jestem podróżą... Posilę się buljonem i spać pójdę.
— Jak ci się podoba, ale zobaczymy się niezadługo?
— Zapewne!
— Lepiej naznacz nam dzień.
— Niepodobna... może będę zmuszonym opuścić Paryż dla odbycia jednej jeszcze podróży w pewnym ważnym interesie.
— No to za powrotem!
— Dobrze...
Fabrycjusz podał rękę Adeli i Pascalowi i szybkim krokiem udał się w stronę ulicy Madelaine, sam nie wiedząc, gdzie idzie. Opanowały go najróżnorodniejsze myśli i niepokoiły..
— Że René Jancelyn uciekł, to nie ulega wątpliwości. Matylda dostała pomieszania zmysłów wskutek pożaru, pozatem podejrzewają tego ostatniego że jest sprawcą pożaru, w którym biedna o mało nie spaliła się. Rittnera nie widać nigdzie. Wszystko to składa się dziwnie! Cóż się tu stało podczas mojej nieobecności? Jutro — pomyślał Leclére — pójdę do Auteuil. Tam dowiem się zapewne czegoś. Najmądrzej jest wieczorem powrócić do Neuilly. Laurent będzie miał może jakie wiadomości.
Fabrycjusz wszedł do kawiarni Duranda, gdzie zjadł z apetytem obiad. Trochę przed dziewiątą wsiadł do powozu i kazał się zawieźć na ulicę Clichy. Zabrał swoją drogocenną walizkę i udał się do willi Saint-James. W chwili, kiedy energicznie dzwonił do sztachet, było już po dziesiątej. Oprócz Laurenta wszyscy już spali. Ten ostatni przechadzał się po parku i palił cygaro. Stróż wyskoczył z łóżka, wyjrzał oknem i zapytał:
— Kto tam dzwoni? do kogo?
— To ja, Fabrycjusz Leclére — odpowiedziano mu — otwieraj prędko...
Laurent poznawszy głos pana, natychmiast przyleciał:
— Pan Fabrycjusz! Czy to podobna — wołał zadyszany.
— Widzisz przecie i spiesz się, nie trzymaj mnie za bramą, jestem zmęczony i potrzebuję się położyć.
Laurent czemprędzej otworzył zamek i poodsuwał zasuwy, ciągle powtarzając:
— Co za niespodzianka, mój Boże!... Nie myśleliśmy powitać pana wcale dziś wieczór!.. Dlaczego pan nas nie uprzedził?.. Ah! jakże się cieszę, że pana widzę!... Pokój dla pana gotowy, a nawet łóżko posłane... Czy szczęśliwie odbył pan podróż?
Służący ciągle coś mówiąc, szedł za panem, podążającym wielkimi krokami i nie odpowiadającym wcale.
— Zapal świecznik — odezwał się Leclére, wchodząc do przedsionka — i chodź ze mną do pokoju...
— Dobrze, proszę pana.
Laurent ze świecą w ręku wyprzedził pana, a położywszy walizkę na krzesełku, zapytał:
— Więc pan sam powrócił?
— Tak.
— Ale wuj pański jest zdrów?
Fabrycjusz westchnął, wyciągnął chustkę z kieszeni i, otarłszy nią oczy, szepnął:
— Biedny mój wuj...
— Boże! — wykrzyknął Laurent — czy pan Delariviére nie jest chory?
— Nie zobaczymy go już więcej... — rzekł Fabrycjusz, spuszczając ze smutkiem głowę. — On już nie żyje!...
— Umarł!... — zawołał sługa przestraszony. — O Boże! cóż to za nieszczęście, jakiż to cios nieprzewidziany. Taki pan szlachetny!.. Taki ojciec kochający! Taki człowiek dzielny!.. I kiedyż to się stało, proszę pana?....
— Straciłem mojego drogiego wuja podczas podróży powrotnej... na pełnem morzu... i czuję dobrze, że życie moje zostało na zawsze złamane... że nie potrafię pocieszyć się już nigdy...
— O panie, rozumiem pańską boleść doskonale... bo i ja także...
I Laurent, który pomimo wad swoich przeróżnych posiadał dobre serce, zaczął szlochać na głos cały.
— Te łzy, mój przyjacielu — rzekł Fabrycjusz — prawdziwy ci zaszczyt przynoszą. Widzę, że umiesz być wdzięcznym, że nie zapomniałeś o dobrodziejstwach, jakich doznałeś od naszego kochanego nieboszczyka!... Ale potrzeba się uzbroić w siłę ducha, potrzeba poddać się z pokorą niezbadanym wyrokom wyższym... Nieszczęście, jakie nas dotknęło, nikt już cofnąć nie jest w stanie. Czy tu nie zaszło nic nowego podczas mojej nieobecności?
— Prawie że nic, proszę pana.
— Czy majtek objął obowiązki?
— Przybył nazajutrz po wyjeździe pańskim.
— Czy kontent jesteś z Klaudjusza?
— Najzupełniej, proszę pana... Nie potrafiłbym już chyba żyć bez tego człowieka, taki dobry i serdeczny. Dzielny chłop co się nazywa!... Pracownik niezrównany, a wesoły jak szansonetka. Od paru dni dopiero osowiał mi jakoś trochę... Zdaje się, że zrobił pan prawdziwie dobry nabytek i że będzie również zupełnie zadowolony.
— Mam nadzieję.
— Ja w to wierzę niezachwianie.
— Czy nie dowiadywał się też kto o mnie w czasie nieobecności mojej?
— Były dwie tylko osoby, proszę pana. Najpierw jakaś pani bardzo dystyngowana i bardzo ładna, jak mi się zdaje, lubo była mocno zawoalowana. Następnie jakiś młody pan, również dystyngowany. Pytali o pana Delariviére.
— Co im odpowiedziałeś?
— Że pan bankier wyjechał zagranicę.
— A o mnie nic nie mówili?
— Nic a nic, proszę pana.
— Nie masz mi nic więcej do powiedzenia?
— Chyba to tylko, że w początkach tego miesiąca mieliśmy pożar w pobliżu.
— No, no, pożar?...
— Tak, panie. Spłonął piękny domek przy rogu Windsor. Poczciwy nasz Klaudjusz Marteau odznaczył się przy tej sposobności.
— W jaki sposób?
— Wydobył z płomieni z narażeniem własnego życia właścicielkę pałacyku, młodą kobietę, na pół już nieżywą i nieprzytomną prawie.
— Młodą kobietę? — powtórzył Fabrycjusz, przypominając sobie to, co posłyszał przed chwilą od Pascala de Landilly. — Młodą kobietę, która z przestrachu zmysły postradała? Stało się to przed ośmiu dniami?
— Tak jest, proszę pana. Leżała tu na łóżku pańskiem z jakie dwie, trzy godziny, zanim nie przybył doktor z Courbevoie. Uważałem za konieczne zgodzić się na to chwilowe schronienie ze względów ludzkości.
— Postąpiłeś poczciwie i rozumnie. Czy też nie wiesz przypadkiem nazwiska tej kobiety?
— Nie panie. Ale wiem nazwisko młodego pana, który jej towarzyszył, i którego rozpacz wstrząsała mną do głębi.
— Któż to jest ów młody człowiek?
— Wice-hrabia de Langenois.
— Wice-hrabia de Langenois? — powtórzył Fabrycjusz prawie głośno, ale mówiąc tylko do siebie.
— Niema zatem żadnej wątpliwości: to Matylda.
Laurent posłyszał to imię.
— Przypomniałem sobie teraz — zawołał. — Młody pan nazywał Matyldą biedną, młodą damę.
— Czy nie wiesz, dokąd ją odwieziono?
— Do jednego z domów zdrowia, proszę pana.
— Tak, ale do którego?
— Pozwoliłem powozu naszego, przez ludzkość i aby wyświadczyć przysługę, a stangret nasz opowiadał następnie, że odwiózł chorą do Auteuil, do zakładu położonego na rogu ulicy Raffet i bulwaru Montmorency.
— U Rittnera! — pomyślał Fabrycjusz. — A zatem Matylda znajduje się w dobrych rękach, wypadek posłużył nam znowu szczęśliwie! Warjaci są często gadułami, a chociaż Matylda nie zna wcale pewnej strony mego życia, kontent jestem, iż się dostała do Rittnera.
Potem, zwracając się do Laurenta, dodał:
— Ależ to wszystko nadzwyczaj jest interesujące. Gadajże mi, mój kochany, co tam wiesz takiego jeszcze.
— Nic a nic więcej, proszę pana.
— Pomyśl no tylko dobrze. Oto naprzykład co do Klaudjusza Marteau, nowego twego przyjaciela, czy nic mi nie masz do powiedzenia?
— A! zapomniałem. Klaudjusz, wiedząc, że cieszę się łaskawem zaufaniem pana, prosił, abym mu pozwolił przyjąć sobie do pomocy młodego, dwunastoletniego chłopczynę.
— Zgodziłeś się?
— Tak jest, proszę pana, ma już przy sobie chłopca bardzo sympatycznego i inteligentnego... Mieszka razem z Klaudjuszem, a dostawać ma dwadzieścia franków pensji miesięcznej.
— Bardzo dobrze. Pomówmy teraz o innych rzeczach jeszcze. A oto wydam ci pierwsze rozkazy. Jutro zaraz rano pójdziesz do krawca i obstalujesz dla ciebie i dla całej służby mojej żałobę, tylko, żeby była wykończoną w jak najkrótszym czasie.
— Pańskiej służby? Ah! prawda, że pan teraz został miljonerem, bo przecie pan jest sukcesorem jedynym.
— Jeszcze nie wiem, wiele mi się dostanie. Załatw więc interes oszczędnie.
— Pan staje się oszczędnym! — wykrzyknął Laurent. — To znaczy, że pan bierze z dziesięć miljonów zapewne. Kiedy pan był bez pieniędzy, wyrzucał je oknami.
Naiwna ta uwaga intendenta sprowadziła uśmiech na usta Fabrycjusza.
— Możesz odejść — powiedział następnie — kładź się spać, bo mi już nie jesteś potrzebny. Ale à propos, nie mów nikomu, że powróciłem, nie mów nic nawet Klaudjuszowi Marteau.
— Dobrze, proszę pana. Życzę panu dobrej nocy. Jutro rano zdam panu rachunki.
I Laurent opuścił pokój, mówiąc sobie w duchu:
— Bardzo żałuję nieboszczyka pana Delariviére, ale skoro jesteśmy miljonerami, to jest się czem pocieszyć.
— Tutaj przynajmniej wszystko dobrze — rzekł Fabrycjusz, gdy sam pozostał. — Klaudjusza Marteau nie mam potrzeby obawiać się.
Zamknął w biurku papiery wartościowe pana Delariviére położył się i zasnął głęboko.
Obudził się bardzo rano, ubrał się prędko i zadzwonił na Laurenta. Ten ostatni przyniósł ze sobą książkę rachunkową, utrzymaną w największym porządku.
Po sprawdzeniu rachunków, Leclére poszedł do parku, aby się udać do domku, w którym mieszkał eks-marynarz.
W mieszkaniu nie było nikogo. Przestąpił próg i uderzony został porządkiem, jaki panował w obu pokoikach. Pierwszy, w którym przyrządy do wiosłowania i rybółówstwa były symetrycznie poukładane i pozawieszane, zwrócił szczególną jego uwagę.
— Jak widzę, pan marynarz zna dobrze swój obowiązek. Jeżeli rzeczywiście nie mam powodu obawiać się starego wilka, to prędzej czy później stanie mi się napewno bardzo użytecznym. Jeżeli jest przeciwnie, jeżeli jest niebezpiecznym, tem gorzej dla niego.
Fabrycjusz otworzył drzwi, prowadzące na bulwar Sekwany, i spostrzegł Klaudjusza i Piotra, polewających stojący w przystani statek, ażeby się drzewo nie popaczyło pod promieniami słońca. Znał się doskonale na wioślarstwie i dość mu było jednego spojrzenia dla oceniania wartości statku i dobrego gustu marynarza. Zbliżył się do brzegu i zawołał Klaudjusza Marteau.
Laurent, wierny danemu rozkazowi, nie uprzedził nikogo o powrocie młodego pana, to też skoro Bordeplat posłyszał, że go wołają, obejrzał się, a spostrzegłszy Fabrycjusza Lecléra o dwadzieścia kroków od siebie, zadrżał i zbladł okropnie. Miał jednakże dosyć przytomności umysłu i panowania nad sobą, żeby nie okazać wzruszenia. Wyskoczył ze statku, ukłonił się po wojskowemu i doszedł do schodków, prowadzących na wybrzeże. A przez ten czas mruczał sobie:
— A więc powrócił!... Bądź ostrożnym Klaudjuszu, mój poczciwcze! Wytrzeszcz ślepia i czuwaj nad sobą. Kiedy się dobrze przekonasz, kiedy pewnym będziesz swojej sprawy, albo raczej jego sprawy, będzie dość czasu na spełnienie obowiązku.
Fabrycjusz, czekający na najwyższym stopniu schodów, przyjął marynarza temi słowy:
Dzień dobry, panie Bordeplat.
I podał mu rękę. Klaudjusz zawahał się chwilę, a lubo to krótko trwało, nie uszło jednak baczności Fabrycjusza.
Eks-marynarz ujął rękę młodego człowieka i ścisnął ją z pozorną szczerością, krzyknąwszy:
— Do pioruna, a to dopiero niespodzianka! Nie myślałem wcale zobaczyć pana dzisiaj. Pan w tej chwili przyjechał?
— Przyjechałem wczoraj wieczór...
— I pan Laurent mi nic o tem nie powiedział? Bardzo jestem uszczęśliwiony! Jakże zdrowie pańskie?
— Wyborne...
— Doskonale... Zdrowie to rzecz najważniejsza. We dwa dni po pańskim wyjeździe zainstalowałem się tutaj. Otrzymałem z prefektury to, o co pan był łaskaw mi się wystarać... i bardzo jestem za to wdzięcznym...
— Nie mówmy o tem... Jakże ci się tutaj podoba?...
— Potrzeba by być dziwnie wymagającym, ażeby się nie podobało... To prawdziwy raj ten dom pański. A polubiliśmy się okrutnie z panem Laurentem, zresztą ja gdy tylko mogę zajmować się wioślarstwem, to czuję się już zupełnie szczęśliwym... Czy pan stąd widzi statki, jakie pokupowałem?
— Zdaje mi się, że dobrze wybrane...
— Ah! panie, niczego nie zaniedbałem, ażeby panu dogodzić... Zdaje mi się, że jak pan bliżej się przyjrzy, to będzie zupełnie zadowolony. Nie mogłem wyszukać nic lepszego.
— Zaraz je będę podziwiał. Chodźmy.
Fabrycjusz zeszedł ze schodów, wsiadł do małego czółenka, a Klaudjusz go obwiózł dookoła całej przystani.
— I cóż, proszę pana? — zapytał eks-marynarz.
— Przepyszne!
Klaudjusz Marteau zatarł ręce z radości.
Fabrycjusz wskazał na małego Piotra, który skłoniwszy mu się, nie zaprzestał swej roboty.
— To chłopiec, którego przyjąłeś do pomocy, jak mi mówił Laurent?
— Tak jest, proszę pana... Myślałem, że się pan nie będzie o to gniewał, chociaż to podniesie trochę wydatki. Dzielny to chłopak i dobrze zasłuży na swój kawałek chleba.
— Masz rację, pochwalam cię i na dowód mojego szczególnego zadowolenia podnoszę ci pensję do stu sześćdziesięciu franków miesięcznie.
— Pan jest za bardzo łaskaw dla mnie! — wykrzyknął Klaudjusz, a w duszy dodał sobie — takim przesadzonym dobrodziejom nie można nigdy dowierzać.
— Wiele lat ma ten chłopiec? — zapytał Fabrycjusz.
— Dziesięć lat z górą, proszę pana.
— Skąd pochodzi?
— Napewno nie wiem... Matka jego mieszka w Charenton. Piotruś mu na imię.
— To dostateczne... Dowieź mnie teraz do brzegu.
Klaudjusz spełnił polecenie. Fabrycjusz wsiadł do drugiego czółna i jakby nagle zmieniając zdanie, zawołał:
— Nie, zawieź mnie najprzód na koniec tej wyspy, którą tam widać... naprzeciwko nas... Chcę się przyjrzeć, czy z bliska jest również tak malownicza, jak z daleka.
— Dobrze, proszę pana.
— No więc — odezwał się Leclére, skoro odpłynęli od brzegu, opuściłeś Melun bez żalu?
— Bez najmniejszego żalu, proszę pana.
— Nie robiono ci żadnych trudności ani w biurze policji, ani w prefekturze, co do paszportu?
— Żadnych a żadnych, proszę pana. Poszło wszystko bardzo prędko. Za silną miałem widocznie protekcję. Pan musi mieć stosunki ogromne.
— Stawiłeś się bez obawy przed władzą?
— Trochę mnie to kosztowało w pierwszej chwili, ale skoro było potrzeba...
— Nie lubisz wykonawców sprawiedliwości. Mówiłeś mi to kiedyś, kiedy mnie woziłeś czółnem z damami i opowiadałeś pewną historję.
— Aha!... mam go — pomyślał Klaudjusz — chce grunt wymacać...
A głośno z naiwną miną zapytał:
— Jaką historję, proszę pana?
— Jakto, nie przypominasz sobie?
— Doprawdy, że nie! Pan wie, że ja lubię dużo gadać, że z natury jestem trochę gadułą. Widziałem tylu ludzi, słyszałem tyle historji, że nie przypominam sobie, o czem mówiłem wtedy.
— Przypomnę ci, jak to było.
— Jeżeli pan tak łaskaw.
— Było to we wilją stracenia w Melun tego na śmierć skazanego, a ty wygłaszałeś swoją osobistą opinję w tej sprawie. Czy sobie teraz przypominasz?
— Bardzo dobrze. Pamiętam nawet, że się z panem nie zgadzałem i ażeby pana przekonać, mówiłem panu o odkryciach, jakie zrobiłem nazajutrz zrana po spełnieniu zbrodni.
— Tak, ale nie opowiedziałeś nam wszystkiego, bo jak utrzymywałeś, obawiałeś się sprawiedliwości.
— Prawda święta, proszę pana, wcale a wcale nie skłamałem. Bo niech pan tylko osądzi, jak ja się głupio znalazłem w całej tej sprawie. Sam mi pan wszak to powiedział i miał zupełną racją! Dostrzegłem ślady, o których powinienem sąd zawiadomić, aby uchronić od śmierci uczciwego może człowieka.
Fabrycjusz wzruszył ramionami.
— Nie wyrzucaj sobie tego — przerwał z uśmiechem Leclére — twoje ślady były nic nie znaczące... twoje dowody na nic by się nie zdały.
— To zależy — mruknął Klaudjusz Marteau.
— Jakto?
— Pan powiada, że nic nie znaczą moje dowody... Te co panu są wiadome, być może... Ale inne.
— A więc — zapytał niespokojny Fabrycjusz, chociaż nie bez wewnętrznego drżenia — więc były inne... dokładniejsze?
— A były, proszę pana...
— W takim razie, to zmienia postać rzeczy...
— Wcale nie, albo raczej tak jest, proszę pana. Znalazłem jedną rzecz... przedmiot jeden... który, przedstawiony sędziom, byłby z pewnością naprowadził na ślad prawdziwego mordercy, albo jego wspólnika...
Fabrycjusz blady był jak chusta, usta mu drżały i głosem zmienionym zapytał:
— I naprawdę przedmiot ten mógł zmienić wszystko, mógł zmusić sąd do rozpoczęcia sprawy na nowo?
— Tak przypuszczam przynajmniej.
— Cóż to było takiego?
— List kobiety! — powtórzył Fabrycjusz zdumiony, bo nie spodziewał się nic podobnego, a wyznanie marynarza pomieszało mu wszelkie domysły.
— Tak, proszę pana... list miłosny... — odpowiedział Klaudjusz Marteau.
— Zaadresowany do kogo? — zapytał żywo Fabrycjusz.
— Doprawdy, że nie wiem...
— Jakto?
— Oh! to bardzo proste... podniosłem list bez koperty, a adres naturalnie na kopercie musi się znajdować...
Fabrycjusz patrzył na swojego interlokutora z pewnem niedowierzaniem i zapytywał się siebie, czy Klaudjusz nie żartuje czasem z niego.
Eks-marynarz wytrzymał ten wzrok tak wytrwle, że rozproszył wszelkie podejrzenia.
— A ten list — zapytał znowu głosem spokojnym, lubo serce biło mu gwałtownie — ten list był zapewne podpisany?
— Tak jest, proszę pana.
— Jakież wyczytałeś na nim nazwisko?
— List podpisany był: Matylda Jancelyn... — powiedział.
Niewidoczny dreszcz przebiegł po ciele Fabrycjusza, a lekkie drżenie nozdrzy zdradziło to wzruszenie.
Klaudjusz, który dobrze go obserwował, dostrzegł ten symptomat przerażenia.
— Trafiłem go! — pomyślał sobie — widocznie łotrzyk się zdradził!...
A głośno powiedział:
— Naturalnie, że prokurator rzeczypospolitej byłby z łatwością odnalazł tę panienkę, czy pannę Matyldę Jancelyn i zapytał o nazwisko kochanka, do którego pisywała listy, które on gubił znowu w mojem czółnie. Gdyby się raz dowiedziano, kto był ten kochanek, możnaby się było dowiedzieć łatwo wszystkiego. Czy nieprawda, proszę pana?...
— Zapewne... — odparł pomięszany Fabrycjusz. — Czy ten list masz u siebie jeszcze?
— O nie, proszę pana!
— A cóż się z nim stało?
— Rozumie pan, że popełniwszy raz głupstwo, czułem, iż podobny papierek, znaleziony w moich rękach, mógłby mi sprowadzić wiele kłopotów na łeb. Zapaliłem nim fajkę, chociaż zrobiłem to z wielkim żalem... Bo żebym był list pokazał panu sędziemu w czasie właściwym, byłbym posłał na gilotynę prawdziwego zbója, zamiast zupełnie niewinnego człowieka. Bo że niewinnym był ten Piotr, rękę włożyłbym w ogień!.. To nie do takiego kaleki pisuje się takie listy romansowe... Prawda, proszę pana?
— Zapewne — odpowiedział Leclére, mający pot zimny na skroniach.
— A tak.. tak... proszę pana — ciągnął Klaudjusz Marteau — dzisiaj bardziej jeszcze sobie wyrzucam to, co uczyniłem!... Ba, mam naprawdę na sumieniu śmierć nieszczęśliwego, bo łatwo mogłem go ocalić, tembardziej, że wiedziałem, iż pan jesteś przyjacielem panny Baltus, a wkrótce zapewne mężem jej zostaniesz. Byłbym więc zrobił przysługę i jej i panu...
— Faktem jest, że byłoby to wielkiem szczęściem dla wszystkich — odrzekł Fabrycjusz, siląc się na pewność głosu. — Na nieszczęście, wszystko już zapóźno. Nie można już zmienić tego, co się stało.
— Dla niewinnego, który zginął, to prawda... ale możnaby wykryć tego łotra, co żyje. Wie pan jednak, co mnie trochę uspokaja?.. Oto pewność, że takiego nędznika, czy prędzej, czy później szubienica z pewnością nie ominie. Nikt mi nie wybije tego z głowy, że pewnego pięknego poranku wzniesie się znowu gilotyna na placu Świętego Jana w Melun, na wprost hotelu pod Wielkim Jeleniem i że tą razą głowa prawdziwego mordercy spadnie do kosza...
Fabrycjusza trzęsła febra.
— Co panu jest? — wykrzyknął. Klaudjusz — co się panu stało?.. zbladł pan jak chusta... czy panu słabo się zrobiło?...
— Nic... nic... — odpowiedział Leclére — doświadczam czasami podobnych napadów nerwowych, ale to trwa zwykle krótką chwilę... Powracam na ląd.
— Nie wysiądzie pan na wyspę?
— Nie...
— Nie... to za trzy minuty dopłyniemy do brzegu.
Eks-marynarz, powiedziawszy to, pochwycił silnie za wiosła. Fabrycjusz uspokoił się zupełnie i powiedział:
— Dobrze ci tutaj, jak mówisz, Klaudjuszu... spodziewam się więc, że pozostaniesz na długo... Zupełnie to od ciebie zależy!... Pracuj, bądź uczciwym, staraj się zatrzeć przeszłość, jaka mi jest znaną, a o której nikomu nie pisnę ani słowa.
— Niech pan będzie spokojny... Nie będzie pan nigdy miał mi do wyrzucania, zapewniam...
— Liczę zupełnie na to... Jutro jeżeli będzie trochę wiatru, popłyniemy w stronę Argenteuil, dla wypróbowania statku...
— To śliczny ptaszek, będzie pan z niego zupełnie zadowolony...
Czółno popłynęło pod same schódki, prowadzące do rzeki. Fabrycjusz wyskoczył i powrócił do parku, mówiąc sobie po cichu:
— List Matyldy!... to dziwne!.. Pisała do mnie cztery, albo pięć razy najwyżej!.. Jakim sposobem zgubić mogłem taki dokument!... Coś w tem jest niewytłómaczonego... nieprawdopodobnego... niemożebnego!... Czy on tylko prawdę mi powiedział Ale i to niepodobna... W jakim celu chciałby mnie oszukiwać teraz, kiedy mi wszystko winien, i kiedy tak wiele jeszcze może się spodziewać odemnie?
Klaudjusz ze swej strony myślał, powracając do małego Piotrusia:
— Doskonale mi się udała ta cała historja z listem... Złapałem go ostatecznie... Pewny byłem, że poznaję tę kobietę, którą uratowałem z płomieni. To ona była wtedy razem z nim w Melun... Ej! ej! panie Fabrycjuszu, ja tak samo przebiegły jestem jak ty, a może nawet przebieglejszy trochę od ciebie! Chcesz mnie wyciągać na słówka. Chcesz się dowiedzieć, jakie dowody twojej zbrodni mam w swojem posiadaniu!... To ci się na nic nie zdało, mój kochanku, te dowodziki zachowam dla panów sędziów...
Fabrycjusz, powróciwszy do mieszkania, kazał natychmiast zaprzągać. Po głębszej rozwadze postanowił najprzód zobaczyć się z Paulą Baltus, potrzeba więc mu było o dziewiątej być już na stacji kolei. Przybył w samę porę, a o dziesiątej dzwonił już do bramy willi, do której już nieraz zaprowadziliśmy naszych czytelników. Służący, który otwierał bramę, poznał przybyłego od razu i zdawał się trochę być zdziwiony tą wizytą.
— Czy zastałem pannę Baltus? — zapytał Fabrycjusz.
— Nie, proszę pana.
— No, to nie mam szczęścia... Czy nie wiesz, o której godzinie pani powróci?
— Dziś wcale zapewne nie powróci.
— Co mówisz? — wykrzyknął Leclére.
— Pani wyjechała do Paryża już od dni dziesięciu...
— Do pani Lefébre zapewne.
— Nie wiem, proszę pana.... Pani nic nie mówiła, odjeżdżając.
— Czy otrzymaliście tu przedtem jaką depeszę?
— Tak jest, proszę pana, z Ameryki...
— Dziękuję!..
— Czy pan nie napisze co do pani, żeby jej oddać, gdy powróci?...
— Nie... Zapewne zobaczę się z panią w Paryżu.
I Fabrycjusz, niekontent z tego, że napróżno przyjechał, powrócił na stację. Czekał go tu nowy zawód. Pociąg do Paryża odchodził dopiero o drugiej. Potrzeba było czekać blisko trzy godziny.
— Niepodobna — mówił sobie ażebym przybył do Auteuil do Rittnera przed piątą!... Widocznie djabeł miesza mi się dzisiaj do wszystkiego.
Pozostawmy Leclére palącego cygara i silącego się napróżno otrząsnąć się z myśli ponurych, jakie go obległy, udajmy się zaś do domu warjatek.
Od paru dni Edma opuszczała łóżko na godzinę lub dwie i zdawała się po troszku powracać do zdrowia. Podtrzymywana z jednej strony przez Grzegorza, z drugiej przez Paulę, schodziła do ogrodu, a tam, wyciągnięta w wielkim fotelu, w cieniu wielkich drzew, otoczona prześlicznymi kwiatami, oddychała świeżem, balsamicznem powietrzem, obok najlepszej swojej przyjaciółki i tego, którego w głębi duszy nazywała już narzeczonym. Ciągle jeszcze była blada i nadzwyczaj osłabiona, ale chwilami oczy jej nabierały już naturalnego blasku, a serce biło wolniej, regularniej... Otoczona serdeczną opieką, coraz bardziej stawała się spokojniejszą. W chwili, kiedy ją spotykamy, siedzącą w cieniu, Paula i Grzegorz byli obok niej i trzymali jej ręce. Powinna była być szczęśliwa w takiem otoczeniu, a jednakże wpatrzone w dal oczy wyrażały smutek głęboki.
— Co ci jest, kochana pieszczotko? — spytała Edmy panna Baltus.
— Nic mi nie jest, kochana Paulo... szepnęła.
— Czy pani cierpi? zapytał niespokojnie Grzegorz.
— Nie, mój przyjacielu.
— Na prawdę?
— Zapewniam cię.
— Jeżeli jednak — powiedziała Paula — jeżeli naprawdę nic ci nie dolega, to co cię niepokoji?
Edma po chwili wahania szepnęła:
— A więc tak...
— Cóż to takiego?
— Myślę o moim ojcu i obawiam się czegoś.
— Czegoż mianowicie?
— Nie umiem się z tego wytłómaczyć. To jakieś bolesne i dotkliwe przeczucie.
— Dla czego się tak niepokoić, moja droga. — otrzymałam, jak wiesz, depeszę od Fabrycjusza że już wyjeżdżają. Musimy cierpliwie oczekiwać ich powrotu.
— Wyjechali już przeszło od ośmiu dni! — odrzekła żywo Edma.
— Zwykła podróż nie trwa dłużej nad dni dziewięć, wiem o tem — dodała Paula, ale bardzo często niespokojne morze przeciąga znacznie podróż. Ojciec twój i Fabrycjusz przybyli już może do Havru. Może ich zobaczymy dzisiaj jeszcze, bo z pewnością najpierw tu przybędą. Jestem tak tego pewną, że opuszczając Melun, nie napisałam do Fabrycjusza, iż tutaj się znajduję, bo chciałam mu zrobić przyjemną niespodziankę. No cóż, uspokoiłaś się?
Edma potrząsnęła głową.
— Ciągle więc te niedorzeczne przeczucia, — rzekła Paula.
— Ciągle.
— Pani, — odezwał się Grzegorz, odpędź te przewidzenia, jakiegoś niebezpieczeństwa, bo zapewniam panią, że istnieje ono tylko w twojej imaginacji jedynie. Jesteś pani jeszcze osłabioną i nadewszystko potrzebujesz spokoju. Takie nękanie się moralne, może być bardzo szkodliwe i opóźnić powrót do zdrowia.
Wiem to wszystko — szepnęła Edma, — wiem, że mi szkodzą podobne myśli, ale czyż to moja wina? Napróżno silę się nie myśleć o tem, napróżno...
— Trzeba koniecznie zapanować nad sobą.
Edma uśmiechnęła się i odpowiedziała:
— Spróbuję, kochany doktorze, przyrzekam ci.
— Teraz, — mówił dalej młody doktór, ponieważ jest blisko piąta, trzeba powracać do pokoju.
— Ale zaprowadzicie mnie jeszcze do mojej matki na chwilę, nie prawda?
— Dobrze, proszę pani.
Edma wstała z fotelu i opierając się na Grzegorzu i Pauli, przeszła wolno do pawilonu. Młody doktór wprowadził ją do pokoju Joanny, sam zaś udał się do swojego gabinetu.
W tej chwili powóz zatrzymał się przed bramą, Fabrycjusz wysiadł z niego i zadzwonił...
Szwajcar, który znał go oddawna, uśmiechnął się przyjaźnie i zaraz otworzył.
— Czy pan Rittner jest w domu?
— Pan Rittner? — powtórzył zdziwiony sługa.
— Zapewne.
— Więc pan nic nie wie?
— Najzupełniej, dopiero co przybyłem z podróży. A cóż takiego?
— Doktora Rittnera już tutaj nie ma.
— Gdzież więc jest? — zapytał z łatwem do zrozumienia pomięszaniem.
— Nie wiem, zakład ten sprzedał.
— Sprzedał! — mruknął łotr zgnębiony.
— Tak, proszę pana, sprzedał i wyjechał.
— Kiedy?
— Jest temu dni dziesięć czy dwanaście.
— Jak się nazywa jego następca?
— Doktór Vernier. Czy pan sobie życzy się z nim widzieć?
— I owszem.
Szwajcar zadzwonił na znak, że ktoś przyszedł i dodał:
— Pan zna drogę. Nie mam potrzeby pana prowadzić.
— Znam mój przyjacielu, ale jeszcze słówko.
— Jestem na pańskie rozkazy.
— Ma się rozumieć, że przed wyjazdem doktora Rittnera nie stało się nic nadzwyczajnego w tym domu?
— Nie sądzę.
— Nikt nie umarł?
— Przepraszam pana, utraciliśmy dwie z naszych pensjonarek.
— Jakiego wieku?
— Nie wiem, proszę pana, słyszałem tylko, że jedna daleko była starszą, niż druga.
— Jak się nazywały?
— Nie wiem! bo my znamy tylko pensjonarki podług numerów. Czy ma pan mnie jeszcze o co zapytać?
— Już o nic. Dziękuję.
Fabrycjusz poszedł do parku, tak sobie rozmyślając:
— Rittner zrozumiał mój list i dotrzymał słowa. Edma i jej matka już nie istnieją. Ja sam zatem jestem spadkobiercą.
Służący, zawiadomiony dzwonkiem, oczekiwał przed pawilonem.
— Pan chce się widzieć z panem dyrektorem? — zapytał.
— Tak.
— Zaraz go pójdę uprzedzić. Niech pan raczy wejść.
Po chwili ukazał się Grzegorz.
Obaj skłonili się i stanęli zdziwieni naprzeciw siebie,
— To ten, co go spotkałem na ulicy Taitbout, — pomyślał Fabrycjusz. — Miej się na baczności!
— To ten jegomość, co się pytał o Renégo Jancelyn, — pomyślał Grzegorz.
Głośno zaś powiedział:
— Pan pragnął widzieć się ze mną?
— Tak jest, proszę pana, — odrzekł siostrzeniec pana Delariviére — i zaraz panu wytłumaczę dla czego, niech mi pan tylko najprzód pozwoli się zapytać, czy to nie pana spotkałem wczoraj przy ulicy Taibout?
— Tak, to ja byłem i także od razu pana poznałem.
— Jakie to dziwne często trafiają się przypadki, — powiedział Fabrycjusz z uśmiechem. — Nie spodziewałem się, że pana dzisiaj zobaczę, bo wszak pan jest doktorem Vernier, dyrektorem tego zakładu?
Grzegorz skinął głową potakująco. Fabrycjusz ciągnął:
— Nie do pana właściwie przyszedłem, lecz do pańskiego poprzednika. Tak, jak wczoraj panu wspominałem, powróciłem dopiero co z dalekiej podróży i nic nie wiedziałem, że pan Rittner odstąpił zakład.
— Jestem jego posiadaczem od dni dwunastu.
— Zdziwiłem się bardzo, gdym posłyszał od szwajcara o tej zmianie.
— Czy przyszedłeś pan do pana Rittnera, jako do przyjaciela, czy też jako do dyrektora domu zdrowia?
— Jako do dyrektora.
— Może ja zatem będę mógł uczynić panu zadość. Raczy pan powiedzieć, o co chodzi?
— Mój wuj i ja powierzyliśmy pańskiemu poprzednikowi, przed kilku tygodniami dwie osoby, bardzo nam drogie...
Grzegorz zadrżał uderzony temi słowy i przypomniał sobie nagle, że już widział także Fabrycjusza w Melun, w hotelu pod Wielkim Jeleniem, w wilją egzekucji.
— Pański wuj i pan? — powtórzył, — dwie drogie osoby. Czy pan nie jesteś przypadkiem siostrzeńcem pana Delariviére, panem Fabrycjuszem Leclére?
Twarz Grzegorza rozpromieniła się. Chwycił ręce gościa i zaczął je ściskać serdecznie.
— Ah! jakże się cieszę z pańskiego przybycia. Ale dla czego pan sam jeden przybywa? Pan Delariviére nie jest chyba cierpiącym?
Fabrycjusz odegrał komedję, jaką już odegrał przedtem przed baronem Pascalem de Landilly i panną Adelą de Civrac. Opowiedział złamanym głosem, przykładając chustkę do oczu:
— Niestety! proszę pana, jestem zwiastunem rozpaczliwej nowiny. Mój wuj nie żyje!
— Umarł? — wykrzyknął zdumiony Grzegorz i aż się zachwiał. — Pan Delariviére umarł?
— W czasie podróży, tak jest proszę pana, — odrzekł Fabrycjusz. — Zgasł w przeciągu dwudziestu czterech godzin na silne zapalenie płuc, pomimo wszelkich starań, doktora okrętowego i kapitana Kerjala, jego najlepszego przyjaciela.
— Boże wielki! — pomyślał młody doktor. — Co za straszliwa boleść dla biednej Edmy i jak się jej smutne przeczucia okrutnie sprawdzają! Tak jak jest osłabioną, czyż zdolną będzie przetrzymać cios podobnie dotkliwy?
Głośno zaś powiedział:
— To istotnie, proszę pana, smutna bardzo nowina. Zalecam panu nie udzielać jej pannie Edmie zbyt nagle, bo z pewnością by tego nie przeżyła. Pozostaw mi pan czas, aby ją przygotować powoli.
— Więc Edma żyje, więc Frantz Ritner nie spełnił zobowiązania, nie mógł lub nie chciał dotrzymać danego słowa?
Cios był zbyt straszny, ale łotr wyrafinowany miał tyle siły, że zapanował nad sobą.
— Bądź pan zupełnie spokojny, — rzekł, — zastosuję się najzupełniej do pańskich rozkazów. Tymczasem proszę pana powiedzieć mi, jak się mają pani i panna Delariviére?
— Stan zdrowia ciotki pańskiej polepszył się, wprawdzie nieznacznie, ale bardzo stanowczo, — odrzekł Grzegorz, — mam też zupełną nadzieję, że w niedługim czasie odzyska zdrowie zupełnie.
— Chwała Bogu! — wykrzyknął Fabrycjusz, — lubo biedny wuj nie będzie już mógł cieszyć się szczęściem tak upragnionem przez niego.
— Co do pańskiej kuzynki, ciągnął doktor Vernier — ma się daleko lepiej.
— Więc chorowała? — zapytał żywo Fabrycjusz.
— Bardzo; była nawet w wielkiem niebezpieczeństwie. Ale dzięki Bogu, zdołałem ją wyrwać śmierci i wkrótce będzie zdrową. Pozostało tylko ogromne osłabienie, któremu także spodziewam się wkrótce podołać.
— Panu zatem winien jestem ocalenie kochanej mojej kuzynki — rzekł Fabrycjusz głosem wzruszonym i ściskając ręce Grzegorza. — Panu także winien będę uzdrowienie ciotki mojej. Bądź pan przekonany o głębokiej mojej wdzięczności! Czy mogę odwiedzić te nieszczęśliwe kobiety?
— Za pięć minut poprowadzę pana do nich. Ale przedtem muszę coś panu powiedzieć.
— Coś mi powiedzieć? — powtórzył zdziwiony Fabrycjusz?
— Tak, i przekonany jestem, że to coś sprawi panu wielką radość.
— Skądże ta radość wpośród takich zmartwień?
— Znajdziesz pan tutaj osobę, która panu bardzo jest drogą.
Fabrycjusz zdziwiony coraz bardziej — zapytał:
— O jakiej pan mówisz osobie?
— O pannie Pauli Baltus.
Posłyszawszy, to imię, siostrzeniec bankiera nie chciał wierzyć własnym uszom.
— Panna Baltus w tym domu? — rzekł niepewnym głosem. — Ale jakimże to sposobem? Z jakiej przyczyny znajduje się tutaj?
— Ażeby być bliżej panny Edmy, którą bardzo kocha, i pani Delariviére, którą się bardzo interesuje.
— Ach! jakże poznaję jej dobre, pełne szlachetności serce! — proszę pana, jak o łaskę, abyś ją uprzedził zaraz o moim powrocie. Gdybyś pan wiedział, jak mi pilno ją zobaczyć. Masz pan słuszność, radość, jakiej doświadczam, każe mi zapominać w tej chwili o ciężkich moich zmartwieniach i kłopotach.
Grzegorz uszczęśliwiony był wzruszeniem Fabrycjusza. Nacisnął sprężynę dzwonka. Wszedł służący.
— Poproś pannę Baltus, aby raczyła zejść do salonu. Znajdziesz ją zapewne w mieszkaniu pani Delariviére.
Służący wyszedł wypełnić rozkaz.
Grzegorz odezwał się znów do Lecléra.
— W oczekiwaniu na pannę Baltus, która zaraz zapewne nadejdzie, pozwól mi pan zadać sobie pytanie, mające cel ważniejszy, niż próżną ciekawość jedynie.
— Słucham pana i odpowiem, jak będę mógł, najlepiej...
najszczerzej...
— Idzie mi jeszcze o spotkanie się nasze przy ulicy Taitbout. Powiedziałeś mi pan wczoraj, że nie znasz wcale Renégo Jancelyn.
— Powiedziałem to i powtarzam — odrzekł Fabrycjusz, marszcząc brwi mimowoli.
— Ale może pan wie o nim cokolwiek?
— Nic zupełnie. Powracając do Francji na pokładzie Albatrosa, poznałem jednego z pasażerów, Anglika Wiliamsa Withe, który wysiadł w Plymouth. Anglik ten, dowiedziawszy się, że jadę do Paryża, prosił mnie, abym poszedł do niejakiego Jancelyna, którego podał mi adres i abym go zawiadomił, że za osiem lub dziewięć dni będzie miał jego wizytę. Przyrzekłem i chciałem dotrzymać przyrzeczenia, co mi się jednak nie udało, bo pan René wyjechał. Teraz wie pan już wszystko?...
Odpowiadając na te pytania Fabrycjusz myślał sobie:
— Dla czego ten doktor o to mnie zapytuje? Najprędzej dla tego, że mając Matyldę na kuracji, chciałby zawiadomić jej rodzinę. Niema w tem nic takiego, czego bym się mógł obawiać.
Fabrycjusz radby był chętnie zapytać o Matyldę, ale nie śmiał naturalnie.
Po paru minutach szelest jedwabnej sukni dał się słyszeć w przedpokoju. Drzwi się otworzyły. Panna Baltus weszła do salonu.
Spostrzegłszy Fabrycjusza, krzyknęła lekko, zbladła, położyła rękę na sercu, jakby chciała powstrzymać gwałtowne jego bicie i zachwiała się widocznie.
Leclére poskoczył i chwycił ją w swoje ramiona. Paula nieprzytomna prawie, przez chwilę z oczami przymkniętemi pozostawała w tym rozkosznym uścisku. Piękna i energiczna jej główka spoczywała na ramieniu mordercy Fryderyka.
Ale wkrótce otworzyła oczy i szepnęła tak cichutko, że tylko sam narzeczony mógł ją słyszeć.
— O! Fabrycjuszu!... kochany Fabrycjuszu!... gdym cię ujrzała tak niespodziewanie, myślałem, że umrę z radości...
— Co.. co? — powtórzył Leclére. — Ty musisz żyć droga, ukochana Paulo... musisz żyć dla mnie... żyć dla tego, żeby być szczęśliwą.
— Czy zawsze stale mnie kochasz?...
— Czy cię kocham?.. Oddalając się od ciebie kochałem cię z całej duszy... teraz uwielbiam cię bez granic.
Młoda kobieta wpatrywała się w oczy Fabrycjusza z wyrazem niezmiernej miłości. Potem odwróciła się do doktora i rzekła z uśmiechem:
— Bądź wyrozumiałym, panie Grzegorzu.. To ten, o którym tak często z panem mówiłam... To on, mój narzeczony!... Kocham go, jestem szczęśliwą.
Grzegorz uśmiechnął się ze swej strony.
— Nie potrzeba tu żadnej wyrozumiałości, proszę pani — ja doskonale pojmuję taką radość... wiem, co znaczy spotkanie się z osobą ukochaną... Upojenie takie każe zapominać o wszystkiem na świecie. f
Paula mówiła dalej:
— A cóż wuj?.. pan Delariviére? gdzież jest? Dlaczego nie przybył z tobą razem?
Fabrycjusz smutnie pochylił głowę.
Grzegorz, nic nie mówiąc, wskazał ręką na kapelusz młodego człowieka, pokryty szeroką krepą.
— Nie żyje!... — jęknęła wzruszona Paula. — Cóż za straszne stało się nieszczęście?
— Tak jest niestety.
— Potrzeba koniecznie ukryć, chociaż na teraz, przed Edmą tę złowrogą nowinę... Biedactwo nie przeżyłaby tego.
— Uprzedziłem już pana Leclére — odezwał się Grzegorz.
— Rozumiem tę potrzebę doskonale — potwierdził Fabrycjusz — i będę jak grób milczał... Wytłomaczę, jak będę mógł najlepiej nieobecność wuja. Ale Edma, chociaż później trochę, musi się koniecznie dowiedzieć o smutnym wypadku... Biedna kuzynka, żałuję jej z całej duszy!... Ciężki jej los!... Śmierć zabrała jej tak przedwcześnie ojca, a matka zmysły straciła.
— Na szczęście my jej pozostajemy, ty, doktór i ja — odezwała się Paula — pomiędzy takimi jak my przyjaciółmi, nie będzie sama na świecie.
— Przyszłość Edmy cię przeraża? — powtórzyła Paula.
— Bardzo.
— A dla czego?... Cierpieć będzie okropnie, ale w jej wieku rany goją się prędko... To prawo natury... Czego teraz możemy się tylko obawiać, to nagłego, niespodziewanego wstrząśnienia... Kochany doktor skonstatował u panny Delariviére symptomata choroby sercowej w pierwszym rozwoju... Jego nauka i troskliwość zdołały zapobiedz złemu, ale mogłoby się odezwać ono przy tak wielkiem wzruszeniu.
Fabrycjusz potrafił przystroić twarz w wyrazy współczucia i smutku.
— Kochana Paulo! — szepnął — nie śmierć wuja przedstawia przyszłość Edmy w czarnych kolorach, ale raczej fałszywe, rozpaczliwe położenie, jakie ta śmierć w świecie jej uczyni...
Panna Baltus i doktor Vernier spojrzeli na Lecléra z widocznem zdziwieniem.
— Nic a nic nie rozumiem — odezwała się panna Baltus.
— Bo nie wiesz pewnej rzeczy... moja droga Paulo...
— Więc mi powiedz.
I tu opowiedział Fabrycjusz o niezatwierdzonym jeszcze ślubie przez ustawy francuskie pana Delariviére z Joanną; skutkiem czego Edma według tych ustaw za ich córkę uznaną być nie mogła.
Grzegorz Vernier, chociaż bardzo zmartwiony nieprzewidzianym zgonem bankiera; słuchał tych słów z pewną radością. Edma była bez rodziny i pozycji... Winszował sobie w głębi duszy, bo teraz pomiędzy nią a nim nie istniała żadna przeszkoda.
— Panie Leclére — odezwał się Grzegorz drżącym trochę głosem — ja zaś myślę, że nie potrzeba tak czarno patrzeć na rzeczy... Położenie panny Edmy jest wprawdzie dotkliwe, ale może się zmienić najłatwiej w świecie...
— A cóż na to potrzeba, proszę pana? — zapytał Fabrycjusz.
— Aby uczciwy człowiek, pokochawszy pannę Delariviére z całej duszy i uzyskawszy jej wzajemność, poprosił o jej rękę i został jej mężem!...
— Ma pan rację i pragnąłbym szczerze, aby to kochane dziecko trafiło na człowieka, o jakim mówisz. Pragnę tego bardzo, ale prawie nie mam nadziei!...
— Dla czego?
— Boże drogi... wszak pan znasz dobrze świat i ludzi... Znasz pan dobrze Don Quichotowskie uczucia, gotowe niby do zwalczania głupich przesądów... Ale gdy przychodzi chwila stanowcza, rycerze ci spostrzegają nagle, że za dużo liczyli na swoje siły... Boją się opinji i cofają... Patrzyłem na to nieraz... Obawiam się też, aby znowu nie powtórzyła się ta sama historja...
— Nie obawiaj się pan, panie Leclére, bo z pewnością tego nie będzie... Jestem najzupełniej o tem przekonany...
— Ty panie doktorze?...
— Tak, ja... To co od pana posłyszałem, pozwala mi wypowiedzieć się otwarcie w kwestji, którejbym dzisiaj z rana nie śmiał był dotknąć jeszcze... Pan Delariviére nie żyje... więc do pana jako do kuzyna panny Edmy, wypada mi się udać... Panu muszę zatem powiedzieć: „jestem człowiekiem uczciwym i pracy się nie boję”. Położenie moje obecne jest już nie złe materialnie, a coraz będzie lepsze. Kocham pannę Edmę z całej duszy, pragnę uczynić ją szczęśliwą i proszę pana o jej rękę.
— Ach! doktorze — wykrzyknęła Paula — jakże to pięknie z twojej strony!...
— Czyż zasłużyłem na takie szczęście, proszę pana — odrzekł Grzegorz.
— Moja odpowiedź, — pomyślał Fabrycjusz — uczyni mi z tego człowieka nieprzyjaciela, albo sprzymierzeńca...
— Milczysz pan — powiedział doktor. — A co znaczy to milczenie? Czy nieprzychylnie patrzysz pan na moją propozycję?...
— Niech mnie Bóg broni — odrzekł żywo siostrzeniec bankiera — ale musisz pan zrozumieć, jak położenie moje drażliwem jest w tej sprawie... Wzruszony tem jestem, co przed chwilą posłyszałem od pana, ale ja nie jestem legalnym opiekunem Edmy, nie mogę więc decydować co do jej osoby... Nie wiem zresztą, czy kuzynka wie o pańskiem do niej przywiązaniu i czy je podziela.
Paula wtrąciła się ze swej strony.
— Edma wie i podziela to uczucie... Wiem o tem z pewnością... Kocha szalenie naszego doktora, wierzy tak samo, jak i ja wierzę, że zostawszy jego żoną, pozyska szczęście prawdziwe...
— Słowa panny Baltus są dla mnie najzupełniej dostateczną rękojmią, panie doktorze! — wykrzyknął Fabrycjusz. — Odtąd mam dla pana największą sympatję... W imieniu nieodżałowanego mojego wuja dziękuję panu za jego prośbę i przyjmuję ją z całego serca...
— Ach! — rzekł, — brakuje mi słów na wyrażenie wdzięczności mojej dla pana! Nie tylko najwierniejszego przyjaciela będziesz miał pan we mnie, ale i brata prawdziwego.
— Widocznie — pomyślał sobie siostrzeniec bankiera, ściskając z czułością bankiera, nie domyślają się tutaj niczego... Obawy, jakim uległ Rittner i Jancelyn, były zupełnie płonne. Wszystko idzie jak najlepiej!...
Po chwilowem milczeniu Paula się znowu odezwała:
— Ale, kochany Fabrycjuszu, zdaje mi się, że pan Delariviére, tak bardzo przywiązany do Joanny i jej córki, musiał pomyśleć o ich przyszłości w razie, gdyby zatwierdzenie jego małżeństwa podług ustaw francuskich nie doszło do skutku?
Młody człowiek spodziewał się tego pytania, to też dawno się na nie przygotował.
— Wuj mój, tak samo jak każdy prawie stary człowiek, nie lubił myśleć o śmierci i nie przypuszczał, aby mu tak niespodziewanie zabrakło czasu... Obawiam się bardzo o to, czy zrobił jakie rozporządzenie.
— Co... nie zrobił testamentu?
— Żadnego.
Grzegorz Vernier podniósł głowę.
— Nie zrobił żadnego testamentu... — powtórzył, — pan tak myśli?
— Pewny tego jestem, przynajmniej nigdy mi o niczem podobnem nie wspominał — odrzekł Fabrycjusz. — Mam w posiadaniu wszystkie jego papiery. Nie znalazłem nic, coby było podobne do aktu, zawierającego ostatnie rozporządzenie.
— Pan Delariviére miał jednakże notarjusza w Paryżu?
— Nie wiem nic o tem i nie zdaje mi się...
— To dziwne — szepnął doktór po cichu i zamyślił się głęboko.
— Któż jest więc sukcesorem całego jego majątku? — odezwała się panna Baltus.
Fabrycjusz pomimo całego wysiłku lekko się zarumienił.
— Prawnym i jedynym sukcesorem w razie, jeżeli nie ma testamentu, ja jestem... Spodziewam się wszakże, że mnie państwo nie posądzicie o to, abym potrafił nadużyć położenia... Wysokość majątku wuja dziwnie była przesadzoną i sam pan Jakób Lefébre był pod tym względem w wielkim, jak mi się zdaje, błędzie... Oceniam spadek na trzy miljony... Rozdzielę go na dwie połowy i jednę oddam Edmie... Co do Joanny, jeżeli odzyska zdrowie...
— Niech pan o tem nie wątpi — odezwał się młody doktór — pani Delariviére nie pozostanie obłąkaną...
— Dałby to Pan Bóg — powiedział spokojnie Fabrycjusz. — W takim razie uważać się będę za jej syna... Wiem, że mnie nie opuści.
— Przepraszam pana — odparł doktór — to ja będę prawdziwym jej synem, poślubiając jej córkę i będę miał prawo zatrzymać przy sobie jej matkę...
Fabrycjusz się uśmiechnął.
— Nie będzie żadnej między nami sprzeczki, bądź pan pewny, kochany doktorze... Niech tylko pani Joanna zdrową będzie... niech żyje, ażeby nas kochała.
— I pomogła nam w naszej zemście, — odezwała się Paula głosem tak uroczystym, że dreszcze przeszły po ciele Fabrycjusza...
Więc miłość nie zmiękczyła żelaznej woli panny Baltus. Więc Paula ani na chwilę nie straciła z oczu głównego swojego celu — zemsty!
Leclére pokonał zdenerwowanie i powiedział głosem zupełnie naturalnym:
— Zatem, kochana Paulo, myślisz zawsze, że pani Joanna będzie ci wielką pomocą do spełnienia zamiarów twoich?
— Zawsze tak myślę stanowczo!.. Pani Joanna po przyjściu do zdrowia, wniesie światło w otaczające nas ciemności... Dla tego właśnie pisałam do Nowego Yorku do pana Delariviére z prośbą, ażeby mi depeszą wskazał miejsce, gdzie mam szukać jego żony... Nie odebrałam żadnej na to odpowiedzi...
— Bo nie otrzymaliśmy wcale listu — odrzekł Fabrycjusz — nadszedł on zapewne dopiero po naszym odjeździe... Któż ci jednak powiedział, że pani Joanna tutaj się znajduje?...
— Doktór Vernier.
— A on skąd się o tem dowiedział?
— Nie zgadujesz?
— Nie...
— No to posłuchaj.
Paula opowiedziała w krótkości pierwszą swoją wizytę u Grzegorza, zdziwienie jej z odkrycia, że nieszczęśliwa kobieta, co zwarjowała w Melun wskutek ohydnego widowiska, była panią Delariviére; próżne ich poszukiwania, projekt nabycia domu zdrowia, radość ich, gdy znaleźli podobny zakład w Auteuil, zdziwienie na widok Joanny i jej córki, pewność doktora, że wyleczy Joannę i nadzieję, że od niej dowiedzą się nazwiska człowieka, którego śmierć spowodowała jej warjację i że tym sposobem wykryją może prawdziwego mordercę Fryderyka Baltusa.
Fabrycjusz słuchając tego opowiadania, z wielką zaledwie trudnością zachować mógł spokój pozorny. Czuł, że blednieje i drży. Chwilami serce bić mu przestawało, a krew ścinała się w żyłach.;
— Mieliśmy dużo zawodów... — odezwał się doktór Vernier, skoro skończyła Paula. — Już, już zdawało nam się, że obejdziemy się bez Joanny.
— Doprawdy?... — szepnął wystraszony Fabrycjusz. — Pochwyciliście jaką nitkę przewodnią?
— Przynajmniej tak nam się zdawało.
— A cóż to było takiego? Jaki dowód? Jaki świadek?
— Tym dowodem, tym świadkiem był rewolwer, którego morderca użył do spełnienia zbrodni.
Pomimo całego panowania nad sobą, młody człowiek zbladł, jak chusta i był bliskim omdlenia.
Zaledwie potrafił wymówić zapytanie?
— Mieliście ten rewolwer?
— Tak...
— Czy nie złożono go w sądzie z innemi dowodami?
— Złożono, ale prokurator rzeczypospolitej kazał go nam wydać, wiedząc, jaki mamy z niego zrobić użytek.
— A cóż to miał być za użytek? Czegoście się spodziewali?
— Przypuszczałem — odrzekł Grzegorz — przypuszczałem, że właściciel fabryki broni, z której pochodził rewolwer, potrafi mnie objaśnić, przez kogo był kupiony. Rewolwer przyozdobiony był herbem, którego brak na posiedzeniu sądowem skonstatowano. Na herbie były zapewne litery, spodziewałem się odszukać grawera.
— I cóż? — zapytał dyszący ledwie Fabrycjusz.
— I nic — odrzekł doktór — nitka tu się przerwała. Fabrykant tak wiele sprzedał rewolwerów podczas wojny w 1870 r., że nie mógł mi dać żadnego objaśnienia. Musiałem zaprzestać dalszych poszukiwań. —
Fabrycjusz odetchnął swobodniej.
— Kochana Paulo — rzekł, zmuszając usta do uśmiechu — gorączka zemsty, jaką w duszy mojej zapaliłaś uspokoiła się trochę, ale czuję, iż się na nowo odzywa... Tak samo jak tobie pilno i mnie teraz wykrzesać światło prawdziwe... Gotów jestem działać z wami... Rozporządzaj mną, jak ci się żywnie podoba.
— Dziękuję ci, Fabrycjuszu, — odpowiedziała panna Baltus. — Wiedziałam dobrze, że mogę liczyć na ciebie...
— Nie wątpiłaś o mnie, wszak prawda?
— Ani na chwilę...
— Ja ci więc serdecznie za to dziękuję. A teraz — dodał, zwracając się do Grzegorza — teraz pragnąłbym zobaczyć Edmę i Joannę...
— Zaraz zaprowadzimy do nich pana...
— Kapelusz tylko swój pozostaw tutaj, mój drogi — wtrąciła żywo panna Baltus.
— Dla czego?
— Gdyby Edma zobaczyła krepę, domyśliłaby się od razu nieszczęścia, które w nią uderzyło...
— Masz rację, kochana Paulo... Myślisz zawsze o wszystkiem...
I zaraz potem siostrzeniec bankiera w towarzystwie doktora i Pauli poszedł z gołą głową do Edmy.
Grzegorz otworzył drzwi. Fabrycjusz stanął na progu.
Edma nie spodziewała się zobaczyć kuzyna, ale widok jego nie mógł jej tak bardzo zadziwić, lada dzień bowiem oczekiwano podróżnych.
Ujrzawszy Fabrycjusza samego, zsiniała jednakże a unosząc się na posłaniu, krzyknęła rozpaczliwie:
— Gdzie ojciec!... Boże! gdzie ojciec?.. Cóżeś zrobił z ojcem moim nieszczęśliwym?...
Grzegorz poskoczył do młodej dziewczyny. Okropne wzruszenie, jakiego doznała, zaniepokoiło go bardzo, obawiał się, żeby choroba nie powróciła.
— Uspokój się, kochana Edmo — szepnął. — Nie masz się czego niepokoić, nic się złego nie stało... Pana Delariviére nie ma jeszcze w Paryżu, ale wkrótce przybędzie... Wkrótce będzie razem z nami...
Słowa Grzegorza, a szczególniej głos jego, zrobiły zwykłe na dziewczęciu wrażenie.
Uspokoiła się zaraz, a podając rękę Leclérowi, powiedziała głosem cichym:
— Wybacz mi, kuzynie moje niegrzeczne przyjęcie!... Nie byłam w stanie zapanować nad sobą... Przelękłam się i straciłam głowę. Szczęśliwą jestem że cię widzę... Wytłómacz mi powód opóźnienia się mojego ojca...
Fabrycjusz zaledwie poznał kuzynkę, tak było biedactwo zmienione. Wyperswadował sobie, że ten stan jej chorobliwy, ta jej szczupłość i boleść, są to skutki powolnej trucizny, którą musiał zadawać jej Rittner i pomyślał:
— Frantz byłby daleko lepiej zrobił, gdyby był usunął tamtę, a tę, pozostawił przy życiu...
Edmie zaś odpowiedział:
— Wuj nie chciał wracać do Francji przed zupełnem ukończeniem interesów w New-Yorku... Odesłał mnie do was, aby się o was dowiedzieć i przesłać mu wiadomość telegrafem, co zaraz uczynię... Przyjedzie okrętem następnym... Opóźnienie to najwyżej dziesięciodniowe i chociaż z żalem, musiał się na nie zgodzić. Pilno mu bardzo było zobaczyć się z wami.
— Kochany dobry ojciec! — szepnęła młoda dziewczyna. — Donieś mu, kuzynie, że jestem zupełnie zdrowa... Albo raczej nie... potrzeba, żeby wiedział o mojej chorobie... Tylko jakże mu to donieść, ażeby go za bardzo nie zmartwić, jak mu powiedzieć, że stan matki zawsze jest jednakowy?
I wielkie łzy spłynęły po policzkach Edmy.
— Dla czego płaczesz, kochanko? — odezwała się panna Baltus z wymówką. Pan Grzegorz zapewnia, że wyleczy kochaną panią Joannę i z pewnością dotrzyma słowa. Bądź rozsądną i nie przedstawiaj sobie przyszłości w tak czarnych kolorach.
Edma szepnęła:
— Tyś jest szczęśliwą, Paulo, bo Fabrycjusz powrócił...
— Ale, — odrzekła, uśmiechając się panna Baltus — tyś również jak ja szczęśliwa...
— O! nie. To nie takie szczęście, jak twoje.
— Dla czego?
Edma wstrząsnęła główką.
— Ty możesz swobodnie kochać Fabrycjusza, droga Paulo. Nie zależysz od nikogo, gdy tymczasem ja... a któż to wiedzieć może?
Młoda dziewczyna urwała i smutnie zwiesiła główkę.
Fabrycjuszowi, dla powodów łatwych do wytłómaczenia, chodziło bardzo o pozyskanie sympatji doktora Verniera. Zabrał głos z pewną uroczystością.
— Zaraz ci odpowiem kuzyneczko na pytanie, jakie sobie zadajesz, zapewniam cię, że tak samo jak panna Baltus, możesz wierzyć w swoje szczęście, możesz się nie obawiać o jego utratę...
— Jakto? — spytała drżąca Edma — jakto Fabrycjuszu... wytłómacz się! co znaczą twoje słowa?
— Znaczą kochana kuzynko, że doktor Vernier pisał do wuja i wyznaj mu swoją miłość!...
— Ach! — wykrzyknęła Edma, rzucając na Grzegorza pełne wdzięczności spojrzenie.
— A twój ojciec... — zaczął znowu Fabrycjusz.
— Co ojciec... — powtórzyła młoda dziewczyna, której cała dusza zawisła na ustach kuzyna.
— A twój ojciec — dokończył Fabrycjusz — kazał mi odpowiedzieć panu Vernier, że pozwala mu kochać się w tobie.
Edma, posłyszawszy tę odpowiedź, pochodzącą niby od ojca, nie wymówiła ani słowa. Wzięła za ręce Grzegorza i Paulę i łzy radości popłynęły jej z oczu.
— Droga dzieweczko moja — zawołała panna Baltus — pewną już zatem jesteś przyszłości swojej?
— Moja ukochana Edmo... — szeptał Grzegorz — aniołku mój!... nadziejo moja!...
A jednocześnie rękę Fabrycjusza ściskał ukradkiem.
— W tej chwili dałby się zabić za mnie — pomyślał siostrzeniec bankiera, dumny z popełnionego kłamstwa. — Twarzyczka Edmy promieniała radością.
— Wszak powiedziałeś, kuzynie — szepnęła — że ojciec mój za jakie dziesięć dni będzie już tutaj?
— Tak kochana kuzynko.
— Prawdziwie szczęśliwą będę, uściskawszy drogiego ojca, bo nie miałam już nadziei...
— Dlaczego?
— Miałam takie straszne przeczucia, trapiły mnie sny takie okropne...
— Przeczucia i sny nic nie znaczą, to dowód gorączki tylko — wtrącił Fabrycjusz.
— To jeszcze nie wszystko — powiedziała młoda dziewczyna — utrzymuję, że Pan Bóg udziela czasami tym, co rozum utracili, daru jasnowidzenia. Matka właśnie, podczas jednego ze swych ataków, miała okropne widzenie. Gdy je przypominam sobie, krew mi się ścina w żyłach. Zdawało jej się, że widzi w nocy na pełnem morzu okręt miotany burzą i że przy świetle błyskawic dostrzegła jakiegoś młodzieńca, mordującego mego ojca.
Fabrycjusz pomimo, że potrafił panować nad sobą, zadrżał na całym ciele, aż mu zęby zadzwoniły.
— Nie prawda kuzynie, że to okropne? — rzekła Edma. — Widzisz, że ty nawet pobladłeś.
— Tak, bo to przerażające i nie dziwię się, że podobne halucynacje ciotki wywarły głębokie na ciebie wrażenie. Ale możesz być spokojną, nie potrzebujesz myśleć o niczem, jak tylko o swojem zdrowiu. Niechże wuj, skoro powróci, zastanie cię z twarzyczką różową... uśmiechniętą.
— Bądź pewny, że będę bardzo się starała o to.
— Czy masz ochotę powrócić do Neuilly?
— O, nie! nie! — odrzekła żywo młoda dziewczyna, rzucając na Grzegorza długie spojrzenie. — Aż do powrotu mojego ojca pozostanę tutaj... w tym domu. Gdzież mogło by mi być lepiej, jak tutaj, obok matki... przy przyjaciółce... i przy moim doktorze?
Paula się wtrąciła.
— Edma ma rację, kochany Fabrycjuszu, nie można jej zabierać...
— Niechże tak będzie, skoro sobie tego życzycie!
— Zatem pozostaję — powiedziała panna Delariviére, — a ty będziesz nas jak najczęściej odwiedzał, mnie i Paulę...
— Co dzień! — wykrzyknął Fabrycjusz z zapałem.
— Dziękuję, kuzynie... Dziękuję za Paulę i za siebie.
— Kochana Edmo — odpowiedział Grzegorz — teraz musimy cię opuścić.
— Już!!!
— Tak.. Potrzebujesz wypoczynku... Pozostawimy cię samą, a pójdziemy za to do twojej matki...
— A więc do widzenia panie Grzegorzu, do widzenia kuzynie!...
— Do widzenia, kuzyneczko!...
Paula i dwaj panowie przeszli do mieszkania Joanny, które — jak wiemy — znajdowało się na tem samem piętrze.
Fabrycjusz był trochę zdziwiony. że warjatka opuściła swoją celę, ale nie okazał tego po sobie. Pani Delariviére była spokojną. Wpatrzyła się martwym wzrokiem w przybyłych, a ująwszy ręce panny Baltus, do ust je przycisnęła.
Fabrycjusz znalazł, że Joanna bardzo się zmieniła od dnia, kiedy ją widział. Policzki mniej były zapadłe i nie tak blade; sińce pod oczami również się zmniejszyły; nie wykrzywiała się już kurczowo, jak przedtem. Widocznie chora była na drodze do zupełnego wyleczenia.
— Co robił do licha ten Rittner!... — pomyślał Fabrycjusz. Toż głównie z panią trzeba się załatwić było. Dla czego nic a nic nie zrobił?
— Jak tylko objąłem dom zdrowia, przeniosłem zaraz panią Delariviére do tego pokoju... — odezwał się Grzegorz, — bardzo jej się tu podoba, a blizka obecność córki bardzo ważną jest dla niej...
— Nie zamykasz jej pan?
— Nigdy. Warjacja tej biednej kobiety stała się obecnie łagodną... melancholiczną...
— Przyjmij moje powinszowanie kochany doktorze... — rzekł Fabrycjusz.. — Dużo już zrobiłeś dobrego i nie wątpię, że w krótkim czasie dojdziesz do najlepszych rezultatów...
— Mam nadzieję, — odrzekł młody doktor — i zdaje mi się, że nie będę potrzebował zbyt długo oczekiwać, jeżeli powiedzie mi się stanowcza próba, na którą ogromnie rachuję.
Fabrycjusz chciał zapytać, co to miała być za próba, ale brakło na to czasu.
Grzegorz potrzebował odwiedzić kilka jeszcze swoich pacjentek, których stan zajmował go bardzo. To też wyszedł z pokoju Joanny, pozostawiwszy Fabrycjusza i Paulę w ogrodzie, sam zaś pospieszył do chorych. Fabrycjusz rozmyślał sobie.
— Głupota, albo zła wola Rittnera, wszystko popsuła. Niebezpieczeństwo zagraża mi dziś ze strony Pauli i Joanny... Nie wolno, aby pierwsza prowadziła dalej swoje poszukiwania... nie wolno, aby druga rozum odzyskała. Co tu robić, aby ten cel podwójny osiągnąć?.. Posiąść jedną, a usunąć drugą.
Siostrzeniec bankiera pozostał na obiedzie w Auteuil. Obiad ten przeciągnął się aż do dziewiątej wieczorem. O dziewiątej trzeba było się rozejść.
Paula miała zamiar nazajutrz zajrzeć do Melun, ażeby się przekonać, czy służba w jej nieobecności nie zaniedbała ogrodu i parku.
— Może zechcesz wstąpić po mnie, to pojedziemy razem? — powiedziała do Fabrycjusza, podając mu rękę.
— Czy zechcę? — sądzę, że wcale o tem nie wątpisz!
— Przyznaję, że nie wątpię.
— A więc do jutra, kochana Paulo...
— Do jutra — powtórzyła panna Baltus.
O jedenastej Leclére powrócił do Neuilly.
— Ho! ho! panie doktorze Vernier, więc aż do sądu udajesz się pan po dowody! Bardzo dobrze wiedzieć o tem. Stajesz się niebezpiecznym także, tem więc gorzej dla ciebie.
Laurent oczekiwał na pana w przedpokoju.
— Chodź... — powiedział mu młody człowiek.
Intendent zastosował się do rozkazu i poszedł naprzód ze świecznikiem w ręką. W chwili właśnie, gdy Fabrycjusz dzwonił do bramy wili, Klaudjusz Marteau, czuwający w mieszkaniu swojem po ciemku, wyszedł pospiesznie i po cichutku ukradkiem, żeby nie obudzić najmniejszego podejrzenia, podszedł bardzo blisko do zabudowania. Ciemność osłaniała go zupełnie. Widział wchodzącego Fabrycjusza i słyszał rozkaz jaki wydał intendentowi.
— Nadeszła chwila... — pomyślał sobie — muszę się stanowczo dowiedzieć, czy służący jest wspólnikiem godnego swego pryncypała.
Apartament Fabrycjusza — jak nam wiadomo — mieścił się na parterze, parter ten, na który wchodziło się po schódkach, był tak prawie wysoki, jak pierwsze piętro, a okna wznosiły się o półtrzecia metra ponad kłębami kwiatów. — Klaudjusz posunął się, jak jaguar i pochwycił silnie ramionami i kolanami pień trzydziestoletniego kasztana i dając dowód, że nie zapomniał wcale dawnego swojego rzemiosła, zniknął po chwili w gęstwinie liści.
Zaledwie Klaudjusz Marteau manewr swój wykonał, gdy po za szybami okna ukazało się światło tuż na wprost miejsca, gdzie oparty na silnej gałęzi eks-marynarz czekał i słuchał. Zesunął się, jak wąż aż na sam prawie brzeg tej gałęzi i był bardzo blisko od okna. Podniesione rolety pozwalały mu widzieć, co się działo wewnątrz pokoju. Przepyszny wieczór nastąpił po dniu upalnym. Atmosfera przepełniona zapachem i elektrycznością, była ciężką i łatwo stać się mogła burzliwą.
Fabrycjusz, pochodziwszy trochę po pokoju, zatrzymał się i wskazał Laurentowi okno...
Klaudjusz zmarszczył brwi...
— Czy przypadkiem ten łotr nie zauważył mojej obecności — pomyślał sobie — ale musiałby chyba widzieć jak kot w ciemności... Do pioruna, tego byłoby zanadto... Chociaż po takim człowieku wszystkiego można się spodziewać!...
Zaraz się jednakże uspokoił. Laurent postawił świecznik na stole, zbliżył się do okna i otworzył obydwie jego połowy.
— Chwała Bogu! — pomyślał znowu ex-majtek — chodziło tylko o odświeżenie powietrza w pokoju tego pana. Doskonale się stało! Nietylko będę wszystko widział, ale będę słyszał także całą rozmowę... Co za uprzedzająca uprzejmość dla mnie.
Fabrycjusz rzucił się w fotel obok małego stoliczka. Zdawał się namyślać, znać było moralne zmordowanie na jego twarzy, na które światło świec padało.
Laurent oczekiwał w milczeniu. Nagle Leclére podniósł głowę.
— Mam z tobą do pomówienia, mój drogi... i to o rzeczach bardzo ważnych. Mam ci powierzyć pewną misję poufną, do wykonania której potrzeba wielkiego taktu i ostrożności... Sądzę jednakże, że się okażesz zdatnym do tego...
— Pan mi czyni wielki zaszczyt... odpowiedział Laurent z widoczną dumą.
— Jesteś mi wiernym, nie prawda... odezwał się Fabrycjusz.
— Czy ja jestem panu wiernym... Zanadto oceniam pańską dla mnie łaskawość, ażebym był niewdzięcznym.
— Powiedziałem ci o śmierci mojego wuja... Powiedziałem ci, gdzie się znajduje jego córka i żona... Nie potrzebuję ci chyba zalecać, abyś zachował najzupełniejsze o tem milczenie.
— Nie pisnę ani słówka.
— Jeżeli przypadkiem wypytywałby się ktokolwiek o moją kuzynkę, którą tu może widziano... pamiętaj, że nie wiesz nic.
— Dobrze, proszę pana... Odpowiem, że interesa pańskie i pańskiej rodziny nie obchodzą mnie wcale...
— Jeżeliby zaś o mnie kto pytał, powiedz, że mnie nie ma i nie wiesz, kiedy powrócę...
— Dobrze, proszę pana.
— Nie chcę przyjmować nikogo, oprócz pewnej młodej damy, której łatwo zapamiętasz nazwisko... Panna Paula Baltus...
— Panna Paula Baltus — powtórzył Laurent, przykładając palec do czoła, — wryję to sobie w łeb, proszę pana.
— Teraz — ciągnął Fabrycjusz, pomówmy trochę o marynarzu.
— O Klaudjuszu Marteau, proszę pana?
— Tak — o nim właśnie.
— To, jak mi się wydaje, będzie coś bardzo interesującego — pomyślał sobie stary wyga, siedzący na kasztanie...
— Wychwalałeś mi ogromnie tego człowieka!
— Tak jest, proszę pana, bo zupełnie na to zasługuje.
Klaudjusz uśmiechnął się filuternie.
Przez parę minut Fabrycjusz pozostał milczący, potem odezwał się poważnie:
— Słuchaj mnie, Laurent, bo tu potrzeba całej twojej uwagi... Ten Klaudjusz Marteau bardzo jest skompromitowany w morderstwie w Melun popełnionem. Sąd nie miał dostatecznych dowodów, ażeby go aresztować... Pozostawił go na wolności i czeka...
— Jakto, proszę pana — wykrzyknął Laurent — więc on byłby winnym?
Jest przynajmniej wspólnikiem zbrodni z powodu swego milczenia... — przerwał Fabrycjusz. — Wie parę faktów, które mogłyby oświecić sprawiedliwość, a nic nie powiedział...
— To jeszcze nie wszystko...
— Ach! panie! a cóż może być gorszego jeszcze?
— Istnieje prawie pewność, że Klaudjusz Marteau znalazł na miejscu ważny dowód przeciw mordercy. Tego dowodu nie złożył w sądzie, ale go chowa w tajemniczym jakimś celu... Czy nie masz jakiego sposobu, aby mu rozwiązać język i aby się dowiedzieć, co to on znalazł takiego?
Laurent podrapał się w ucho.
— Dla czego mi nie odpowiadasz?
— Bo nie wiem, co odpowiedzieć... Nie wiem, jakim sposobem można kogo zmusić, aby wypowiedział to, o czem nie chce wspominać...
— Musi być przecie jaki sposób...
— Być może, ale ja go nie znam, proszę pana.
— Klaudjusz lubi pić, a pijak, chociażby nie wiem jak trzymał się na baczności, ma takie chwile, że się powstrzymać nie potrafi. Czy ty, Laurent, potrafisz pić, jak się należy?
— Nie chwaląc się mam bardzo silną głowę... Jeżeli wino jest dobre, mogę dotrzymać placu każdemu a każdemu...
— Tego nam właśnie potrzeba.
— A to dobrze, proszę pana...
— Rozumiesz już teraz mój projekt?
— Zdaje mi się, że go zaczynam rozumieć...
— O! i ja także rozumiem to doskonale, mój ptaku — szepnął Klaudjusz na kasztanie — i jeszcze jak cię rozumiem.. Nie potrzeba być bardzo sprytnym, ażeby się zdobyć na taki koncept, mój panie...
— Idzie o to tylko — powiedział Fabrycjusz — ażebyś pociągnął Klaudjusza, spoił go do upadłego i sam pozostał trzeźwym i wtedy go zręcznie wybadał... Po pijanemu powie ci wszystko...
— Może pan liczyć na mnie, urządzę wszystko jaknajlepiej...
— Masz nadzieję, że ci się uda?
— Pewny tego jestem zupełnie!.. wyciągnę z niego wszystko... dowiem się, co znalazł i powtórzę panu dosłownie całą naszą rozmowę.
— Jeżeli ci się uda, możesz liczyć na porządną gratyfikację. Działaj jak możesz najprędzej.
— Kiedy pan każe?
— Zacznij zaraz jutro...
— Dobrze, niech będzie jutro...
— Ja cały dzień będę nieobecny... a może i przez całą noc tu nie będę... Postaraj się, abym za powrotem, mógł już posiąść tajemnicę Klaudjusza. Użyj wszelkich na to możliwych sposobów, daję ci upoważnienie bezwzględne.
— Będę miał ten sekret, proszę pana...
— A teraz jeszcze coś innego. Chcę być zupełnie swobodnym, chcę powracać do domu, o której porze mi się podoba, tak dobrze przez małą furtkę, obok bramy, jak i przez tę, która wychodzi na bulwar Sekwany, a nie chcę budzić nikogo... Potrzebne mi są do tego klucze... Czy masz je podwójne...
— Mam proszę pana schowane u siebie.
— Idź i przynieś mi je zaraz...
— Nie ma potrzeby chodzić... Oddam panu te, które mam przy sobie...
— Dawaj...
— Proszę pana...
Laurent zdjął dwa klucze z kółka i dodał wskazując większy.
— Ten, to otwiera furtkę od ulicy do Longchamp.
— Dobrze. Możesz już sobie odejść, nie jesteś mi potrzebny.
— Czy mam pana obudzić jutro rano?...
— Tak jest, trochę przed siódmą.
— Mam honor życzyć panu dobrej nocy.
— Dobranoc!
Laurent skłonił się głęboko i wyszedł.
— Aha! kumie — pomyślał Klaudjusz — więc to jutro mamy się upić ze sobą, jutro mam ci wypowiedzieć wszystkie moje sekreciki! — Zdaje mi się, mój przyjacielu, że się wesoło zabawimy!...
Zaledwie intendent wyszedł, gdy Fabrycjusz tknięty dziwnym jakimś niepokojem, zerwał się szybko z fotelu i dalejże otwierać i przetrząsać wszystkie szuflady, w które Laurent starannie poukładał wszystkie rzeczy, przyniesione z ulicy Clichy. Bielizna ułożona była w szafach, ubranie wisiało na wieszadłach w garderobie, książki stały ustawione w bibljotece, broń rozwieszoną była po obu stronach kominka.
— Im więcej Fabrycjusz uwijał się po pokoju, im staranniej przerzucał w szufladach, tem bardziej wydawał się zaniepokojonym. Co chwila zwracał głowę to w prawo, to w lewo, zaglądał do każdego kącika obszernego pokoju.
— Czego on do licha tak szuka? — pomyślał zaintrygowany marynarz?
Wreszcie zniecierpliwiony Leclére krzyknął głośno:
— Gdzie to bydlę tę broń podziało?
— Marynarz zadrżał.
— Tę broń? — powtórzył.
Naraz oczy młodego człowieka zatrzymały się na porozwieszanych zbrojach. Podszedł i zaczął się bacznie przyglądać.
— Znalazłem przecie! — zawołał zdejmując ze ściany rewolwer.
Klaudjusz śledził wszystkie poruszenia Fabrycjusza.
— Patrzcie! patrzcie! — pomyślał sobie — rewolwer z ulicy Clichy, rewolwer ze znakami. Cóż on z nim chce robić u djabła?
Leclére zbliżył się do światła i długo przypatrywał się małej blaszce srebrnej, przybitej na kolbie.
Po paru sekundach położył rewolwer na stole, podszedł do szafy, od której klucz miał w kieszeni, otworzył ją, wyjął małą walizkę, postawił ją na stole obok rewolweru i znowu usiadł.
— Jakiś worek! — pomyślał Klaudjusz. — Cóż też on z niego wyciągnie?
Odpowiedź na to pytanie nastąpiła prawie natychmiastowo.
Fabrycjusz zakręcił miniaturowy kluczyk w zameczku, nacisnął sprężynę, zagłębił rękę w pół otwartą walizkę i zaczął wyjmować pakiety czeków, obligacyj i biletów bankowych.
— A to dopiero tego chmara, jak Boga kocham! — szeptał olśniony marynarz. — Co, do wszystkich piorunów, ten łotr zrabował chyba bank francuski, albo zabił i okradł swojego wuja!
Fabrycjusz sięgnął znowu do walizki. Wyjął z pół tuzina woreczków, poobwiązywanych prostym sznurkiem, odwiązał i wysypał na stół zupełnie nowe sztuki złote i te z rozkoszą i chciwością zaczął rozrzucać po stole. Żółtawy odblask metalu zdawał się odbijać w jego oczach.
Huragan głuchej nienawiści huczał pod czaszką marynarza.
— Ach! nędzniku! nędzniku! złodzieju i morderco! — mówił on sobie.
Fabrycjusz przestał się pieścić złotem i zaczął wypróżniać walizkę. Wyjął inne jeszcze pakiety papierów wartościowych, a nakoniec niedużą paczkę, którą przeglądał starannie. Na jednym z papierów widać było pieczęć państwową. Leclére rozłożył arkusz stemplowego papieru, a uśmiech albo raczej skrzywienie ukazało się na ustach gdy głośno wymawiał te wyrazy: „To jest mój testament“.
Klaudjusz zadrżał z oburzenia.
Fabrycjusz, położywszy testament pana Delariviére obok rewolweru, zabrał wszystkie dowody, pieniądze i papiery, schował je do szuflady biurka i zamknął je na dwa spusty. Powrócił potem do stołu, rzucił próżną walizkę w kąt pokoju, wziął znowu papier stemplowy i zaczął czytać go od początku do końca z największą uwagą, ale po cichu.
Skończywszy tę czynność, podniósł głowę i z dzikim jakimś tryumfem wykrzyknął:
— W tej chwili oto, kochany, nieodżałowany wuju, uczynię się, wbrew twojej woli, jedynym spadkobiercą twoim.
Przyłożył do świecy jeden różek papieru, który się zaraz zajął, następnie trzymając za drugi koniec podszedł do okna i papier wystawił na powietrze. Już płomień zniszczył trzecią część testamentu, gdy nagły powiew wiatru rozwiał płomień i sparzył w palce Fabrycjusza.
Z bólu wypuścił papier, który kręcąc się w powietrzu, upadł u stóp kasztana i zagasł nagle.
— Uf! — mruknął marynarz, śledzący wszystko. — Uu! do pioruna! to się ślicznie wykręciłem!
I odetchnął swobodnie, nie przestając obserwować Fabrycjusza.
Powrócił on do stołu. Wziął rewolwer, wsunął go w boczną kieszeń ubrania i wyszedł z pokoju.
— Coś się wszystko gmatwa coraz bardziej! — pomyślał Klaudjusz. — Gdzie on się wybiera? Muszę się o tem dowiedzieć i będę wiedział — rzekł, i nie tracąc chwili czasu, zesunął się z drzewa na ziemię.
Z szybkością strzały Klaudjusz przesunął się przez krzaki, minął trawnik i znalazł się wprost bramy willi. Zaledwie się ukrył poza kwitnącym krzewem, gdy drzwi się otworzyły i Fabrycjusz z gołą głową wyszedł z domu i skręcił na lewo.
— Patrzcie! patrzcie! — szepnął Klaudjusz — idzie w stronę mojego pawilonu. No, dalej na polowanie.
Zdjął buty i poszedł boso za Leclérem.
Niebo się zachmurzyło i zanosiło się na burzę.
Przybywszy do pawilonu Klaudjusza, Fabrycjusz się zatrzymał. Spojrzał na ciemne okna i zaczął się przysłuchiwać. Głęboka panowała cisza.
— Śpią — powiedział po cichu i poszedł dalej.
Klaudjusz Marteau uczynił to samo.
Fabrycjusz zbliżył się do małej furtki, wychodzącej na bulwar Sekwany, włożył w zamek jeden z kluczy, jakie przed kwadransem odebrał od Laurenta; zakręcił, drzwi się otworzyły i nocny spacerowicz skierował się na brzeg rzeki.
Marynarz chciał wszystko widzieć. Uczepił się więc oburącz wierzchołka nie zbyt wysokiego muru, który otaczał park, uniósł się i usiadł na tym murze.
Fabrycjusz zatrzymał się przy brzegu Sekwany i zaczął rozglądać się do okoła. Jak tylko mógł zasięgnąć okiem, w prawo i w lewo, nie było nigdzie żywej duszy. Wszędzie pustka najzupełniej.
Upewniwszy się co do tego, sięgnął do kieszeni i wyjął rewolwer.
Klaudjusz nie stracił żadnego jego poruszenia. Eks-marynarz dostrzegł, jak podniósł rękę do góry i z impetem coś rzucił. Następnie usłyszał odgłos charakterystyczny, jaki wydaje kamień padający do wody, a jednocześnie po za statkiem trysnęły krople, które przy świetle księżyca wyglądały jak diamenty.
— Mój pan pozbył się rewolwera! — rzekł Klaudjusz. — Bardzo widzę sprytny jest człowiek, ten mój pan, ale sprytniejszy jest od niego jego marynarz.
— Fabrycjusz postał chwilkę, spojrzał znowu w prawo i w lewo i powrócił do parku, którego furtkę zamknął starannie i wszedł do mieszkania.
Klaudjusz zeskoczył w pięć minut potem z muru, pobiegł do swojej kwatery, zapalił krytą latarkę i przeszedł do drugiego pokoju, gdzie spał Piotr.
Dzieciak chrapał jak zabity.
Marynarz zbliżył się do łóżka, pochylił się nad swym pupilem i szepnął mu do ucha:
— Hej, Piotrek wstawaj.
Przebudzony nagle chłopak usiadł na posłaniu i zaczął przecierać oczy.
— A! to pan, panie Klaudjuszu odezwał się.
— Tak, to ja nieboże. Wstawaj tylko prędko!
— Czy to już dzień, proszę pana?
— Nie, ale księżyc ślicznie świeci i przed chwilą, gdym się przechadzał nad brzegiem, widziałem, jak trzy razy poskoczył w górę ogromny karp, jakby mnie szelma wyzywał. To też zaraz powiedziałem sobie, muszę mu pokazać, że znam się na rybołówstwie. Zabierzemy się do roboty! Tylko ubierz się prędko!
— Zaraz będę, panie Klaudjuszu — odrzekło dziecko, wyskakując z łóżka i wciągając majtki i kurtkę.
Klaudjusz pozdejmował tymczasem narzędzia, porozwieszane po ścianie pokoju.
Gdy zaś Piotruś był gotowy, powiedział:
— Nie rób żadnego hałasu, idź po cichutku odwiązać małe czółno i poczekasz na mnie.
— Dobrze, panie Klaudjuszu.
Marynarz wyszedł ze swojego mieszkania i wilczym krokiem podszedł w stronę wili, zatrzymał się w niedalekiej odległości od kasztana, na którym, jak wiemy, wysiadywał z tak szczęśliwym rezultatem.
Okno od pokoju Fabrycjusza było teraz zamknięte, ale widać było jasność w głębi pokoju. Najmniejszy szmer, najmniejsze światełko mogło było zwrócić uwagę młodego człowieka i otworzyłby okno.
Klaudjusz poczekał trochę. Upłynęło piętnaście minut. Nakoniec światło zgasło.
Bordeplat w dwóch susach dostał się do kasztana. W tej chwili wielkie chmury zasłoniły księżyc zupełnie. Klaudjusz przykucnął u stóp drzewa, odsunął zasuwkę latarki i słabe jej światełko skierował na miejsce, na który spadł niedopalony przez Lecléra kawałek papieru. Słabe światełko latarki uwydatniło białą plamę na ciemnej murawie.
Marynarz wyciągnął żywo rękę i podniósł drogocenny świstek. Wsunął go do kieszeni, zgasił latarkę niepotrzebną mu już teraz i pospieszył do małego Piotra.
Od czasu otwarcia rybołówstwa, Klaudjusz puszczał się prawie co dzień na połów i prawie zawsze z najlepszym skutkiem. Po raz pierwszy miał łowić w nocy, ale zapewne miał do tego ważne powody. Piotruś oczekiwał na niego w czółnie.
— Proszę pana — zawołał, gdy go zobaczył — wszystko gotowe, ale choć już kawałek czasu tu siedzę, nie widziałem jeszcze rzucającego się karpia.
Klaudjusz zaśmiał się po cichu. Zarzucił przybory swoje na ramię. wskoczył do czółna i powiedział;
— A co, mój mały, myślisz jednak o tej pięknej nocy?
— Myślę, panie Klaudjuszu, że pogoda bardzo sprzyjająca, ale karp napewno się wymknął i już go nie złapiemy.
— Tak myślisz, chłopcze?
— Tak mi się zdaje, proszę pana.
— Jeżeli nie złapiemy tamtego samego, to weźmiemy innego. Pchaj się na środek, tylko po cichutku, zatrzymasz się o cztery metry od dużego statku...
— Dobrze panie Klaudjuszu...
Dziecko spełniło rozkaz; małe czółenko, pchnięte paru obrotami wioseł, popłynęło poza przystań. Klaudjusz przewiesił siatkę przez ramię, jeden jej koniec trzymał w ręku lewym, drugi w prawym, i stojąc silnie na nogach, oczekiwał, aż mały Piotruś zatrzymał czółno w miejscu wskazanem...
— Stój! zakomenderował z cicha — jesteśmy... trzymaj się zuchu!
Statek przystanął. Eksmajtek zaczął się bujać, jakby dla nabrania rozpędu przed rzuceniem się do wody. Jednocześnie bujał także siecią. Nareszcie zarzucił ją z tą nadzwyczajną wprawą, jaką posiadają tylko najwytrawniejsi rybacy.
Sieć wydęła się na wietrze i opadła na wodę, a pociągnięta żelaznymi ciężarkami zanurzyła się w głębię.
W miejscu, gdzie Klaudjusz sieć zarzucił, mogło być z półtrzecia metra wody, to też popuścił około trzech metrów sznura.
— Śliczny rzut, panie Klaudjuszu! — zawołał Piotruś. Sieć zrobiła na wodzie wspaniałe koło!
Klaudjusz zaczął wolno wyciągać siatkę. Kiedy już dwie trzecie wyszło jej zwody, szarpnął silnie i położył na dnie czółna. Okazałej wielkości ryba trzepała się silnie i uderzała głośno ogonem o dno czółna.
Mały Piotr klasnął w ręce.
— Karp! karp! — zawołał ucieszony.
— Cicho, malcze... nie o rybę mi wcale chodzi...
— Dziecko umilkło, nie rozumiejąc nic, co się przed nim działo.
— Trzeba rozpocząć na nowo — rzekł Klaudjusz. — Nastaw czółno.
— W tem samem miejscu?
— Troszeczkę w lewo.
Klaudjusz mówił ostro, jak człowiek, niezadowolony z zawodu, co tem bardziej dziwiło małego Piotra, bo w sieci, oprócz wielkiej sztuki, znajdowało się jeszcze parę funtów rybek drobnych.
Marynarz rzucił połów do kadzi, zwinął sieć i znowu zarzucił ją na lewe ramię. Taka robota powinna być zabawką dla tak silnego, jak Klaudjusz, mężczyzny, a jednakże pot kroplami spływał mu po twarzy. Zgorączkowany był zupełnie. Mały Piotruś przesunął czółno po za wielki statek.
— Czy dobrze tutaj będzie? — zapytał?
— Jeszcze trochę na lewo.
Piotruś ujął za wiosła i podpłynął w miejsce żądane. Siatka, rzucona silnie, tak samo jak pierwszym razem zagłębiła się w wodę. Klaudjusz nic się już nie odzywał. Zmarszczył brwi i gestem ręki wskazał chłopcu, co ma robić.
— Teraz to już napewno nic nie złowimy, — pomyślał sobie Piotruś. — Ryba jest głupia, to prawda, ale nie tak znowu, aby dwa razy brać się dała w jednem i tem samem miejscu.
Klaudjusz, nie wymówiwszy ani słowa, pociągnął za sznur. Serce biło mu gwałtownie. Uniósł sieć i opuścił ją ciężko na dnie czółna. Klaudjusz przechylił się i drżącemi rękami zaczął rozciągać oczka sieci. Nagle okrzyk tryumfu wyrwał mu się z piersi. Poczuł pod palcami jakiś przedmiot twardy, metaliczny.
— Do pioruna! — wykrzyknął! — mam! mam!
— Co takiego, proszę pana? — spytało dziecko z gorączkową ciekawością.
— Rybę, którą ułowić chciałem, patrz — odrzekł Klaudjusz, wyjmując z sieci rewolwer Fabrycjusza, — patrz i powiedz, czy to nie ładna sztuka!
Dzieciak pochwycił broń.
— To pistolet! proszę pana.
— Tak, pistolet sześcio strzałowy, który się nazywa rewolwerem...
— To tego pan tak szukał?
Klaudjusz po chwili namysłu odpowiedział:
— Ten rewolwer należy do pana Laurent, pożyczyłem go sobie od niego i przez głupią nieostrożność upuściłem dziś rano do wody, gdy woziłem naszego pana na wyspę. Panu Laurent bardzo chodzi o tę broń. Chciałem ją odnaleźć koniecznie. Ale ani piśniesz o naszej nocnej wyprawie, słyszysz mały! Nieprzyjemnieby mi było, gdyby się dowiedziano, że zgubiłem cacko, że jestem niezgrabny.
— Niech pan będzie spokojny... że nie jestem gadułą, to pan wie już o tem...
— Wiem, że jesteś dzielny chłopiec. Teraz weź trochę w lewo i popłyń do przystani.
— Nie będziemy więc już łowić? — zapytał Piotrek z pewnym żalem.
— Nie... dosyć już jak na noc dzisiejszą...
— Szkoda... mieliśmy takie szczęście... Chociaż dobrze i przespać się trochę...
Czółno przybiło do brzegu.
— Idź odpocząć, powiedział Klaudjusz.
W pięć minut później chłopczyna wsunął się pod kołdrę i zaraz zasnął.
Eks-marynarz pokręcił się po pokoju, zapalił małą lampkę, położył w pewnem miejscu rewolwer, wyjął z kieszeni strzępek niedopalonego papieru, jaki podniósł pod kasztanem i zaczął czytać to, co pozostało z dokumentu. Wiemy, że nie wiele zostało. Płomień zniszczył pięć szóstych wierszy skreślonych przez pana Delariviére’a. Pozostało jednakże słów kilkanaście. Te kilkanaście słów i podpis dostatecznem były do dowiedzenia, że zniszczony akt był testamentem, że Fabrycjusz Leclére, niszcząc go dodawał jednę jeszcze zbrodnię do zbrodni, już tak licznych. Ale obok rozlanej krwi, wydzierstwo spadku mogło uchodzić za drobnostkę.
— No — szepnął Klaudjusz — wszystko to się przyda, skoro nadejdzie dzień obrachunku... A zdaje mi się, że ten dzień wkrótce nastąpi...
Dołożył spalony papier do dowodów, jakie już posiadał i poszedł do łóżka.
Fabrycjusz Leclére, jak sobie zapewne przypominają nasi czytelnicy, miał pojechać po pannę Baltus do Auteuil i odwieźć ją do Melun.
Paula wstała i ubrała się bardzo wcześnie. Oczekując chwili odjazdu, przechadzała się po parku z Grzegorzem Vernier. Młody doktor zdawał się zamyślonym i zakłopotanym jakoś.
— O czem pan tak myśli? — zapytała Paula.
— Myślę — odpowiedział — o smutnych nowinach, jakie przywiózł pan Leclćre. Są w tych wiadomościach rzeczy, które mnie mocno dziwią...
Paula odrzekła:
— Wydaje ci się trudnem do uwierzenia, nieprawdaż, ażeby pan Delariviére nie zrobił testamentu na rzecz Joanny i Edmy? Ja także tego nie pojmuję. Taki uczciwy człowiek, taki człowiek, w którym uczucia rodzinne tak głęboko były rozwinięte, człowiek, który zapewne kochał z całej duszy Joannę i Edmę, nie przedsięwziąłby żadnych środków dla zapewnienia przyszłości dwom biednym istotom, nie bałby się, aby niespodziana jego śmierć nie pogrążyła ich w położeniu opłakanem, zagadkowem?...
— Tem więcej, że kiedy leczyłem panią Joannę w Melun, w wigilję tego fatalnego dnia, w którym miała utracić rozum, usiadłem przy stoliku dla napisania recepty i właśnie na tym stole leżały listy, przygotowane przez pana Delariviére, a na jednym z tych listów położony był adres do notarjusza w Paryżu.
— Można pisać do swego notarjusza w przeróżnych interesach.
— Zapewne! pomimo woli jednakże, wyobrażam sobie, że pan Delariviére sformułował ostatnią swą wolę.
— Dla czego nie wspomniałeś pan wczoraj nic o tem Fabrycjuszowi?
— Co też pani mówi! — wykrzyknął Grzegorz — wyznałem, że kocham pannę Delariviére i prosiłem o jej rękę. Dowodzić później, bez żadnej pewności, że musiał istnieć testament, byłoby to przedstawić się za polującego na otrzymanie posagu, a Bóg mi świadkiem, że jedynem mojem marzeniem jest posiadanie panny Edmy, że mi o majątek nie idzie wcale. Sam pragnę ją uczynić szczęśliwą i bogatą. Sam moją pracą jedynie.
— Nikt o tem nie wątpi, kochany doktorze i nikt nie ma prawa cię o to posądzać, zachęcam cię też do powtórzenia dzisiaj zaraz Fabrycjuszowi tego, co mi powiedziałeś przed chwilą.
— Nie... proszę panią... poczekam aż do dnia kiedy zostanę mężem panny Edmy...
— Zrób, jak uważasz, kochany panie Grzegorzu! Może masz i rację, zwłaszcza, że nie ma nic pilnego. Majątek pana Delariviére w każdym razie znajduje się w pewnych rękach, skoro jest w depozycie Fabrycjusza.
— Bez wątpienia, proszę pani, że nie podobna lepiej go było ulokować. Pan Leclére zasługuje na najzupełniejsze zaufanie.
Vernier w myśli nie zupełnie zgadzał się z tem, co mówił. Instynktownie miał jakieś niedobre podejrzenie w tym razie. Ale nie śmiał utrzymywać, że Fabrycjusz wiedział o testamencie, milczał więc dla własnego interesu, tem bardziej, że lubo wiedział, iż Leclére kochanym jest przez Paulę, czuł jakąś niepokonaną niechęć do niego. Po chwili milczenia, rzekł:
— Zdaje mi się, że pan Leclére mówił pani, iż jest w Paryżu od onegdaj wieczór?
— Tak — odrzekła Paula — dla czego mnie pan o to pyta?
— Dla tego, że widziałem go wcześniej od pani, wieczorem w dniu, kiedy przyjechał i zapomniałem powiedzieć pani o tem.
Panna Baltus spojrzała zdziwiona.
Widziałeś pan wcześniej odemnie Fabrycjusza? — wykrzyknęła.
— Tak jest, proszę pani.
— Gdzie? Na ulicy Tailbout nr 9.
— Cóż on tam robił?
— Wypytywał stróża o pana Renego Jancelyn.
— O kuzyna tej biednej warjatki, która się tu znajduje?
— O jej brata. Ach! jakto dziwnie się czasami składa na świecie!
Grzegorz opowiedział w krótkości to, co zaszło przy ulicy Tailbout, opowiedział wielkie swoje zdziwienie, gdy nazajutrz zobaczył u siebie pana Fabrycjusza, którego dotąd nie znał wcale.
— Rzeczywiście — odrzekła panna Baltus — to spotkanie bardzo jest jakieś szczególne. Czy Fabrycjusz zna Jancelyna?
— Mówił że nie, a ja nie mam żadnego powodu nie wierzyć jego słowom.
— Mówiłeś mu pan o Matyldzie?
— Ani słowa.
— Dla czego?
— Nic mnie nie upoważniało do tego. Zresztą nie znając zupełnie brata, nie musi znać i siostry.
— Być może, ale możemy się dla pewności przekonać, czy zna pannę Jancelyn.
— W jaki sposób?
— Stawiając niespodziewanie pana Leclére wobec tej kobiety. Jeżeli ją znał, to trudno mu będzie w pierwszej chwili ukryć swoje zdziwienie.
— Pański projekt uznaję za wyborny. Postawimy niespodziewanie Fabrycjusza wobec panny Jancelyn — zobaczymy czy ją zna, a jeżeli tak, to powie nam może, jakie istniały stosunki pomiędzy tą kobietą, a biednym moim bratem...
— Jestem na rozkazy pani, próbę zrobimy, kiedy się pani podoba...
— Dzisiaj zaraz, przed moim wyjazdem do Melun.
— Dobrze, proszę pani...
I kiedy rozmawiając ciągle, zbliżali się oboje do pawilonu.
Grzegorz spostrzegł Fabrycjusza, wysiadającego z powozu, przed sztachetami ogrodu, od strony ulicy Raffet.
— Otóż i pan Leclére — powiedział do Pauli.
— Pozwól mi działać, doktorze — odezwała się młoda dziewczyna. — Za chwilę będziemy wiedzieli czego się trzymać.
Fabrycjusz pocałował Paulę w rękę i z wielką uprzejmością przywitał Grzegorza Vernier.
— Pani już gotowa!... — odezwał się do narzeczonej która odrzekła z uśmiechem:
— Gdy pan pozna lepiej moje zwyczaje, to się dowie, że wstaję równo ze dniem. Ranne świeże powietrze wydaje mi się cudownem.
— A nasze chore, doktorze? — zapytał znowu Verniera. — Jakże się mają?
— Nie odwiedzałem ich jeszcze dzisiaj — odrzekł Grzegorz. — Ale nie obawiam się żadnego pogorszenia. Zaraz się o tem przekonamy. Może pan zechce nam towarzyszyć?
— Będę bardzo z tego szczęśliwy, obawiam się tylko, czy panna Baltus nie życzy sobie zaraz odjechać.
— O! nie spieszy mi się wcale — odrzekła Paula. — Zjemy jeszcze śniadanie tutaj...
— W takim razie służę państwu.
— Chodźmy, — odezwał się Grzegorz, bo już czas.
Wszyscy troje udali się w stronę zabudowań warjatek.
Fabrycjusz myślał przez drogę:
— Zobaczę zapewne Matyldę. Trzeba bardzo czuwać nad sobą. Wizyty zaraz się rozpoczęły. Odwiedzili kilka już pensjonarek. Siostrzeniec bankiera nie wiedział, gdzie się znajduje Matylda, nie mógł się o to zapytać a z pewną niecierpliwą obawą oczekiwał chwili otwarcia drzwi do celi dawnej jego kochanki.
— Jeżeli mnie pozna Matylda — medytował. I czuł, że dreszcze przechodzą mu po grzbiecie.
Paula i Grzegorz zamienili szybkie spojrzenie. Infirmerka oddziału otwierała nr. 4. Cela ta, której ściany obite były materacami, nie posiadała żadnych sprzętów. Parę tylko materacy, położonych w kącie na ziemi, zastępowały łóżko. Młoda kobieta z ubraniem w nieładzie, z rozpuszczonymi włosami, leżała na tych materacach.
Fabrycjusz poznał w tej chwili Matyldę i doznał dziwnego jakiegoś uczucia, ale obdarzony był, jak wiemy, niezwykłą siłą woli. Żadna zewnętrzna odznaka nie zdradziła tego, co się działo w nerwach rozstrojonych. W twarzy nie drgnął żaden muskuł. Pozostał z wyrazem tego pozornego współczucia, z jakiem od początku wizyt przechodził z celi do celi.
Grzegorz i panna Baltus zamienili znowu spojrzenia, które miały znaczyć:
— Spokojny jest zupełnie. Nie zna jej wcale.
Posłyszawszy wchodzących, warjatka odwróciła głowę w stronę drzwi i tym sposobem blada, wynędzniała jej twarz jasno została oświeconą. Oczy jej bez wyrazu zatrzymały się na Fabrycjuszu i zdawało się, że ich od niego oderwać nie może. Nagle zerwała się, odrzuciła w tył długie swoje włosy i porwało ją takie drżenie nerwowe, że aż zęby jej dzwoniły.
Trwało to dwie czy trzy sekundy, poczem Matylda przyskoczyła do eks-kochanka.
Młody człowiek ani drgnął nawet. Paula bała się o narzeczonego.
— Bądź ostrożnym! — powiedziała — bądź ostrożnym!... to furjatka!...
— Nie obawiaj się pani — odpowiedział Fabrycjusz, którego serce tak silnie biło, iż o mało nie wyskoczyło z piersi. — Nie grozi mi żadne niebezpieczeństwo. Mam wzrok poskramiający warjatów!
Matylda Jancelyn zatrzymała się o dwa kroki od niego. Wyciągnęła zesztywniałe ręce i dotknęła jego piersi, poruszyła ustami i głosem chropowatym, zaledwie zrozumiałym, wymówiła te słowa:
— Dwadzieścia tysięcy franków... dwadzieścia tysięcy franków... Fryderyk Baltus umarł zamordowany...
Siły jej się wyczerpały. Cofnęła się do materaców i padła nieprzytomna prawie.
Fabrycjusz, posłyszawszy wyrazy, wymawiane przez warjatkę, poczuł zimny pot na skroniach, bielizna przylepiła mu się do ciała. Przez kilka chwil, pod wpływem strasznego przerażenia, o mało się nie zdradził. Ale wkrótce zapanował nad sobą. Siłą woli, do której nikt inny nie byłby zdolnym, odzyskał tyle zimnej krwi, że zwrócił się do panny Baltus i najspokojniej zapytał:
— Czy jestem igraszką złudzenia? Czy dobrze słyszałem, czy ta kobieta naprawdę wymówiła nazwisko brata pani?
— Dobrze pan słyszałeś! — odrzekła Paula — nieszczęśliwa wymieniła Fryderyka. Dziwne to, nie prawdaż?
— Może nie tak znów bardzo, jak się pani wydaje — odrzekł bezczelnie Fabrycjusz. — Jak się nazywa ta kobieta?
— Matylda Jancelyn.
— Czy Fryderyk znał ją?
— Nie wiem.
— Potrzebaby się dowiedzieć koniecznie. Te wyrazy Dwadzieścia tysięcy franków... Fryderyk Baltus umarł zamordowany... Zamordowany dla dwudziestu tysięcy franków... mają z pewnością jakieś tajemnicze znaczenie. Czy nie ma w tym wskazówki jakiej, któraby mogła nas naprowadzić na ślad jakiegoś odkrycia? Kto wie, czy to nie koniec nitki przewodniej przypadek w ręce nam daje?
— Niestety! — szepnęła panna Baltus. Matylda Jancelyn jest obłąkana i nie może nam nic powiedzieć.
Grzegorz Vernier wtrącił się teraz.
— Ja tego samego byłem zdania, kochany panie Fabrycjuszu — powiedział — ale napróżno usiłowałem wyjaśnić tę tajemnicę. Teraz możesz pan zrozumieć rzetelny powód obecności mojej na ulicy Tailbout. Chciałem wypytać brata tej kobiety i nie zastawszy go, pytałem się pana o niego, myśląc, że się coś dowiem.
— Na nieszczęście nie mogłem cię objaśnić — odpowiedział Fabrycjusz, a potem z akcentem źle powstrzymywanej irytacji dodał:
— Ten człowiek opuścił zupełnie nie tylko Paryż, ale i Francję!... Prawdziwe nieszczęście!.. Wszelkie nasze usiłowania, aby go odnaleźć, będą z pewnością próżne! Nie wydobędziemy światła z ciemności!...
— Za prędko pan się zniechęcasz! — wykrzyknął doktór. — Cierpliwości, panie! Kto wie, może dojdziemy do celu...
— Tak pan sądzi?
— Pewny jestem.
Po raz drugi siostrzeniec bankiera poczuł pot zimny, zraszający mu skronie.
— Panie Fabrycjuszu — odezwała się po chwilowema milczeniu Paula — panna Jancelyn była kobietą z pół świata, a że pan jak wszyscy bogaci młodzi ludzie, kręciłeś się w tem kółku i musiałeś znać jego przedstawicielki... czyż więc choć z widzenia nie znałeś czasem tej kobiety?...
— Nie.
— Może przynajmniej słyszałeś o niej?...
Fabrycjusz z pewnem niedowierzaniem spojrzał na Paulę. Zdawało mu się, że czyta jakieś podejrzenie w jej oczach.
— Nigdy! — odpowiedział.
— Tem gorzej — powiedziała młoda kobieta. — I ja i doktór przypuszczaliśmy, że mogłeś ją pan spotykać, tak jak pan przypuszczasz, że mogła znać się z Fryderykiem.
To rzeczywiście wytłómaczyłoby wszystko. Jeżeli Matylda znała brata pani, morderstwo na nim spełnione musiało wywrzeć na niej straszne wrażenie. W napadzie furji wrażenie to naturalnie się powiększa. — Czy tak, doktorze?
— To prawdopodobne i także z początku w to wierzyłem.
— A teraz nie wierzysz?
— Sam nie wiem.
— Cóż pan nareszcie przypuszczasz? Co pan wnosisz?
— Nic.. Szukam.
Odpowiedź ta przerwała wszelkie możebne wypytywania. Fabrycjusz nie nalegał też więcej.
Wyszli wszyscy z celi Matyldy, która nawet nie spostrzegła tego.
— Chodźmy teraz do Edmy i Joanny — odezwała się panna Baltus. — Potem zjemy śniadanie i pojedziemy do Melun.
Wielka zmiana, po której wiele można się było spodziewać, zaszła w zdrowiu Edmy od wczoraj. Blada jej twarzyczka przybrała odcień różowy. Usta się uśmiechały. Bicie serca było regularne. Gorączka znikła prawie zupełnie. Szczęśliwe te rezultaty były następstwem spokoju i dobrze przespanej nocy.
— Kochana pieszczotko — odezwała się Paula, całując Edmę — przychodzę ci powiedzieć do widzenia.
— Więc stanowczo się zdecydowałaś — spytała Edma — odjechać dziś rano?...
— Tak kochanie...
— Z kuzynem Fabrycjuszem?
— Z nim, kochanko...
— Ale powrócisz?
— Kuzyn twój powróci zaraz dziś wieczorem, ja jutro.
— A przywieziesz Foxa ze sobą?
— Jeżeli tylko życzysz sobie tego?
— O! przywieź, przywieź, dobrego pieska! Lubię jak położy swoją inteligentną główkę na moich kolanach, jak patrzy na mnie swojemi smutnemi, ładnemi oczyma.
— Przywiozę go... Do jutra, kochanie...
— Do jutra!...
Paula ucałowała jeszcze raz Edmę i przeszła do pokoju Joanny.
Pani Delariviére również zmieniła się bardzo od czasu, jak Grzegorz Vernier objął zarząd domem zdrowia, szczególniej zaś od czasu wizyty doktora... Mówiła bardzo mało, pogrążona była ciągle prawie w głębokiej melancholji.
Grzegorza nie martwiły wcale te objawy.
— Kochany doktorze, czy nie znajdujesz, że nasza pani Joanna jest trochę za ponurą? — spytała panna Baltus.
— Spodziewałem się tego — odpowiedział Vernier.
— I to cię nie niepokoi?
— Przeciwnie.
Fabrycjusz wpatrywał się w Joannę i z nadzwyczajną uwagą obserwował spustoszenia, jakie warjacja uczyniła na tej tak pięknej jeszcze i łagodnej twarzy.
Jednocześnie studjował rozkład pokoju, jak gdyby potrzebował plan jego zachować dobrze w pamięci.
Weszła infirmerka. Przyniosła karafkę ziółek i postawiła ją na stoliku obok chorej.
— Zobaczywszy karafkę, twarz Joanny rozpromieniła się, wyciągnęła żywo rękę.
— Ach! pić... pić... chce mi się pić ogromnie...
Fabrycjusz zadrżał. Słowa i głos Joanny przypomniał mu nagle zbrodnię, popełnioną przez niego przed kilkunastu dniami w kajucie Albatrosa. Zbrodnia ta była prawie ojcobójstwem.
Infirmerka nalała szklankę i podała chorej. Pochwyciła ją chciwie i wychyliła duszkiem.
— Jeszcze szepnęła — jeszcze...
— Czy to zwyczajną lemoniadę jej dajecie? — spytał Fabrycjusz?
— Nie — odrzekł Grzegorz — jest w tej lemoniadzie lekarstwo.
— I dajesz go pan w tak wielkich dozach?
— Pani Delariviére wypija co dzień dwie karafki tych ziółek.
— Dwie karafki — powtórzył zdziwiony Fabrycjusz.
— Tak, aby uniknąć częstego podawania lekarstwa, przygotowałem napój przyjemny w smaku, a zawierający nadto substancję, sprawiającą chorej pragnienie. Dzięki temu podstępowi pani Joanna sama pije chętnie miksturę dla ugaszenia pragnienia.
Fabrycjusz zbliżył się do pani Delariviére i wziął ją za rękę. Pochylił się ku niej i pocałował w czoło szepcąc głosem niby wzruszonym, ale wyraźnym dla obecnych przy scenie:
— O kochana cioteczko, bodajbyś mogła wyzdrowieć jak najprędzej i poznawać tych, co cię tak szczerze kochają...
— Ten człowiek ma doprawdy złote serce! — pomyślała rozczulona Paula.
Dano znać, że śniadanie gotowe. Paula z obu panami zeszła zaraz na dół. Dzienniki poranne leżały na stole w sali jadalnej.
— Doktorze — powiedziała panna Baltus, biorąc drżącą ręką „Gazetę Sądową“, dowiemy się, czy nieszczęśliwy, oskarżony o zabójstwo, który stawał wczoraj przed sądem, został na śmierć skazany.
— Rozłożyła prędko pismo i przebiegła je oczami.
— I cóż? — zapytał Grzegorz, — czy go już osądzono?
— Szukam... A! oto jest...
— No i cóż? — pytał doktór.
— Wszystko skończone... sąd nie przyjął żadnych okoliczności łagodzących, wyrok został wydany... głowa mordercy spadnie na szafocie... Oto na cośmy czekali...
— Niestety — odpowiedział Grzegorz — okrutna konieczność zmusza nas do wyczekiwania śmierci człowieka.
— Przyznaję, że to okrutne... — wykrzyknęła Paula. — Ale człowiek, co ma nałożyć głową, jest mordercą... społeczeństwu służy prawo odwetu, to rzecz najzupełniej sprawiedliwa.
— W ciągu dni czterdziestu dojdziemy zatem do celu — odezwał się doktór Vernier.
— Dlaczego w ciągu czterdziestu?...
— Apelacja i odwołanie się do drogi łaski zajmą z pewnością tyle czasu.
Fabrycjusz przysłuchiwał się z osłupieniem tej rozmowie, która nie była dość jasną dla niego; nie mógł wątpić, że jest niedobrze. Jakkolwiek straszną może być rzeczywistość, niepewność jest zazwyczaj okrutniejszą jeszcze. Siostrzeniec bankiera zdobył się na uwagę.
— Po raz drugi już — powiedział — mówicie wobec mnie o jakiejś próbie nadzwyczajnej, jaką myślicie zastosować względem Joanny. Ponieważ ciotka moja za bardzo mnie obchodzi, mam nadzieję, że nie uznacie mnie za natręta, gdy zapytam, o jaką to próbę chodzi?...
— Naturalnie!... — zawołał Grzegorz.
I opowiedział pokrótce Leclérowi, iż postanowił stawić panią Delariviére przed szafotem, aby zobaczyła skrwawioną głowę, spadającą do kosza. Dodał, że jeden z najbardziej sławnych profesorów, doktor V... potwierdził projekt w zupełności.
Fabrycjusz zbladł śmiertelnie, słuchając Verniera, ale można to było wziąć za skutek zdziwienia i wzruszenia... Nie odpowiedział ani jednego choćby słowa i przez kilka minut był jakby nieprzytomny zupełnie.
— To, widzę, przeraziło pana... — odezwała się panna Paula Baltus.
— W pierwszej chwili przynajmniej, przyznaję... — odpowiedział — ale macie rację zupełną; aby dojść rezultatu pożądanego, nie można niczego zaniedbywać.
I zamilkł znowu.
— Kochany Fabrycjuszu — zagadnęła Paula — o czem się tak zamyśliłeś?...
— Najpierw o tem, co słyszałem... a następnie o tej biednej obłąkanej... o tej biednej Matyldzie Jancelyn... Zagadkowe wyrazy, jakie rzuciła, zaintrygowały mnie i przeraziły w najwyższym stopniu. O!... gdyby ona objaśnić nas potrafiła...
— Nie licz pan na to... — powiedział Grzegorz. — Umrze w ciągu miesiąca najdalej.
— Nieszczęście!... — zawołał Fabrycjusz.
I dodał w duchu:
— Kto to wie, czy Joanna pociągnie dłużej na świecie?...
Śniadanie skończyło się bardzo prędko.
— Czas nam jechać... — powiedziała Paula Baltus — wstając od stołu.
— Jestem na rozkazy pani, a powóz mój oczekuje na nas przed bramą, przy ulicy Raffet — oświadczył Fabrycjusz.
— A zatem — rzekł Grzegorz, zwracając się do Pauli — pozwala nam pani spodziewać się jej powrotu w ciągu dwudziestu czterech godzin?...
— Niezawodnie powrócę, kochany doktorze.
— Czekam zatem z obiadem.
— Nie powrócę jednak sama. Pan Fabrycjusz obiecał, że nie tylko dziś mnie odwiezie, ale że jutro stawi się także po mnie.
— W takim razie czekam obojga państwa.
Paula i Leclére odjechali razem.
Dzień był prześliczny. Niebo bez żadnej chmurki podobne było do lazurowej kopuły; gorąco nie dokuczało zbytecznie.
Grzegorz powiedział sobie, że daleki spacer powozem w cieniu lasku Bulońskiego będzie zbawiennym dla Joanny i Edmy. Posłał do Auteuil po duże odkryte lando i pojechał z matką i córką.
— Gdzie mam państwa zawieźć — zapytał stangret doktora.
— W najpiękniejszą aleję lasku — odpowiedział Grzegorz. Objedziesz Longchamps, trzymając się drogi obok Sekwany.
Pani Delariviére z córką siedziały w głębi powozu. Grzegorz naprzeciw nich. Powóz przejechawszy już przez różne aleje, zjechał teraz drogą pochyłą w prześliczną drogę nazwaną bulwarem Sekwany, prowadzącą wzdłuż pól wyścigowych, aż do wjazdu do lasku Bulońskiego.
Edma zachwycona wspaniałą panoramą, jaka się przed nią roztaczała, wykrzyknęła:
— Panie Grzegorzu, każ stangretowi, żeby przystanął tutaj troszkę, chciałabym nacieszyć się tym widokiem, rzekła Edma, wskazując okolicę.
Powóz przystanął. O kilka kroków od kół powozu na zielonej pochyłości drogi, która tu schodzi do Sekwany, siedziała kobieta z małym chłopcem i trzymali się za ręce. Kobieta biednie, ale czysto ubrana, mogła mieć lat trzydzieści pięć do trzydziestu sześciu. Chłopiec nie miał więcej nad lat dwanaście. Ubrany był w niebieską bluzę marynarską z kotwicami na kołnierzu i mankietach i w szare płócienne majtki. Na inteligentnej główce miał beret marynarski.
Czytelnicy nasi poznali już, kto oni byli. Mały Piotrek, pomocnik Klaudjusza Marteau i pani Tallandier, przybyła z Charenton do Neuilly dla uściskania kochanego jedynaka i przepędzenia z nim kilka godzin. Chłopak chcąc dać matce wyobrażenie o lasku bulońskim, przyprowadził ją aż do tego miejsca, gdzie usiadłszy na murawie, prowadzili rozmowę. Piotruś zachwycony był swojem położeniem i nie mógł się dość nawychwalać dzielnego marynarza.
W chwili, kiedy powóz zatrzymał się blisko nich, syn i matka obrócili głowy i zaczęli się przypatrywać siedzącym w ekwipażu.
— Mamo — odezwał się po cichu chłopiec — niechno mama spojrzy na tę piękną pannę... Jakaż ona prześliczna... jaką ma łagodną twarzyczkę, ale bledziuchną... jakby chora...
— Zapewne musi być po chorobie... — odrzekła pani Tallandier, także po cichu, — Zapewne powraca do zdrowia: Wożą ją, żeby się rozerwała i nabrała sił.
— A ta starsza dama — mówił chłopiec — zdaje się; że także musi być chorą... Jakie ona ma oczy szczególne. Zdaje się, że patrzą, a nie widzą...
— To prawda — rzekła pani Tallandier, która już od jakiejś chwili wpatrywała się w twarz Joanny.
Nagle zerwała się z miejsca, jakby chciała przybliżyć się do powozu.
— Ach! — szeptała — to dziwne!...
— Co takiego, mamo?...
— To podobieństwo...
— Ta dama podobną jest do kogoś ze znajomych twoich?
— Tak.
— A do kogo?...
— Do Joanny Tallandier.
— Ależ to nasze nazwisko...
— To też Joanna Tallandier była twoją rodzoną ciotką... siostrą twojego ojca...
— Nigdy mi o niej nie mówiłaś...
— Prawda... Nie wspominano u nas o niej nigdy...
— Może ta pani jest moję ciotką?
— Wątpię.
— Dla czego?
— Joanna Tallandier mieszka stąd daleko, a nigdy nie miała takiego wzroku... Nie, to nie ona, ale podobieństwo jest nadzwyczajne...
— Chcesz, abym się zapytał, kto ona jest?
— Co też ty mówisz!... Nigdy w podobny sposób nie wypytuje się ludzi... Ta pani nicby ci nie odpowiedziała i miałaby wielką rację...
W tej chwili oczy Joanny, przechodzące z przedmiotu na przedmiot, nie zatrzymując się nigdzie, napotkały chłopca i zapatrzyły się w niego z całą uwagą.
Uśmiechnęła się do niego i wyciągnęła ręce.
— Mamo — odezwał się Piotrek, ona nas zobaczyła... daje mi znaki... Zdaje mi się, że mnie woła.
Pani Delariviére nie przestawała kiwać na chłopca, żeby się zbliżył, a że ten stał nieruchomy, zaczęła okazywać niezadowolenie, jak zepsute dziecko, którego nie spełniają życzenia.
Grzegorz spostrzegł niecierpliwość Joanny. Odgadł od razu przyczynę. Kiwnął na chłopca i powiedział:
— Chodźno, mój chłopaczku.. Ta pani życzy sobie cię widzieć.
— Idź.
I pani Tallandier popchnęła go naprzód.
Malec zbliżył się do powozu.
Za każdym jego krokiem zasępiona twarz Joanny wypogadzała się. Kiedy podszedł blisko, wyciągnęła znowu do niego ręce.
Mały Piotruś się zawahał, czy to przez nieśmiałość, czy też, że dziwny wyraz twarzy Joanny wzbudzał w nim obawę.
— Zrób, co pani sobie życzy — odezwał się Grzegorz — nie obawiaj się niczego.
Uspokojony dzieciak podał rękę Joannie i czuł, że go czule uścisnęła.
Usta warjatki poruszyły się, ale nie wymówiła ani słowa.
Pani Tallandier także się zbliżyła i z osłupieniem wpatrzyła się w Joannę, tak podobieństwo wydało jej się coraz większem.
— Gdyby to jednakże ona była.... Joanna.... siostra mojego męża — myślała kobieta.
Pani Delariviére, zaspokoiwszy swój kaprys, puściła rękę dziecka. Oczy jej przeszły na matkę i zdawało się, że ich od niej nie może oderwać.
Stopniowo zasępiało się oblicze, nerwowe drżenie zaczęło wstrząsać całem ciałem, wyciągnęła rękę ku pani Tallandier z pewną obawą i groźbą.
Grzegorz się przestraszył. Często w ten sposób zaczynał się napad....
— Mój Boże! wykrzyknęła pani Tallandier. Co jest tej pani?
— Niestety! — odrzekł Grzegorz — ma pomieszanie zmysłów.
— Warjatka! — szepnęła matka chłopaka — warjatka!...
— Tak, proszę pani... Pani obecność podnieca ją do pewnego stopnia, że zaczynam się obawiać złych skutków...
Joanna uniosła się w powozie i chciała się opierać, ale Grzegorz był mężczyzną silnym. Wziął chorą za obie ręce, zmusił ażeby usiadła i zawołał na stangreta.
— Prędko! prędko!.... do domu....
Stangret zaciął konie. Powóz potoczył się szybko w tumanie kurzu, pozostawiając matkę i syna pod bardzo przykrem wrażeniem.
— Ach! — szepnęła pani Tallandier, kiedy przeszło pierwsze jej zdziwienie — nie myliłam się!... To Joanna... to doprawdy Joanna... i ona jest warjatką... O sprawiedliwości boska... Cóż zawiniły niektóre rodziny, aby ich Pan Bóg tak doświadczał.
A po chwili dodała:
— Gdybym przynajmniej była się zapytała... Nie wiem, jak ona się teraz nazywa... Nie wiem gdzie mieszka... Nie odnajdę jej już zapewne...
I obfite łzy zrosiły twarz biednej kobiety.
— Mamo proszę cię, nie płacz — zawołał Piotruś, obejmując szyję matki. — Przyszłaś do mnie taka wesoła, a ja byłem taki z tego szczęśliwy!...
— Twoje zmartwienie zepsuje mi cały dzień!... Nie płacz, błagam cię... moja mameczko!...
Pani Tallandier otarła oczy! — Masz rację, kochany chłopcze, ale nie miej mi tego za złe... To podobieństwo obudziło w mej duszy przykre bardzo wspomnienia.... Teraz już zapomniałam o wszystkiem, patrz, uśmiecham się oto...
Chłopczyna ucałował ponownie matkę za to, że uśmiechała się do niego.
— O, tak, to lubię rzekł — zawsze bądź taką moja mamo, a będę szczęśliwym... Musiałaś już wypocząć.. Chodźmy jeszcze trochę i powrócimy do domu... Obiad u nas o szóstej, a zjesz ze mną obiad.
— Nie, kochane dziecię, dzisiaj nie — odrzekła pani Tallandier.
— Ależ mamo, przypomnij sobie, obiecałaś panu Marteau...
— Pamiętam dobrze, i byłabym chętnie pozostała, gdyby pan Marteau był obecnym, ponieważ go jednak nie ma, a ja tu nikogo nie znam... robiło by mi to subjekcję...
— Jak chcesz kochana mateczko... ale dla mnie byłaby to taka przyjemność...
— Powetujemy ją na przyszły raz. Jest już późno, a do Charenton tak jeszcze daleko... Odprowadzisz mnie na drogę do Neuilly, tam siądziemy w tramwaj, dojedziemy do stacji kolejowej i tam się pożegnamy...
— Już?
— Tak moje dziecko... tak potrzeba... bądź rozsądnym...
Chłopak westchnął głęboko.
— Ha! skoro tak potrzeba... ale na przyszły raz, jak będzie pan Klaudjusz, przepędzisz z nami cały wieczór...
— Najchętniej mój chłopaczku.
Następnie matka z synem poszli bulwarem Sekwany na drogę do Neuilly.
Jakim sposobem i dla czego przyjaciel nasz Klaudjusz nie znajdował się w willi? Wytłómaczymy to w tej chwili czytelnikom.
Zaraz po odjeździe Fabrycjusza, który pojechał po pannę Baltus do Auteuil, Laurent znalazł się w oficynie zamieszkiwanej przez marynarza i jego chłopca. Intendent kamerdyner miał, jak to sobie przypominamy, wprowadzić w wykonanie plan pana Lecléra, to jest spoić Klaudjusza Marteau i dowiedzieć się od pijanego, co to takiego on znalazł?
Zastał marynarza samego, zajętego naprawianiem sieci, bo mały Piotruś udał się do Courbevois z rybami do restauracji, których tam dwa razy tygodniowo dostarczali.
Dzielny Marteau, usłyszawszy wczoraj wieczór całą rozmowę, oczekiwał na tę wizytę i co chwila spoglądał z pod oka, czy ekslokaj nie nadchodzi. Uśmiechnął się, spostrzegłszy zbliżającego się i powiedział sobie pospiesznie:
— Baczność Klaudjuszu! czuwaj kochaneczku nad gębą!
Zasiadł przy otwartem oknie z wesołą twarzą.
— A! dzień dobry, panie marynarzu! jak się mamy? — zawołał Laurent.
— Wcale nieźle, panie intendencie, a jakże tam panisko?
— Również dobrze! Co ja widzę, jednakowoż jeszcze pan nie ubrany?
Klaudjusz siedział w koszuli i w płóciennych spodniach, a na nogach miał pantofle.
— Wziąłem się trochę do naprawy sieci — odpowiedział — i nie miałem czasu pomyśleć o garderobie... Zresztą — dodał żartobliwie... nie spodziewałem się żadnej damy.
— A ja właśnie przyszedłem ci coś zaproponować.
— Co takiego?
— Ażebyś poszedł ze mną...
— Gdzie?
— Do Barcy. Potrzebujemy wina. Muszę więc tam pokosztować różnych trunków, ażeby nie w byle co zaopatrzyć naszą piwnicę...
— Nie zły koncept! pomyślał Klaudjusz — skosztuje się w jednem miejscu, skosztuje się w drugim i trzeciem i nie wiedząc kiedy urznie się jak niestworzenie Boskie... Ale nie ma głupich mój panie!
— No i cóż — zapytał Laurent — cóż ty na to?
— Idę, choćby nawet dla samej tylko przyjemności znajdowania się z panem...
— Dzielnie... Tak to lubię.
— Kiedy pan jedzie?
— Natychmiast, skoro tylko będziesz gotowy.
— Zaraz będę gotowy.
— Pójdziemy ulicą Longchamps.. Przyjdź do mnie...
— Nie obawiaj się pan, nie każę czekać na siebie!
Laurent odszedł, zacierając ręce z radości.
— Mam go! — pomyślał sobie.
— Mam go! — pomyślał ze swej strony Klaudjusz. — Podpijemy sobie, bo podpijemy, ale zobaczymy, kto się śmiać będzie ostatni.
I zaczął się spiesznie ubierać. W pięć minut był już u Laurenta i zaraz obaj wyszli z willi.
— Wsiądziemy w omnibus — odezwał się intendent.
— Ma się rozumieć — odrzekł Klaudjusz.
W godzinę dwaj przyjaciele wysiadali na stacji omnibusów w Borcy. Zjedli śniadanie w restauracji, wypili butelkę chablis w niespełna trzy minuty. Po tem wzięli się pod ręce i poszli zwiedzać piwnice dostawcy, którego ekslokaj znał od bardzo dawna i u którego zamierzał porobić zakupy.
— Czy pan ma zamiar kupić co dzisiaj, panie Laurent? — spytał dostawca.
— Potrzebuję wina dla domu.
— Zechce pan zaraz je spróbować?...
Dostawca wziął kubek srebrny, kilka kołków drewnianych, nazywanych czopami, i poprowadził gości swoich do piwnic, dostatnio zaopatrzonych w beczki.
I zaczęli kosztować win różnych gatunków. Laurent próbował pierwszy, poczem oddawał kubek Klaudjuszowi. Minęło tuzin już takich kolei, a kubek wciąż przechodził z rąk Laurenta do rąk Klaudjusza. Intendent zakupił trzy beczki wina zwyczajnego.
— Mam doskonałe burgundzkie — odezwał się dostawca — z białych win zalecam Sauterne wyśmienity.
— Zobaczymy.
I znowu kubek zaczął z rąk do rąk przechodzić.
Po skończonych próbach i załatwieniu kupna Klaudjusz Marteau odezwał się:
— Prosiłbym cię, panie dostawco, abyś nas zechciał zapoznać z dobrym, a niedrogim koniakiem.
— Co nam po koniaku? — wykrzyknął Laurent.
— To na mój własny rachunek — odrzekł marynarz. — Ma pan koniak?
— I jaki jeszcze! trzyletni, w doskonałym gatunku, i mogę go nawet odstąpić po niższej cenie...
— Zobaczymy zatem ten koniak...
Kilka baryłek zostało otworzonych.
Klaudjusz zaczął teraz działać na własną rękę. Pierwszy umaczał usta w napoju i podawał go Laurentowi, który smakował jako prawdziwy znawca i wydał swoje zdanie. A marynarz, doświadczony pijak, wiedział dobrze co robi. Po wypiciu kilku gatunków rozmaitych win, nic bardziej nie uderza do głowy, jak wypicie alkoholu, chociażby w niewielkiej dozie.
Dobili wreszcie targu po umyślnem marudzeniu marynarza.
Dostawca niezmiernie zadowolony, ofiarował gościom po szklance madery, który przyjęli bez żadnej ceremonii.
Wychodząc z piwnic, Laurent machinalnie przyłożył rękę do czoła. Zmiana powietrza podziałała; poczuł, że mu cięży coś w głowie.
— Ba! — powiedział sobie — to dla tego, że jestem naczczo... przejdzie to po śniadaniu.
— Czerwony już, jak kogut! — pomyślał Klaudjusz. — Dobrze idzie! Pamiętaj pan, że to ja płacę za absynt — dodał, wchodząc do restauracji.
Laurent wszedł za nim, a przez miłość własną nie śmiał nie dotrzymywać placu.
W restauracji nakryte już było do śniadania.
— Jakie wina panowie pić będą? — zapytał chłopak posługujący.
— Deaune — odpowiedział Laurent.
— Butelkę?
— Dwie butelki... na początek...
Podano mocno korzenną — potrawę z ryby. Ostatnia kropla wina zrosiła ostatni kąsek. Wniesiono drugą potrawę. Chłopak powtórnie zapytał, jakie ma podać wino.
— To samo — odpowiedział Klaudjusz — dwie butelki.
Laurent dodał:
— Przy rakach podasz Sauterna.
— Także dwie butelki?
— Dwie.
— Sapristerne’a! — pomyślał chłopak, odchodząc — to ci łby mocne mają! Wielkie będzie szczęście, jeżeli pod stół nie runą!
Powiedzmy w krótkości, że napoje znikały, jak zaczarowane. Klaudjusz przymrużał oczy, kiwał głową, bajdurzył jak ślepa sroka, a chwilami udawał, że bełkocze językiem.
Laurent, któremu myśli się już plątały, dał się wziąć na te pozory i uznał za stosowne zdemaskować swoje zamiary.
— I cóż marynarzu, naprawdę podoba ci się u nas? — rozpoczął...
Klaudjusz zaśmiał się głośno i odpowiedział:
— Ha! ha! czy mi się podoba?... Do pioruna!... kochany ojczulku, bardzoby potrzeba być wymagającym, ażeby się nie podobało! Dobre mieszkanie, dobry stół, dobra pensja, dobrzy ludzie... i cały dzień na czółnie, oto właśnie, co mi się podoba! Chciałbym wiecznie pozostawać w takiem więzieniu! Daję na to słowo honoru!
— To prawda — odrzekł znacząco Laurent — że są więzienia daleko nieprzyjemniejsze, a ty to możesz ocenić, bo jak powiadają, najadłeś się dosyć wściekłego mięsa...
— Ach! tak... najadłem go się aż nadto — mruknął z westchnieniem Klaudjusz — bywałem na wozie i pod wozem, miewałem dnie pochmurne i czasy nędzy w mojem życiu! Gdyby panu przyszło opowiadać to wszystko, nie skończyłbym do jutra.
— Opowiedz mi jednakże — rzekł intendent, nalewając ponownie szklankę Klaudjuszowi.
— Przedewszystkiem muszę panu zatem powiedzieć, że byłem strasznym urwiszem...
— Nie może być.
Gdy nie większy byłem od buta, już wart byłem djabła... Ojciec, któremu płatałem tysiączne figle, dał mi wreszcie pewnego poranku nogą w plecy i wyrzucił za drzwi... Za pańskie zdrowie...
— Za twoje...
Zostałem chłopakiem okrętowym i zamieniłem klapsy ojcowskie na kułaki kapitańskie... Jedne warte drugich. Objechałem świat dokoła, nie wiem sam, wiele razy, i nakoniec wyszedłszy ze służby, powróciłem do Melun, do rodzinnego mojego miasta.
— Melun — zabełkotał Laurent — Melun... aha!... znali cię tam, mój chłopcze!
Klaudjusz roześmiał się głupkowato, niby całkiem po pijanemu.
— Patrzcie! to pan wie i o tem!
— Ja wiem o wszystkiem.
— No, skoro tak, to nie potrzebuję nic ukrywać... Co prawda, to prawda... Nieźle się tam nabroiło.., ale cóż pan chcesz... to już natura taka!
— E! — odrzekł Laurent, czy to w Melun także poznałeś pana Fabrycjusza?...
— I to pan wiesz również? A więc tak, milordzie!... Tam go poznałem! No, za pańskie zdrowie!... Tam to zostaliśmy dwoma palcami u jednej ręki. Ale nie trzeba o tem mówić...
— Pan Fabrycjusz wyciągnął cię z niemiłego kłopotu.
— Z jakiego kłopotu?
— Z tego, w którym jak wiesz, nie zgorzej byłeś skompromitowany!... ba! grubo byłeś skompromitowany?...
— Jakto?... więc pan opowiadał?...
Laurent założył palec za kamizelkę i czerwieńszy od raka, bujał się na krześle i uśmiechał głupkowato, dwoiło mu się w oczach, pijany był najzupełniej, ale jeszcze trzymał się myśli, która umysł jego zajmowała.
— Wszystko mi pan opowiedział... Jestem jego powiernikiem... jego przyjacielem... jego najlepszym najzaufańszym przyjacielem... Wyciągnął cię zatem z kłopotu... hę?...
— To, do wszystkich piorunów, było jego obowiązkiem, boć dla niego się przecie naraziłem.
— Dla niego? — powtórzył zgłupiały Laurent.
— A no, ma się rozumieć!... Działałem z jego rozkazu, musisz pan przecie i o tem chyba wiedzieć... Zapłacił mi bardzo dobrze... Ale sza! ani słówka nawet o tem... Za twoje zdrowie, mój stary!...
Klaudjusz Marteau nalał szklankę intendenta, podał mu ją i zmusił do wypicia. To dobiło nieszczęśliwego.
— Zapłacił ci? — mruknął przez zęby. — A za co?...
— Za to, że zawiozłem w pewne miejsce żonę i córkę jego wuja.
— Do domu zdrowia do Auteuil? — dokończył Laurent. — Do doktora Rittnera?...
Eks-marynarz zadrżał z radości.
Zausznik Fabrycjusza powiedział mu po pijanemu to, o czem chciał się koniecznie dowiedzieć.
Laurent ciągnął dalej:
Do domu warjatek, tam będą mieli dobre o nich staranie. Zapłacimy za nich... wiele będzie potrzeba... Jesteśmy wspaniałomyślni.. My po nich odziedziczymy.. Mamy posiadłość w Neuilly.. Miljony mamy... A pan, który jest moim przyjacielem, powiedział do mnie: „Klaudjusz, to kanalja, trzeba go się bardzo wystrzegać... „Spój łajdaka, a jak się urżnie, to ci powie, co znalazł w Melun?“ No i po wszystkiem!.. Skoro jesteś moim przyjacielem, zwierz się przyjacielowi... Znalazłeś jakiś dowód, świadczący fałszywie: Pokaż mi go!... Zaufaj mil... Nie masz się czego obawiać!... Nikomu nic nie powiem...
Wypowiedziawszy to, Laurent otworzył usta, wytrzeszczył oczy i patrzał na marynarza. Doprowadził do końca swoją rozmowę, ale nic a nic już nie wiedział, co się z nim dzieje. Drżącą ręką wziął szklankę i chciał ją podnieść do ust, ale brakło mu siły, szklanka upadła na podłogę i rozbiła się w kawałki. Jednocześnie, nie czekając już odpowiedzi Klaudjusza na ostatnie swoje pytanie, przechylił się na krzesło, oczy przymknął i... ani rączką, ani nóżką... Spity był jak pień.
— Brawo! panie Laurent! mruknął Bordeplat, rzucając pogardliwe spojrzenie na pokonanego zausznika — dzięki tobie, wiem o co mi chodziło. Nasz szanowny, godny pan Fabrycjusz bardzo będzie niewymagającym, jeżeli poprzestanie na tem, co się odemnie dowiedziałeś!
Klaudjusz, jak tylko spostrzegł, że Laurent nie mógł mu dotrzymywać placu, zaczął się starannie oszczędzać, a że miał głowę niezwykle mocną, wkrótce odzyskał przytomność. Zapłacił rachunek, kazał sprowadzić powóz, wpakował doń Laurenta, a usiadłszy sam obok niego, kazał jechać do willi Neuilly.
Służba śmiejąc się do rozpuku z pana intendenta, pomogła Klaudjuszowi przenieść go do jego pokoju, rozebrać i położyć do łóżka. Trwało to zaledwie kilka minut.
Po skończonej robocie przyjaciel nasz powrócił zaraz do siebie i pomimo, że upadał ze znużenia, czekał na powrót Lecléra.
Trochę przed północą w oknach tego ostatniego światło się ukazało i po kwadransie zgasło.
Siostrzeniec bankiera powrócił i spać się położył. Klaudjusz uczynił to samo.
Ze świtem był już na nogach, gotów do obserwacji. Około dziesiątej zobaczył, że zaprzęgają do kabrjoletu.
Fabrycjusz pojechał w towarzystwie grooma.
Klaudjusz poszedł czemprędzej do pokoju Laurenta. Pan intendent chrapał jeszcze jak zabity. Zacny chlebodawca widocznie nie widział się z nim wcale.
Leclére, jak wiemy, odwiózł wczoraj pannę Baltus do Melun, a dzisiaj znowu pojechał po nią.
Przybyli do Auteuil około piątej po południu i przywieźli ze sobą Foxa, wielkiego charta popielatego, który nie przestawał okazywać wstrętu Fabrycjuszowi, pomimo pieszczot ostatniego.
Gdy zostanę mężem twojej pani — myślał sobie nędznik — dam ci malutką gałeczkę i... oswobodzę się od ciebie...
Nieobecność Pauli trwała bardzo krótko, a mimo to Edma, ujrzawszy ją, o mało nie oszalała z radości. Możnaby sądzić, że dwie przyjaciółki nie widziały się od bardzo dawna.
Fox poznał doskonale pannę Delariviére, zaczął ją lizać po rękach i łasić się do niej.
Stan Joanny od wczoraj nie uległ żadnej widocznej zmianie. Napad, którego obawiał się chwilowo doktór, nie przyszedł, dzięki Bogu, z powodu reakcji, spowodowanej szybką jazdą. Za powrotem do domu pani Delariviére zasnęła i wypoczywała po zmęczeniu na spacerze.
Doktór Vernier mógł się pochwalić z rezultatu doświadczenia.
Fabrycjusz wydawał się wielce uradowanym i mógł być nim do pewnego stopnia. Widział zbliżającą się chwilę, w której skończą się wszystkie jego niepokoje, w której żadna obawa nie będzie już miała racji bytu.
Druga podróż, odbyta sam na sam z Paulą do Melun, w dziwny sposób zwiększyła jego wpływ na nią. Co godzina zajmował więcej miejsca w sercu młodej dziewczyny. Był przekonany, że wszystko idzie jak najlepiej.
Grzegorz pozostawił pannę Baltus w pokoju Edmy, a Fabrycjusza zabrał do ogrodu. Chodzili pod wielkimi drzewami w cienistej alei. Fabrycjusz rozglądał się dokoła.
— Doprawdy, masz pan nieruchomość prześliczną. Nie rozejrzałem się jeszcze w niej dobrze. A co za ogród ogromny i wspaniały. To park prawdziwy.
— Tak jest... — odrzekł Grzegorz zachwycony. — Nie znasz pan jeszcze całego domu?
Znam tę część tylko, którą zwiedziłem wczoraj w towarzystwie pana...
— Możebyś pan pragnął obejrzeć całą posiadłość?
— Bardzobym tego pragnął...
Fabrycjusz miał naturalnie pewną myśl, którą odgadną wkrótce czytelnicy.
— Chodź pan — odezwał się doktór, pociągając gościa do zabudowań warjatek.
Na którą ulicę wychodzą tyły budynku głównego?... — zapytał Fabrycjusz, chociaż lepiej o tem wiedział od Verniera.
Ten ostatni odpowiedział:
— Na drogę okalającą całą posiadłość, a stamtąd na bulwar Montmorency. Zaraz panu pokażę...
Przeszli przez ogród i dotarli do małej furtki w murze. Młody lekarz poszukał klucza i otworzył.
Siostrzeniec bankiera śledził uważnie każde poruszenie swego towarzysza. Zobaczywszy klucz, uśmiechnął się z widocznem zadowoleniem.
— Nie zmieniono zamku... — mruknął.
— Proszę... wejdź pan — powiedział Grzegorz — ta droga okala cały park i zupełnie go odosobnia.. Chodź pan tedy... zaprowadzę pana na bulwar Montmorency.
— To amfiteatr i trupiarnia — rzekł, wskazując na dwa budynki, jakie znają już czytelnicy nasi. — A to drzwi, na bulwar prowadzące. Czy je otworzyć?
— I owszem jeżeli pan łaskaw.
Doktór wyjął znów pęk kluczy i wybrał z pomiędzy nich ów maleńki kluczyk, którym kiedyś Edma się posłużyła.
Kiedy Grzegorz otwierał drzwiczki wązkie, Fabrycjusz podniósł oczy do góry. Wpatrzył się w maleńką sprężynę stalową, przytwierdzoną do muru, która się uginała, skoro się drzwi otarły o nią.
— Czy też istnieje jeszcze drut przewodni, zaraz się o tem przekonam — pomyślał.
— Oto bulwar Montmorency i droga kolei obwodowej powiedział Grzegorz. — Tędy wynosimy trumny, jeżeli się zdarza śmierć w zakładzie.
— Doskonale pomyślane! — odrzekł Fabrycjusz — chorzy unikają smutnego widoku... Wiele też pan zapłacił za zakład z klientelą?...
— Trzykroć sto tysięcy franków.
— Winszuję panu... zrobiłeś przepyszny interes... Pański poprzednik musiał chyba zmuszonym być do opuszczenia Paryża, że odstąpił zakład za taką małą cenę.
— Przypuszczam, że tak było, boć sam grunt wart jest tyle.
Grzegorz zamknął z powrotem furtkę, a Fabrycjusz idąc za nim, zapytał od niechcenia.
— Zapewne na noc wyjście to dobrze jest strzeżone?
— Strzeżone? — powtórzył z uśmiechem Grzegorz. — A to po co? Nie potrzebujemy się niczego obawiać.
— Ja na pańskiem miejscu byłbym jednak daleko mniej spokojnym... — powiedział Fabrycjusz.
— Dla czego? — zapytał doktór.
— Obawiałbym się jakiej ucieczki...
— Ucieczka jest niepodobną, gdyż ażeby się dostać do ogrodu, potrzeba wybić dwoje drzwi, a ogród opasany jest murem...
— Tak... prawda... że uciec stąd wcaleby łatwo nie było. Ale mógłby kto dostać się do zakładu.
— Którędy?
— Przez furtkę, wychodzącą na bulwar Montmorency.
— Potrzebaby mieć klucz i przedostać się przez drugi mur, ogród okalający... Zresztą co by miał za interes złoczyńca dobierać się do domu zdrowia... Niebezpieczeństwo wielkie, a korzyść żadna.
— To prawda, — odrzekł Fabrycjusz. Ale musisz pan mieć służbę, czuwającą w nocy nad choremi.
— Jedna z infirmerek obchodzi korytarz co godzinę...
— A w parku nikt nie dozoruje?
— Nie, i nie przeszkadza to nam zasypiać jak najspokojniej... niech mi pan to wierzy...
— Jeszcze raz ci kochany doktorze winszuję... Stoisz na czele świetnego zakładu, z którego możesz zrobić i napewno zrobisz pierwszy dom zdrowia na Paryż i okolicę...
— Otwarcie panu powiem, że na to rachuję.. Nie chodzi mi o siebie, bo ja mam skromne żądania, ale o zapewnienie szczęścia pannie Edmie, która mi jest najdroższą na świecie...
— Kochane dziecię, zasługuje na takie szczęście, a pan godnym jej jesteś zupełnie. Jak prędko masz zamiar zaślubić moją kuzynkę?
— Nie umiem oznaczyć terminu...
— Dla czego?
— Bo przedewszystkiem muszę dokończyć jej kuracji, no i jej matce zmysły przywrócić...
— Nie rozumiem, po co masz pan zwlekać?... Wszakże Edma już jest prawie zupełnie zdrową... Nic pana nie zmusza do odkładania ślubu, aż do wyzdrowienia Joanny, co prawdę mówiąc wydaje mi się bardzo, a bardzo wątpliwem.
— Dla czego? — dodał Grzegorz.
— Nie wiem, nie znam się na tem, ale coś mi się nie zdaje!...
— Panie Fabrycjuszu! — odpowiedział doktór — pan wie, że kocham Edmę?
— O tem wcale nie wątpię!...
— Cały jej się oddałem... Postanowiłem sobie, że mężem jej nie zostanę, dopóki matka jej zdrową nie będzie... Rozum jej matki będzie ślubnym podarkiem, jaki ofiaruję narzeczonej... Musisz pan uwierzyć teraz, jak pewny siebie jestem co do pani Delariviére.
— Daj ci Boże, kochany panie Grzegorzu — odrzekł Fabrycjusz — zrobiłeś mi zaszczyt, prosząc o rękę Edmy i oddałem ci ją z największą radością, bo dosyć cię poznać, aby ocenić na co zasługujesz... Nie zapomnij, że ofiaruję półtora miljona na posag kuzynce mojej...
— Dziękuję panu za nią i za siebie, oceniam pańską wspaniałomyślność, ale to nie zmieni mojego postanowienia... Byłoby nawet niestosownym przyspieszenie naszego małżeństwa... Trzeba pamiętać że Edma tylko co straciła ojca i że byłoby ohydnie stroić ją w suknię ślubną, zanim zdążyła włożyć żałobną...
Fabrycjusz skłonił się w milczeniu.
— Pan mi przyznajesz słuszność, nieprawda? — zapytał Grzegorz.
— Przyznaję! — odpowiedział Fabrycjusz. — Masz pan wielkie serce panie Grzegorzu... jesteś w całem znaczeniu tego wyrazu uczciwym człowiekiem!...
— Ja, szanowny panie, — odrzekł doktór z uśmiechem — ja tylko spełniam swój obowiązek... Nie mniej jednak dziękuję panu za komplement i wdzięczny mu jestem za jego łaskawość...
Rozmawiając w ten sposób obeszli, zakład dookoła i główną bramą powrócili do parku.
— Ułożyliśmy się wczoraj, że pan zostanie u nas na obiedzie — odezwał się Grzegorz.
— Nie mogłem zapomnieć o tak miłem zaproszeniu i gdybym nie okazał się niedyskretnym, wniósłbym jednę prośbę do pana...
— Niedyskretnym! — powtórzył Grzegorz — cóż znowu?...
— Mam do napisania kilka listów... czy nie mógłbym więc poprosić pana o pióro, papier i pozwolenie zainstalowania się w pańskim gabinecie?...
— Jesteś pan tutaj jak u siebie — odrzekł doktór — i rozporządzaj się jak w domu... zrobi mi to wielką przyjemność.
Fabrycjusz uścisnął rękę Verniera. Grzegorz zaprowadził siostrzeńca bankiera w stronę pawilonu, w którym zajmował mieszkanie.
Nowy posiadacz nie zmienił nic w umeblowaniu, pozostałem po Rittnerze. Gabinet Frantza tak samo pozostawił dla siebie. Na to właśnie liczył Fabrycjusz. Grzegorz wprowadził gościa.
— Znajdziesz pan tutaj wszystko, co potrzebne do pisania: papier, koperty, lak... Dzwonek zawiadomi pana, że obiad oczekuje i zmusi do pospiechu.
— Dziękuję po tysiąc razy...
— Do widzenia miłego z panem.
Grzegorz opuścił Fabrycjusza, który pragnął, aby sam pozostał jak najprędzej.
Siostrzeniec bankiera poskoczył do drzwi, dla przekonania się, czy doktór odszedł istotnie.
— Kiedy kroki jego ucichły, oczy Lecléra zabłysły piekielną radością, a usta wykrzywiły się w złowrogim uśmiechu.
— Oj warjacie! — mruknął pod nosem, — przyszła chwila, że musisz zatrzymać się w swym dziele... Dosyć tych obaw!... Dosyć niepewności... Ja także chcę zasypiać spokojnie
Fabrycjusz wiedział o szafce, albo raczej o skrytce znajdującej się w ścianie gabinetu Rittnera. Przypuszczał nie bez racji, że jego wspólnik, odjeżdżając gwałtownie, nie pomyślał objaśnić swojego następcy o tej kryjówce tajemniczej, że nie pomyślał również o zniszczeniu strasznych preparatów jakie posiadał.
Zbliżył się do ściany, na której wisiał duży obraz, przedstawiający wesołą scenę z osiemnastego wieku. Zdjął go. Nie znać było wcale, że tam się znajduje jaka kryjówka, tak szczelnie dopasowane były drzwiczki. Nacisnął maleńki niewidzialny prawie guziczek. Dało się słyszeć lekkie skrzypnięcie. Szafka się otworzyła. Wszystko znajdowało się w tym samym porządku, jak wtedy, kiedy otwierał Rittner, aby dać Renému Jancelyn jakiegoś roztworu, potrzebnego do robót fałszerskich. Słoiki i flaszeczki starannie poznaczone stały na półkach. Fabrycjusz znał się z nimi dobrze. Chociaż nie studjował toxicologji, znał własności i nazwy różhych trucizn, najprędzej i najpewniej zabijających bez pozostawienia śladów. Przebiegł oczami nazwy wypisane na flaszeczkach w pierwszym rzędzie. Mała flaszeczka zielona zwróciła szczególniejszą jego uwagę. Na etykiecie wypisane było: „Datura stramonium“.
— Oto, czego mi potrzeba — pomyślał Fabrycjusz. — Nie mogłem napotkać nic lepszego nad tę truciznę... Roślinne, najlepsze ze wszystkich... Frantz Rittner był mistrzem w tej sztuce, a ja jestem jego uczniem...
Wziął zieloną flaszkę, wsunął ją do kieszeni i obraz powiesił na swojem miejscu.
— Teraz — rzekł, podsłuchując znowu przy drzwiach, czy nie ma kogo w sąsiednim pokoju — potrzeba mi będzie dostać się tutaj w nocy, tak, żeby mnie nie poznano i załatwić się ze wszystkiem.
Fabrycjusz wszedł na szafkę stojącą przy ścianie i zaczął szukać drutu, łączącego furtkę od bulwaru Montmorency z dzwonkiem elektrycznym w gabinecie. Znalazł go przeciętym.
— Aha — szepnął z uśmiechem — Rittner nie życzył sobie, aby się dowiedziano o jego tajemnicy i zapobiegł temu... Nie ma strachu, drogę mam zupełnie otwartą... Klucze mam w Neuilly... a żaden zamek nie zmieniony... Mogę przyjść, kiedy mi się tylko podoba. Teraz trzeba grać komedję do końca... piszmy... albo raczej udawajmy, że piszemy...
Prowadząc ze sobą taką rozmowę, zasiadł przy biurku. Wziął trzy, czy cztery ćwiartki czystego papieru, włożył do kopert i powypisywał różne adresy fantazyjne. Zrobiwszy to, zeszedł do ogrodu, gdzie zastał pannę Baltus i doktora.
— Skończyłeś pan korespondencję? — zapytał Grzegorz.
— Tak, doktorze, a ponieważ tak jesteś dobrym dla mnie, każ te listy z łaski swojej wrzucić do najbliższej skrzynki pocztowej.
Właśnie przechodził jeden z posługaczy. Grzegorz polecił mu pójść na pocztę.
Fabrycjusz życzył sobie odwiedzić panią Delariviére.
— Chodźmy zatem do niej — powiedział Grzegorz.
Idąc do mieszkania ciotki, siostrzeniec bankiera liczył schody i zaznaczał sobie w pamięci rozkład drzwi.
Tak jak dnia poprzedniego, karafka z ziółkami stała do dyspozycji Joanny...
— Czy w nocy pali się światło w tym pokoju?
— Nigdy! Byłoby to wielką nieroztropnością! Pani Delariviére bezwiednie mogłaby ogień zapuścić.
— Masz pan najzupełniejszą rację, powiedziałem, nie zastanowiwszy się, rzecz prawdziwie bezsensowną... Czy ciotka dobrze sypia?
— Tak i nie... Śpi snem bardzo lekkim i budzi się za najmniejszym szmerem. Pochodzi to z nadzwyczajnej wrażliwości systemu nerwowego, który podnieca kuracja, jaką prowadzę.
Pani Delariviére nie zważała wcale na obecnych. Oparła głowę o poduszki i przymknęła powieki.
Pozostawmy ją, niech śpi — powiedział Grzegorz...
Panna Baltus i dwaj towarzysze wyszli z pokoju. Obiad był przygotowany. Zasiedli do stołu i pozostawali przy nim bardzo niedługo.
O wpół do dziesiątej Fabrycjusz pod jakimś pretekstem pożegnał Paulę i Grzegorza.
— Do jutra! — rzekł na wyjściu.
W trzy kwadranse potem wchodził do willi, gdzie Laurent oczekiwał go zakłopotany.
Klaudjusz Marteau pilnował również powrotu Lecléra. Skoro usłyszał dzwon, oznajmiający, że przybywa, wsunął się w krzaki, przeszedł trawnik i wdrapał się na kasztan, na którym miał, jak wiemy, swoje obserwatorjum. Zaledwie się usadowił pomiędzy najgęstszemi gałęziami, zajaśniało światło w oknach Fabrycjusza. Laurent ze świecznikiem w ręku otworzył drzwi i przyświecał wchodzącemu.
Klaudjuszowi dopisywało szczęście. Wieczór był gorący, intendent pouchylał okna dla wpuszczenia świeżego powietrza. Marynarz nie tylko mógł wszystko widzieć, ale tak jak poza wczoraj, mógł także wszystko słyszeć dokładnie...
— Co to się dzieje, panie Laurent?.. — zapytał Fabrycjusz. — Rano zasypiałeś tak twardo, że nie podobna cię było rozbudzić, a teraz wyglądasz, jakbyś, jak to powiadają, z katafalku uciekł... Nie wyglądasz wcale na zwycięzcę, mój kochany...
Laurent nawet nie próbował się tłómaczyć. Przybrał minę najpokorniejszą i nieśmiało wyszeptał:
— Gdybym miał minę tryumfującą, tobym oszukiwał pana.
— Co chcesz powiedzieć przez to?
— Chcę powiedzieć, że jeżeli pozbawi pan mnie łask swoich, jeżeli mnie pan wypędzi nawet, przyznam, że pan ma słuszność... Jestem głupiec, gamoń, niedołęga i kwita...
— Z jakiej przyczyny te wszystkie epitety?
Obiecywałem panu złote góry, a znalazłem się jak idjota...
— Ach! — wykrzyknął Fabrycjusz, zmarszczywszy brwi. — Nie udało ci się z marynarzem?
— A to, proszę pana, poprostu się zgubiłem — odpowiedział Laurent. Miałem go spoić i wyciągnąć na gawędę... tak się panu zobowiązałem... A tymczasem on mnie spoił i ja tylko przez cały czas gadałem.. Skończyło się na tem, że upadłem pod stół pijany i to do tego stopnia, że nazajutrz, obudziwszy się w mojem łóżku, nie wiedziałem, jakim sposobem dostałem się do niego. Słusznie pan zrobi, jeżeli mną pogardzi. Ja już sam sobą gardzę... Mam się za poniżonego w moich własnych oczach i proszę pana, abyś mnie porządnie zwymyślał.
Klaudjusz Marteau, ukryty na drzewie, śmiał się słuchając tego wszystkiego.
Fabrycjusz nie miał ochoty się śmiać, tembardziej, że położenie jego z tej strony niepokoiło go trochę. Nie mógł się jednak powstrzymać, bo pełna skruchy fizognomja intendenta była istotnie komiczną. Przebiegły ex-lokaj dopiął zresztą swego celu. Fabrycjusz został rozbrojony i dowiódł tego, mówiąc te słowa:
— Dosyć tego lamentowania! Postąpiłeś bardzo niezręcznie, za bardzo licząc na swoją silną głowę, ale przecie nie popełniłeś żadnej zbrodni.
— Więc pan mi przebacza?
— Ma się rozumieć, mój kochany...
— Ach! panie, co za szczęście!...
— Gadałeś, jak powiadasz? — zapytał Fabrycjusz.
— Tak, panie... przy śniadaniu... paplałem bez przestanku...
— A o czemże tak gadałeś.
Niestety! nic sobie nie przypominam...
— Mniejsza... Znajdziemy inny sposób na rozwiązanie języka panu marynarzowi.. Nie potrzebuję cię dzisiaj... Idź sobie i wypoczywaj, bo ci tego bardzo potrzeba.
— Więc pan się na mnie nie gniewa?
— Jużem ci raz powiedział, i jeszcze powtarzam...
I Laurent wyszedł bardzo zadowolony, że się tak łatwo wywinął.
Zaledwie Laurent opuścił pokój, Fabrycjusz wyciągnął zaraz z kieszeni zieloną flaszeczkę i postawił ją na stole. Następnie otworzył szufladę biurka i wyjął z niej kilka kluczy różnej wielkości. Przez parę sekund przypatrywał się im uważnie.
— To te napewno — mruknął wsuwając wszystkie do kieszeni od kamizelki.
Potem spojrzał na zegarek. Było wpół do dwunastej.
— Aby dojść tam piechotą, potrzebuję iść dobrą godzinę — rzekł do siebie, ale tak cicho, że Klaudjusz nie dosłyszał tych słów. — Wszyscy spać będą gdy się tam dostanę, a pierwszy sen jest najcięższym...
Zaczął się przebierać, zdjął elegancki surdut, a włożył szerokie palto, a zamiast kapelusza nałożył czapeczkę na głowę,
— Gdzie on idzie o tej porze? — pomyślał Marteau.
Leclére wziął stojącą na stole flaszeczkę i schował ją do kieszeni bocznej paltota. Pozamykał okna i ze świecznikiem w ręku wyszedł z pokoju.
Klaudjusz zesunął się z kasztana.
Stanąwszy na ziemi, obleciał co tchu całe zabudowanie. Dobiegł do peronu w chwili, kiedy małą furtkę obok bramy zamykano. Dopadł do furtki i chciał ją otworzyć. Próżne jednak były usiłowania. Fabrycjusz zamknął ją na dwa spusty. Klaudjusz, szkaradnie zawiedziony, przytłumił w gardle największe, jakie miał w repertuarze swoim przekleństwo.
— Poczekaj! zamruczał wściekły, — ja i tak pójdę za tobą!...
Dla człowieka, przyzwyczajonego do wdrapywania się na drabinki i liny okrętowe, przekroczenie sztachet nie mogło przedstawiać wielkich trudności.
Klaudjusz chwycił za pręt kraty, podsunął się do góry i nie zważając na możność przebicia się o spiczaste szczyty, znalazł się po drugiej stronie i zeskoczył na ziemię.
Zaledwo już słychać było echa kroków Fabrycjusza, wystarczyło to zupełnie do zorjentowania się.
Młody człowiek poszedł w prawo. I Klaudjusz udał się w tym kierunku i w pięć minut, zamiast posuwać na oślep, polował już na upatrzonego.
Fabrycjusz miał minę człowieka spieszącego się bardzo.
— Hej stangret! — zawołał na powóz przejeżdżający. — Jeżeliś wolny, to ja cię biorę.
— A gdzie pan chce jechać?
— Do Auteuil.
— Wiele pan płaci?
— Dziesięć franków.
— To niech pan siada.
Kiedy Fabrycjusz otworzył drzwiczki i wskoczył do powozu, Klaudjusz stał obok prawie.
W pierwszej chwili przyszło mu na myśl uczepić się za powozem, ale rozmyślił się jednakże, że byłaby to za gruba gra.
Powrócił na bulwar Sekwany, otworzył małą furtkę, od której miał zawsze klucz przy sobie i znalazł się w parku.
Wchodząc do mieszkania czynił sobie pytanie:
— O której też godzinie ten łotr powróci?
Ponieważ nie był w stanie dać sobie odpowiedzi, uzbroił się w cierpliwość, zapalił fajkę, zasiadł przy oknie, wlepił oczy w okna wili i czekał. Trzecia wybiła, gdy słabe światełko ukazało się w oknach pokoju Lecléra.
Marynarz czemprędzej podbiegł do kasztana i wdrapał się na gałęzie. Nie było potrzeba podpatrywać go, gdyż Fabrycjusz odpocząwszy z pięć minut, powstał, wyjął z kieszeni flaszeczkę, schował ją do szafy z książkami, rozebrał się i świecę zgasił.
Klaudjusz opuścił też swoje obserwatorjum, powrócił do mieszkania i także spać się położył.
Fabrycjusz spał tego dnia dłużej niż zazwyczaj. Dziesiąta wybiła, gdy wyjeżdżał kabrjoletem z wili Neuilly. Jechał do domu zdrowia do Auteuil.
Grzegorz tylko co rozpoczął wizyty u pensjonarek.
Panna Baltus się ubrała.
Fabrycjusz czekał w salonie i czytał dzienniki.
Klaudjusz był na nogach od siódmej rano i włóczył się po ogrodzie. Czuwał. Przyszła mu pewna myśl do głowy i oczekiwał stosownej chwili, ażeby ją wprowadzić w wykonanie. Widział, jak Fabrycjusz wyjeżdżał. Zaraz też do jego pokoju wszedł Laurent dla zrobienia porządku.
Przy śniadaniu pan intendent zapowiedział, że musi się udać do Paryża po różne zakupy.
Klaudjusz czekał tylko na jego wyjazd, zeszedł do kuchni przekonać się, czy cała służba tam się znajdowała, potem poszedł do mieszkania Fabrycjusza, pewny, że nie zastanie tam nikogo. Dostawszy się do sypialnego pokoju, od razu poszedł do szafy z książkami, otworzył ją i zaczął szukać flaszeczki, wczoraj tam przez Fabrycjusza schowanej. Pamięć go nie omyliła. Poczuł flaszeczkę pod palcami, wyjął, odkorkował i przytknął do nosa. Poczuł dziwnie ostry, przenikliwy zapach. Skrzywił się okrutnie.
— Do pioruna! — mruknął. — To przecież nie pachnidło.
Spojrzał na etykietę i przeczytał te dwa wyrazy: „Datura stramonium“.
— „Datura stramonium“ — powtórzył Klaudjusz, dla którego słowa te nie miały żadnego znaczenia... Co to być może?... Nie wiem, ale bardzo mi trucizną pachnie to maleństwo.
W pierwszej chwili chciał stłuc albo zabrać flaszeczkę. Ale się rozmyślił prędko, zniknięcie obudziłoby podejrzenia Fabrycjusza, który zresztą z łatwością dostarczyłby sobie innej porcji — postawił ją więc z powrotem na swoje miejsce, poza książkami. Zamknął szafę i wyszedł z pokoju. Podążał do swojego mieszkania.
Mały Piotruś oczekiwał w oknie na Klaudjusza.
— Dzień dobry, panu! — zawołał, skoro tylko zobaczył go z daleka.
Nagła myśl przyszła staremu do głowy.
— Dzień dobry, smyku odpowiedział. — Chódź no tu do mnie.
Chłopiec przybiegł natychmiast.
— Byłeś ty wczoraj w szkole?
— Byłem, panie Klaudjuszu...
— Dobrze się uczysz?...
— O ile tylko mogę...
— No to powiedz mi, smyku, skoro się kierujesz na uczonego, czy ty słyszałeś kiedy o jakiem „Datura stramonium“?...
Dzieciak spojrzał na Klaudjusza wielkiemi oczami.
— „Datura stramonium” — — powtórzył. — Czy to jakie zwierzę, czy też ryba morska lub rzeczna?
— Nie, to płyn... taka rzecz, co się leje we flaszeczkę...
Nigdy nie słyszałem o żadnem „Datura”, ale można się będzie dowiedzieć, zapytawszy się dykcjonarza...
— Dykcjonarza?.. A cóż to za djabeł znowu?
— Gruba księga, w której wypisane są wszystkie wyrazy i ich znaczenie, a którą mi wczoraj matka przyniosła; mam ją po biednym moim ojcu.
No to dawaj chłopcze... poszukamy...
— Zaraz, panie Klaudjuszu...
Dziecko pobiegło do pawilonu i prawie zaraz wróciło z książką w ręku.
Mały Piotruś otworzył słownik z powagą i zaczął wodzić palcem po kolumnach, mrucząc półgłosem:
D... a... da... t... u... datu.. — Już mam.
I chłopak przeczytał głośno:
— Datura stramonium“ rodzaj rośliny z familji psiankowatych, wszystkie są mniej lub więcej narkotyczne i jadowite, a otrzymuje się z nich gwałtowną truciznę”.
— Tak jest napisane?...
— Tak.
— Do pioruna!.. aż strach przejmuje!... Kogoż ten nędznik chce otruć?
Chłopak zbladł i zaczął się trząść cały.
Klaudjusz żałował słów, jakie mu się wyrwały niebacznie, to też odpowiedział z przymuszonym trochę uśmiechem:
— Ech! nie mój chłopcze, nikogo nie trują. To sztuka teatralna, którą czytam właśnie... To mnie tak zajmuje! Słowa „Datura stramonium“, których znaczenia nie wiedziałem, zaintrygowały mnie okrutnie... Zrozumiałem teraz, że ten łotr z dramatu otruje zapewne swojego przyjaciela... To właśnie chciałem wiedzieć przed chwilą. Dziękuję ci, moje dziecko... Podnieś książkę i idź daj wody czółnom...
Piotruś odniósł książkę na miejsce, a potem poszedł nad wodę zająć się statkami.
Marynarz zamyślił się głęboko i mówił:
— Słyszałem wczoraj, że ten łotr kazał się stangretowi zawieźć do Auteuil. Gdzież on może bywać w Auteuil, jeżeli nie w domu zdrowia, w którym znajduje się matka i córka. Truje tam jedną z nich, a może obydwie:
Marynarz zamyślił się głęboko i mówił dalej, uderzając się w czoło:
Pozostawiliśmy Fabrycjusza w małym saloniku Grzegorza, czytającego dzienniki i oczekującego na pannę Baltus. Po kwadransie młoda dziewczyna weszła do saloniku i odezwała się do narzeczonego:
— Chodźmy do ogrodu. Śniadanie zaraz podadzą, jak tylko doktór obejdzie zakład.
Weszli w cienistą aleję. Paula oparta na ramieniu Lecléra nie odzywała się wcale, tylko od czasu do czasu patrzyła mu w oczy z czułością. Fabrycjusz pierwszy przerwał milczenie. Pochylił się do uszka młodej kobiety i szeptał jej po cichutku:
— Jakby to pięknie, jak rozkosznie było, kochana Paulo, gdybyśmy tak zawsze byli razem i sami, jak w tej chwili.
— Czy pewnym jesteś, że by ci się to nie znudziło? — zapytała z uśmiechem dziewczyna.
— Czy pewnym jesteś! — wykrzyknął Fabrycjusz. — Ależ! ja całe życie u nóg twoich pragnąłbym przepędzić...
— Naprawdę?
— Przysięgam ci!...
— Nigdy się nie zmienisz?
— Nigdy!.. Chyba... żeby cię coraz bardziej kochać, bo ty dla mnie pozostaniesz najpiękniejszą i najlepszą kobietą na świecie...
— Mogę ci wierzyć?...
— Jesteś przekonaną o tem!... Niewiara byłaby krzywdą i niesprawiedliwością.
— Nie... nie... nie wątpię — szepnęła młoda dziewczyna — i jeżeli mnie kochasz z całego serca, ja cię z całej duszy mojej miłuję.
Fabrycjusz ujął rączki panny Baltus i długo je do ust przyciskał. Na średnim palcu lewej ręki nosił on zawsze pierścionek, z pięknym, kosztownym brylantem, podarek pana Delariviére. Paula spojrzała przypadkiem na ten pierścień.
— Ćoś zrobił z brylantem? — wykrzyknęła.
Siostrzeniec bankiera spojrzał na rękę swoją. W pierścionku kamienia nie było.
— Czyś go zgubił — zapytała młoda dziewczyna.
— Widocznie — odrzekł Fabrycjusz.
— Ale gdzie?
— Sam nie wiem.
— Wrócimy się, jeżeli chcesz? Może go odnajdziemy.
Nareszcie zawrócili, tą samą drogą, z oczami w piasek alei zwróconemi.
Czy pewnym jesteś, że ci brylant nie wyleciał zanim tu przyjechałeś?
— Nie umiem odpowiedzieć... Nie wiem, jakim sposobem stać się to mogło.
— Czy brylant był znacznej wartości?
— Wartość jego nie przechodziła dwunastu do piętnastu tysięcy franków, ale pamiątka to po biednym kochanym wuju i dla tego był nieocenionej dla mnie wartości...
— Pojmuję... pieniądze w takim razie nic nie znaczą... Może odnajdziemy zgubę.
— Być może, ale wątpię... Wypadł zapewne tutaj, i musiał się zagrzebać gdzie w piasku... Jeżeli na ulicy, znalazca z pewnością nie wróci.
— Szukajmy jeszcze.
— Na co się to przyda, skoro już przeszliśmy całą drogę
Młoda para doszła rzeczywiście do pawilonu, z którego wyszła przed kwadransem.
— Ach! — zawołała Paula — otóż i pan Grzegorz.
Młody doktór wychodził właśnie z pomocnikiem swoim Schultzem z zabudowań warjatek. Ukłonili się Pauli i Fabrycjuszowi i zaraz się do nich przyłączyli.
— Kochany doktorze, rzekła Paula, czekaliśmy na ciebie, aby pójść do naszych kochanych chorych.
— Jestem na rozkazy... Czy zaczniemy od pani Delarlviére, czy od panny Edmy.
— Od pani Delariviére, jeżeli pani pozwoli...
Weszli na schody pawilonu. Doktór Schultz postępował pierwszy. Paula, trzymając pod rękę Fabrycjusza, rozmawiała z Grzegorzem.
— Doktór pomocnik otworzył drzwi do pokoju Joanny i wykrzyknął zdziwiony.
— Co to takiego? — spytała zaniepokojona Paula.
Schultz nic nie odpowiedziawszy poskoczył ku Joannie.
Biedna warjatka siedziała na łóżku zmieniona strasznie. Policzki miała zapadłe, oczy podsiniałe, nieruchomie zapadnięte, palce kurczowo szarpały kołdrę.
— Widzi pan... widzi pan — mówił doktór pomocnik.
Grzegorz stał przy łóżku pani Delariviére.
Fabrycjusz i Paula zbliżyli się także: zdziwieni i na pozór wzruszeni oboje.
— To chyba atak — zauważył doktor Schultz.
— Nie przypuszczam — odrzekł Grzegorz Vernier — w napadzie rzucałaby się, mówiła, a tymczasem zaledwie się może utrzymać i nie jest w stanie jednego słowa przemówić.
Cóż to więc?
Fabrycjusz rzucił okiem na karafkę, która stała obok łóżka. Karafka była próżną.
— Zanadto się pospieszyłem — pomyślał nędznik — najlepszy sposób uniknięcia podejrzeń to zmniejszenie dozy.
Grzegorz wziął rękę Joanny i zaczął puls badać.
— Puls jest przyspieszony, nierówny, zęby zaciśnięte, powieki szeroko rozwarte, wszystkie muskuły naprężone jak przed atakiem epilepsji!... Cóż to znów za dziwny fenomen — powiedział do siebie.
Nagle Joanna się poruszyła, ręką potarła po czole, jakby chciała odpędzić trapiące ją widziadła.
— Doznaje halucynacji! — odezwał się doktór Schultz.
— Nie dałeś jej pan nic innego nad to, co przepisałem? — zapytał Grzegorz.
— Nic a nic, panie dyrektorze.
— Sam pan przyrządzał napój?
— Sam.
— Doktorze — odezwał się Fabrycjusz — strasznie jesteśmy zaniepokojeni!... Co to takiego?... Czy to co groźnego?
— Mam nadzieję, że nie — odrzekł Grzegorz.
— Ale pewnym pan nie jesteś?
— Niepodobna mi tak od razu zdać sobie sprawy z tego niespodziewanego symptomatu...Nie wiem czego chora doświadcza, a nie mogę spodziewać się od niej żadnego objaśnienia...
— Chce coś mówić — odezwała się żywo Paula.
Joanna widocznie się siliła, poruszała ustami, ale nie mogła wydać żadnego głosu. Po chwili uspokoiła się znacznie.
Oczy nabrały mniej osłupiałego wyrazu, muskuły zwolniały. Przyłożyła rękę do wilgotnego od potu czoła i zdołała wyszeptać:
— Tu:
— Czucie powraca — odezwał się Grzegorz — biedna chora pokazuje, gdzie jej najwięcej dokucza.
Przyłożył rękę do rozpalonej głowy Joanny.
— Kompresy z zimnej wody przyniosą jej wielką ulgę...
— Czy nie dobrzeby było spróbować prysznicu? — zapytał Schultz.
— O nie, przynajmniej nie w tej chwili... puls się uspakaja... duszność ustaje... Teraz mogę zaręczyć, że nic jej nie będzie.
— Dzięki Bogu! — szepnęła panna Baltus, która od samego wejścia do pokoju nie oddychała już prawie.
— Co pan dyrektor każe zrobić? — zapytał pomocnik.
— Kompresy tylko z zimnej wody i nic więcej.
— Tej nocy — mówiła Paula nie mogłam spać... i zdawało mi się, że słyszałam jakiś szmer w pokoju Joanny,
Fabrycjusza przeszły dreszcze.
— Szmer — powtórzył Grzegorz. — A jakiego rodzaju był ten szmer, proszę pani?
— Zdawało mi się, że ktoś chodził po pokoju...
— Niema w tem nic nadzwyczajnego... Pani Delariviére mogła wstać z łóżka i chodzić...
— Pić — szepnęła Joanna — pić.
— Zaraz dostaniesz pani pić — odpowiedział Grzegorz, przykładając rękę do czoła Joanny — ale najpierw powiedz, czy jeszcze cierpisz bardzo.
Joanna wstrząsnęła głową.
— Już nie cierpisz?...
— Nie... tylko pić mi się chce.
— Czy głowa bardzo bolała?
— Bardzo... tak... boję się... Widziałam...
— Co takiego?
— Ducha ciemności... był tu w nocy... miał krew na rękach... nalał mi krwi... Czuję jeszcze smak krwi na ustach.
Fabrycjusz blady był jak śmierć. Ręce mu się trzęsły.
— Malignę ma... — powiedział.
— Tak, ale spokojną, bez szaleństwa, bez furji — odrzekł Grzegorz, na nieszczęście, to rzecz nieunikniona i tak będzie aż do zupełnego wyzdrowienia. Teraz potrzeba, żeby wypoczęła... Pozostawmy ją samą... Panie Schultz, każ pan podać zwykły napój. Czekać będę na pana o dwunastej w gabinecie u siebie... Naradzimy się... musimy dojść przyczyny tego nadzwyczajnego podniecenia, które, jak się zdawało, ustało już zupełnie.
— Stawię się, panie dyrektorze.
— A teraz — ciągnął Grzegorz — chodźmy do panny Edmy.
Wizyta trwała krótko. Stan zdrowia młodej dziewczyny ciągle był jednakowy, bardzo wolno przychodziła do sił, co Grzegorza do rozpaczy przyprowadzało. Pokonał wprawdzie chorobę serca, ale osłabienie trwało ciągle, pomimo wszelkich usiłowań.
Panna Baltus i trzej panowie wyszli z pokoju. Skoro tylko zeszli do ogrodu, zadzwoniono na śniadanie.
— Muszę państwa pożegnać — odezwał się Fabrycjusz — mam dzisiaj dużo interesów do załatwienia... minuty mam policzone.
— A przyjedziesz wieczorem?
— Z wielką przykrością i tego muszę sobie odmówić.
— No to do widzenia... do jutra.
— Do jutra, kochana Paulo... do jutra, panowie...
Siostrzeniec bankiera miał się już oddalić, gdy miejscowy ogrodnik stanął przed rozmawiającymi.
— Przepraszam pana dyrektora i całą kompanję, mam powiedzieć dwa słowa.
— Słucham — odezwał się Grzegorz.
— Oto znalazłem przed chwilą w okrągłem przejściu... — I mówiąc to ogrodnik wyjął z kieszeni coś bardzo maleńkiego, starannie owiniętego w papier.
Fabrycjusz zmarszczył brwi, Paula ciekawie słuchała.
— Co takiego? zapytał Grzegorz pokażno.
Ogrodnik rozwinął papierek i pokazał mu na ręku brylant, najpiękniejszej wody.
— Ależ... — wykrzyknęła panna Baltus, zwracając się do Fabrycjusza — to kamień z pańskiego pierścionka!
Leclére był śmiertelnie blady. Odpowiedział jednakowoż na pozór zupełnie spokojnie:
— I ja tak myślę...
A wziąwszy brylant, przyłożył go do pierścionka i obsadził jak najłatwiej.
Grzegorz zdawał się być wielce zdziwionym.
— Znalazłeś ten kamień w okrągłem przejściu? — zapytał ogrodnika.
— Tak, panie dyrektorze, około amfiteatru — odpowiedział ogrodnik.
Po chwili zastanowienia Grzegorz zwrócił się do Fabrycjusza z zapytaniem:
— Czy miałeś pan na palcu pierścionek ten onegdaj, kiedyśmy razem chodzili?...
— Miałem... nie zdejmuję go nigdy... nawet przy myciu rąk...
— To wtedy zapewne brylant musiał wylecieć... Łatwo się tego domyślić... Ale jakimże sposobem nie spostrzegłeś pan swojej zguby?...
— Nie mogę sobie tego wytłómaczyć... gdyby nie panna Baltus, nie wiedziałbym dotąd jeszcze, że mi oczka brakuje w pierścionku... Wielką wartość przywiązuję do tego kamienia, nie dla tego, że jest cenny, ale że to pamiątka... Szczęśliwy jestem, że go ten poczciwy człowiek odnalazł i proszę go o przyjęcie tego na podziękowanie.
Fabrycjusz wsunął w rękę rozpromienionego ogrodnika pięć luidorów..
Masz pan szczęście odezwał się Grzegorz. — Możnaby się śmiało założyć o nie wiem co, że brylant pozostałby w bramie wdeptany pomiędzy kamienie.
Zamienili jeszcze kilka słów w tym przedmiocie i młody człowiek się oddalił.
— Mam więcej szczęścia, aniżeli rozumu!... — mówił do siebie, powracając do Paryża. — Gdyby nie ten pozawczorajszy spacer z doktorem, byłbym straszliwie skompromitowany. W żaden sposób nie potrafiłbym się wytłómaczyć z mojej nocnej obecności na tem miejscu...
Po śniadaniu doktor Schultz poszedł do gabinetu dyrektora. Rozmawiał dość długo o stanie pani Dalariviére i zastanawiali się nad tem, czy przepisana przez Grzegorza belladona mogła pogorszyć stan pani Delariviére.
Po dłuższem badaniu doszli do przekonania, że przepisana doza nie była za duża i że nie mogła spowodować w organizmie podobnych zaburzeń, jakie zaniepokoiły ich dzisiaj, postanowili więc nadal dawać pani Delariviére belladony.
∗ ∗
∗ |
Fabrycjusz powrócił około dziewiątej do willi Neuilly. Rozkazał Laurentowi, ażeby mu nie przeszkadzał, poszedł do swojego pokoju i zamknął się na dwa spusty.
Klaudjusz czuwał obecnie nad tem tylko, co nędznik robi poza domem. To też nie zadawał sobie fatygi wdrapywaniem się na kasztan i czekał, aż światło w oknach zagaśnie. Nastąpiło to kilka minut przed jedenastą.
— Czy spać się położy, czy wyjdzie? — pytał się Klaudjusz zaciekawiony. Zaraz to zobaczymy... Znam już teraz drogę łotra i nic mi nie przeszkodzi wyprzedzić niegodziwca.
Klaudjusz, nie wiedząc, czy mu się to na co przyda, wyszedł z ogrodu małą furtką na bulwar Sekwany, uszedł ogromny kawał i ukrył się zmęczony trochę poza drzewem na bulwarze Madryt.
Upłynęło zaledwie dziesięć minut, gdy dał się słyszeć odgłos kroków coraz się przybliżających.
— Do licha!... — szepnął Marteau — zdaje mi się, że to chód mego godnego chlebodawcy.
Fabrycjusz był to rzeczywiście. Przeszedł na wprost miejsca, gdzie stał ukryty marynarz i zniknął w ciemnej alei. Klaudjusz puścił się za nędznikiem. Gonitwa bez żadnego wypadku trwała już blisko pół godziny, gdy naraz zatrzymał się siostrzeniec bankiera.
Klaudjusz przystanął także. Po chwili usłyszał potarcie zapałki i ogień ukazał się w ciemności. Fabrycjusz znajdował się na skraju, jakby półkola, skąd z głównej drogi rozchodziło się z pół tuzina małych ścieżek, wytkniętych w lasku dla przyjemności spacerowiczów i amatorów samotności. Podniósł w górę zapałkę do ramion drogowskazu, a dowiedziawszy się, o co mu chodziło, rzucił zapałkę i bez wahania wszedł na jedną ze ścieżek. Klaudjusz poskoczył do tego samego miejsca i nadstawił ucha... Możemy sobie wyobrazić jego straszny zawód... Nie słyszał już teraz nic a nic. Rozmiękła ziemia i trawa przygłuszały stąpania... nić przewodnia zerwała się. Nie uznał się jednakże za zwyciężonego. Mignięcie światełka zapałki pozwoliło mu rozpoznać drogi, rozchodzące się z tego punktu. Poskoczył na tę wąską drożynę, która, jak mu się zdawało, prowadziła prosto do Auteuil i zaczął lecieć... Wkrótce przekonał się, że instynkt go omylił, bo nikt nie szedł przed nim. Musiał teraz przyznać sobie, że stracił zupełnie ślad. Zawrócił się ze spuszczoną głową i sam siebie przeklinał!... Po trochu złość go opuściła, a po zastanowieniu, rzekł sobie:
— Do licha! daleko jestem głupszym, aniżeli przypuszczałem. Cóż mi z tego przyjdzie, jeżeli co noc śledzić będę tego złoczyńcę, tak jak dziś bezskutecznie! Jeżeli naprawdę chodzi do domu zdrowia, to tam go trzeba oczekiwać. I rozpogodziła się twarz poczciwca. O trzeciej rano Fabrycjusz powrócił, światło znowu zabłysło poza szybami jego pokoju i zaraz zgasło.
Marteau był niezmordowanym. Pomimo dwóch nocy nieprzespanych, udał się z samego rana na połów ryb, a zjadłszy śniadanie, wyszedł bramą od ulicy Longchamp i doszedł aż do owego punktu, gdzie się drogi rozchodziły. Zbliżył się do drogowskazu, na którym na zielonym tle białemi literami wypisane były przeróżne wskazówki i przeczytał jedną z nich „Droga do Auteuil“.
— I mruknął sobie — oto właśnie droga, którą było pójść potrzeba!...
Dróżka, którą podążył, doprowadziła go do trybun na polach wyścigowych. Stąd w dziesięć minut był już przy bramie Auteuil. Po drodze myślał sobie:
— Baczność marynarz!... Ażebyś się dowiedział o tem, co ci potrzebne, musisz się rozpytywać ostrożnie... Tylko do kogo się udać?... Acha! już wiem. Najlepiej zawsze można sobie porozmawiać przy nakładaniu fajki...
Wszedł do sklepu. Za kontuarem siedziała młoda kobieta, zajęta układaniem paczek różnego rodzaju tytoniów.
— Dzień dobry pani! — odezwał się Marteau — proszę Kaporala do fajki za dwadzieścia pięć centów... Oto kapciuch.
Młoda kobieta odważyła tytoń z uśmiechem, wsypała go do małego gumowego woreczka.
— Bardzo dziękuję pani, oto pieniądze.
Nałożył starannie fajkę, zapalił, a pociągnąwszy parę razy, wykrzyknął:
— Wyśmienity tytoń!... Wszakże jestem w Auteuil, nieprawda, proszę pani?
— Tak.
— Czy pani zna tamtejszy dom zdrowia?
— Jest ich pięć, czy sześć.
— Aż?
— Tak proszę pana... powietrze tu znakomite dla chorych! Zanim więc odpowiem na pańskie zapytanie, muszę wiedzieć, o który zakład pan się pyta.
— Racja! Dom, o który się pytam, przeznaczony jest wyłącznie dla warjatek.
— Teraz już wiem wszystko... Jest tylko jeden w Auteuil na ulicy Raffet.
— Ulica Raffet? — powtórzył Klaujdusz?
— Tak, bardzo blisko stąd.
I kupcowa objaśniła dokładnie Klaudjusza, którą drogą udać mu się potrzeba.
— Bardzo pani dziękuję... trafię na pewno od razu.
— Czy pan ma tam jaką biedną znajomą warjatkę.
— Nie proszę pani, tylko jedna z naszej wsi, była tam infirmerką, chciałem się dowiedzieć, czy jest jeszcze, jak się ma i jak jej się powodzi.
Exmarynarz raz jeszcze podziękował uprzejmej kupcowej i poszedł wskazaną drogą. Wkrótce zobaczył wysokie mury posiadłości, sprzedanej przez Rittnera Grzegorzowi Vernier i tablicę marmurową nad głównem wejściem, na której był napis: „Dom Zdrowia”.
— No to tutaj — rzekł — napewno tutaj... Gdybym tam wszedł i gdybym... Ale nie... jeszcze nie czas.
Znalazł się u głównej bramy, poczuł dreszcze na całem ciele, na myśl, co się tam dzieje co noc poza tymi murami, podobnymi do murów więziennych?... Musi tu być przecie jaki szwajcar... Gdybym zapytał?... Gdybym mu dał ładną sztukę sto sousową, zapewneby się rozgadał.
Potrząsnął głową i sam sobie odpowiedział.
— Na nic się zdało... Mój poczciwy pan nie wchodzi zapewne w nocy główną bramą... Podobne domy mają zwykle wejść kilka... Rozpatrzmy się trochę...
Ogród formował czworobok, o czem wiemy oddawna. Bordeplat obszedł posiadłość z dwu stron i znalazł się na plancie.
— Ach! — mówił do siebie, oglądając się do koła. — Tutaj szyny kolei obwodowej, przejście, prowadzącej do fortyfikacji bastjonu koszarowego. Tamto co widać poza murem, ten budynek z okratowanemi oknami, to zapewne dom zdrowia, tam zapewne mieszczą się obłąkane... Oto jakaś mała furtka — dodał, zbliżając się do znanego nam wyjścia. Wychodzi na całkiem prawie pusty bulwar. — To tędy zapewne musi się wkradać złoczyńca. Zdaje mi się, że się nie mylę...
W tej chwili Klaudjusz spostrzegł oficjalistę gazowego, zbliżającego się z drabinką do czyszczenia latarni...
— Przyjacielu — odezwał się — wszak ten duży budynek, to dom warjatek doktora Rittnera?
— Tak jest, mój zuchu — odpowiedział zagadnięty.
— A czy to przez tę małą furtkę tam się wchodzi?
— Nie... tędy umarłych tylko wynoszą...
— Bardzo dziękuję...
— Niema za co — odparł oficjalista i poszedł dalej...
Klaudjusz rzucił badawcze spojrzenie na prawo i na lewo, zbliżył się do żywopłotu, osłaniającego szyny kolejowe, poza którym rosły gęste krzaki kolczaste.
Skończywszy przegląd przeszedł ścieżkę, prowadzącą na bulwar Suchet i zamiast pójść na prawo ku Auteuil, skierował się na lewo w stronę Passy.
Trochę po dwunastej był już z powrotem i rzucił się na łóżko, nie ażeby się przespać, ale ażeby się namyślić. Jedyna myśl zajmowała cały jego umysł. Medytował nad tem, jakby w najłatwiejszy sposób zrealizował plan z jakim się nosił.
Dzień przeszedł szybko. O wpół do dziewiątej powrócił Fabrycjusz. Marynarz czatował na jego powrót zniecierpliwiony i niespokojny, bo upływający czas pozwolił nędznikowi dokonać zbrodni.
— Tej nocy koniecznie muszę rozwiązać tę zagadkę powiedział sobie.
I ukryty w gęstwinie krzaków, patrzył w okno oświetlone i wyczekiwał godziny, o której zwykł był wychodzić Fabrycjusz. O kwadrans na dwunastą światło zagasło i zaraz potem zobaczył Klaudjusz swego pana, przechodzącego ogrodem ku bramie od ulicy Longchamps. Około północy znalazł się na wprost parku Muette. Wszedł na bulwar Suchet, doszedł do bastjonu koszar nr. 61 i przeszedł przez szyny w tem samem miejscu, gdzie wczoraj Klaudjusz rozmawiał z oficjalistą gazowym. Na bulwarze Montmorency przystanął, nadstawił ucha i zaczął się rozglądać w ciemności... Uspokojony głęboką ciszą, wyjął z kieszeni klucz i włożył go w zamek małej furtki. Furtka się otworzyła. Fabrycjusz przestąpił próg. Gdy tylko zniknął za drzwiami, jakaś głowa ukazała się ponad sztachetami, a jej właściciel ze zwinnością klowna zeskoczył na szosę bulwaru.
— Do pioruna... — mruknął Klaudjusz, którego czytelnicy nasi już zapewne poznali — dobrze zatem obrachowałem... bo otóż i mój pan kochany.
Poszedł do furtki, popchnął ją rękami i otworzyła się na rozcież.
Fabrycjusz nie zamknął za sobą, nie przez zapomnienie, ale dlatego, żeby sobie przygotować łatwiejszy powrót, pewnym był bowiem, że nikt tu nie przyjdzie teraz.
Marteau nie napotkawszy żadnego oporu, przestąpił próg i zwolna poomacku przedostał się przez wąskie przejście, pomiędzy amfiteatrem i trupiarnią.
Fabrycjusz znał doskonale miejscowość i mógł jak w dzień iść śmiało. To też minął szybko okrągłą drogę i dotarł do drugiego zewnętrznego muru, który oddzielał zabudowania warjatek od ogrodu. Otworzył tu sobie znowu inną furtkę i tak samo jak pierwszą, tylko ją przymknął za sobą. Wszedłszy do parku obejrzał się do koła i zaczął się przysłuchiwać.
Gdy żaden szmer nie doszedł jego uszu, pobiegł po trawniku do pawilonu, w którym mieszkała Joanna. Panowała tam cisza głęboka, światła w oknach były pogaszone... spali wszyscy widocznie.
Leclére nie zaniedbał żadnej ostrożności... Skoro tylko dostał się na peron, zdjął obuwie, aby nie pozostawić głębszych po przejściu śladów, otworzył drzwi trzecim kluczem, który niedawno kazał sobie dorobić według odcisku woskowego, minął przedsionek i wszedł na schody, rachując stopnie. Na trzynastym zatrzymał się. W tem miejscu schody, prowadzące na wyższe piętro, skręcały się raptownie. Na lewo znajdował się pokój Edmy, na prawo cela Joanny.
Nagle Fabrycjusz przystanął, zadrżał i wstrzymał oddech. Zdawało mu się, że dochodzi go szmer jakiś...
Czyżby mu się tylko zdawało?
Powtarzał sobie to pytanie z łatwem do zrozumienia biciem serca.
Niepewność jego nie trwała długo... Nie mylił się bynajmniej. Chodził ktoś w pokoju Edmy. A jednocześnie blada smuga światła zarysowała się pode drzwiami.
— Gdyby Edma wyszła z pokoju — pomyślał siostrzeniec bankiera — krzyknęłaby niezawodnie z przerażenia i byłbym zgubiony, bo w jaki sposób wytłómaczyłbym swoją obecność tutaj...
Znowu dało się słyszeć stąpanie. Ktoś zbliżał się do drzwi.
Fabrycjusz rzucił się na schody, a w dwóch susach przeskoczył ze dwanaście stopni i przyczaił się w rogu sieni. Czas już był wielki na to. Drzwi do pokoju Edmy otworzyły się.
Młoda dziewczyna ze świecą w ręku ukazała się w progu.
Była, jak nam wiadomo, bardzo osłabioną. To też bardzo wolno podeszła do drzwi pokoju pani Delariviére, otworzyła je ostrożnie i weszła do matki. Joanna spała.
Fabrycjusz nie stracił najmniejszego poruszenia kuzynki.
Edma szeptała:
— Zdawało mi się, że słyszę ją szamocącą się, jak wczoraj... Na szczęście omyliłam się jednakże.
Przez chwilę wpatrywała się w matkę z nieopisaną czułością. Potem postawiła świecę na stole, złożyła ręce i uklękła przy łóżku, szepcąc drżącym głosem:
— Boże mój, Boże wielki! sprawiedliwy i miłosierny, Boże pełen dobroci, błagam Cię, nie zabieraj mi matki mojej.. Oszczędź mi boleści, jakiej nie zniosłyby siły moje... Spraw, żeby Grzegorz, oświecony przez Ciebie, łaską Twoją wspomagany, ocalił ją i przywrócił do rozumu... Pozwól aby uzdrowiona na duszy i ciele mogła Cię kochać, jak ja Cię kocham, błogosławić, jak ja Cię błogosławię...
Ta serdeczna modlitwa dziecka o litość nad biedną matką wzruszyłaby serce szatana... Na Fabrycjusza nie podziałała jednakże wcale.
Edma po chwili podniosła się w milczeniu, popatrzyła ponownie na śpiącą matkę, wzięła świecę i wyszła z pokoju.
Siostrzeniec bankiera po zniknięciu młodego dziewczęcia, stał jeszcze jakiś czas i wstrzymując oddech czekał. Dopiero gdy smuga światła, rysująca się pode drzwiami, znikła, zmienił pozycję. Pewny, że kuzynka położyła się z powrotem i zagasiła świecę, zeszedł ze schodów i wszedł z kolei do pokoju biednej obłąkanej. Zbliżył się do łóżka, namacał ręką karafkę stojącą na małym stoliku, przy łóżku Joanny, wziął ją i zbliżył się do okna... Karafka była w trzeciej części wypróżnioną. Wyjął z kieszeni mały flakonik z „Datura stramonium“, wyciągnął korek zębami i wpuścił do napoju ośm czy dziesięć kropli.
Zaledwie tylko skończył, Joanna poruszyła się na łóżku. Nędznik wystraszony obrócił się ku niej. Warjatka, uniósłszy się na łóżku, zaczęła macać rękami po stoliku. Ręka jej napotkała próżną tylko szklankę.
— Pić — szeptała — pić... straszne mam pragnienie.
— Doskonale — pomyślał sobie Fabrycjusz — przybyłem w samą porę.
W milczeniu przyskoczył do łóżka i przysunął chorej karafkę.
Poczuła zimno kryształu... Pochwyciła napój, przyłożyła go do ust i wypiła wszystko do ostatniej kropli.
Truciciel uśmiechnął się. Wszystko szło, jak pragnął — a jednakże w sekundę później rzucił się do drzwi przerażony i zaledwie powstrzymał się od wykrzyku...
Joanna wypuściła z rąk próżną karafkę, która się z hałasem rozbiła o podłogę.
Trudno było przypuszczać, aby ten hałas alarmu nie spowodował...
Fabrycjusz zbiegł ze schodów jak bomba, przebiegł sień, zamknął po cichutku drzwi za sobą, włożył buty i przeleciał po trawniku aż do furtki ogrodowej i gdy już wydostał się na zewnątrz, Edma, drżąc ze strachu, po raz drugi weszła do matki. Joanna nie spała i zdawała się być spokojną. Widok rozrzuconego szkła na podłodze wytłomaczył dostatecznie Edmie hałas, jaki posłyszała. Żadne podejrzenie się jej nie nasunęło.
— | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — |
Co się działo tymczasem z Klaudjuszem Marteau? Dla czego nie udał się za Fabrycjuszem, skoro był taki pewny, że już mu się teraz nie wymknie?
Musimy odpowiedzieć na to podwójne pytanie.
Pozostawiliśmy eksmarynarza w ciasnem przejściu, pomiędzy zabudowaniami amfiteatru, a trupiarni. Otaczała go ciemność zupełna. Nadstawił ucha i posłyszał oddalającego się Fabrycjusza, ale pomiędzy tymi wysokimi murami echo jego kroków tak dziwnie odbijało, że Klaudjusz nie mógł się zorjentować, w którą stronę poszedł nędznik, za którym śledził.
— Czy skręcił na prawo, czy na lewo?... Do pioruna, nic a nic nie wiem!... Ale... marsz!... może mi się uda jako!...
Przypadek, jedyny teraz jego przewodnik, pociągnął go na prawo i pociągnął dobrze.. Przebiegł szybkim krokiem drogę, okalającą zabudowania, minął niespostrzeżenie furtkę, którą truciciel pozostawił otwartą i po paru chwilach do tego stopnia nie mógł się zorjentować, iż zobaczył się
zbłąkanym w jakimś labiryncie. Chodziło mu o wyszukanie przejścia do ogrodu. Ale jakże je odnaleźć?
Nie zważając na to, że może zdradzić obecność swoją, bo którakolwiek z dozorujących infirmerek może go zobaczyć z góry, wyjął pudełko z zapałkami i zaczął zawzięcie pocierać o mur jednę za drugą. Ale zapomniał zabrać nowe ze sobą, a te kilka, które były jeszcze w pudełku, pogasły zaraz po pierwszem potarciu. Klaudjusz aż nogami tupał ze złości.
— A to djabeł się na mnie uwziął widocznie!... — mruczał pod nosem. — Iść teraz za moim panem jest poprostu niepodobieństwem!.. Co teraz zrobić?... Mam ochotę narobić hałasu i poruszyć całe piekło... Pobudzą się, przylecą, będą mnie wypytywać, naturalnie, że powiem wszystko, pochwycą tego łotra w zabudowaniu warjatek i będzie musiał się wytłómaczyć, po co tu przyszedł... Z pewnością nie źle go to zaambarasuje...
Podrapał się po uchu i odrzekł:
— Nie, nie dobra to myśl! Doktór Rittner, którego wcale nie znam, może także nie wart wiele więcej, a może nawet jest wspólnikiem mojego szanownego chlebodawcy... Gdyby tak naprawdę było, tobym się ładnie urządził!... Godni wspólnicy, widząc się narażonymi... skręciliby mi łeb na poczekaniu... Do pioruna, to byłoby na mnie za głupio!... Nie... nie... tak nie można! Do policji należy rozplątać ten węzeł i zaraz rano panowie z prefektury zostaną powiadomieni o wszystkiem... Nie lubiłem ich kiedyś okrutnie, ale nie miałem racji.. Dzisiaj się przekonywam, że bardzo oni są pożyteczni!.. Zrobiwszy takie postanowienie, Klaudjusz Marteau zaniechał pogoni i myślał teraz o tem tylko, aby odszukać furtkę, przez którą się dostał tutaj. Udało mu się to nie bez pewnych trudności. Minął bulwar Montmorency i znowu się ukrył poza krzakami, aby widzieć, jak Fabrycjusz będzie przechodził.
Po upływie dwudziestu minut truciciel wyszedł z domu zdrowia, zamknął starannie furtkę za sobą i przez butwar Suchet podążył w stronę Muette.
Klaudjusz postępował za nim z daleka, a przez drogę mówił do siebie:
— Bodaj, że się nie mylę, mój ptaszku, utrzymując, iż ostatnią już podróż odbyłeś do Auteuil!...
Było już dobrze po trzeciej, gdy Fabrycjusz i marynarz powrócili do wili Neuilly-Saint-James, jeden przez ulicę Longchamps, drugi przez bulwar Sekwany.
Nazajutrz o godzinie wpół do dziesiątej siostrzeniec bankiera zasypiał jeszcze w najlepsze, gdy Laurent zastukał do drzwi jego pokoju.
— Proszę! — zawołał przebudzony nagle. — Czego chcesz u djabła? — zapytał wchodzącego sługi — nie potrzebowałem cię przecie...
— Depesza jest do pana — odpowiedział intendent... Może to coś ważnego, więc czekać nie mogłem i nie chciałem...
— Dobrze... dawaj...
Fabrycjusz otworzył kopertę i poruszył się zdziwiony. Depesza pochodziła od panny Baltus a zawierała te słowa:
„Zmuszona wyjechać do Melun, czekam cię tam o czwartej. Paula“.
Uśmiech triumfu ukazał się na ustach Leclére’a.
— Podaj mi papier i pióro — rzekł do Laurenta — napiszę zaraz odpowiedź...
I napisał te słów kilka: „Stawię się o czwartej niezawodnie. Fabrycjusz“.
Potem zaadresował: „Panna Baltus. Melun“.
— Zanieś to natychmiast do telegrafu, tylko idź sam, nie posyłaj nikogo.
— Dobrze, proszę pana.
— Przed wyjściem zawiadom Klaudjusza Marteau, że czekam na niego...
— Tutaj, proszę pana?
— Tak, zaraz wstaję... Jak powrócisz z telegrafu, przyjdź zaraz do mnie.
— Dobrze, proszę pana...
Laurent wyszedł z pokoju. Fabrycjusz wyskoczył z łóżka.
Klaudjusz wcale spać nie próbował, wiedział napewno, że nie zaśnie! Od chwili powrotu ciągle rozmyślał nad tem, w jaki najpewniejszy sposób wydać w ręce sprawiedliwości mordercę z Melun i truciciela z Auteuil. Powziął postanowienie stanowcze i nie wahał się już wcale, ale głęboki niepokój opanował jego duszę. Łatwo to sobie wytłomaczyć. Miał on teraz, on Klaudjusz Marteau, dawniejszy skazaniec, przypomnieć swoją przeszłość sądowi, który go skazał za złodziejstwo, miał wskazać policji wielkiego przestępcę, którym był pan jego... Czy sprawiedliwość nie zarzuci mu to, że za długo czekał z oskarżeniem?... Czy nie będzie podejrzewać tego długiego milczenia? Na tę myśl dreszcz przechodził dzielnego Klaudjusza, ale powtarzamy, nie wahał się już wcale.
— Dziś zaraz pójdę do doktora Rittnera... Dowiem się, czy jest wspólnikiem pana Leclére’a, czy też nic nie wie o zbrodni, jaka się dokonywa w jego zakładzie, ale zanim wyjdę, napiszę obszerny list do komisarza policji w Auteuil!... Oddam list małemu Piotrkowi, który pójdzie razem ze mną i zaniesie papier komisarzowi, jeżeli za godzinę nie wyjdę zdrów i cały z domu obłąkanych.
Klaudjusz zajęty był pisaniem tego listu, co nie było rzeczą łatwą, gdy posłyszał stukanie w szybę okna, jakiem intendent zwykł był oznajmiać swoją wizytę. Pospieszył otworzyć.
— A to pan, panie Laurent! — wykrzyknął. — Przychodzi pan zaproponować jaką wycieczkę?
— Nie, ale przychodzę cię zawiadomić, że pan Fabrycjusz czeka na ciebie w swoim pokoju.
— Zaraz tam idę, panie Laurent...
Zamknął okno i rzekł do siebie:
— Życzy sobie mówić ze mną?... — To dziwne, i nie zupełnie naturalne... Czyby mój pan podejrzewał, że go szpieguję i wszystko odkryłem, czyby myślał wyprawić mnie do lepszego świata?... Do pioruna, nie poszłoby mu to tak gładko!... Nie pozbywa się jak królika, takiego chłopa jak ja?.. No, ale nie ma co... przedewszystkiem posłuszeństwo... Za pięć minut już będę wiedział, co się święci...
Eks-marynarz schował zaczęty list do szafy, zamknął ją na klucz, klucz włożył do kieszeni, ubrał się w kurtkę, poszedł do willi i nie bez silnego bicia serca zastukał do drzwi pokoju Fabrycjusza.
— Czy to Klaudjusz? — zapytał ten ostatni.
— Ja, proszę pana.
— Chodź!
Bordeplat z czapką w ręku otworzył drzwi i ukazał się na progu. Leclére siedział przy stole, przeglądał papiery i nie podniósł nawet głowy.
— Pan Laurent mi powiedział, że pan mnie potrzebował — odezwał się Klaudjusz.
— Tak jest, mój zuchu.
Fabrycjusz odwrócił się do przybyłego.
— Jesteś wszak trochę cieślą, czy prawda?
— Tak, proszę pana, znam się na ciesiółce.
— Jesteś także podobno mechanikiem?
— Nietęgim przynajmniej, proszę pana.
— Umiesz jednakże tyle, że mógłbyś okręt poprowadzić, mały statek parowy.
— O, co to, proszę pana, to mała rzecz... W Tulonie, przed pierwszą moją kampanją, byłem przy mechaniku szalupy parowej admirała i nauczyłem się obchodzić z maszyną tak, jak sam maszynista.
— Doskonale! Nie będę więc potrzebował przybierać nikogo do zadowolenia fantazji, jaka mi przyszła do głowy. Niezależnie od statków, z jakich składa się mała moja flotylla, miałbym ochotę posiadać dla przyjemności mały statek parowy na osób mniejwięcej piętnaście.
— Łatwo pan może zadowolnić to swoje życzenie — odpowiedział Klaudjusz. — Rozumiem doskonale, czego pan sobie życzy... Mały stateczek parowy to prawdziwe cacko, a daleko przyjemniejsze od jachtu i od szalupy...
— Podejmujesz się więc nabyć dla mnie taki statek?
— To, proszę pana, będzie niemożebne...
— Dla czego?
— Ani na Sekwanie, ani na Marnie, nie ma podobnego statku do sprzedania, a wątpię także, czy który z fabrykantów w okolicy Paryża podjąłby się budowy podobnej.
— I ja jestem tego samego zdania...
— Cóż więc w takim razie?
— Nie dostaniemy w Paryżu, to dostaniemy gdzieindziej.
— A gdzie? proszę pana.
— W Hawrze widziałem, przejeżdżając, kilka takich statków... Pochodzą z warsztatów Amerykanina Johna Manley, mistrza w budowach tego rodzaju...
— Więc do Hawru pan mnie wysyła?
— Tak, do Hawru...
— Bardzo dobrze...
— Pamiętaj tylko nazwisko Manley... Zresztą zanotuję ci takowe. Pierwszy lepszy wskaże ci warsztaty Johna... Chcę mieć statek o szybkim biegu, w cenie od dwudziestu pięciu do dwudziestu ośmiu tysięcy franków.
— Z taką sumą to można wybierać, proszę pana — zauważył Klaudjusz.
— Wiele potrzebować będziesz czasu na przejazd z Hawru do Paryża?
— Paląc dobrze?
— Przeciwnie, paląc umiarkowanie...
— Od ośmiu do dziesięciu dni, proszę pana.
— Tak przypuszczałem... Zrozumiałeś mnie zatem?
— Doskonale, proszę pana, gotów jestem na każde skinienie...
— Pragnąłbym, abyś się udał zaraz.
— Co? — wykrzyknął Klaudjusz zdziwiony. — Pan mi jechać każe?
Zdumienie Klaudjusza Marteau nie miało granic. Dzielny chłop nie spodziewał się niczego podobnego, nie spodziewał się, ażeby musiał wyjeżdżać tak nagle, o mało też nie stracił zwykłej swej przytomności umysłu.
— Ach! — szepnął — to i pan Laurent pojedzie ze mną?
— No tak... Czy ci się nie podoba?...
— Przeciwnie, proszę pana... Żyjemy z Laurentem w jak najlepszej przyjaźni... i bardzo mi przyjemnie będzie z nim podróżować.
— Tem lepiej, mój zuchu... Laurentowi dam potrzebne pieniądze i z nich będziesz czerpał, co ci potrzeba będzie.
— Dobrze, proszę pana...
— Zjedz zatem śniadanie i przygotuj się do drogi razem z twoim chłopcem... Wybierzecie się na dni dwanaście... Powóz zajedzie o jedenastej... Sprawiaj się z żołnierską punktualnością.
— Nie każemy czekać na siebie, proszę pana.
— Przypuszczam!... możesz odejść...
Klaudjusz oddalił się pomieszany i powróciwszy do mieszkania, mówił do siebie:
— Bardzo przebiegłe jest kochane moje panisko, instynktownie mnie się obawia... wysyła mnie z Piotrkiem, a Laurentowi każe nas pilnować. Bardzo jest istotnie przebiegły, ale i ja nie w ciemię bity! — Gdybym tak nie pojechał i wzruszył ramionami.
— Cóż znowu! powiedział. — Nie jechać, to byłobv znaleźć się głupio!... Zanadto byłoby to podejrzanem i mój pan, albo by sobie drapnął, albo by pozbył mnie się jakim niedobrym sposobem!... Nie! nie... ty pojedziesz, mój marynarzu!... Podróż lepiej ci jeszcze posłuży do wykonania twoich planów! Jakaś myśl przyszła mu nagle do głowy i aż się uśmiechnął z zadowolenia. Wyszedł z mieszkania i zawołał małego Piotrka.
Chłopak naprawiał sieć, w której trochę oczek przerwało się o korzenie.
— Jestem, panie Klaudjuszu, — odpowiedział — zrywając się od roboty.
— Idź, zapakuj prędko kilka koszul, kilka chustek do nosa, kilka par skarpetek i codzienne swoje ubranie... Wyjedziemy...
Oczy Piotrka zaszły łzami.
— Wyjeżdżamy? — wyszeptał. Czy nas wydalają stąd, proszę pana?...
— Nie... nie... mój pomocniku... Źle mnie zrozumiałeś... Odbędziemy małą podróż...
— Gdzie pojedziemy, proszę pana?...
— Do Hawru... sprowadzimy stamtąd statek parowy.
— Do Hawru?.. Ależ to Hawr nad morzem.
— Tak, smyku.
— No, to zobaczymy bałwany i prawdziwe okręty?
— I wiele innych rzeczy. No leć, aby się zapakować. Wyjeżdżamy punkt o jedenastej...
— Niech się pan nie obawia, nie spóźnię się ani minuty...
Dzieciak poleciał zapakować swój tłomoczek. Bordeplat uczynił to samo.
Podczas kiedy eksmarynarz i jego pomocnik zajęci są przygotowaniami do drogi, powróćmy do Fabrycjusza.
Laurent po odniesieniu depeszy powrócił do pana.
— Depesza została wysłana, oto kwit...
— Dobrze... — odrzekł Fabrycjusz. — Teraz słuchaj mnie z całą uwagą...
— Będę połykał pańskie słowa...
— Klaudjusz ze swoim pomocnikiem wyjeżdżają...
— Wyrzuca ich pan?...
— Wcale nie... wysyłam ich do Hawru po kupno małego statku parowego... ty z nimi pojedziesz...
Laurent aż podskoczył.
— Ja? — wykrzyknął zdziwiony.
— Tak, ty... To już postanowione.. Na nic się nie zdadzą uwagi...
— O! proszę pana, ja nie myślę się sprzeciwiać... Moim obowiązkiem jest słuchać pana... i ja do tego się zastosuję...
— Dobrze... Wszyscy trzej pojedziecie koleją o dwunastej minut dwadzieścia pięć... Dzisiaj szesnasty... Dla wiadomych powodów nie życzę sobie abyście powrócili do Paryża przed 27 b. m., to jest przed dziesięciu czy dwunastu dniami!... Słuchaj uważnie, co ci zalecam. Nie przyjeżdżajcie przed jedenastu dniami, to rzecz najważniejsza, ale pozwalam wam opóźnić się z powrotem. Pragnąłbym nawet tego. Czyś mnie zrozumiał?
— Zrozumiałem. Jeżeliby Klaudjusz Marteau zanadto się spieszył, znajdę sposób, aby go zatrzymać.
— Tak jak w Bercy? — zapytał ironicznie Fabrycjusz. — Laurent zawstydzony spuścił głowę.
Pan mi wymawia... ale pan jest w prawie... Przypisywałem sobie zdolności, jakich wcale nie miałem... teraz jednak odpowiadam za siebie... Pan zna przysłowie: „Kot wściekły...“
— „Obawia się zimnej wody“, — dokończył, śmiejąc się Fabrycjusz. — No, ale miej się na ostrożności.
— Z pewnością, że tak będzie, proszę pana.
— Przybywszy do Hawru, przyślesz mi zaraz depeszę...
— Dobrze.
— Drugą depeszę wyślesz w dzień waszego odjazdu... Powrócicie wodą... W Hawrze zatem potrzeba będzie zyskać na czasie.
— Zyskam na pewno... gdyby mi nawet przyszło zachorować i skazać się na djetę, co byłoby bardzo niemiłe.
— Oto jest trzydzieści tysięcy franków w biletach bankowych... Mały parowy statek kosztować będzie dwadzieścia pięć, albo dwadzieścia sześć tysięcy najwyżej...
— A reszta sumy?
— Pokryje wasze koszta podróży.
— To strasznie dużo, proszę pana.
— Tem lepiej, mój Laurent, bo reszta dla ciebie tytułem gratyfikacji... Oszczędź, jeżeli ci się podoba.
— Dziękuję panu.
— Zaopatrz się w rewolwer, dla obronienia w razie potrzeby pieniędzy; a teraz każ mi podać śniadanie, Przygotuj
się, wydaj rozkazy, aby zaprzęgnięto do powozu na jedenastą i jedźcie na kolej.
— Dobrze, proszę pana... Śmiem się spodziewać, że pan będzie ze mnie zadowolony.
Laurent wyszedł. Fobrycjusz pozostawszy sam, zatarł ręce z radości.
— No to jestem spokojny... Klaudjusza Marteau obawiałem się potrosze... Zanim powróci, wszystko będzie już skończone... Lepiej niech nie będzie w Paryżu podczas pogrzebu Joanny... A naturalnie będzie to pogrzeb wspaniały!...
Znam przecie swoje obowiązki siostrzeńca i spadkobiercy... Każę zwłoki Joanny z wielką pompą przeprowadzić na wieczny spoczynek.
O jedenastej powóz był gotów. Klaudjusz, Laurent i mały Piotrek usadowili się w nim. O trzy kwadranse na dwunastą stangret zatrzymał konie przed dworcem drogi żelaznej. Laurent udał się do kasy po bilety. Nie mieli do oddania żadnych pakunków. O dwunastej minut dziesięć wszyscy trzej zajęli miejsca w przedziale klasy drugiej. W kwadrans później rozległ się: świst lokomotywy i pociąg ruszył. Pozostawmy ich jadących, bo i tak wkrótce połączymy się z nimi.
Około drugiej Fabrycjusz udał się kabrjoletem na stację lyońską. Trochę przed czwartą przybył do Melun. Paula czekała nań z koczykiem zaprzężonym w kucyki, ażeby zawieźć go do swojej willi.
Czytelnicy nasi życzyliby sobie zapewne wiedzieć, z jakiej przyczyny nastąpił ten nagły wyjazd Pauli do jej wiejskiej rezydencji. Powód to najprostszy. Paula zarządziła różne roboty w swoim parku. Chciała urządzić malowniczy wodospad, któryby zasilał małe jeziorko, wykopane z jej rozkazu pod cienistemi wielkiemi drzewami. Jeden z inżynierów z Melun, ustawił w tym celu maszynę hydrauliczną dosyć znacznej siły. Otóż tego właśnie poranku z listu tego inżyniera dowiedziała się, iż rura główna pękła i cała robota zniszczoną została. Panna Baltus, niezadowolona do najwyższego stopnia, wysłała depeszę do Neuilly i zaraz wyjechała z Auteuil.
— Jakże się mają teraz Edma i Joanna?... — zapytała Fabrycjusza, podając mu rękę na powitanie. — Opuściłam dziś rano dom zdrowia, nie widząc się wcale z niemi.
— Mam nadzieję, że nic ważnego nie zaszło od wczoraj — odpowiedział młody człowiek. — Co prawda, dowiedziawszy się o twoim wyjeździe i mając nawał interesów, nie wstępowałem tam dziś wcale.
— To źle... bo jestem bardzo niespokojną...
— Dla czego?
— Obawiam się, aby nasz przyjaciel Grzegorz, pomimo całej swojej wiedzy i wielkiej inteligencji nie łudził się co do prawdziwego stanu zdrowia naszych kochanych chorych... Zdaje mi się, że jak jedna, tak druga nie są do wyleczenia.
Fabrycjusz starał się gwałtownie uspokoić Paulę, a gdy ją przekonał w części, zaczął prawić zaraz o swojej miłości, czem ostatecznie dopiął celu.
Nędznik wywierał na młodą dziewczynę wpływ niezaprzeczony. Czarował ją magnetycznem swojem spojrzeniem i urokiem słów przejmujących.
Fabrycjusz wiedział o tem dobrze i poprzysiągł sobie, że nie opuści willi Melun, aż z Pauli Baltus uczyni swoją ofiarę.
— Skoro będzie zupełnie do mnie należeć... skoro zostanie moją żoną, zapomni o swojej zemście.
. | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . |
W domu zdrowia w Auteuil panowało wielkie zamieszanie. Grzegorz Vernier, wszedłszy z doktorem Schultzem do pokoju Joanny zaraz po wyjeździe panny Baltus, znaleźli warjatkę bardzo chorą. Dziwny atak, jakiego byliśmy raz już świadkami, ponowił się w stopniu daleko straszniejszym, niż dnia poprzedniego i zupełnie zmylił przewidywania obu lekarzy. Zmuszeni byli walczyć z przyczyną, której natury nie znali. Pani Delariviére, jęcząc i bredząc, rzucała się na łóżku w strasznych boleściach. Zimny pot wystąpił jej na czoło... wszystkie członki drżały konwulsyjnie, Im bardziej Grzegorz Vernier i doktor Schultz badali dziwny symptomat, tem wydawał im się coraz do zrozumienia trudniejszym.
Próbowali środków przeróżnych..
Edma, posłyszawszy jęki w pokoju matki, zerwała się z łóżka, pomimo wielkiego osłabienia, ubrała się pospiesznie i weszła do jej pokoju. Wiemy, co za okropny widok uderzył jej oczy.
— Ależ mama umiera!... — wykrzyknęła młoda dziewczyna, załamując ręce. — Doktorze, ocal ją na Boga... nie daj jej tak cierpieć... rób, co tylko możesz...
— Co mogę?... — powtórzył Grzegorz z rozpaczą. — Niestety ... stoimy wobec niepodobieństwa...
— To okropne! — powiedziała Edma, padając na kolana przy łóżku. — Ja nie chcę, żeby mama umarła, albo ja umrę także... Matko, słyszysz mnie! matko odpowiedz mi... Wytłomacz przynajmniej, z jakiej przyczyny tak cierpisz, żeby ci ulżyć można było.
— Jesteśmy bezsilni — szeptał doktor złamanym głosem — a ja tak wierzyłem w swoją wiedzę... Niedorzeczny ze mnie zarozumialec!... Przekonuję się teraz, że nic a nic nie umiem.
— Boże... — Boże wielki, wszechmocny... — szeptała znowu młoda dziewczyna, zanosząc się od płaczu. — Ja, co z taką ufnością błagałam Cię w nocy, błagam cię na nowo... nie zabieraj mi jej... nie zabieraj!...
Chrapanie Joanny podobne było do konania. Ręce konwulsyjnie zacisnęła na piersiach, jakby chciała przytłumić palący ją ogień. Usiłowała się unieść, ale zaraz opadła na poduszki. Edma, myśląc, że już skończyła, krzyknęła rozpaczliwie, rzuciła się na matkę i objęła ją rękoma.
— Nie, odezwał się Grzegorz, który zrozumiał straszną myśl biednego dziecka — ona żyje jeszcze... Panie Schultz, na wszelki przypadek, daj pan chorej emetyku. Ja jadę...
Panna Delariviére podniosła się blada i przerażona.
— Odjeżdża pan? — powtórzyła, wpatrując się w doktora błędnym wzrokiem. Opuszczasz pan moją matkę?...
— Nie, proszę pani, nie! — odrzekł młody doktor — nie opuszczam bynajmniej... Przeciwnie, jadę szukać pomocy... Jadę wezwać na pomoc olbrzyma wiedzy, wobec którego jestem pigmejem... jeden tylko ten człowiek zdolnym jest ocalić pani matkę... Dałby Bóg, żeby na czas przybył!... i wybiegł z pokoju.
— Czuwaj pani — odezwał się doktor Schultz. — Ja zajdę do apteki i przygotuję emetyk.. Powrócę za parę minut.
— Idź pan... ale spiesz się... Nie pozostanę długo przy łóżku umierającej, bo czuję, że zwarjowałabym.
Wyszedłszy z domu zdrowia, Grzegorz popędził jakby go kto gonił, do stacji powozów, znajdującej się obok kolei. Jeden fiakr stał tylko. Stangret poił konia.
Młody człowiek zapytał go głosem zadyszanym:
— Wiele potrzebujesz czasu, ażeby dojechać na ulicę Soufflet?
— Godzinę... koń mój nie źle chodzi.
Grzegorz wyjął z kieszeni pięć sztuk złota.
— Dostaniesz te pięć luidorów, jeżeli dojedziesz w pół godziny...
— Czy to zakład obywatela?
— To więcej niż zakład, to kwestja życia i śmierci.
— Dobrze, zarobi się to złoto! — Siadaj pan.
Stangret skoczył na kozieł i zaciął konia. Powóz potoczył się z wielką szybkością. Koń był dobry i z Auteuil do samego miejsca nie zwolnił biegu, ku wielkiemu przerażeniu przechodniów, którzy musieli umykać z drogi. We dwadzieścia pięć minut biedne zwierzę, okryte pianą, stanęło u celu...
— Maszże sobie pięć luidorów — powiedział Grzegorz — zaczekaj na mnie, zatrzymuję cię...
Wleciał do domu, nie zapytawszy nawet odźwiernego, w paru skokach przebył schody, zadzwonił de drzwi i zapytał starego służącego, który mu otworzył:
— Doktor V.... w domu?
— Jest, proszę pana...
Młody człowiek poczekał parę minut w przedpokoju, a te kilka minut wydały mu się wiekiem.
Służący wrócił i oznajmił, że pan czeka na gościa.
Grzegorz wszedł do gabinetu starego uczonego, który podał mu rękę na przywitanie, a dostrzegłszy jego śmiertelną bladość i twarz okrutnie zmienioną, domyślił się, że zaszło coś niezwykle ważnego.
— Idzie tu o jakieś nieszczęście, nieprawda, moje dziecię? — zapytał.
— Tak! — odrzekł Grzegorz. — Straszne nieszczęście mi zagraża, uderzając piorunującym ciosem w kobietę, którą kocham i która ma zostać moją żoną. W tobie jedynym nadzieja uchronienia nas od nieszczęścia.
— Cóż potrzeba zrobić?
— Pojechać ze mną..
— Gdzie?
— Do domu zdrowia do Auteuil...
— Cóż się tam stało?
— Błagam cię, mistrzu, nie wypytuj, bo czas ubiega... W drodze wszystko opowiem... Chodźmy...
Zeszli prędko ze schodów. Stangret ocierał konia wiązką siana...
— Drugie sto franków! — krzyknął Grzegorz — jeżeli w pół godziny dojedziesz do Auteuil..
— Niech panowie prędko siadają...
O dwunastej minut dwadzieścia pięć, pociąg wyruszył do Hawru, unosząc Klaudjusza Marteau, małego Piotrka i Laurenta. Trzej podróżni znajdowali się sami w jednym z przedziałów klasy drugiej. Każdy z nich usiadł sobie w kąciku przy oknie, mały Piotrek naprzeciw Klaudjusza. Laurent zapalił cygaro, bo nie zwykł był niczego sobie odmawiać. Ex-marynarz wyciągnął z kieszeni fajkę i kapciuch,
— Słowo daję, że trzeba wypalić.
— Ja ci dałem dobry przykład — odezwał się Laurent — a nawet ofiaruję ci cygaro.
— Dziękuję panu...
— Dla czegoż robisz ceremonie?
— Bo przekładam starą moją fajkę glinianą ponad wszelkie cygara, lubo znam się na nich dobrze! Paliłem w Havannie takie, jakich tutaj niema z pewnością.
— Palże sobie zatem fajkę.
— To bardzo przyjemna rzecz podróże koleją — powiedział Klaudjusz — nie męczy się człowiek wcale.
— Prawda — odrzekł Laurent — zwłaszcza, że nie pilno nam znów tak bardzo, skoro jedziemy do Hawru, aby zobaczyć morze?
— Licho tam nie pilno — powtórzył Klaudjusz na kupno statku i powrócenie wodą, to ośm czy dziesięć dni nie jest wcale za dużo.
No! nie tylko ośm albo dziesięć, ale dwanaście lub piętnaście dni pozwolić sobie możemy.
Marynarz zaśmiał się głośno.
— Ależ pan Fabrycjusz nie byłby z tego zadowolony.
— Pan Fabrycjusz nie miałby nic przeciwko temu... Sam mi owszem dał do zrozumienia, że nie potrzebujemy się spieszyć tak bardzo. Ma zamiar sam także odbyć małą podróż...
— A myśli także się wydalić?...
— Na dni piętnaście... — dosyć zatem, ażebyśmy znaleźli się w Neuilly na czas jego powrotu.
— Doskonale!... skoro można przedłużyć urlop, to skorzystajmy z tego...
Klaudjusz potarł zapałkę, zapalił fajkę, usunął się w tył i zaczął palić spokojnie. Szukał jakiego łatwego i pewnego sposobu na opuszczenie w drodze Laurenta bez obudzenia jego podejrzeń i na niespodziewany powrót do Paryża.
Nagle twarz mu się rozjaśniła. Znalazł taki sposób. — Pociąg, którym jechali, nie zatrzymywał się wcale pomiędzy Paryżem a Mantes. Bordeplat wiedział o tem i na tem to osnuł plan, który miał go uwolnić od nadzoru, narzuconego mu przez Fabrycjusza. Aby tego dokonać, potrzeba było wysiąść w Mantes pod jakim zmyślonym pozorem, bo od Mantes do Paryża było półtorej godziny jazdy i łatwo było powrócić przed nocą. Milczenie zaczęło dokuczać Laurentowi, który z natury był trochę gadułą.
— Co u licha tak siedzisz cicho w kącie i nie odzywasz się ani słówka? — zapytał Klaudjusza, — o czem tak myślisz zawzięcie?
— A o tem, co mi pan powiedział przed chwilą, o wolności, jaką nam nasz pan pozostawił.
— Patrzcie! patrzcie! możnaby sądzić, że cię to bardzo nęci....
— Doprawdy, że tak, i gdybym wiedział o tem przed wyjazdem...
— To co?
— Tobym był panu zaproponował, ażeby się w Mantes zatrzymać...
— Po co? — To wcale nie taka pociągająca miejscowość...
— To też. bylebyśmy przeszli tylko miasto, od którego o małą godzinkę drogi mieszka mój wuj, poczciwy bardzo człowiek, u którego zabawilibyśmy dzień jeden.
Uśmiech zarysował się na ustach Laurenta, a oczy mu zabłysły. Klaudjusz uprzedzał życzenia Fabrycjusza i sam dostarczał sposobności przedłużenia pobytu.
— A! — odezwał się intendent, udając jaknajlepiej potrafił obojętność — masz wuja w okolicy Mantes.
— Tak, panie Laurent, rodzony brat nieboszczyka mojego ojca...
— I sądzisz, że się nie przestraszy, gdy mu tak niespodzianie trzy osoby na kark spadną.
— Taki dzielny człowiek, jak mój wuj, nigdy się niczem nie przestrasza! Nie posiadałby się z radości, a ciotka... z dziesięć razy mi już pisała, żebym u nich zamieszkał, jeżeliby mi się podobało... Włościanie oni, ale mają ładne gospodarstwo i ładne stare luidory w pończosze... ludzie przytem bardzo uczynni, prawdziwe złote serca!... Co to byłaby za radość!.. Wuj z pewnością wydobędzie z piwnicy i najstarsze wino i najlepszy koniak. Ciotka poukręca łby kurom, gęsiom i kaczkom, zarżnie królika i upiecze ciasta... Nie jestem za bardzo łakomy, ale na samą myśl ślina mi idzie do gęby.
— Sapristi!... i mnie także! — wykrzyknął Laurent. — No, ale cóż nam przeszkadza pokosztować win twojego wujaszka i królików twojej ciotki?
— Ba, odrzekł Klaudjusz — wziąłeś pan bilety do Hawru, tobyśmy je stracili...
— Bagatela! — odpowiedział intendent — cały kram czterdzieści pięć franków, a pan Fabrycjusz nie dba o takie drobiazgi... Przyjmuje on moje rachunki bez przeglądania, bo wie, że nie umiem nadużywać zaufania. Jak się nazywa okolica, gdzie wuj mieszka?
— Brolly. — Mała wioska w pośród zieleni drzew, gdzie pełno dziewcząt prześlicznych.
— Brawo! To tem bardziej mnie zachęca. — Pojedziemy do Brolly i jeżeli zostaniemy przyjęci tak jak powiadasz, przepędzimy tam choćby całe dwa dni nawet.
I Laurent zacierał ręce zadowolony ze swej zręczności.
— Skoro mamy wysiąść w Mantes, bądźmy w pogotowiu, bo pociąg zaraz tam przystanie, bierzmy nasze walizki w ręce — rzekł Klaudjusz.
Ledwie to wypowiedział, maszyna zaświstała i pociąg zwolnił bieg, wjeżdżając na stację. Klaudjusz wyskoczył pierwszy, za nim młody Piotrek, a na ostatku Laurent wysiadł z powagą i godnością, jaka przystała człowiekowi tak wysokiego stanowiska.
— Zanim odejdziemy zauważył marynarz — potrzeba się dowiedzieć, o której godzinie odchodzi pociąg, żeby się umieć na wsi zorjentować.
— Masz rację...
— Poczekajcież na mnie parę minut, to pójdę się dowiedzieć...
Klaudjusz poleciał do kancelarji naczelnika stacji, którego zastał czytającego dzienniki.
— Przepraszam pana — odezwał się ex-marynarz, salutując po wojskowemu — chciałem prosić o objaśnienie...
— O jakie, kochany zuchu?
— A to, proszę pana, w których godzinach przechodzić będą pociągi do Paryża?
— O siódmej minut pięć...
— Dziękuję panu...
I Klaudjusz powrócił do kompanii.
— No cóż? — zapytał Laurent.
Marynarz podał jakąś godzinę, jaka mu przyszła na myśl.
— Doskonale! — odrzekł intendent — będziemy wiedzieli, jak się stosować.
— Tylko — wtrącił Klaudjusz — jest pewna okoliczność.
— Jaka?
— Omnibus, odchodzący do Brolly, przyjeżdża na stację dopiero o piątej wieczorem...
— To nie takie znowu nieszczęście... Dla zabicia czasu, obejrzymy sobie miasto...
Wyszli ze stacji ku wielkiemu zdziwieniu urzędnika kolejowego, któremu oddano w Mantes bilety, do Hawru kupione.
— Gorąco — odezwał się Laurent... — zapraszam cię na szklankę piwa... Oto jakiś nie źle wyglądający hotel z restauracją... Wstąpmy...
Intendent poszedł naprzód. Klaudjusz ciągnął za nim z małym Piotrkiem. Nagle marynarz zachwiał się, krzyknął i przykląkł na jedno kolano. Laurent się zawrócił i zapytał:
— Co się stało?
— Głupstwo — odpowiedział Klaudjusz — źle stanąłem na jakiś kamień. W pierwszej chwili zabolało mnie bardzo, a nawet i teraz boli jeszcze, ale to tylko zwichnięcie... — mówiąc to marynarz usiłował się podnieść, ale znowu krzyknął z bólu.
— Do pioruna! — skręciłem nogę w kostce!...
— Ach! mój Boże! mój Boże! — wyrzekał Laurent — skręciłeś nogę... co za nieszczęście. Gdybyśmy byli nie wysiadali, nie byłoby się stało nic podobnego.
Tak wyrzekał głośno, a po cichu myślał sobie:
— A to się przytrafiło w samą porę. To lepiej niż wszystko posłuży do przedłużenia podróży...
— Nieszczęście! — zaczął Klaudjusz. — Cierpię jak potępieniec!.. Do pioruna!.. Pomóżcie mi się podnieść... Muszę dziwnie wyglądać, jak ptak złapany jedną nogą w sidła.
Laurent z jednej strony, mały Piotrek z drugiej podtrzymywali marynarza, który trzymał się ich z całej siły i nakoniec zdołał się podnieść na nogi.
— Czy bardzo boli? — zapytał intendent z współczuciem.
— Czy boli? — wykrzyknął stary wyga.
— Spodziewam się, że boli. Zdaje mi się, jakby mi wpakowano w łydkę z pięćdziesiąt igieł przynajmniej...
— Co tu robić?...
— Zaprowadzić mnie najprzód do restauracji, żebym mógł usiąść. Później zobaczymy...
Klaudjusz, podtrzymywany przez towarzyszów, szedł, a raczej skakał na jednej nodze i za każdem poruszeniem jęczał głośno.
Restaurator, stojący w progu zakładu, widział całą tę scenę. Wysunął spiesznie krzesło i pomógł usadowić na nim Klaudjusza.
— Niech nam pan każe podać piwa — odezwał się Laurent — bo umieramy z pragnienia.
— Pijcie piwo, kiedy wam się podoba, ja wolę kieliszek rumu, bo on mnie lepiej pokrzepi... — wtrącił Klaudjusz.
— Na pewno panie gospodarzu, będziemy zmuszeni tu zanocować — zaczął znowu intendent. — Poślij pan z łaski swojej po doktora... i każ nam pan przygotować trzy pokoje...
— Dwa będą dostateczne... wtrącił marynarz. — Piotrek spać będzie ze mną.
— Bardzo dobrze — odrzekł restaurator — zaraz polecę po doktora i przygotuję pokoje.
— To właśnie... — odezwał się Klaudjusz. — Pragnąłbym jak najprędzej wyciągnąć się w łóżku.
W pięć minut weszła służąca z oznajmieniem, że wszystko gotowe.
— No to chodźmy — zawołał Klaudjusz i czemprędzej podniósł się, chwycił za ramię restauratora i szedł na schody, jęcząc i przeklinając.
Jęki te i przekleństwa powiększył się jeszcze przy rozbieraniu i kładzeniu do łóżka.
— Pan doktor zawołała służąca — otwierając drzwi i wprowadzając przybyłego.
Doktor ten, typ staroświecki, jaki rzadko napotykać już nawet w prowincjonalnem miasteczku; był to stary, chudy człowieczyna, z twarzą jak ostrze noża.
Wchodząc do pokoju spojrzał po wszystkich, ukłonił się im, przystąpił do łóżka i odezwał się do Klaudjusza:
— To tyś jest pacjentem, przyjacielu?
— Ja, proszę pana.
— Wiedziałem o tem...
— A więc — zaśmiał się Klaudjusz — po co pan doktor pyta?...
— Żeby być zupełnie pewnym... Upadłeś?
— Tak.
— Wiedziałem o tem... Opowiedzieli mi to wszystko... skręciłeś nogę w kostce?
— Tak, proszę pana.
— No, zobaczymy...
Doktor ujął za stopę Klaudjusza i zaczął naciskać ją palcami. Kiedy doszedł do kostki, marynarz zaczął drżeć jak opętany.
— Boli? — zapytał doktor, nie przestając naciskania:
— Ależ do wszystkich piorunów, spodziewam się, że mnie boli.
— Wiem o tem, ale muszę się przekonać i radzę ci, nie wrzeszcz tak głośno, bo mnie ogłuszysz.
Po paru jeszcze sekundach doktor odezwał się z powagą wyroczni:
— Ani wyskoczenie, ani zwichnięcie... jednym słowem nic ważnego.
— Tem lepiej! — mruknął niezadowolony Laurent.
— Szczęście doprawdy... — wykrzyknął uradowany Piotruś.
— Cóż to więc jest, panie doktorze, co to jest? — odezwał się Klaudjusz.
— Obrażenie ściągacza z lekkiem naruszeniem wiązadeł... to powoduje ten ból dotkliwy, jakiego doświadczasz...
— A jakim sposobem się wyleczyć?...
— Nic prostszego... wcieranie trzy razy dziennie olejkiem kamforowym i owinięcie nogi watą...
— A kiedy będę mógł chodzić?...
— Za dwa lub trzy dni najdalej... Jutro powiem ci to dokładniej, mój przyjacielu. Proszę o sześć franków, jakie mi się należą za wizytę.
— Racz pan, panie Laurent, uiścić się panu konsyljarzowi... Dziękuję stokrotnie...
Doktor zażył powtórnie tabaki, schował do kieszeni sześć franków i odrzekł:
— Nie dziękuj, mój przyjacielu... Nauka moja należy do całego świata... Zresztą jestem zapłacony...
Ukłonił się do koła i wyszedł, odprowadzony do schodów przez właściciela hotelu i Laurenta.
Zaledwie intendent wyszedł za drzwi, Klaudjusz przywołał co żywo Piotrusia i szepnął doń z cicha:
— Zbliż się no do mnie, mój chłopcze.
— Jestem, proszę pana — odpowiedział podchodząc chłopczyna. — Czego pan sobie życzy?...
— Podaj mi zegarek.
— Gdzie jest?
— Oto jest... — odpowiedział chłopiec — spełniając polecenie.
Marynarz spojrzał na godzinę.
— Dziesięć minut do czwartej... — mruknął. — To dobrze, mamy jeszcze dosyć czasu przed sobą.
Laurent powrócił do pokoju.
— No cóż, biedny mój towarzyszu?... — zapytał. — Zmuszony będziesz przeleżeć w łóżku jakie trzy, albo cztery dni nawet!... Pożegnajmy się z wizytą u wuja, pożegnajmy się ze staremi jego winami i potrawą z królików... Ot, co z tego wszystkiego najgorsze...
— Cóż robić, panie Laurent — odrzekł Klaudjusz — trzeba się poddać losowi... Mniejszaby już o wszystko, gdybym tylko tak nie cierpiał...
— Zaraz zabierzemy się do ciebie... Piotruś pójdzie do apteki po olejek kamforowy i watę. Ja sam zrobię ci wcieranie i to rzetelne, bądź pewnym.
— Ach! panie Laurent, jakiś pan dobry!
— Potrzeba się przecie wspomagać. To zwyczajne prawa natury... Czyż ty nie zrobiłbyś dla mnie tego samego?
— Z pewnością, żebym zrobił...
— Widzisz zatem, że to rzecz bardzo zwyczajna... Opuszczam cię na chwilę... Przejdę do swojego pokoju, bo mam coś do napisania...
Klaudjusza przeszły dreszcze z obawy.
— Pisać? — powtórzył. Pan masz pisać?...
— Tak...
— A do kogo?
— Do pana Fabrycjusza... — chcę mu posłać depeszę, że nas wypadek zatrzymał w Mantes.
— Masz pan rację — odrzekł naturalniejszym głosem Klaudjusz — trzeba tak zrobić... To jest obowiązkiem pańskim... Idź pan napisać depeszę!...
Intendent wyszedł.
Skoro tylko drzwi się za nim zamknęły, Klaudjusz wziął za rękę siedzącego przy łóżku chłopaka.
— Słuchaj mnie uważnie — powiedział.
— Słucham, panie Klaudjuszu...
— I zrozumiej dobrze...
— Zrozumiem, niech pan będzie spokojny...
— Nie można, żeby pan Laurent sam odniósł do telegrafu depeszę, którą chce wysłać do pana!... Nie trzeba...
— A jakże mu przeszkodzić?...
— Ja się tego podejmuję, albo raczej podejmujemy się tego obaj...
— Co mam zrobić?
— Stać na czatach w sieni i kiedy pan Laurent wyjdzie ze swego pokoju i powiedzieć mu, żeby do mnie przyszedł, bo mam mu zakomunikować coś bardzo ważnego... pilnego...
— Dobrze panie Klaudjuszu...
— No, idź chłopcze!
Mały Piotruś otworzył drzwi, zeszedł z hałasem ze schodów i zaraz wrócił po cichutku na palcach i stanął w sieni tak, jak mu Klaudjusz Marteau zalecił.
Powróćmy do Grzegorza Vernier i doktora V...., których widzieliśmy wsiadających do fiakra.
Stangret, zachęcony świetnym zarobkiem, okładał batem spienioną swoją szkapę, która lubo piekielnie zmordowana, puściła się w drogę tak szybko, jak przy wyjeździe z Auteuil.
— Kochany profesorze — zaczął rzegorz, ściskając ręce starego profesora — byłbym człowiekiem straconym, gdybyś był nie zechciał pojechać ze mną!
— No, no, uspokój się, moje dziecko — odrzekł uczony. Spokój, to wielka siła! Dzięki jej rozwiązuje się zagadki najtrudniejsze, unika się wielu nieszczęść.
— Wiem o tem, kochany mistrzu... Chciałbym ci być posłusznym... pragnąłbym być spokojnym i panować nad sobą... ale niestety, nie mogę!...
— Powtarzam ci moje zapytanie: Cóż to za cios w was uderzył, co wam takiego zagraża?
Grzegorz wkrótce opowiedział profesorowi, co się działo w domu zdrowia w chwili jego odjazdu...
Doktor V.... słuchał z największą uwagą. Człowiek ten równie był dobry jak rozumny, poczuł się dziwnie poruszonym rozpaczą ukochanego swego ucznia.
— Co pan myślisz o stanie zdrowia pani Delariviére? — zapytał Grzegorz.
— Wydaje mi się bardzo groźnym, odrzekł doktor V... ale nie mogę nic twierdzić, dopóki jej nie obaczę...
Powóz zatrzymał się przed bramą zakładu leczniczego. W trzydzieści pięć minut przebyli przestrzeń z ulicy Soufflet na ulicę Raffet. Grzegorz dał sto franków stangretowi i wszedł z doktorem do parku. Zaledwie mógł się utrzymać na nogach, taki był moralnie zgnębiony. Czego się dowie? Może Joanna już umarła, może Edma straciła zmysły przy trupie matki? Chciałby był jednym skokiem przebyć przestrzeń, dzielącą go od pawilonu, przed wzgląd jednak na wiek swego towarzysza musiał iść wolno.
Zalecenie Grzegorza doktor Schultz wykonał jaknajdokładniej, sam przygotował w aptece lekarstwo z emetykiem. Lekarstwo to sprowadziło bardzo prędko skutek pożądany. Joannie zrobiło się trochę lepiej. Mniej cierpiała, czego spokojne leżenie było wymownym dowodem. Ustały konwulsje, ustały i nerwowe skurcze członków. Tylko spojrzenie było jednakowo nieruchome i szkliste.
— Doktorze, doktorze, patrz — wołała Edma, klęcząca przy łóżku matki — te oczy mnie przerażają...
Na schodach dało się słyszeć stąpanie.
— To pan Vernier powraca — zawołał Schultz.
I pospieszył drzwi otworzyć.
Edma chciała wybiedz na spotkanie Grzegorza, ale nie miała na to siły. Osłabienie fizyczne przykuło ją do miejsca.
Grzegorz przestąpił próg i zbliżył się do Joanny. Za nim zbliżył się doktor V....
Edma padła na kolana i błagała z założonemi rękami:
— Ach! ocal ją! ocal moją matkę!
Stary profesor podniósł młodą dziewczynę i odpowiedział:
— Po to tutaj przyszedłem... Cierpliwości i nadziei, moje dziecię...
Grzegorz przypatrywał się z kolei Joannie i sławnemu uczonemu. Ten wlepił w chorą spojrzenie długie i przenikliwe, jakby jasnowidzące. Po tym pierwszym egzaminie pochylił się, odrzucił prześcieradło przykrywające piersi pani Delariviére i przyłożył ucho do jej serca, potem się wyprostował i rozchylił usta.
— Zęby zaciśnięte... dziąsła białe... — szepnął.
I zmarszczył groźno czoło. A głośno dodał, zwracając się do doktora pomocnika:
— Dałeś pan emetyku chorej, jak to zaordynował doktór Vernier?
— Tak jest, proszę pana.
— I otrzymałeś pan rezultat pożądany?
Doktor Schultz odpowiedział potwierdzająco.
— Zachowałeś pan zapewne?...
— Tak, panie.
— Doktor pomocnik wyszedł z pokoju i wrócił zaraz prawie, niosąc miseczkę... Sławny uczony wyjął z kieszeni lupę i uważnie, uparcie przypatrywał się zawartości miski. Grzegorz niespokojny nie spuszczał oczu z jego twarzy.
Twarz ta chmurzyła się coraz bardziej. W pokoju panowała cisza grobowa, przerywana tylko głośnym oddechem warjatki. Nareszcie stary profesor podniósł głowę. Blady był nadzwyczajnie. Spojrzenie jego tak zazwyczaj łagodne, było teraz surowe. Spojrzał kolejno na Grzegorza i Schultza i głosem cichym i smutnym od którego aż zadrżeli jego słuchacze, odezwał się:
— Panowie, cożeście zrobili?.. cożeście zrobili?..
Grzegorz zlodowaciały, z przerażenia, wyszeptał:
— Cóż za winę nam pan zarzuca?..
— Winę, któraby była zbrodnią, gdyby nie była popełnioną bezwiednie...
— Mów pan.. na Boga.. mów pan!...
— Ta nieszczęśliwa kobieta umiera, otruta przez was!
Edma, posłyszawszy to straszne oskarżenie, jęknęła głucho i upadła jak nieżywa przy łóżku.
— Otruta! — powtórzyli jednocześnie Grzegorz i Schultz.
I Grzegorz drżący, nieprzytomny prawie, zmuszony chwycić się za poręcz fotelu, żeby nie upaść odezwał się zdławionym głosem:
— O! mistrzu! ty nie powiedziałeś tych słów okropnych, ty cofasz je, nie prawda?
— Wymówiłem je, moje dziecko, niestety i nie cofam wcale... dozy trucizny, jaką chcieliście przywrócić zdrowie chorej, były za duże, za silne i mogły sprowadzić śmierć fatalną!..
— Nie!... sto razy nie!.. — odrzekł młody człowiek z gorączkową energią. — Nie zawiniłem ani nieostrożnością ani pomyłką!.. Tak w jednym, jak w drugim razie byłbym chyba warjatem, a pomimo niesłychanego oburzenia, które paraliżuje w tej chwili mój umysł, posiadam zdrowe zmysły... Dozy jakie dawaliśmy były bardzo nieznaczne. Sam przyrządzałem lekarstwa razem z panem Schultzem ich moc studjowaliśmy zawsze. W żaden sposób nie mogliśmy zatruć chorej.
— To prawda!.. to prawda, zaręczam honorem.. potwierdził doktor pomocnik, chociaż drżał także.
Sławny profesor wyciągnął rękę po miskę.
— Po co walczyć przeciwko prawdzie?.. — odrzekł surowo. — Po co zaprzeczać światłu?.. Dowód tego, co mówię, znajduje się tutaj!... Dowód to pewny, niezaprzeczony!... Emetyk zrobił swoje a liczne niteczki krwi świadczą o gwałtowności trucizny.
— Mistrzu! — wykrzyknął Grzegorz — dla mnie jesteś żywem wcieleniem prawdy i wiedzy, a jednakże muszę ci zaprzeczyć... Słaba doza belladony, jakąśmy podawali chorej, nie mogła się przyczynić do wytwarzania niteczek krwistych, o jakich wspominasz...
— Ja to samo powiadam!... odezwał się Schultz.
Doktor V.., wzruszył ramionami.
— A co? więc naprawdę powarjowaliście oba dwaj, moi panowie!... Belladona powiadacie!... Czyż nie widzicie, że ta nieszczęśliwa kobieta, jeżeli umrze, to umrze otruta najgwałtowniejszą z trucizn roślinnych: „Datura stramonium“, której użyliście nieostrożnie, nierozważnie, jak prawdziwe żaki!... jak dzieci!...
Grzegorz Vernier i doktór Schultz spojrzeli po sobie zdumieni.
— „Datura stramonium!“ — powtórzyli obaj.
No, chyba o tem dobrze wiecie!... — zauważył gwałtownie profesor. — „Datura stramonium“ spowodowała konwulsje i wykrzywianie muskułów chorej!... Datura czyni ją nieczułą i sztywną... a szkliste, kołem stojące oczy, to jej zasługa!.. Zarozumiali mędrkowie, zapomnieliście więc wszystkiego coście się uczyli?
Symptomaty zatrucia „Datura stramonium“ literalnie biją przecie w oczy!... Czyście do tego stopnia niezdolni, żeby się na tem nie poznać?...
— Profesorze — odpowiedział Grzegorz — pochylam czoło przed twoją wielką powagą... Ty się nie mylisz... ty nie możesz się mylić... Ale pozwól zadać sobie jedno pytanie...
— Jakie?...
— Kto mógł podać truciznę, jaką poznajesz?
— Wy...
— Nie! nie! sto razy nie!... — wykrzyknął młody doktor. — zapewniam, że nie dawaliśmy ani kropli „Datura stramonium“, zapewniam i przysięgam, że nie dawaliśmy jej pani Delariviére w żadnem lekarstwie. Wątpić w moje słowa, byłoby wątpić o moim honorze!
Sławny uczony spojrzał badawczo na Grzegorza. Szczerość młodego człowieka była zbyt widoczną.
— Ja nic nie podejrzewam, ja nie mogłem podejrzewać prawości twoich zamiarów — odrzekł profesor.
— Dziękuję, mistrzu — wykrzyknął Grzegorz.
— Sam przygotowywałeś dozy Beladonny?
— Sam.
— Zawsze?
— Zawsze a zawsze.
— Sam ją mięszałeś z napojem chorej?...
— Doktor Schultz tem się zajmował. Karafka napełnioną była rano i wieczór. Przynoszono ją pani Delariviére i piła, wiele jej się podobało.
— Czy pokój, w którym się znajdujemy, jest zazwyczaj zamykanym?
— Nie, panie profesorze.
— Kto ma prawo wchodzić tutaj?
— Panna Delariviére, panna Baltus, doktor Schultz i dyżurna infirmerka.
Podczas tej rozmowy Edma przyszła po trochu do siebie. Drżąca i wylękła słuchała. Podniosła się z łóżka, na którem była opartą i podeszła do sławnego doktora.
— Panie odezwała się błagająco panowie rozprawiacie, a matka umiera. Wiecie przyczynę złego, możecie więc zastosować jakie lekarstwo. Ulżyjcie jej cierpieniu! O tem trzeba teraz pomyśleć!
— A! kochane dziecię odrzekł starzec — musimy ci się wydawać okrutnymi, ale trudno, musiałem się dowiedzieć. Teraz już dyskusja skończona. Teraz zaczniemy działać...
— Niech panu Bóg pobłogosławi... — szepnęła Edma, składając ręce.
— Panie Schultz — zapytał doktor V. — wiele pan dał chorej emetyku?
— Około dwudziestu centigramów.
— Dobrze, ale to ilość niedostateczna, skoro nie wiemy dozy spożytej trucizny. Przygotuj pan natychmiast dekokt z galasu i każ przynieść letniej wody. Potrzeba oczyścić żołądek i to oczyścić najdokładniej.
Lekarz pomocnik wyszedł zaraz z pokoju. Doktor V. zbliżył się do łóżka. Oddech chorej ciągle był nierówny, przyspieszony, spojrzenie błędne, tylko rzucania konwulsyjne straciły na sile. Na twarzy nie odbijało się już także takie straszne jak przedtem cierpienie.
— Moje dziecko — rzekł stary uczony do Grzegorza — słuchaj i odpowiadaj.
Pytaj się profesorze. Odpowiadać ci będę, jakbym stał przed sądem Bożym.
— Czy pewnym jesteś doktora Schultza?...
— Czy panna Baltus jest krewną pani Dalariviére?
— Nie, jest jej przyjaciółką tylko. Ma ona w uzdrowieniu pani Delariviére ogromny interes, z powodów wiadomych panu. Ale dla czego pan profesor pyta mnie o to wszystko?
— Dla tego, że mam smutne przekonanie, iż stoimy wobec zbrodni.
— Zbrodni? — powtórzył zdziwiony Grzegorz.
— Tak, jakaś złowroga, nikczemna ręka zatruwa panią Delariviére.
Edma upadła na kolana, twarz ukryła w rękach i wybuchnęła płaczem konwulsyjnym.
— Ależ to okropne, co pan powiada! — wykrzyknął młody doktor... To okropne i niepodobne!... Podejrzenie nie może dosięgnąć nikogo z tych, co są zbliżeni do chorej... Zbrodnia zresztą musiałaby mieć swoją przyczynę. Mordują przez zemstę, nienawiść, bądź chciwość. Ale któż dla pani Delariviére mógłby żywić inne, niż litość uczucie? Biedna kobieta nie naraziła się nigdy nikomu, któżby chciał mścić się nad nią?
Z czegoż wreszcie możnaby ją było obedrzeć?... Profesorze, z pokorą ale i z największem przekonaniem śmiem utrzymywać, że cię pozory mylą... że jesteś w błędzie... Ja w zbrodnię nie wierzę!...
Doktor V. potrząsnął głową.
— Niedowierzanie to ani mnie dziwi, ani obraża, mój drogi. Na twojem miejscu myślałbym zapewne tak samo, pomimo to jednakże obstaję przy swojem przekonaniu, a raczej pewności... Jesteśmy wobec strasznej jakiejś zagadki, ale rozwiążemy ją może... Ciemności nas otaczają, ale je może rozproszymy i wtedy przekonasz się, że miałem rację.
Edma powtarzała, załamując ręce.
— Boże... Boże... Boże... ależ to można zwarjować.
W tej chwili powrócił doktor Schultz i przyniósł lekarstwo, przygotowane podług rozkazu starego uczonego.
— Daj pan — odezwał się Grzegorz, wyciągając rękę po filiżankę, ale go doktor V. powstrzymał.
— Nie, moje dziecko — rzekł, zwracając się do byłego swego ucznia — od tej chwili ja sam doglądać będę chorej.
Grzegorz skłonił się z uszanowaniem.
— To dekokt, jaki kazałem przygotować? zapytał lekarza pomocnika.
— Tak jest, panie profesorze.
— Proszę o łyżeczkę.
— Służę panu profesorowi.
— Teraz pomóżcie mi oboje. Trzeba wolno otworzyć zaciśnięte zęby chorej, a ja wleję jej lekarstwo.
Grzegorz i Schultz zbliżyli się do łóżka Joanny.
Edma, klęcząc ciągle; modliła się gorąco. Obłąkana połknęła lekarstwo do ostatniej kropli.
— Teraz — powiedział doktor V. — nie pozostanie nic jak tylko czekać.
— Profesorze — zapytał Grzegorz — czy masz nadzieję?
— Za jedną godzinę — odrzekł sławny człowiek — pani Delariviére będzie ocaloną, albo umrze.
∗ ∗
∗ |
Podczas, kiedy w domu zdrowia w Auteuil rozgrywał się ten dramat okropny, oto co się działo w Mantes, w hotelu stacyjnym, w którym pozostawiliśmy trzech znajomych naszych.
Mały Pietrek, jak mu zalecił Klaudjusz Marteau, wyczekiwał cierpliwie w sieni. Czatował na Laurenta gdy ten wyjdzie ze swego pokoju, ażeby zanieść do biura telegrafu depeszę, jaką pragnął wysłać do Fabrycjusza Leclére. Czekał z dwanaście minut. Pan intendent nie tęgo władał piórem i musiał dosyć długo męczyć głowę nad sformułowaniem w kilku słowach wiadomości, jaką chciał posłać swemu panu.
Po długich mozołach udało mu się nareszcie. Piotruś zaczynał się już niecierpliwić, gdy wtem drzwi się otworzyły i Laurent się w nich ukazał. Wielkie zadowolenie malowało mu się na twarzy, w ręku trzymał papier. Piotruś zbliżył się do niego.
— A! to ty, malcze, — odezwał się protekcjonalnie intendent.
— Do usług panie Laurent.
— Byłeś w aptece?
— Tylko co powróciłem i przyniosłem co potrzeba.
— No, to dobrze, ja idę na telegraf, a jak powrócę, zrobię wcieranie Klaudjuszowi. Musimy go jak najprędzej postawić na nogi.
— Tak, ale pan Klaudjusz prosi pana intendenta, ażeby przed wyjściem wstąpił do niego na chwilę.
— A czegoż on chce odemnie?
— Ma podobno coś bardzo pilnego do powiedzenia.
— Coś bardzo pilnego powiadasz?
— Tak jest, panie Laurent.
— Dobrze, idę.
Zaintrygowany trochę Laurent wszedł do Klaudjusza, a chłopak zamknął drzwi.
Marynarz leżał w łóżku nakryty kołdrą pod samą brodę. Krucze włosy i twarz ogorzała odbijały rażąco od poduszek. Jęczał nieustannie.
— No co? — zapytał Laurent — nic ci nie lepiej?
— Nie, do pioruna, nic mi nie lepiej! odrzekł marynarz — zdaje mi się, że mi wpychają w ciało setki igieł, cała noga mi drętwieje.
— To nic, nie trzeba się niepokoić. Stary doktor, co był przed chwilą, na pewno ci przez wcieranie pomoże.
— I ja tak myślę i zgóry dziękuję panu.
— Piotruś powiedział mi, że mi chcesz coś ważnego zakomunikować.
— Tak jest, panie Laurent.
— Mów zatem, tylko prędko, muszę iść na telegraf z depeszą.
— Masz pan przecie dosyć czasu.
— Nie, nie, idzie mi o to, żeby pan Fabrycjusz dowiedział się jak najprędzej.
Klaudjusz Marteau uniósł się trochę na łóżku.
— Piotruś! — zawołał.
— Jestem, proszę pana.
— Klucz jest w zamku, wszak prawda?
— Jest, proszę pana.
— Zamknij drzwi na dwa spusty.
— Już zamknąłem.
— Dobrze, to teraz podaj mi ten klucz.
— Służę panu.
Laurent słuchał tej dziwnej rozmowy z łatwem do zrozumienia zdziwieniem.
— A co to, marynarzu? — zapytał co to znaczy? dla czego każesz drzwi na klucz zamykać?
— Żeby nam nikt nie przeszkodził — odpowiedział Klaudjusz Marteau krótko i węzłowato.
— Któż u djabła mógłby nam przeszkodzić?
— Nie wiem, ale lepiej być ostrożnym na wszelki wypadek. Rozmowa nasza będzie krótką, ale niezmiernie ważną. Piotrek, podaj krzesło panu intendentowi... Niech pan raczy usiąść, panie Laurent.
Intendent zaintrygowany, ale nie obawiający się niczego, zastosował się do żądania.
Klaudjusz Marteau odebrał klucz od chłopaka i schował go pod poduszki.
— Teraz, chłopcze, stań przy oknie i ani mi się rusz nawet.
— Niech pan będzie zupełnie spokojny, panie Klaudjuszu.
— Jeżeli to żarty, mój przyjacielu — zawołał Laurent — to naprawdę trochę dziwne.
Nie, do pioruna! — odrzekł marynarz — to wcale nie są żarty, mój panie.
— Cóż to więc takiego?
— Zaraz się pan przekonasz.
— Spiesz się zatem, bo wiesz, że nie mam czasu.
— Do tysiąca fur beczek, i mnie się także spieszy; bądźże pan zatem cierpliwy, to wcale nie potrwa długo! Masz pan wyborny zegarek, panie Laurent! Wyjmij go pan z kieszeni i powiedz mi, która godzina.
— Dziesięć minut po czwartej — odpowiedział intendent, spojrzawszy na wskazówki.
Dziesięć minut po czwartej — powtórzył Klaudjusz — pozostaje mi zatem jeszcze godzina i trzydzieści cztery minuty, zanim wsiądę w pociąg paryski.
Laurent wyobraził sobie, że ex-marynarz musi mieć trochę gorączki.
— Co? wykrzyknął — co ty bredzisz?
— Mówię, że o piątej minut pięćdziesiąt cztery wsiądę na pociąg paryski, ażeby się znaleźć na stacji Saint-Lazare o siódmej minut pięć. Otóż potrzeba mi, aby szanowny Fabrycjusz Leclére, zacny nasz chlebodawca, nie dowiedział się, iż nie jesteśmy w Hawrze. Zrozumiałeś pan teraz?
Laurent wstał z krzesła.
— Kochany Klaudjuszku — rzekł pieszczotliwie — widzę ze smutkiem, że jesteś daleko bardziej chory, aniżeli przypuszczałem. Zwichnięcie spowodowało gorączkę, a gorączka bredzenie.
— Tak pan sądzisz?
— Pewny jestem.
— Mylisz się zatem, kochany panie Laurent, ja nie mam gorączki, ani maligny i zaraz panu tego dowiodę... Depesza, którą pan trzymasz w ręku i którą masz zanieść na telegraf, odejść nie może. Bądź pan łaskaw, podrzeć ją zaraz.
Intendent zmarszczył brwi groźnie. Zaczynał się niecierpliwić.
— Obiecałeś skończyć krótko, a przeciągasz do nieskończoności... Doktora zaraz ci przyślę... Potrzebuję powiadomić pana o tem, co zaszło, każ więc Piotrkowi drzwi otworzyć...
— O! co nie, to nie! — odpowiedział Klaudjusz.
— Zapominasz że jesteś okaleczony, żeś się nie zdolny bronić i że jeżeli mi się podoba, to ci klucz przemocą odbiorę... Nie chcę jednak żadnych gwałtów... Poraz drugi wzywam cię, abyś mi kazał drzwi otworzyć...
— Poraz drugi wzywam pana, ażebyś podarł tę depeszę...
— No, dosyć tego! zanadto nawet!... Dawaj klucz albo zawołam...
Klaudjusz odpowiedział na tę pogróżkę głośnym wybuchem śmiechu. Zrzucił prędko kołdrę, która go przykrywała po samą brodę, usiadł zupełnie ubrany na łóżku, a wyjąwszy z kieszeni rewolwer, odrzekł spokojnie:
— Nie radzę ci wołać za głośno, bo jeżeli tylko raz krzykniesz, jakem Klaudjusz Marteau, w łeb ci, jak psu, wypalę!
Laurent blady z oburzenia, zrozumiał teraz, że wpadł w zasadzkę, cofnął się w głąb pokoju i stanął przy ścianie.
— Boże!... Co to wszystko znaczy?
— A! nie spodziewałeś się tego, dobry panie Laurent! — odrzekł marynarz, — mówiłeś sobie: ten stary osieł Klaudjusz zmuszony będzie leżeć w łóżku przez cztery albo i pięć dni może, to właśnie na rękę panu Fabrycjuszowi, pragnącemu trzymać z daleka od Paryża tego bydlaka... Na nieszczęście ten głupiec jest równie sprytnym jak i wy, a może nawet sprytniejszym od was obu... W Bercy chciałeś mnie przecież spoić z rozkazu pana Fabrycjusza, żeby wyciągnąć mnie na słówka jeżeli się jednak nie mylę, to sam zostałeś kozłem ofiarnym w tej farsie.
— To prawdziwy djabeł — mruknął Laurent wytrzeszczywszy oczy — wie wszystko!...
— Możesz być pewnym, że wiem bardzo wiele — ciągnął Klaudjusz chociaż nie wiem jeszcze wszystkiego, ale poczekaj — nie napróżno bynajmniej powracam do Paryża...
— Więc ty nie masz zwichniętej nogi?...
— A to mi się podoba! — wykrzyknął Bordeplat, skacząc po pokoju, — to upadnięcie i wywichnięcie, to komedja tylko, mój poczciwcze! — Chcieliście wyprowadzić w pole starego marynarza?... O! nie doczekanie wasze! Pan Fabrycjusz boi się mnie, bo znam jego straszną tajemnicę nawet z Melun, dla której polecił ci, mnie upoić... Ale niedoczekanie wasze... nie ja, lecz ty się wygadałeś... Teraz ja się chcę dowiedzieć, co Rittner zrobił z panią Delariviére, z jej córką i z Matyldą Jancelyn... Widzisz, że mi już nie wiele pozostaje do zrobienia i jeżeli nie będziesz uległy! spokojny jak jagniątko, jeżeli nie zrobisz wszystkiego co zechcę, daję ci na to moje słowo honoru, że cię oskarżę, jako wspólnika Fabrycjusza Leclér’a...
— Co ty pleciesz Marteau... mój pan jest uczciwym człowiekiem, nie ma sobie nic do wyrzucenia!...
— To rozpatrzy i osądzi sprawiedliwość, mój gagatku!...
— Zresztą — ciągnął dalej intendent, któremu pot zimny wystąpił na czoło — ja nie wiem o niczem, nic a nic podłego nie zrobiłem...
Alboś jest głupcem, albo wspólnikiem!... Wybieraj — zawołał Klaudjusz. A tymczasem po raz ostatni ci powiadam, oddaj mi tę depeszę!
— Weź ją sobie!... wybełkotał Laurent w śmiertelnej trwodze.
Marynarz chwycił ćwiartkę papieru, rozwinął i głośno przeczytał: „Pan Fabrycjusz Leclére, ulica Longchamps. Neuilly, Paryż. — Zatrzymaliśmy się w Mantes. Klaudjusz zwichnął nogę. — Zyskaliśmy pięć dni czasu... Niech pan będzie zupełnie spokojny”.
— Doskonale — zawołał Bordeplat... oto dowód przekonywujący, dołączę go do kolekcji, jaką już posiadam...
A teraz jaką sumę doręczył ci pan Leclćre na kupno statku parowego, po jaki jechaliśmy do Hawru?
— Trzydzieści tysięcy franków.
— Gdzie są te pieniądze?
— Mam je w pugilaresie.
— Daj mi je.
Laurent znowu się oburzył.
— Co?... Mam ci dać te pieniądze?... A to co?... Czyś ty nie złodziej przypadkiem?
Marynarz uderzył pięścią w stół z taką siłą, że deska pękła na dwie połowy.
— Nie powtórz tego — wrzasnął — nie powtórz tego do pioruna, bo cię jak psa zaduszę!... Chcę wziąć te pieniądze na to, aby je zwrócić tym, których okradł ten łotr, twój pan szanowny!... Dawaj prędko, albo się miej na baczności.
Rozkazujący ton i postawa Klaudjusza nie pozwalały na żadne dyskusje. Intendent zrozumiał, że wszelki opór byłby daremny, wyjął więc pugilares i podał go Klaudjuszowi. Ten sprawdził zawartość, aby się przekonać, czy cała suma się znajduje.
— Dobrze, nic nie brakuje — rzekł Klaudjusz — a teraz słuchaj mnie i zapamiętaj, co ci powiem.
Laurent upadł na krzesło, mrucząc:
— Nie zapomnę ani słowa.
Klaudjusz ciągnął dalej:
— Pozostaniesz tu w hotelu z moim chłopcem... Pozostawię gospodarzowi pieniądze na wasze utrzymanie. Nie ruszajcie się stąd nigdzie, nie napiszesz, nie zatelegrafujesz do nikogo, nie odpowiesz na żadne zadawane ci przez kogokolwiek zapytania, co do mojego wyzdrowienia i nagłego wyjazdu... Oto rozkazy moje...
— Przyrzekam! — oświadczył Laurent.
— Za pierwszem usiłowaniem ucieczki — ciągnął Bordeplat — Piotrek przysłałby mi depeszę, a ja poszedłbym do sądu do prokuratora rzeczypospolitej i zadenuncjowałbym cię w tej chwili.
Sumienie Laurenta, jak wiemy, nie wyrzucało mu nic ważnego, mimo to nie mógł sobie wytłómaczyć swojej obawy. Upadł przed Klaudjuszem na kolana i ze złożonemi rękami błagał:
— Łaski... łaski... oszczędź mnie.
— Ani słówka przeciw tobie nie powiem, jeżeli mi będziesz posłusznym.
— Przysięgam, że będę posłusznym! nie ruszę się stąd... Nie będę mówił słowa jednego... nie napiszę... Piotruś zaświadczy o mojej uległości...
— Liczę na to!... I dobrze zrobisz panie Laurent.
— Co do ciebie, mój malcze rzekł Klaudjusz do chłopca, który przypatrywał się całej tej scenie z wielką uwagą — słyszałeś i zrozumiałeś... Ja jadę do Paryża, aby ocalić, jeżeli to jeszcze możebne, ofiary wyrzutka... nędznika... Jesteś smykiem jeszcze, ale posiadasz poczciwe serce i masz dosyć odwagi. Liczę na ciebie więc, że mnie zawiadomisz, skoroby pan Laurent miał zamiar nie zastosować się do tego co mi przyrzekł.
— Niech mi pan zostawi rewolwer — odparł Piotrek. — Jeżeli pan Laurent nie będzie grzeczny, jak óbrazek, rozwalę mu czaszkę tak dobrze, jakby to pan Klaudjusz uczynił...
Laurent trząsł się jak we febrze.
— Miłosierdzie boskie! — mruczał... — mnie byś roztrzaskał czaszkę...
— I wcalebym panu nie dał czekać na to zbyt długo — odrzekł mały Piotrek — pan Klaudjusz może zupełnie liczyć na mnie.
— Dziękuje ci, kochany chłopcze!... — powiedział marynarz. — Masz za to cacko...
— Nie będziesz go potrzebował użyć... odezwał się wystraszony intendent. Będę mu posłusznym, jak tobie.
— Radzę ci to w twoim własnym interesie, panie Laurent... Do widzenia!
— Gdzie mam panu posłać depeszę w razie potrzeby? — zapytał chłopak.
— Do Courbevoie, do restauratora, któremu dostarczamy ryb. Uprzedzę go, aby mnie w danym razie natychmiast zawiadomił. Do widzenia, mój miły malcze, niech cię Pan Bóg ma w swojej opiece! A ty; panie Laurent, bądź grzecznym, powtarzam, bo jeżeli nie... to zginiesz... otwarcie ci powiadam!...
Klaudjusz pocałował małego Piotrka i wyszedł z pokoju. Zeszedł prędko ze schodów, ale wchodząc do sali zaczął kuleć trochę.
Gospodarz, zobaczywszy go, zapytał zdziwiony:
— Jakto, podniosłeś się pan i chodzisz ze zwichniętą nogą! — To doprawdy nie do darowania!
— Aj! — odrzekł Klaudjusz — nie powiadam, że dobrze robię. Ból dokucza mi potężny i chętnie bym pozostał w łóżku, ale co robić, potrzebuję koniecznie jechać do Paryża...
— Narażasz się pan na to, że możesz pozostać na całe życie kulawym.
— E! silny jestem i nie byle co mnie pokona... zresztą nie ma o czem gadać, bo muszę jechać...
— Czy towarzyszące panu osoby także odjeżdżają?
— Nie... Czekać tu będą na mnie parę dni, oto proszę trzysta franków na ich wydatki. Gdy wrócę, porachujemy się...
— Dobrze, proszę pana... Zaraz panu kwit przygotuję...
— Jak się panu żywnie podoba.
— Na jakie nazwisko, jeżeli łaska?
— Klaudjusz Marteau, kochany panie.
— Jedziesz pan pociągiem, wychodzącym o piątej minut czterdzieści pięć, zapytał gospodarz.
— Tak.
— To masz pan czas dostać się na kolej bez zbytniego pospiechu...
— Bo też o pospiechu, jako kulawy myśleć nie mogę...
— Oto kwit pański... k
— Dziękuję... Daj mi pan kawałek chleba, kawałek zimnego mięsa i butelkę wina na drogę...
W pięć minut później Klaudjusz Marteau był już na stacji, kupił sobie bilet drugiej klasy i wyjechał do Paryża. Zdawało mu się, że kolej za wolno idzie, tak mu pilno było. Nareszcie zatrzymali się na stacji świętego Łazarza. Eksmarynarz wyskoczył z wagonu, skoczył do powozu i krzyknął na stangreta:
— Ulica Raffet w Auteuil, tylko jedź, co koń wyskoczy... Sto sous za kurs i drugie sto na piwo.
Stangret podciął konia i poleciał galopem.
∗ ∗
∗ |
Lekarstwo, zaordynowane przez doktora V.... i kilka po nim szklanek letniej wody, poskutkowały i niebawem ulżyły znacznie chorej, oczyszczając żołądek. Niteczki krwiste coraz były rzadsze, oczy traciły wyraz nieruchomy, członki stawały się coraz wolniejsze. Pomimo tych jednak pocieszających symptomatów uczony doktor kiwał głową, co było oznaką, że jest niezmiernie zaciekawiony. Grzegorz wiedział to dobrze.
— Kochany profesorze — rzekł — czy skonstatowałeś coś niebezpiecznego?
— Przynajmniej bardzo dziwnego... odpowiedział doktor V.
— Co takiego?
— Pewna obserwacja jaką zrobiłem, przekonywa mnie, że trucizna podawana była chorej po kilka razy i to w różnych dozach, co przekonywa, że zbrodnia popełnianą jest przez osobę, mającą swobodny przystęp do pani Delariviére..
Edma wtrąciła się teraz.
— Panie doktorze — rzekła — czy pozwolisz mi dać pewne objaśnienia, które się może przydadzą na co?
— Mów, kochane dziecię, słucham cię — odparł uczony.
— Ubiegłej nocy spałam niedobrze i ciągle się budziłam... Naraz wydało mi się, że ktoś po cichu wchodził na schody i zatrzymuje się w sieni. Przejęta jakąś obawą, podniosłam się, zapaliłam świecę, wyszłam z pokoju i weszłam do matki...
— I cóż? — zapytał żywo Grzegorz — co pani Delariviére?...
— Spała i zdawała się spokojną. Uklękłam przy łóżku, pomodliłam się trochę i odeszłam do siebie. Upłynęło kilka minut i jakiś łoskot mnie uderzył... Podniosłam się znowu, bardzo niespokojna tym razem, powtórnie weszłam do matki... Przechodząc przez sień zdawało mi się, że słyszałam zamykające się ostrożnie po cichutku drzwi od sieni... Czy to było tylko złudzenie?... sama nie wiem... Weszłam do matki. Spostrzegłam mamę na łóżku z otwartemi oczami a karafkę z napojem rozbitą przy łóżku.
— Dla czego nie powiedziałaś mi pani o tem? — rzekł z wymówką Qrzegorz.
— Nie przywiązywałam żadnego do tego znaczenia... Rozbita karafka wytłómaczyła mi przyczynę hałasu. Niczego nie byłam pewną; przypuszczałam, że mi się zdawało tylko i nie myślałam już wcale o tem, i dopiero uwagi pana profesora przywiodły mi wszystko na pamięć.
— Aby ktoś przesadzał mur w nocy, to wydaje mi się niepodobnem — zauważył stary doktor. Truciciel musi więc znajdować się na miejscu i znać doskonale wewnętrzny rozkład domu.
— Czyż taki nędznik żyłby pomiędzy nami? — szepnął przerażony Grzegorz. Boże wielki! domysł to przerażający!..
— Kto ma klucz od apteki? — zapytał profesor.
— Ja... — odpowiedział doktor pomocnik.
— Czy zostawiasz go pan czasami we drzwiach?
— Nigdy... zresztą trucizny zamknięte są w szafie, od której kluczyk noszę zawsze przy sobie... Oto jest.
— Czy pomiędzy temi truciznami macie „Datura stramonium?“
— Mamy.
— W jakiej ilości?...
— Najwyżej dziesięć gramów. Używamy tego niebezpiecznego środka tylko w wyjątkowych razach.
— Można doprawdy głowę stracić... — mruknął doktor V...
— Otrucie nie ulega żadnej wątpliwości, ale gdzież jest truciciel! Oto pytanie, zatrważające pytanie... — pomyślał, a głośno dodał:
— Potrzeba rozciągnąć około chorej wielką czujność i to nieustanną...
Poruszenie Joanny przerwało mowę doktora; uniosła się na łóżku.
— Pić — zawołała — pić mi się chce.
Grzegorz podał szklankę wody ocukrzonej. Wypiła ją chciwie, opuściła głowę na poduszki i przymknęła oczy.
— Doktorze — spytała Edma — matce już daleko lepiej, nie prawda?
— Tak jest, proszę pani — odrzekł starzec i spodziewam się, że za kilka godzin jeszcze się bardziej polepszy. Matka pani jest ocaloną.
— Edma rozpłakała się z radości.
— O panie, niech ci Bóg wynagrodzi! Ja mogę tylko modlić się za pana i uczynię to z całej duszy!...
Powóz jakim jechał Klaudjusz Marteau jechał prędko. Stangret zatrzymał konia na rogu ulicy Raffet z bulwaru Montmorency, o dwadzieścia kroków od bramy.
— Masz swoje dwie sztuki — powiedział do niego marynarz.
— Dziękuję obywatelu.
— Teraz biorę cię na godziny... poczekaj tu na mnie...
— Dobrze.
— Czy wiesz, gdzie mieszka komisarz tej dzielnicy?
— Wiem... Przy ulicy Lafontaine, nie daleko stąd.
— Dobrze... Teraz mnie posłuchaj... Wydajesz mi się uczciwym chłopakiem.
— Nie jestem złym — odrzekł śmiejąc się stangret.
— Uważam, że będziesz zdolny wyświadczyć mi pewną przysługę.
— Z całą chęcią.
— Tem bardziej — ciągnął Bordeplat — że za tę przysługę czekać cię będzie dobre wynagrodzenie.
— Wynagrodzenie nigdy nie przeszkadza, ale mogłoby się i obejść bez niego. O cóż idzie?
— Nazywam się Klaudjusz Marteau. Będziesz pamiętał?
— Klaudjusz Marteau?... bardzo dobrze.
— Widzisz tę kratę?...
— Ma się rozumieć!...
— To brama domu zdrowia, do którego wejdę za interesem. Będę tam kwadrans albo i pół godziny... Zależeć to będzie od wielu rzeczy... Jeżeli po godzinie nie wyjdę, to pojedziesz do komisarza policji i powiesz mu, że cię upoważniłem do tego, iżbyś go przyprowadził dopomnieć się o mnie.
— Czy to wszystko?
— Wszystko.
— To nie będzie zbyt trudnem do wykonania.
—Będzie za to dwadzieścia franków na piwo. Zrozumiałeś?
— Zrozumiałem... Za godzinę do komisarza... dopominać się o osobę Klaudjusza Marteau i o zrewidowanie zakładu, jeżeli się okaże potrzeba!
— Doskonale.
I marynarz zadzwonił silnie do kraty żelaznej.
Odźwierny przyszedł otworzyć.
— Czego pan sobie życzysz? — zapytał ex-marynarza.
— Wszak to zakład doktora Rittnera?
— Ten dom zdrowia nie należy już do pana Rittnera.
— Jakto? — zapytał zdziwiony Klaudjusz. — Czy pan Rittner sprzedał swój zakład?
— Tak jest, proszę pana.
— A dawno?
— Blisko miesiąc temu.
— To rzecz szczególna — pomyślał Klaudjusz. — Laurent nie wiedział o tem, bo tylko o Rittnerze ciągle wspominał — a głośno dodał:
— Ale to zawsze zakład dla warjatek?
— Tak jest, obywatelu.
— Jak się nazywa nowy właściciel?
— Doktor Grzegorz Vernier.
Marynarz osłupiał ze zdziwienia.
— Doktor Grzegorz Vernier? — zapytał. — Ten co był lekarzem w Melun?
— Ten sam, panie.
— Do pioruna! nie spodziewałem się wcale tego!
— Znasz pan doktora Vernier?
— Naturalnie, pochodzę także z Melun. A czy można się widzieć z doktorem Vernier?
— Owszem, wejdź pan i poczekaj trochę. Pójdę powiedzieć panu doktorowi i zaraz powrócę.
Odźwierny wpuścił Klaudjusza do ogrodu, a sam skierował się ku pawilonowi.
Trzej lekarze i panna Delariviére tylko co opuścili podkój Joanny, pozostawiwszy przy niej infirmerkę zaufaną i wszyscy znajdowali się w salonie. Profesor V... zapisywał lekarstwo... Wtem lekko do drzwi zastukano.
— Proszę — odezwał się Grzegorz.
Ukazał się odźwierny.
— Co tam takiego? — zapytał Vernier.
— A to, panie doktorze, jakiś człowiek wyglądający na marynarza, a przynajmniej tak ubrany, powiada, że jest z Melun, że zna pana doktora i chce się z panem widzieć.
— No to go tu przyprowadź — powiedział doktor Vernier.
Odźwierny się oddalił, a po chwili powrócił z Klaudjuszem Marteau. Marynarz zatrzymał się przy drzwiach, oddał obecnym ukłon po wojskowemu i szybko spojrzał po nich.
— Życzyłeś widzieć się ze mną, mój przyjacielu? — zapytał go Grzegorz.
— Tak jest, panie doktorze — odpowiedział Klaudjusz — chociaż nie pana spodziewałem się zastać tutaj...
— Cóż masz mi do powiedzenia?
— O! mam dużo, ale najpierw muszę panu zadać pewne pytanie.
— Jakie?
— Który z tych dwóch panów, obecnych tutaj, jest panem Rittnerem?
— Żaden mój przyjacielu. Doktor Rittner, mój poprzednik, opuścił Paryż, a nawet Francję, po sprzedaniu mi zakładu. Ci panowie są to koledzy moi, w których pokładam największe zaufanie. Możesz mówić przy nich wszystko bez obawy.
— Jeszcze jedno zapytanie, panie doktorze. Czy masz pan pomiędzy swojemi choremi ciotkę i kuzynkę pana Fabrycjusza Leclére’a?
— Tak jest — odpowiedział Grzegorz. — Ta pani, dodał, wskazując na Edmę — jest córką pani Delariviére.
— Prawda! — wykrzyknął Klaudjusz. — Poznaję panienkę, woziłem ją kiedyś w Melun czółnem razem z panną Baltus.
— Przypominam was sobie — odezwała się młoda dziewczyna.
— O! — zawołał znowu Klaudjusz niezmiernie jestem szczęśliwym, że widzę panienkę przy panu Vernier. Przynajmniej nie obawiam się już o panienkę.
— Nie obawiacie się o mnie? — powtórzyła żywo Edma. — A czegóż się było o mnie obawiać?
— Zaraz pomówimy o tem, gdy się tylko dowiem wszystkiego, co mi potrzeba, a to nie potrwa długo...
Marynarz zwrócił się do Grzegorza.
— Jest także w pana zakładzie młoda kobieta nazwiskiem Matylda Jancelyn?
— Jest... ale po cóż te pytania?
— Ażeby pana powiadomić, panie doktorze, że co noc wchodzi ktoś do zakładu, żeby zadać truciznę pani Delariviére, jej córce, albo Matyldzie Jancelyn... a może i wszystkim trzem nawet...
Stary uczony zerwał się z miejsca.
— A! — wykrzyknął — więc jest światło!... jest światło!... przeczuwałem to przecie...
Grzegorz pochwycił obie ręce Klaudjusza.
— Na Boga, wytłomacz się człowieku!... wytłomacz się!...
— Tłomaczenie będzie proste i krótkie. Od trzech nocy śledzę krok w krok nędznika truciciela, który się tu zakrada. Kogo, nie wiem, ale uprzedziłem pana, więc się pan dowie.
— Moją matkę... to moją matkę! — wykrzyknęła Edma, wybuchając płaczem.
— Utrzymujesz, że jakiś człowiek zakrada się nocą do tego domu? — zapytał Grzegorz.
— Tak jest, panie doktorze... pomiędzy dwunastą a pierwszą i za każdym razem pozostaje tutaj około dwudziestu minut.
— Ależ to niepodobna! Brama od ulicy Raffet jest zawsze zamknięta, zawsze jej stróż dobrze pilnuje.
To też łotr nie tamtędy się dostaje, wkrada się furtką, wychodzącą na bulwar Montmorency, obok przejazdu kolejowego.
Doktor zabrał głos i powiedział:
— Nie, to niepodobieństwo. Gdyby truciciel wchodził przez tę furtkę, pan dyrektor zarazby był powiadomiony o tem?
— Ja, — zapytał Grzegorz. — A to jakim sposobem?...
— Za pomocą dzwonka elektrycznego, umieszczonego w pańskim pokoju sypialnym. Przy furtce od bulwaru Montmorency jest aparat, poruszający dzwonek i dzwoni w tej chwili, gdy furtka otwiera się.
— Nie słyszałem nigdy dzwonienia — odpowiedział Grzegorz — a nawet nie wiedziałem o istnieniu tego dzwonka.
— To szczególne — pomyślał Schultz i jakoś się zadumał.
— Czy można zobaczyć ów aparat? — spytał Klaudjusz.
— Zapewne — odrzekł młody doktor. — Chodźmy.
— Wszyscy z salonu udali się do pawilonu, w którym mieszkał Vernier i weszli na pierwsze piętro.
Schultz ze świecą w ręku pokazał w sypialnym pokoju dzwonek, umieszczony pod samym gzymsem sufitu, ukrytego za draperją łóżka, a łączą się z aparatem ostrzegającym wynalezionym przez Rittnera.
Poszli do gabinetu.
— Oto stąd — rzekł, wskazując doktor Schultz — wychodzi drut łączący.
Klaudjusz skoczył na krzesło, zbliżył się do muru, pochwycił za drut i pociągnął. Drut pozostał mu w ręku.
— Nie ma dziwoty — zawołał — że mechanizm się nie porusza, bo drut jest przecięty...
— Przecięty? — powtórzył Grzegorz coraz bardziej zdziwiony. — Przez kogo?
— A toć — odrzekł Klaudjusz — z pewnością przez nędznika, który wchodzi tu śmiało we dnie, nie obawiając się żadnego podejrzenia, a nocą się zakrada.
— A ten człowiek — zapytał Grzegorz drżącym ze wzruszenia głosem — czy go znasz przyjacielu?
— Czy znam? spodziewam się że go znam. I pan znasz go także, panie doktorze i jesteś pan przez niego oszukiwany.
— Nazwisko jego... nazwisko? szeptał młody doktor.
— Fabrycjusz Leclére — odpowiedział Klaudjusz.
Gdyby niespodzianie piorun wpadł do gabinetu doktora, nie zrobiłby większego wrażenia, niż nazwisko Fabrycjusza, wymienionego przez Klaudjusza Marteau. Edma, Grzegorz i doktor Schultz stali jak wryci i własnym uszom nie dowierzali.
— I to nie jedna jego zbrodnia! — ciągnął marynarz. — Posiada ich więcej na swem sumieniu, a powie się o każdej parę słów w stosownej chwili i miejscu! Jeżeli jednak przybyłem dość wcześnie, ażeby przeszkodzić spełnieniu tej ostatniej, to i za to dziękuję gorąco Bogu.
— Tak jest, mój przyjacielu — odpowiedział Grzegorz — przybyłeś na czas jeszcze. Ale to, coś nam oznajmił, jest tak dziwne i tak niespodziewane, że naprawdę nie śmiem w to uwierzyć... Czy ja cię dobrze zrozumiałem, mój bracie? Czy nie mylisz się czasami?
Klaudjusz Marteau podniósł w górę rękę.
— Zrozumiałeś mnie pan dobrze, panie doktorze, a przysięgam panu na to, co mam najświętszego na świecie, że powiedziałem prawdę.
— Pewny jestem dobrej twej wiary — odrzekł Vernier — rozumiesz jednak, że podobne oskarżenie musi polegać na dowodach materjalnych...
— Będziesz je pan miał i to jak najlepsze — wykrzyknął Bordeplat.
— Pochwycisz pan nędznika przy spełnianiu jego zbrodni!...
— Jakim sposobem?
— Czuwając tej nocy i przyszłej... Jeżeli truciciel wie, że pani Dalariviére nie umarła, to powróci z pewnością, aby jej zadać cios ostatni.
— Ten dzielny człowiek prawdę mówi, Grzegorzu — odezwał się doktor V... — Potrzeba na gorącym uczynku schwytać mordercę, a wtenczas nie będzie już żadnej wątpliwości |
— O! kochany profesorze, już teraz wcale nie wątpię — wykrzyknął Grzegorz. — Oczy mi się otworzyły w tej chwili... Przypominam sobie wiele szczegółów, które nie dobrze świadczą o panu Fabrycjuszu Leclére... Przed paru dniami wynalazł on jakiś pretekst aby pozostał sam w moim gabinecie i wtedy to zapewne przeciął drut dzwonka elektrycznego... Brylant, zgubiony w okólniku, świadczy także przeciwko niemu i mocno go potępia... Ale jakim sposobem mógł łotr zdobyć klucze, którymi się posługuje?...
— Dostał je zapewne od doktora Rittnera — odpowiedział doktor Schultz.
— Pocóżby je Rittner mu dawał?... zapytał Grzegorz, patrząc ze zdziwieniem na swojego pomocnika. Czyż oni się znali?
— Ależ doskonale... byli w wielkiej ze sobą przyjaźni i to od bardzo dawna...
— Leclére utrzymywał, że bardzo mało zna mojego poprzednika, że poznał go dopiero przy umieszczaniu pani Dalariviére.
— Kłamał zatem bezczelnie...
— Za przeproszeniem pana doktora, odezwał się Klaudjusz, a co też on mówił panu o Matyldzie Jancelyn.
— Nic... Pytany przezemnie o tę kobietę, oświadczył, że jej nie zna nawet z nazwiska.
— Ach! oszust! zna ją bardzo dobrze. Była z nim razem w Melun w wigilję pewnego dnia pamiętnego, nie potrzebuję mówić więcej. A mam na wszystko dowody i jakie jeszcze dowody! Ani się nawet nie domyśla tego ten nędznik. Dlatego właśnie wysłał mnie szelma do Hawru gdzie nie pojechałem, na szczęście pańskie. A jeżeliby przyszła mu ochota utrzymywać, że posyła mnie tam po zakup małego statku parowego, to mu zakleję gębę tą oto depeszą, którą przejąłem, a którą chciał mu posłać z Mantes jego głupi kamerdyner, posłany ze mną ażeby mnie pilnować...
Mówiąc ta Klaudjusz Marteau, podał Grzegorzowi papier napisany przez Laurenta.
Widocznie chciał się pozbyć ciebie — rzekł młody doktor, rzuciwszy spojrzenie na depeszę. — Od jak dawna Leclére podejrzywał, że posiadasz tajemnicę jego zbrodni.
— E! — wykrzyknął Klaudjusz — on nie wie nic stanowczego i to właśnie daje mi nad nim przewagę. Nie bardzo grzecznie postąpiłem z kamerdynerem, ale zapobiegłem skutecznie, ażeby nie doniósł o mnie swojemu panu.
I marynarz w krótkości opowiedział, co się stało w Mantes, za co naturalnie uzyskał zasłużoną pochwałę.
— Mówiliśmy o innej zbrodni, popełnionej przez Lecléra, — odezwał się Grzegorz.
— Kilku innych może — odpowiedział marynarz. — Poczekajmy, a wszystko wyjdzie pomału na jaw! Teraz zajmijmy się rzeczą pilniejszą, przygotuj się pan oto, panie Vernier, do schwytania truciciela z trucizną w ręku. Tym sposobem oszczędzi mu się przykrości wypierania.
— Fabrycjusz mordercą mojej matki! — szepnęła boleśnie Edma. — Boże! jak pomyślę, że podobny nędznik kochany jest przez Paulę!
Grzegorz posłyszawszy to, zatrząsł się i pobladł śmiertelnie.
— Paula! — powtórzył — to prawda! Panna Baltus kocha tego nikczemnika, ufa mu na ślepo. W tej chwili w Melun sam na sam się z nią znajduje... Doprawdy obawiam się!
— Potrzeba ją uprzedzić koniecznie — wtrąciła żywo Edma.
— Naturalnie; pociąg do Fontaineblau przechodzi o dziesiątej minut dwadzieścia pięć. Można być w Melun o jedenastej czterdzieści, a w willi Baltus o północy. Poślę starą Magdalenę, wierną gospodynię moją. Panie Schultz bądź pan łaskaw powiedzieć jej, aby się zabrała i każ zaprządz do powoziku.
Doktor pomocnik wyszedł zaraz.
— Tylko ostrożnie moje dziecko — rzekł profesor — jeżeli Leclére znajduje się w willi Baltus, to naturalnie zobaczy twoją gospodynię, którą zna. Potrzeba urządzić w ten sposób, ażeby obecność tej kobiety nie wzbudziła w nim żadnego podejrzenia.
— Słusznie, kochany profesorze. Cóż kazać powiedzieć Pannie Baltus?
— Że rozum Joanny zaczyna przebudzać się, że chwilami pamięć powraca. Truciciel, obawiając się wyzdrowienia swojej ofiary, pospieszy dokończyć dzieła.
— To co się nazywa wyśmienicie wymyślone — wykrzyknął Klaudjusz.
A po cichu dodał:
— Nie na żarty przebiegły stary!
— Masz najzupełniejszą rację, kochany profesorze — oświadczył Grzegorz — uczynię tak, jak mówisz i zaraz napiszę słów kilka.
Usiadł przy biurku, wziął ćwiartkę papieru i skreślił następujące słowa:
Pan Bóg skoro zechce robi cuda. Dał nam tego dowody, zsyłając na panią Delariviére błyski rozumu. Zdaje się sobie przypominać. Wymawia pewne nazwiska, o których jak się zdawało zapomniała zupełnie... Może tej nocy przypomni sobie wszystko. Może jutro wszystko wypowie. Proszę panią, przybywaj jak najprędzej. Potrzebna nam pani bardzo... Edma ściska panią. Ja pokornie ścielę się do jej nóżek.
Młody człowiek głośno przeczytał ten list, włożył go w kopertę i zapieczętował.
Stara gospodyni weszła do gabinetu przed chwilą i była obecną przy czytaniu.
— Magdaleno — powtórzył do niej Grzegorz — słyszałaś? — Słyszałam, panie doktorze.
— Zrozumiałaś?
— Zrozumiałam.
— A więc bierz list, jedź natychmiast do Melun i oddaj go do własnych rąk panny Baltus. a jeżeli będą cię tam zapytywać, to powtórz dokładnie coś słyszała. Więcej nic nie wiesz.
— Niech pan będzie spokojny, panie doktorze, prędzej dałabym sobie język uciąć, niżbym powiedziała słowo więcej.
Ukłoniła się i wyszła.
— Dzielna istota! — mruknął stary uczony.
— Wierna i przywiązana. Pochodzi jeszcze z czasów, w których starzy służący należeli do rodziny.
Grzegorz wziął obie ręce Klaudjsza i szczerze je uścisnął.
— Oddałeś nam wielką przysługę, dzielny przyjacielu. Takiej przysługi niczem się nie da wynagrodzić. Może jednakże znajdziemy później sposobność okazania ci dowodu naszej wdzięczności.
— Pan mi nic nie winien, panie doktorze, nie mam prawa nawet do wdzięczności pańskiej odrzekł marynarz — spełniłem tylko swój obowiązek, a spełniłem go, przysięgam panu, z największą przyjemnością.
— Czy pozostaniesz u nas na noc?
— Nie, panie doktorze, muszę być w Neuilly Saint James, mam jeszcze coś do zrobienia...
I Klaudjusz Marteau, pożegnawszy się z wszystkimi, powrócił do czekającego nań stangreta przy rogu ulicy Raffet.
Zaraz po wyjściu dzielnego marynarza doktor Schultz poszedł do apteki, aby przygotować lekarstwo, zapisane przez profesora. Stary doktor opuścił zakład, Edma z początku złamana była strasznem wzruszeniem, ale potem pokrzepiona nadzieją, wypoczywała od dawna.
Dokor Vernier i Schultz rozeszli się także do swoich mieszkań, ale postanowili tej nocy czuwać w ubraniu, ażeby być przygotowanym na każde poruszenie, i dla tego to uporządkowali wpierw drut elektryczny, aby być pewnymi, że nikt się bez ich wiedzy nie dostanie przez małą furtkę do parku.
Powróćmy do Mantes, gdzieśmy pozostawili Laurenta pod dozorem małego Piotrusia, energicznego dwunastoletniego chłopaka, zaopatrzonego w rewolwer dużego kalibru.
Po odjeździe Klaudjusza pan intendent przyszedł do siebie o tyle, że się mógł rozpatrzeć w obecnem swojem położeniu.
— Jestem w matni! — myślał sobie. Ten Klaudjusz to łotr śmiały, niezwykle odważny i zręczny. Jeżeliby mnie posądzono o kradzież tych trzydziestu tysięcy franków, które mi zabrał, jak się usprawiedliwię? Marteau zdolnym jest skompromitować Fabrycjusza, zdolnym jest wpakować go w kałużę, nagromadzić przeciwko niemu fałszywych dowodów, pomimo niewinności narazić na niebezpieczeństwo, a może nawet na zgubę. W takim razie postradam miejsce, a kto wie, czy przeklęty marynarz nie znajdzie sposobu i mnie także skompromitować.
Pochwycił się za głowę i postawił sobie pytanie:
— Klaudjusz Marteau jest zręcznym łotrem, ale pan Fabrycjusz nie jest głupcem, a w dodatku najuczciwszym jest człowiekiem! Jeżeliby został ostrzeżonym o tem, co mu zagraża, znalazłby z pewnością sposób wykręcenia i siebie i mnie naturalnie. Gdybym go ostrzegł o niebezpieczeństwie, byłby mi wdzięcznym bez granic. Trzeba więc prześcignąć marynarza... chociaż mnie bardzo uprzedził.
Dla oswobodzenia siebie i mojego pana, co zrobić ażeby się uwolnić z zasadzki?
Po chwili namysłu odpowiedział sobie:
— Tak sobie rozmyślając, Laurent podniósł głowę i zaczął się wpatrywać w Piotrusia.
— No, chłopcze — odezwał się do niego — widzisz, na co się naraziłem, za to tylko, że chciałem wiernie służyć swojemu panu, co było moim obowiązkiem. Ani się żartem domyślałem, żeby uczciwe spełnianie służby mogło się komu niepodobać.
Piotruś uśmiechnął się figlarnie.
— O, panie Laurent — odpowiedział — ile to razy człowiek nie wie, czy dobrze, czy źle robi, jeżeli się nie zastanawia nad sobą.
— Masz rację mój chłopcze; ale jest dosyć charakterów słabych, nie wiedzących, czego się trzymać... Co do mnie, dotrzymam słowa danego Klaudjuszowi Marteau.
Dzieciak wyjął z kieszeni rewolwer i zaczął się bawić takowym.
— Doskonale pan zrobi, panie Laurent, bo w razie przeciwnym byłbym zmuszony dotrzymać obietnicy...
— Jakto, gdybym chciał uciekać, strzeliłbyś do mnie?..
— Jak do królika, panie Laurent... Słowo panu daję najświętsze.
— Nie przyjdzie do tego, kochany malcze, ponieważ nie wydalę się z Mantes bez zezwolenia Klaudjusza.
— Liczę na to, panie Laurent.
— Zdaje mi się jednakże, że nie potrzebujemy siedzieć tutaj w zamknięciu. Moglibyśmy przed wieczorem przejść się trochę po mieście.
— I owszem, jeżeli pan sobie życzysz. Mam rozkaz niespuszczania pana z oczu i spełnię to tak dobrze tutaj, jak na mieście, to zupełnie wszystko jedno. Nabity rewolwer trzymać będę za kurek.
— Do djabła! — pomyślał intendent, to człowiek z tego bębna!... ucieczka nie łatwa będzie!
I wyszedł z pokoju, a za nim mały Piotrek.
Spacer nie przeciągnął się długo. Po pół godzinie powrócili do restauracji i zasiedli zaraz do wieczerzy. Laurent zajadał z wielkim apetytem, ale pił bardzo umiarkowanie. Rozmowa nie szła jakoś. Zaledwie przemówili do siebie kilka nic nie znaczących wyrazów. Po jedzeniu i wypiciu kawy Laurent powiedział, że się pragnie położyć. Piotruś wprowadził go do pokoju, do którego wszedł z nim razem.
— Niech mi pan nie ma za złe — odezwał się — że ja pana pilnuję. Pan jesteś posłuszny swojemu panu, a ja swojego słucham.
— Wcale ci nie mam za złe, mój malcze, chociaż niepotrzebny cały ten dozór, bo przecie dałem słowo, że się nie ruszę nigdzie.
Dzieciak obszedł pokój do okoła, przekonał się, że jest jedno tylko wyjście do sieni i powiedział:
— Więc i to pana nie obrazi, że zamknę drzwi na dwa spusty i klucz zabiorę?...
— Wcale a wcale... Będę spać najspokojniej do samego rana jak człowiek, co ma spokojne sumienie.
— Życzę panu dobrej nocy, panie Laurent.
— Dobranoc ci, chłopcze. A obudź mnie, skoro dzień się zrobi.
Mały Piotruś wyszedł, zamknął drzwi na klucz i udał się do siebie na spoczynek. Ale przyszło mu na myśl, że Laurent mógłby oderwać zamek i należy temu zapobiedz.
Jednem ze zwykłych jego zajęć, było naprawianie sieci, to też nie rozstawał się nigdy z narzędziami potrzebnemi do tej roboty. Wyciągnął z kieszeni długi mocny szpagat, którego jeden koniec przywiązał do klamki, a drugi owiązał sobie około nogi i w ubraniu rzucił się na łóżko.
— W ten sposób — myślał sobie — nie uda się panu Laurentowi otworzyć, żeby mnie nie obudzić...
I zasnął spokojnie.
Kamerdyner Fabrycjusza poczekał jeszcze z dziesięć minut.
— Ten straszny dzieciak — pomyślał — musiał już usnąć chyba. Oto chwila do ucieczki. Gdybym nożem zamek podważył, tobym się załatwił prędko.
Po chwili namysłu potrząsnął jednakże głową i powiedział:
— Na nic!... ta bestja może się położy — podedrzwiami, aby pochwycić mnie w chwili wydobywania się na świeże powietrze i mógłby mi wpakować kulkę w plecy, co by nie było tak bardzo przyjemnem.
Laurent zbliżył się do jednego okna w swoim pokoju, otworzył je z wielką ostrożnością, żeby nie narobić hałasu i wychylił się na dwór.
Noc już była zupełna, ale przy świetle latarki, zawieszonej na ścianie mógł dojrzeć, że wychodzi na podwórze stajenne. Tuż pod samym oknem leżała kupa gnoju, którą zdradzał rozchodzący się silny odór. W głębi podwórza rysowała się niewyraźnie w zmroku brama wjazdowa, wychodząca na ulicę sąsiednią.
Po tym krótkim egzaminie Laurent pokręcił głową z zadowoleniem.
— To więcej warte, niż podwójna drabina — rzekł do siebie, cofając się w głąb pokoju.
Otworzył sakwojaż podróżny, wyjął z niego rewolwer, w który radził mu się zaopatrzyć Fabrycjusz, a włożywszy go do kieszeni powrócił do okna.
Na podwórzu panowało zupełne milczenie. Laurent wszedł na okno, uchwycił się silnie ramy i wyskoczył. Przez parę sekund wisiał w powietrzu, nareszcie puścił się i spadł na stos gnoju, nie zrobiwszy sobie nic złego. Podniósł się na nogi, przeszedł cichutko na palcach wzdłuż muru aż do bramy, otworzył ją i znalazłszy się na ulicy, zaczął lecieć ku stacji kolei.
Mały Piotruś zasypiał tymczasem z zaciśniętemi pięściami.
∗ ∗
∗ |
Było już około dziesiątej, gdy Klaudjusz Marteau wyszedł z zakładu w Auteuil, przez bramę od ulicy Raffet.
Stangret, wierny rozkazowi jaki otrzymał, spoglądał co pięć minut na zegarek i sposobił się, skoro nadejdzie oznaczona godzina, popędzić do komisarza, aby go zawiadomić, że pewien podróżny, którego przed godziną przywiózł ze stacji św. Łazarza do domu warjatek, żąda pomocy policji.
Marynarz nadszedł tymczasem.
— A to pan — wykrzyknął stangret.
— Tak... Wszystko odbyło się jak potrzeba i oto jestem...
— No, to dobrze, bo i czas już był wielki!... Jeszcze pięć minut, a poleciałbym na ulicę La Fontaine do komisarza. Gdzie jedziemy?
— Do Neuilly Saint James, bulwar Sekwany. Zatrzymasz się tylko po drodze przed jaką lepiej wyglądającą restaurację. Ofiaruję ci jaką przekąskę i szklankę wina.
— Rozumiem, obywatelu! O! jakie z pana dobre dziecko!.. Powinieneś mnie pan rocznie wynająć...
— Jak tylko zostanę bogaczem, to zaraz pomyślę o tem, kochany chłopcze... — odrzekł śmiejąc się marynarz.
Przystanek w restauracji przeciągnął się dłużej trochę i było już około północy, gdy fiakr zatrzymał się znowu na bulwarze Sekwany, przed małą furtką, którą dobrze znamy.
Stangret, hojnie zapłacony, odjechał, marynarz zaś wyjął klucz z kieszeni, wszedł do parku, a następnie do swojego mieszkania, wziął krytą latarkę, zapalił ją, schował do kieszeni i przez aleje najbardziej zacienione doszedł do willi, obszedł ją wolno do koła wpatrując się w każde okno, czy się gdzie czasami nie świeci.
Blisko kwadrans stał przed oknami Fabrycjusza. Ciemno w nich było zupełnie.
— Jeżeli łotr miał zamiar powrócić tej nocy — pomyślał Klaudjusz — to jużby być powinien, nie ma potrzeby na teraz interesować się nim więcej.
W prawym rogu posiadłości, w stronie Sekwany poza domem, w którym mieszkał z małym Piotrusiem, znajdowały się gęste krzaki i przepyszny, rozłożysty jawor. Bordeplat wsunął się w te zarośla, ukląkł u stóp jaworu, wyjął z kieszeni latarkę, rozjaśnił światło i nożem zaczął kopać ziemię. Była ona w tem miejscu pulchna, widocznie więc była poruszana niedawno.
Po paru chwilach nietrudnej pracy, Klaudjusz wydał okrzyk zadowolenia, bo natrafił na szkatułkę, należącą do Matyldy Jancelyn. Podniósł ją i poszedł w pobliską aleję, mówiąc sam do siebie:
— Nędzny łotrze... morderco i złodzieju... Tutaj w tej szkatułce są dowody twoich zbrodni!... Mam je... trzymam... i biada temu, coby mi je odebrać zapragnął.
Naraz zadrżał i przerwał swój monolog. Odgłos nadjeżdżającego szybko powozu doszedł do uszu jego. Powóz się zatrzymał i zaraz odjechał.
— Co to, truciciel powrócił — pomyślał sobie Marteau. — Jeżeli tak, to przybył zapewne po swój flakonik z „Datura stramonium“ i rozwiązanie niebawem nastąpi... No, zaraz zobaczymy...
Zbliżył się do willi z oczami wlepionymi w okna Fabrycjusza i zaczął uważnie przysłuchiwać się.
W domu panowało milczenie i ciemność. Klaudjusz się zawrócił.
— Nie, to nie on — pomyślał. — To jakiś zapewne opóźniony sąsiad przejeżdżał z Paryża.
Skierował się ku furtce, wychodzącej na bulwar Sekwany i przystanął przy niej wielce zdziwiony. Pewnym był, że ją zamknął, a tymczasem była otwartą.
— Cóż to może znaczyć? zapytał. — Ktoś wchodził tędy!...
Chciał przestąpić próg, gdy człowiek jakiś stanął przed nim.
— Nie przejdziesz! — rzekł ten człowiek zdławionym głosem...
— Pewnym jesteś — odparł marynarz. — Czy to ty mi nie pozwolisz?...
— Ja...
— A któż ty jesteś?...
I nie czekając odpowiedzi, Bordeplat skierował światło latarki na natręta zagradzającego mu przejście.
— Laurent! — wykrzyknął osłupiały, poznawszy kamerdynera z rewolwerem w ręku. Co ty tu robisz nieszczęśliwy?...
— Bronię swojego pana, którego chcesz zgubić...
— Twój pan jest złoczyńcą!...
— Kłamstwo i oszczerstwo!
— A ty jesteś wspólnikiem mordercy!.. Usuń się, bo przejść potrzebuję...
— Nie przejdziesz!... Zastanów się... ja jestem uzbrojony...
— I ja także, do wszystkich piorunów!
I Klaudjusz wziął rewolwer do ręki.
— Ustąp! — powtórzył.
— Nigdy!
Jednocześnie padły dwa wystrzały i odbiły się złowrogo w Sekwanie... Po tych wystrzałach rozległ się krzyk boleści...
∗ ∗
∗ |
Widzieliśmy Fabrycjusza Leclére, gdy przybył na stację w Melun, gdzie oczekiwała nań Paula, mająca zawieść ukochanego do willi.
Przez cały dzień gorąco było bardzo dokuczliwe. Wieczorem atmosfera stała się jeszcze cięższą, przepełniona była elektrycznością.
Fabrycjusz i Paula, zjadłszy sam na sam obiad, udali się dla odetchnięcia świeżem powietrzem w głąb parku usiedli tam pod cieniem wielkiego drzewa na darniowej ławeczce.
Paula Baltus, ubrana w długi z białego muślinu pegnoir, słuchała z upojeniem miłosnych słów narzeczonego. Fabrycjusz nagle zamyślił się głęboko...
— O czem tak myślisz, Fabrycjuszu? — zapytała panna Baltus, zaniepokojona tą gwałtowną zmianą i niewytłómaczonem milczeniem.
— Dla czego wydajesz się smutnym, skoro jesteś przy mnie?...
— Chcesz wiedzieć? — szepnął Fabrycjusz, podnosząc głowę i wlepiając w pannę Baltus długie a przejmujące spojrzenie.
— Chcę i to koniecznie.
— A więc, jestem smutny, bo czas szybko przechodzi i za godzinę zmuszony będę wydalić się z tego domu, gdzie pozostawiam szczęście moje i moje życie.
— Po co się martwić takiem krótkiem rozstaniem. Wszak powrócisz jutro?
— Zapewne!... Będę tu jutro i codziennie, dopóki obecność twoja będzie tu potrzebną... Takie mam postanowienie i najgorętsze życzenie... Ale kto może odpowiadać za jutro, kto wie, gdy opuszcza swoje szczęście, czy znajdzie je znowu?
— Jakto?.. Czyż może ci co przeszkodzić powrócić tu jutro?
— Coś nieprzewidzianego... niespodzianego, wypadek na kolei albo w powozie... Kto wie, czy żyć będę jutro...
Paula zbladła i wykrzyknęła:
— Co za myśl jakaś straszna? — odpędź ją jaknajprędzej od siebie... bo mnie przerażasz!...
— Radbym... ale nie mogę... Jestem dziś słaby jakiś i zabobonny... Potrzeba rozstania się z tobą przeraża mnie poprostu... Czarne jakieś przeczucia opanowały mój umysł. Wiem, że należy odjechać... wiem, że muszę to uczynić, ale zdaje mi się, że nie zobaczymy się już więcej, że cię widzę po raz ostatni.
Nagle rumieńce wystąpiły na policzki młodej dziewczyny. Spuściła oczy i szepnęła:
Czy naprawdę tak ci się wydaje?
— Przysięgam!...
— No to nie odjeżdżaj.
Leclére zadrżał. Osięgnął cel zamierzony.
— Co? powiedział, wpatrując się w pannę Baltus z głębokiem zdziwieniem — co powiedziałaś, najdroższa?
— Chcę rozproszyć wszelkie twoje obawy — odparła Paula chcę ci dowieść, że przeczucia twoje są urojeniem.
— Ale co świat powiedziałby, Paulo?
— Co mnie tam świat obchodzi?... Bylem sumienie miała spokojne, bylem sobie nic do wyrzucenia nie miała, to zresztą mała rzecz wszystko. Jesteś narzeczonym moim... Ufam ci bez granic... Powierzam chętnie twojemu honorowi honor mój dziewiczy... Cóż nad to naturalniejszego i słuszniejszego? Któżby śmiał miotać potwarze na tak naturalny postępek? Zajmiesz mieszkanie zdala odemnie, w prawym pawilonie willi... Jutro raniutko zejdziesz do ogrodu, ta ja tam przyjdę także, będziemy się przypatrywać wschodowi słońca... No, w takim razie nie powtórzysz chyba, że mnie nigdy już więcej nie zobaczysz.
— Paulo, kochana Paulo, jesteś doprawdy aniołem!
— Bo robię, co sobie życzysz — odrzekła śmiejąc się młoda dziewczyna. Zaczekaj tu na mnie pięć minut...
— Gdzie idziesz?
— Wydam rozkazy pannie służącej, żeby pokój przygotowała.
I panna Baltus odeszła szybko.
Fabrycjusz, pozostawszy sam, nie ukrywał już dzikiej radości swojej. Zwycięstwo wydało mu się teraz pewnym zupełnie. Ani Frantza Rittnera, ani Renégo Jancelyn, ani Matyldy nie potrzebował się już obawiać. Joanna umrze, może już nawet umarła, a lekarze nie domyślą się wcale zbrodni w jej przyspieszonym zgonie. Panna Baltus, dziś jego kochanka, a wkrótce żona, zapomni o swoich mściwych zamiarach. Co do Klaudjusza Marteau, ten jest w tej chwili w Hawrze, a gdy powróci, już niebezpiecznym nie będzie.
Fabrycjusz, mówiąc sobie to wszystko, patrzał z dumą szatana na drogę, jaką przebył, na dzieło, jakie wykonał. Teraz już miał bardzo blisko do celu... dosyć sięgnąć po niego tylko ręką!
Lekki odgłos kroków wyrwał go z tej triumfalnej zadumy. Panna Baltus wydała rozkazy i powracała. Reszta wieczoru przeszła jak błyskawica. Wybiło wpół do dwunastej, gdy Leclére pomyślał, że potrzeba mu doprowadzić do skutku to, co zamierzał.
Kochana Paulo — rzekł — czas zapewne powrócić do mieszkania.
— Już? — szepnęła młoda dziewczyna.
Objął ją swojem ramieniem i odpowiedział:
— Tak, ukochana moja... Jesteś lekko bardzo ubraną, ochłodziło się, wiatr wieje od Sekwany i gdybyśmy dłużej pozostali, nabawiłabyś się kaszlu może...
W uścisku narzeczonego panna Baltus rozkosznie zadrżała.
— Dobrze, skoro tak chcesz — szepnęła. — Ty jesteś już na wpół władcą moim i panem. Trzeba się przyzwyczaić do posłuszeństwa. Wracajmy więc.
Szli wolno do willi, trzymając się za ręce. Paula oparła główkę na ramieniu Fabrycjusza. Dziwna jakaś wesołość owładnęła nią zupełnie. Weszli do sieni, gdzie były schody prowadzące na piętro.. Weszli na stopnie schodów. Fabrycjusz podtrzymywał swoją towarzyszkę, unosił ją prawie.
Znaleźli się na pierwszem piętrze.
— Tędy — powiedziała panna Baltus — apartament swój znajdziesz na prawo, przy końcu galerji.
Pociągnął ją zlekka w tę stronę. Drzwi i okna były pootwierane dla odświeżenia powietrza po całodziennym upale.
Panna Baltus zatrzymała się w progu.
— Oto jesteś u siebie, przyjacielu — odezwała się głosem drżącym trochę. — Pozostawiam cię i życzę dobrej nocy, wypoczywaj i... śnij o Pauli, która śnić będzie o tobie... Jeszcze raz życzę ci dobrej nocy... do widzenia... do jutra...
Fabrycjusz poczuł, że chciała wysunąć się z jego objęcia. Przycisnął ją silniej do siebie i nie chciał wypuścić; prześliczną jej główkę położył na swojem ramieniu, a usta przycisnął do bladego jej czoła, szepcząc do uszka głosem cichszym od westchnienia:
— Paulo, kochana Paulo, ja cię kocham!... Paulo, kochana Paulo, ja cię uwielbiam!...
Fabrycjusz czuł oddech panny Baltus, muskający mu twarz.
— Ja także cię kocham! ja także cię uwielbiam... — szeptało dziewczę.
— No to — odrzekł — nie opuszczaj mnie tak prędko. Wejdź ze mną. Mam ci tyle jeszcze do powiedzenia.
— Mam wejść do pokoju dla ciebie przeznaczonego? Nie, mój przyjacielu, nie powinnam.
— Dla czego? Obawiasz się? Więc mi nie ufasz?
— Ufam ci zawsze.
— Wątpisz o mnie?
— Nigdy!...
— Więc chodź...
I weszli oboje.
Pierwszy z dwóch pokoi był salonikiem, umeblowanym na sposób wschodni.
Fabrycjusz posadził pannę Baltus na niskiej otomance i sam usiadł przy niej. Objął ją lekko ramieniem.
Paula, odurzona uściskami narzeczonego, patrzyła weń, nic nie mówiąc. Usta w czarującym uśmiechu na wpół otwarte, ukazywały prześliczne białe ząbki w oprawie koralowej.
Fabrycjusz przypatrywał jej się oczami, w których błyszczał ponury ogień. I odezwał się po chwilowem milczeniu:
— Jakże ty piękną jesteś w tej chwili, moja ukochana i gdybym był odjechał dziś wieczór, co za szczęście by mnie ominęło. Nie byłbym się przypatrywał tym ślicznym, wilgotnym oczkom, których blasku pozazdrościłyby czarne diamenty, nie czułbym bicia twojego serca przy moim boku, Nie rozkoszowałbym się wonią tych włosów, która mnie tak upaja... Och! nocy szczęśliwa, nocy błogosławiona, żebyś się nie skończyła nigdy!...
— Kochasz mnie? — szeptała młoda dziewczyna.
— Czy cię kocham?.. Z całej duszy, z całego serca, z całej siły. Tyś jest jedynym celem i jedyną mojego życia nadzieją. Ty jesteś życiem mojem. Czyż mogę żyć bez ciebie?
— I zawsze mnie tak kochać będziesz?
— Zawsze!... Czyż nie wiesz tego?... Nie przeczuwasz?...
— Wierzę... czuję... ufam ci... ale lubię, jak to mówisz...
Powtórz mi jeszcze?
— Zawsze! — rzekł Fabrycjusz — zawsze! zawsze! zawsze!
Paula przymknęła oczy, aby się lepiej rozkoszować harmonją głosu tego, który jej obiecywał miłość i szczęście.
Fabrycjusz Leclére przycisnął usta do przymkniętych powiek dziewczyny. Paula zadrżała całą istotą, straciła świadomość rzeczywistości i bardziej jeszcze przycisnęła się do narzeczonego.
— Już ją mam! — pomyślał nędznik.
Ale nagle wśród nocnej ciszy rozległ się dzwonek. Ten nagły dźwięk podziałał na sierotę, niby prąd elektryczny. Otworzyła oczy, odzyskała zupełną pewność siebie, wyrwała się z objęć Fabrycjusza, który chciał ją jeszcze przytrzymać i szybko powstała.
— Przeklęty jakiś natrętnik — pomyślał wściekły Leclére. — Jak tu odnaleźć podobną okazję?
Rozległo się drugie jeszcze silniejsze szarpnięcie dzwonka.
Willa, jak wiemy, oddzielona była od drogi tylko dziedzińcem. Paula wychyliła się za okno i zdawało się jej, że dostrzegła poza sztachetami jakąś kobietę.
— Kto tam? — spytała.
— To ja, proszę panienki.
— Kto taki?
— Magdalena, służąca pana Grzegorza. Przybyłam z Auteuil z bardzo pilnym listem do panienki, od mojego pana.
Fabrycjusz poczuł, że organ, który mu zastępował serce, ścisnął się lekko.
— Pilny list od doktora?... Czy nie zaszło tam coś nieprzewidzianego?
— Dowie się panienka zaraz. Tylko proszę mi kazać drzwi otworzyć.
— Otworzę zaraz sama.
Panna Baltus wybiegła prędko od Fabrycjusza do swojego mieszkania, zadzwoniła na pannę służącą, zapaliła świecę, zeszła do sieni, wzięła klucz i otworzyła bramę.
— Na pewno Joanna umarła — pomyślał Fabrycjusz — i zawiadamiają o tem Paulę. Przeklęta Magdalena, żeby była później trochę przybyła.
Paula powróciła na górę z listem Grzegorza.
Rozbudzona i na prędce przybrana panna służąca czekała już na panią.
— Zobacz, czy pan Leclére jeszcze nie śpi — powiedziała panna Baltus do pokojówki — i poproś, aby tu przyszedł.
Po chwili zjawił się Fabrycjusz.
— Co takiego? — zapytał. Słyszałem, że dwa razy dzwoniono... Spodziewam się, że nie zaszło nic złego?...
— Przyszedł list od pana Vernier — odpowiedziała Paula. — Czekałam na pana, żeby go otworzyć, bo to co zawiera, zapewne pana również jak i mnie interesuje.
Rozdarła kopertę i przeczytała:
— „Kochana panno Paulo! Pan Bóg gdy chce czynić cuda. Dał nam tego dowód, zsyłając na panią Delariviére błyski rozumu. Zdaje się sobie przypominać. Wymawia pewne nazwiska, o których już jak się zdawało zapomniała zupełnie... Może tej nocy przypomni sobie wszystko. Może jutro wszystko wypowie. Proszę panią, przybywaj jak najprędzej. Potrzeba nam pani bardzo.. Edma ściska panią, ja pokornie ścielę się do jej nóżek.
Nie zdołalibyśmy opisać, co się działo z Fabrycjuszem, gdy słuchał czytania tego listu. Pomimo całego panowania nad sobą, trząsł się od stóp do głów. Wielkie krople potu spływały mu po czole i zdradzały straszne przygnębienie.
Panna Baltus, zajęta czytaniem, nie spostrzegła tego naturalnie.
— Błyski rozumu — wykrzyknęła — pamięć chwilowa. Joanna przypomina sobie. Będzie mówić... Doktor Vernier nie myli się, Pan Bóg cud uczynił. Jadę natychmiast!...
— Jedzie pani! — powtórzył z osłupieniem Fabrycjusz.
— Ma się rozumieć! Czy nie słyszałeś pan, że mnie potrzebują?
— Ale w nocy nie przechodzi żaden pociąg do Paryża.
— To mi nic nie przeszkadza. W cztery godziny dojadę końmi do Auteuil.
I dodała, zwracając się do panny służącej:
— Obudź natychmiast Józefa i niech bez straty czasu zaprzęga Jacka i Dicka do małego powoziku.
Fabrycjusz miał czas przyjść do siebie.
— Ja ci będę towarzyszył — rzekł — skoro wyszła pokojówka.
— Nie, mój przyjacielu. Niepodobna.
— Dla czego?
— Doktor Vernier, zobaczywszy nas razem, domyśliłby się, żem cię zatrzymała w willi.
— No i cóż cię to obchodzi?
— Bardzo mnie obchodzi, bo bardzo mi zależy na jego szacunku. Moja nieroztropność wydałaby mu się niezmiernie dziwną, zaczynam bowiem rozumieć, żeśmy oboje postąpili wielce nierozsądnie.
Wymawiając ostatnie słowa, Paula zarumieniła się i mówiła dalej:
— Nie pojadę przecież sama, stara Magdalena pojedzie ze mną. Ty, mój przyjacielu, prześpij noc tutaj, a rano przybądź do Auteuil. Przybędziesz, nieprawda?...
— Ma się rozumieć, że przybędę i aż do chwili zobaczenia się, minuty znowu wydawać mi się będą latami...
— Dziękuję ci, kochany Fabrycjuszu.
— Powóz już zaprzężony, proszę pani — powiedziała wchodząc pokojówka.
Panna Baltus włożyła na główkę mały, czarny kapelusik, zarzuciła na siebie płaszczyk kaszmirowy, podała czoło do pocałowania narzeczonemu i wyszła z pokoju, powtarzając:
— Do widzenia, mój drogi, będę cię niecierpliwie oczekiwać.
Siadając do powozu, spojrzała w okno swego pokoju. Zobaczyła w niem Fabrycjusza. Raz jeszcze na znak pożegnania przyłożyła ręce do ust i przesłali sobie pocałunki.
Powóz odjechał. W początku podróży panna Baltus badała Magdalenę, ale stara służąca, wierna otrzymanym rozkazom, powtarzała to tylko, co było w liście doktora.
Paula przestała pytać, a podczas kiedy powóz toczył się po bruku, powtarzała:
— Joanna sobie przypomina... Joanna będzie mówić... brat mój zostanie więc pomszczony!
O piątej rano dzielne konie stanęły na ulicy Raffet, przed sztachetami domu zdrowia. Paula wstała i prędko przebiegła park. Magdalena pozostała w tyle, bo nadążyć nie mogła.
Grzegorz i doktór Schultz słyszeli, jak zajechał powóz i brama się otworzyła.
— Jest panna Baltus — odezwali się jednocześnie i wyszli obaj na jej spotkanie.
Grzegorz wyglądał bardzo zmęczony, twarz miał posępną, spojrzenie smutne.
— Kochany doktorze zawołała Paula, podając mu rękę — widzisz, że nie opóźniłam się na wezwanie. Przyjechałam zaraz w nocy.
— Bardzo pani jestem wdzięczny, a nawet spodziewałem się tego.
— Co panu jest jednakże, panie Grzegorzu? — ciągnęła młoda kobieta — wyraz twarzy twojej zdaje się zaprzeczać szczęśliwej wiadomości, jaką mi przesłałeś przez Magdalenę.
Grzegorz nic nie odpowiedział. Dotkliwy niepokój opanował Paulę.
— Boże mój! — szepnęła — czy nie fałszywą tylko powzięłam nadzieję? Cóż się tu stało? Czy mam się dowiedzieć o jakiem nieszczęściu?
— Niech pani pozwoli — rzekł po chwili Grzegorz — mam pomówić z panią o rzeczach niezmiernie ważnych.
Skierował się ku pawilonowi, który zamieszkiwała Edma i Joanna i wszedł do salonu na parterze.
Paula ze ściśniętem sercem pospieszyła za nim. Panna Baltus taka uradowana i pełna nadziei w chwili przyjazdu, teraz doświadczała jakiejś obawy okrutnej. Przeczuwała jakąś straszną katastrofę, ale nie mogła odgadnąć, jakiej była natury.
— Na Boga, doktorze — zawołała, skoro drzwi salonu się zamknęły — nie pozostawiaj mnie dłużej w niepewności. Mów prędko, co się stało?
Grzegorz pochylił głowę, jako człowiek, przerażony tem, co ma powiedzieć.
Paula nalegała:
— Twój list omylił mnie, nieprawda? Chciałeś mi sam oznajmić o nieszczęściu... Joanna nie żyje...
— Nie, proszę pani — odrzekł żywo Grzegorz — żyje i ma się lepiej.
— Na prawdę?...
— Przysięgam pani!
Młoda dziewczyna odetchnęła. — Grzegorz rozpoczął znowu:
— Joanna żyje i zdaje mi się, że wyszła z niebezpieczeństwa, ale śmierć była bardzo bliską. O mało ją nie zamordowano.
— Co? — powtórzyła zdziwiona Paula — chciano zamordować?
— Tak jest, proszę pani...
— Wytłómacz się pan, na Boga!... Słyszę pana, ale go nie rozumiem. Mów doktorze, mów!
— Będę mówił, proszę pani, ale zbierz pani całą siłę, całą odwagę, bo otrzymasz cios okrutny.
— Wiesz, panie Grzegorzu, żem jest silną i odważną! Zabito mi ukochanego brata, a nie umarłam jednakże. Mogę zatem wiele przetrzymać... Fryderyk był mi życiem, wszystkiem, jakież jest większe, silniejsze uczucie, w któreby mógł cios uderzyć?
— W miłość pani...
Młoda dziewczyna zachwiała się.
— W moją miłość... — powtórzyła. Czyż to możebne!... Cóż wspólnego ma miłość moja z usiłowanem zabójstwem pani Delariviére?
— Zaraz się pani dowie. Gdyby nie prawdziwie cudowne ostrzeżenie, Joanna jużby nie żyła! Spełniała się nikczemna zbrodnia. Biedna kobieta o mało nie została otrutą...
— Ach! — wykrzyknęła cała drżąca Paula.
— Zatruwana była powoli — ciągnął Grzegorz — małemi dawkami, dzień po dniu, godzina po godzinie, z nikczemną podłością, z piekielną cierpliwością!
— Dzień po dniu... godzina po godzinie — powtarzała przerażona panna Baltus... To nie do uwierzenia... to coś potwornego...
— Wyda się to pani daleko potworniejszem, gdy pani dowie się jeszcze nazwiska mordercy.
— Czy ja znam tego nędznika!...
— Niestety!... Zna go pani...
— Ależ to niepodobna! Podobny potwór musi być zbiegiem z galer!
— Niestety! proszę pani, nie wszystkie potwory mieszczą się na galerach!... Nędznik, o którym mówię, to człowiek bogaty i poważany.. Nieraz ściskałem go za rękę... ja... i pani także...
Grzegorz urwał.
— I ja? — powtórzyła zdyszana Paula. — Ja?
— I pani także, bo kochasz go pani.
Młoda dziewczyna krzyknęła przeraźliwie, zerwała z głowy kapelusz i szybkim ruchem rozpięła włosy, jak gdyby chciała ulżyć głowie, co o mało nie pękła pod ciosem aż tak straszliwym.
— Nie — szepnęła następnie zmienionym głosem.
— Nie... Ja źle zrozumiałam... ja widocznie rozum tracę... Myśl, która mi przyszła do głowy, zawstydza mnie i przeraża... Pan nie chciałeś przecież wymienić Fabrycjusza Leclére?
— Jego miałem na myśli, proszę pani i raz go jeszcze wymieniam... On jest mordercą Joanny... on...
Paula wyprostowała się dumnie.
— Kłamstwo — krzyknęła — kłamstwo głupie i podłe.
— Niestety, bolesna to, ale święta prawda, proszę pani.
— Kto śmie oskarżać Fabrycjusza?
— Dowody niezaprzeczone.
— Nie wierzę!
— Dzisiaj może. Ale jutro musi się pani przekonać.
— Nie uwierzę i nie przekonam się wcale. Zaprzeczę dowodom, jeżeli dowody wskażą mi Fabrycjusza jako winnego! Prędzej to złudzenie jakieś, ale nigdy zbrodnia! Dla czegoż mnie nie posądzają? Jeżeli on jest winnym, i ja mogę być winną także! Nie, doktorze, to chyba maligna to wszystko! Fabrycjusz jest najlepszym i najszlachetniejszym z ludzi! Fabrycjusz miałby truć podle biedną kobietę, która nam wszystkim jest tak drogą? I dla czego? W jakim celu? Cóżby miał w tem za interes? Odpowiadaj pan! Odpowiadaj!
— Pani — odpowiedział Grzegorz — cierpię bardzo nad panią, ale muszę mieć nielitościwą odwagę chirurga, przykładając rozpalone żelazo do bolesnej rany i nie zważającego na krzyki boleści pacjenta, byle go tylko ocalić. Ja pragnę panią wyleczyć i wyleczę. Fabrycjusz Leclére, nędznik, któremu pani zaufała bez granic, wchodzi co noc do tego domu przy pomocy klucza podrobionego.
— Skądże pan wiesz o tem? — przerwała Paula. — Czyś go pan widział?
— Nie, ale mam na to dowody.
— Zaprzeczam tym dowodom... Jakiekolwiek są one?
— Świadectwo człowieka, który przez trzy ostatnie noce śledził Fabrycjusza od jego mieszkania w Neuilly, aż do małej furtki na bulwarze Montmorency.
— Ten człowiek jest oszczercą!
— Brylant znaleziony w okrąglaku...
— Nie dowodzi niczego! Spacerując z panem, zgubił ten kamień.
— Podrobione klucze.
— Pokaż mi je pan, jeżeli chcesz, żebym uwierzyła w ich istnienie.
— Matylda Jancelyn, której, jak utrzymywał, wcale nie zna.
— A tymczasem? — spytała wyniośle panna Baltus.
— Była jego kochanką...
— Czy nie chciałeś pan przypadkiem, aby wobec mnie przyznał się do tego?... Godność jego i moja, jego miłość i szacunek do mnie nakazywały mu to kłamstwo! Dobrze zrobił, że skłamał!...
Grzegorz zagryzł wargi. Zaczynał rozumieć, że wszelkie usiłowania będą bezowocne, że nie było się co łudzić — pannę Baltus ze wszystkiem zaślepia uczucie. Zresztą nie wypadało mu dyskutować z młodą dziewczyną. Skłonił się zatem tylko.
— Widzę, że pani najzupełniej mi nie wierzy.
— Tak doktorze, najzupełniej...
— I nie da się pani przekonać?...
— Nie, doktorze, jak jestem chrześcijanką...
— Z tem wszystkiem przekonam panią...
— Tak pan sądzi? — rzekła panna Baltus z ironją.
— Najzupełniej pewny jestem.
— A to jakim sposobem zamierzasz pan doprowadzić mnie do podzielenia jego przekonań?
— Nie wymową, proszę pani, lecz faktami.
— Faktami?... — powtórzyła sierota... Jestem zdecydowaną nie przyznać żadnego. Cokolwiek mi powiedzą, zaprzeczę wszystkiemu...
— Nikt pani nic nie będzie mówił.
— A więc jakże?
— Pokażę pani tylko przestępcę złapanego na gorącym uczynku! — odparł Grzegorz — czyż i wtedy zaprzeczy pani samej sobie?...
Paula zawahała się przez chwilę, spuściła oczy i nic nie odpowiedziała.
— A teraz, proszę pani — ciągnął młody doktor — odwołuję się do prawości pani...
Sierota skinęła główką, co miało znaczyć:
— Możesz pan liczyć na nią...
— Czy pan Fabrycjusz ma tutaj być dziś rano?
— Tak...
— Przyrzeknij pani, że czuwać będziesz nad swojem zachowaniem się i swoją mową. Przyrzeknij pani, że ani gestem, ani spojrzeniem, ani najmniejszem słowem nie dasz się domyślić o podejrzeniu, jakiego jest przedmiotem...
— Zanadto pewną siebie jestem, abym się wahać miała! — wykrzyknęła Paula. — Owszem, pragnę, aby niewinność jego wykazała się w całym blasku... Przyrzekam panu wszystko, o co mnie prosiłeś przed chwilą.
— Dziękuję pani!... Dzisiejszej nocy będziesz pani miała dowód...
— Panie Grzegorzu — odrzekła melancholicznie Paula pamiętaj pan o tem, że przed kilku miesiącami w Melun przytrzymano człowieka, jakoby mordercę mojego brata. Człowieka tego wszystko oskarżało, walczył on napróżno z pognębiającemi go dowodami i został skazany... Na śmierć go osądzono. A jednakże wiesz, kochany doktorze, tak samo jak i ja, że owe dowody były kłamliwe... Człowiek oskarżony, osądzony i stracony, był niewinnym. I oto sprawiedliwość tak postąpiła, panie Grzegorzu!... Czy pan czujesz się od niej silniejszym, czy uważasz się za nieomylnego?...
— Nie, proszę pani — odrzekł młody doktor — i przysięgam pani, że pragnąłbym z całej duszy, abym się omylił. Ale na nieszczęście, omyłka jest niepodobną.
Dosyć długą chwilę trwało milczenie, po ostatnich słowach Grzegorza Vernier; nareszcie panna Baltus, pragnąc zmienić rozmowę, tak dla niej niemiłą, zapytała:
— Jakże się ma dzisiaj nasza biedna Joanna?
— Daleko lepiej, proszę pani — odpowiedział młody doktor.
— Czy mogę ją widzieć?
— Skoro tylko nadjedzie doktor V...
— A Edma?...
— Stan jej zawsze jest jednakowy. Wypadki wczorajsze wcale jej niej nie pomogły... Czy pani życzy sobie pójść do niej?...
— Nie w tej chwili... Później trochę... Czuję się bardzo znużoną, muszę odpocząć w moim pokoju... Bądź pan łaskaw uprzedzić mnie, skoro doktor V... nadjedzie...
— Dobrze, proszę pani.
Paula wyszła.
— Niestety! — mówił do siebie półgłosem Grzegorz, po jej wyjściu z salonu — zadałem jej cios okrutny... Obawiam się, czy wroga sobie nie zrobiłem...
— Zapewne — odezwał się wchodząc doktor Schultz — ale na chwilę tylko, bo wkrótce się przekona, że nie popełnił pan kłamstwa.
— Tak jest, — odrzekł Vernier, — ale może i wtedy jeszcze nie przebaczy mi, że pierwszy zwiastowałem jej tę straszną prawdę. Takie to już serce kobiety.
Trochę przed dziewiątą stary uczony przyjechał do Auteuil.
— Co tu słychać? — zapytał. — Czy panna Baltus przyjechała z Melun?
— Przyjechała, kochany profesorze.
— Cożeś jej powiedział?
— Wszystko...
— Musiało to zrobić na niej okropne wrażenie!... Biedna dziewczyna musi być zgnębiona szalenie?
— Właściwie zirytowaną jest tylko...
— Jakto?
— Zaprzecza zbrodni, odrzuca wszelkie oskarżenia...
— Pomimo dowodów?
— Tak, kochany profesorze, pomimo dowodów. Nie chce w nie wcale wierzyć.
Tu opowiedział Grzegorz profesorowi całą swoją rozmowę z Paulą.
— Żal mi z całej duszy dziewczyny, bo bardzo cierpieć będzie, skoro rzeczywistość łudzić się nie pozwoli...
— Panna Baltus życzy sobie być obecną przy naszej wizycie u Joanny...
— To każ jej powiedzieć, że jestem.
Po chwili Paula w towarzystwie lekarzy weszła do pokoju pani Delariviére.
Obłąkana zasypiała głęboko. Spokojne jej rysy i regularny oddech oznaczały znaczne polepszenie. Doktor V... długo jej się przypatrywał uważnie, ale już nie potrząsał głową.
— Zaraz po przebudzeniu — powiedział do Schultza — trzeba dawać w dalszym ciągu lekarstwo, jakie przepisałem wczoraj.
— Czy zadowolony jesteś profesorze? — zapytał Grzegorz.
— Najzupełniej, moje dziecko — odrzekł uczony. — Pani Delariviére ma się jak można najlepiej i uważam, że od tej chwili skutki trucizny zupełnie są zneutralizowane.
— Więc pan także — wykrzyknęła Paula wierzy w zatrucie?...
— A jakże mógłbym nie wierzyć, proszę pani? To tak samo jakbym nie wierzył światłości i dowodził, że jest noc, kiedy patrzę w słońce!... Zbrodnia jest najpewniejszą... Trucizna była podawaną kilkakrotnie i to w nierównych dozach...
Sierota zmarszczyła brwi i szepnęła:
— Jednakże to dziwne... bardzo dziwne i nieprawdopodobne... Niema zbrodni bez celu, a cóż za cel byłby tutaj?...
Zanim doktor V... miał czas odpowiedzieć, ktoś bardzo lekko zapukał do drzwi. Grzegorz sam poszedł otworzyć.
Wszedł służący.
— Panie dyrektorze — powiedział — pan Fabrycjusz Leclére pyta, czy może wejść.
Posłyszawszy nazwisko Fabrycjusza, wszyscy zadrżeli. Niepewność malowała się w ich oczach. Grzegorz nie długo wahał się jednakże.
— Proś... — powiedział spokojnie.
Następnie po odejściu służącego zwrócił się do Pauli i dodał:
— Niech pani pamięta o swojem przyrzeczeniu!
— Bądź spokojny, doktorze — odrzekła ostro prawie. — Nie zapominam niczego nigdy... nigdy... Wiesz o tem zresztą, że ja nie obawiam się żadnej próby.
Drzwi znowu się otworzyły i wszedł Fabrycjusz. Od progu zaraz skłonił się wszystkim i rzucił na wszystkich badawcze spojrzenie.
Nadzwyczajnym atoli wysiłkiem woli, osoby zebrane w pokoju zachowały twarze spokojne i uśmiechnięte. Leclére zbliżył się i podał rękę Grzegorzowi. Ten uścisnął ją jak zwykle. Potem łotr ucałował końce paluszków panny Baltus i zapytał o Joannę.
— Ma się lepiej, panie Leciére... daleko lepiej — odpowiedział Vernier. — Cudownym jakimś przypadkiem pani Delariviére odzyskała wczoraj błyski rozumu i pamięci, co pozwala nam mieć nadzieję, iż straszna próba, jakiej niezadługo chciałem poddać biedną kobietę, nie będzie wcale potrzebną. Sama natura bez gwałtownych wstrząśnień doprowadzi nas do pożądanego rezultatu.
Fabrycjusz potrafił nadać swej twarzy wyraz radości.
— Ach! doktorze! — wykrzyknął — co za szczęśliwa wiadomość, jak nią jestem uradowany!.. Jakto kochana ciotka Delariviére wkrótce odzyska rozum i odzyska zupełną inteligencję?...
— Śmiem pana zapewnić, że za trzy dni ciemności jej zostaną rozproszone.
Siostrzeniec bankiera przyłożył chustkę do oczu i udawał, że łzy ociera.
— Ach! — mówił — gdyby moje życie, które całe złożyłem u stóp panny Baltus, należało jeszcze do mnie, oddałbym je chętnie za to, żeby się pańskie nadzieje ziściły.
Słuchając Fabrycjusza, Paula nie posiadała się z radości. Spojrzała na Grzegorza, a spojrzenie to mówiło:
A oto ten, którego posądzacie!... Najpiękniejsza dusza! najszlachetniejsze serce!... Poznajcie swój błąd i rumieńcie się za niego.
Nadzwyczajna pewność narzeczonego Pauli na Grzegorzu nawet zrobiła wrażenie. Zawahał się w swojem przekonaniu.
— A jeżeli ten marynarz, ten Klaudjusz Marteau omylił się i w błąd nas wprowadził?...
Spojrzał na doktora V... i wydawało mu się, że i on także nie zupełnie pewnym jest siebie.
Fabrycjusz, nie dostrzegając oznak niewiary, nie mógł podejrzewać strasznego oskarżenia, jakiego był przedmiotem. Jego skromne a naturalne zachowanie się powiększało coraz bardziej wątpliwość w umysłach trzech lekarzy. Zbliżył się do Joanny i zaczął się w nią wpatrywać.
— Zdaje mi się, że od dwóch dni zmieniła się bardzo — rzekł — ale może mi się tylko zdaje...
— Nic nie zdaje się panu — odpowiedział Grzegorz Vernier — jest istotnie bardzo zmienioną, bo przeszła ciężkie ataki. To, co sprowadziło rozum, mogło łatwo śmierć spowodować.
— Niebezpieczeństwo już minęło?...
— Jak się zdaje, nie powróci...
— Oby Bóg pana wysłuchał! Ciotka śpi w tej chwili?...
— Śpi, a ten sen, konieczny naszem zdaniem, przedłuży się kilka godzin, pod wpływem narkotyku, domieszanego do napoju.
Fabrycjusz pochylił się nad chorą i pocałował ją w czoło.
— Oby Bóg dał, żeby ozdrowienie tej poczciwej duszy jak najprędzej nastąpiło.
Jedynie przyrzeczenie, dane Grzegorzowi, powstrzymało Paulę od wykrzyku: — Słuchaj, doktorze, słuchaj, co mówi ten, którego posądzaliście niegodnie o zadawanie trucizny Joannie... Postąpiliście nikczemnie i niedorzecznie!...
Dała słowo, więc milczała. Ale w duszy cieszyła się już triumfem nad oskarżycielami.
Stary profesor myślał sobie:
— Albo jest niewinnym, albo jest wyjątkiem pomiędzy potworami...
— Czy zjesz z nami śniadanie, panie Fabrycjuszu? — zapytała Paula.
— Nie, proszę pani.
— Dla czego?
— Ważne osobiste interesa wzywają mnie do Paryża, ale powrócę na południe, ażeby zobaczyć kuzynkę Edmę i dowiedzieć się jeszcze o zdrowiu ciotki...
— Czekamy na pana — rzekł Grzegorz.
Siostrzeniec bankiera pocałował Paulę w rękę, pożegnał doktorów i wyszedł z pokoju.
Zaledwie drzwi się za nim zamknęły, panna Baltus zapytała z pewną gwałtownością:
— I cóż?... Jeszcze o nim wątpicie?...
— Poczekajmy, proszę pani — odpowiedział Grzegorz. — Niech przejdzie noc dzisiejsza...
— Dobrze! — odrzekła pogardliwie Paula. — Poczekajmy. — I wyszła.
— Kochany, sławny profesorze — wykrzyknął Grzegorz po zniknięciu panny Baltus — i ja cię zapytuję z kolei, czy Fabrycjusz Leclére może być winnym i czy należy go nam posądzać?...
— Widziałeś marynarza zeszłej nocy? — zapytał uczony.
— Nie, lubo czekałem na niego... Miał przynieść dowody innych zbrodni. To, że się nie pokazał, nasuwa mi podejrzenie. że wszystko, co mówił, kłamstwem było.
— Nie spiesz się z sądem, kochany chłopcze, tak samo, jak poradziłeś pannie Baltus, ja ci radzę: czekajmy!...
∗ ∗
∗ |
Po wyjściu z domu warjatek, do którego przybył prosto z dworca kolei lyońskiej, Leclére kazał się zawieźć do willi Neuilly. Zastał tam wszystko w zupełnym porządku, jak się spodziewał tego. Jedno go tylko zdziwiło, brak mianowicie wszelkich wiadomości. Przypominamy sobie, że kazał był kamerdynerowi telegrafować do siebie o przybyciu do Hawru. Milczenie nie niepokoiło go za bardzo, boć telegram lub list nadejść mógłby lada chwila.
Kazał podać śniadanie, którego nie tknął prawie, przeszedł do swego pokoju, rzucił się na fotel i zaczął rozmyślać.
— Doprawdy, wszystko to, co się dzieje w Auteuil, wydaje mi się dziwacznem, niewytłomaczonem, podejrzanem prawie. Nalałem Joannie tyle trucizny, ile było potrzeba do jej otrucia. Ostatnia doza powinna była zrobić swoje, jakimże więc sposobem żyje jeszcze?... Cóż to za nadzwyczajny wypadek?...
Wstał z fotelu, otworzył bibljotekę i zaczął przeglądać dzieła, traktujące o truciznach. Przerzucał kartki, aż doszedł do rozdziału „Datura stramonium“. Z największą uwagą przeczytał cały ten rozdział i doszedł do przekonania, iż to, co uczynił, powinno było koniecznie śmierć spowodować. Nagle zagryzł wargi, zmarszczył czoło, a wielkie krople potu wystąpiły mu na skronie. Poszukał paragrafu, traktującego o zastosowaniu stramonium w warjacji.
Autor objaśniał w sposób jasny i dokładny, że stramonium, zadawane w małych dozach, działa bezwarunkowo na system mózgowy, a na poparcie dowodzenia, przytaczał kilka przykładów, w których lek niebezpieczny spowodował powrót rozumu.
— Jakież ja bydle głupie! — mruknął, pobladłszy. Działałem małemi dawkami i zamiast zabijać ciało, rozbudzałem inteligencję?.. Sam zatem nabiłem broń, z której mam zginąć? Czym ja warjat, czy dzieciak?...
Studjował dalej okropne dzieło i coraz się bardziej przekonywał, że szczęśliwa zmiana w stanie zdrowia Joanny była rezultatem sposobu, w jaki używał trucizny.
— A tom dopiero gapa! — mruknął ze złością — potrzeba zatem powiększyć dozę!
I znowu wlepił oczy w książkę.
— Tak... tak... dobrze mówiłem!... — rzekł, wskazując palcem na ustęp, który zaczął czytać głośno, a który przytaczamy dosłownie:
„Jeżeli doza ta, przygotowana dla chorego, powiększoną zostałaby o jednę trzecią, sprowadziłaby śmierć natychmiastową. Niech więc doktorzy mają się bardzo na baczności”.
Fabrycjusz zerwał się i dużymi krokami zaczął chodzić po pokoju.
— Jedna trzecia więcej! Dostateczna będzie jedna trzecie! Ja jej dam dwa razy tyle... Naprawię moją głupią pomyłkę i zaraz dzisiaj w nocy idę do Auteuil!
Po tym krótkim monologu siostrzeniec bankiera zamknął książkę, schował ją na swoje miejsce i postanowił przespać się trochę, bo poprzedniej nocy ani na chwilę nie zamknął oka.
Około czwartej po południu kazał zaprządz do kabrjoletu i pojechał dowiedzieć się o zdrowie Joanny i jej córki.
W domu zdrowia dzień zdawał się nieskończonym. Godziny wydawały się wiekami. Oczekiwano na Klaudjusza Marteau, oskarżyciela. Czas upływał, a marynarz nie nadchodził i zaczęto na dobre przypuszczać, że jego oskarżenia były oszczerstwem tylko.
Fabrycjusz nie mógł był nie zauważyć, że wszystkie twarze w Auteuil były ponure i wyrażały jakąś obawę, ale przypisywał to gorączkowej niecierpliwości, z jaką oczekiwano na wyzdrowienie pani Delariviére i na skutki faktu.
Grzegorz prosił, aby pozostał na obiedzie.
Zgodził się na to. Obiad był smutny, pomimo usiłowań Fabrycjusza i Pauli, aby go ożywić. Jakiś mimowolny przymus panował pomiędzy biesiadnikami.
W takich warunkach posiedzenie przy stole nie mogło się ciągnąć długo.
Przed dziesiątą Fabrycjusz się pożegnał, wsiadł do czekającego nań powozu i odjechał do Neuilly.
Tak w dzień jak i wieczorem Klaudjusz nie pokazał się wcale.
— No, panowie, cóż będziemy robić? — zapytała Paula z gorzką ironją. — Wasz oskarżyciel, jak widzicie, przepadł jak kamień w wodę; chyba już teraz nie możemy powątpiewać...
— Niestety, proszę pani odparł stary doktor zmuszony jestem przyznać, że lubo wątpliwość nasza zmniejszyła się znacznie, nie ustąpiła jednakże zupełnie... W interesie nawet oskarżonego musimy wyczerpać śledztwo. Jego niewinność, jeżeli jest niewinnym, tem się lepiej uwydatni... Porozstawiaj, kochany Grzegorzu, wszystkich swoich ludzi na czatach.
— Niema potrzeby wtajemniczać wszystkich odpowiedział Vernier. W trzech damy sobie radę z pochwyceniem mordercy, jeżeli się ukaże... O wpół do dwunastej panie Schultz, pogasić wszystkie światła w całym domu, a sam z salonu poczekalnego bacznie będziesz obserwował, co się dzieje w pawilonie, który zajmuje pani Delariviére i jej córka... Uzbrój się pan, bo wymaga tego ostrożność... Profesor i ja umieścimy się poza firankami okna mojego gabinetu... Noc jest jasna, będziemy więc mogli widzieć stamtąd otwierającą się furtkę.
Paula nie wymówiła ani słowa, tylko się uśmiechała z największą pogardą.
— Uważa nas pani za niedorzecznych — powiedział Grzegorz. — Śmiejesz się pani z naszych. ostrożności... Może to wszystko wydałoby się pani mniej śmiesznem, gdybyś była widziała umierającą Joannę...
— Że truciciel istnieje, to fakt — dodał doktor V... — Kto on? tego nie wiem, ale ktokolwiek jest, wymknąć się nam nie powinien i przy pomocy Bożej nie wymknie się, mam nadzieję...
Słysząc te słowa, Paula zadrżała, chociaż gotowa była ręczyć honorem swoim za cześć Fabrycjusza, poczuła przebiegające ją dreszcze.
Wybiło wpół do dwunastej. Doktor Schultz, posłuszny rozkazom Grzegorza, poszedł się przekonać, czy wszystkie światła pogaszone, uzbroił się w rewolwer i zainstalował w poczekalnym salonie.
Kochany profesorze — rzekł Grzegorz czas zająć stanowiska.
— Idę z panami — powiedziała Paula...
Wszyscy troje weszli do gabinetu i umieścili się przy zamkniętem oknie.
— Panie Grzegorzu — zapytała jeszcze panna Baltus — o której godzinie morderca, podług słów oskarżyciela, wchodzi do domu zdrowia?
— Pomiędzy dwunastą a pierwszą, proszę pani.
— Jest dopiero trzy kwadranse na dwunastą. Będziemy musieli długo oczekiwać jeszcze...
— Niech pani, jak my, uzbroi się w cierpliwość.
Paula usiadła we framudze i uparcie, niezmordowanie wpatrywała się w furtkę, przez którą miał wejść truciciel.
Cisza była tak głęboka, że w gabinecie doktora słychać było przyspieszone oddechy. Czas upływał; zegar zakładu wybił dwunastą, potem kwadrans i pół godziny. Oczekujący doznawali dotkliwego, lubo nie jednakowego wzruszenia. Cierpliwość Pauli wyczerpała się do końca.
— I cóż, moi panowie — wykrzyknęła z dojmującą ironją czy nie przypuszczacie jak ja, że morderca, uprzedzony przez oskarżyciela, trzyma się na baczności i że nie pochwycicie go tej nocy na gorącym uczynku?
— Myli się pani — odpowiedział Grzegorz — złapiemy go w tej nocy!... Słuchajcie!...
Dziwny odgłos dzwonka, albo raczej prawdziwy brzęk dziesięciu różnorodnych dźwięków, rozległ się w gabinecie doktora i w pokoju sąsiednim.
Grzegorz mówił dalej:
Morderca otworzył drzwi od bulwaru Montmorency... Jest teraz w okrągłem przejściu... zbliża się... Pan Bóg go oślepił... zły duch odpycha, a my, proszę pani, sprawiedliwość i zemsta, zobaczymy go u dzieła... Oskarżyciel nie kłamał!...
Paula nie miała odpowiedzi na ostatnie słowa Grzegorza. Zbladła, zachwiała się i aby nie upaść, uchwyciła się obu rękoma za firanki. I przysłuchiwała się ciągle brzmieniu dzwonka, a oczy trzymała wlepione w furtkę ogrodową.
— Chodźcie za mną — odezwał się Grzegorz — nasze miejsce w pokoju Joanny, musimy tam wyprzedzić mordercę, ktokolwiek jest. Wyszli z gabinetu, ażeby się udać do pawilonu zamieszkanego przez matkę i córkę. Podczas kiedy mijali przestrzeń zupełnie odsłoniętą, posłyszeli rozlegające się wśród nocy, od strony gmachu, zajętego przez furjatki, dziwne okrzyki, przekleństwa i jęki złowrogie. Zdziwiony profesor zwolnił kroków.
— Co to takiego?... — zapytał Grzegorza.
— Jedna z moich pacjentek dostała nagłego ataku — odpowiedział Vernier. — Nie zatrzymuj się, proszę cię, kochany profesorze... Nie mamy czasu.
Okrzyki warjatki stawały się coraz głośniejsze i poprzez zamknięte okna dochodziły urywane jej słowa:
— Dwadzieścia tysięcy franków... dwadzieścia tysięcy franków... Fryderyk Baltus umarł zamordowany... zamordowano go dla dwudziestu tysięcy franków!...
Potem zapanowało głębokie milczenie.
— To Matylda Jancelyn... szepnął Grzegorz — umrze biedna ta dziewczyna...
Posłyszawszy nazwisko swojego brata, wymówione o tej godzinie i w tak dziwnie przerażających warunkach, panna Baltus zadrżała od stóp do głowy i pomimo całej energji jaką posiadała, poczuła, że jej niedobrze.
— Niech się pani wesprze na mnie... powiedział jej doktor V...
Paula podziękowała skinieniem i chwyciła się ramienia profesora, Za minutę wchodzili do pawilonu, a Schultz z rewolwerem w ręku wyszedł z poczekalni.
— Już idzie... odezwał się Grzegorz po cichu. — Chodź pan z nami.
Młoda dziewczyna i jej towarzysze weszli na schody i przestąpili próg pokoju Joanny. W tej właśnie chwili otworzyła się furtka ogrodu. Cień zarysował się w ciemności, przez ostrożność przystanął parę sekund i rezolutnie przystąpił pod pawilon.
Wtedy po raz drugi otworzyła się furta ogrodowa. Drugi cień ukazał się i postępował tą samą drogą, co pierwszy. Fabrycjusz Leclére oswojony już z niebezpieczeństwem, na jakie się narażał przez kilka nocy, zdjął buty na peronie, jak to co dzień robił, wszedł do sieni, potem na schody, zatrzymał się, rozejrzał do koła i nadstawił uszu. Żaden odgłos nie wzbudzał podejrzenia, żadne światełko nie błyszczało w pokoju Edmy.. Leclére wszedł do pokoju i zatrzymał się znowu.
Joanna spała. Jej regularny oddech świadczył, że sen był głęboki i spokojny. Przy oknie było szarawo, głąb pokoju pogrążony był w ciemności. Słaby ale wyraźny odbłysk zdradzał obecność karafki przy stoliku obok łóżka. Truciciel wyjął z kieszeni małą flaszeczkę, wziął karafkę i zbliżył się do okna, ażeby domieszać „Datura stramonium“ do napoju nieszczęśliwej. — Nagle doznał najstraszniejszego jakiego doznać może istota ludzka uczucia. Ktoś rękę położył na jego ramieniu i jakiś głos, głos Grzegorza, odezwał się do niego:
— Skończ tej nocy, panie Fabrycjuszu, wlej wszystko, a za godzinę Joanna już żyć nie będzie.
Jednocześnie w głębi otworzyły się drzwi i ukazał się sławny uczony z doktorem Schultzem, ze świecznikami w jednych, a rewolwerami w drugich rękach. Za nimi postępowała Paula, nieżywa prawie, milcząca z przerażenia i rozpaczy.
Fabrycjusz wydał okrzyk wściekłości, niby zwierz dziki, złapany w zasadzkę. Upuścił karafkę i flaszeczkę, które się rozbiły o podłogę, skoczył w tył i oparł się w kącie pokoju, okropny, groźny, szukający broni po kieszeniach.
— Nie myśl o niczem, mój panie — oświadczył mu zimno doktor Schultz bo jeżeli broń wydobędziesz, zastrzelę cię natychmiast, jak psa wściekłego...
Łotr zgrzytnął zębami, a widząc, że jest straconym, przybrał minę pokorną, spuścił oczy i zaczął się trząść cały.
— Spojrzyj pani — powiedział Grzegorz do Pauli, wskazując na nędznika. — Przypatrz się trucicielowi i nie posądzaj nas o potwarz... Że to najpodlejszy z morderców, masz teraz niestety na to dowody. Czy uważasz je pani za dostateczne?...
Paula załamała ręce z rozpaczy.
— On mordercą... — szeptała — on trucicielem!... on, którego tak kochałam?... Mój Boże!... mój Boże!... mój Boże!...
I wybuchła płaczem spazmatycznym.
Jakby na domiar podłości swej, Leclére padł na kolana, wyciągnął ręce i szeptał:
— Tak, jestem mordercą... Tak, jestem nikczemnym... Ale nie wiedziałem, co robię... Szalony byłem!.. Zlitujcie się nademną... i skoro Joanna żyje, darujcie mi...
— Prosi o łaskę! — powiedział Grzegorz z najwyższą pogardą. — Prosi o litość!... A czy ty miałeś litość nad swą ofiarą? Czy miałeś litość nad Joanną?
— Nie zasługuję na litość ani na przebaczenie, to prawda. Ale bądźcie litościwymi. Przebaczcie mi...
— Nie mamy prawa... nie jesteśmy sędziami twoimi...
Paula wtrąciła błagalnie:
— Panie Grzegorzu — rzekła — mam w tej chwili dla tego nędznika większą z pewnością, niżli wy pogardę, a jednakże wstawiam się za nim. Nie udało mu się spełnienie zamierzonej zbrodni... Dzięki Bogu i wam, panowie, Joanna została ocaloną. Pozostawcie mu czas na pokutę... Niech ucieka... niech opuści Francję i Europę... niech zawlecze na koniec świata hańbę i wyrzuty sumienia... Niech go dotknie sprawiedliwość boska... ale nie oddajcie go sprawiedliwości ludzkiej...
— Zaraz... zaraz... inaczej pani będziesz mówić, panno Baltus — odezwał się głos jakiś gruby.
I jednocześnie eksmarynarz wpadł do pokoju i stanął przed Fabrycjuszem.
— Co to?.. Klaudjusz Marteau tutaj?... — mruknął ostatni powstając.
— A tak... do wszystkich piorunów!... Ja... Klaudjusz Marteau we własnej osobie!... — odpowiedział nasz przyjaciel.
Zadziwia pana, że mnie tu widzisz, bo myślałeś, żem jest w Hawrze, dokąd mnie wyekspedjowałeś dla tego tylko, ażebym ci nie zawadzał! Ale powróciłem na czas dzięki Bogu i jeżeli zostałeś przyłapany, to mnie masz to do zawdzięczenia, mnie tylko jednemu! Już od dawna do wszystkich djabłów, włóczyłem się za tobą i nie sypiałem po nocach, ażeby ci tylko usłużyć...
Fabrycjusz nie wyrzekł ani słowa, spojrzał tylko na marynarza z nieopisaną nienawiścią.
Klaudjusz spostrzegł to spojrzenie.
— Do pioruna! — rzekł ze śmiechem — nie dałbym dwa sous za moją skórę, gdybyśmy się tak sam na sam gdzie w lesie spotkali i gdybyś pan miał rewolwer ze sobą. Na szczęście niema o to obawy... Gniewa to pana, ale to już tak na świecie!
Marynarz zwrócił się do Pauli i mówił dalej:
— Wstawia się pani za tym człowiekiem, bo pani wie o jednej tylko jego zbrodni. Ale niechno pani będzie łaskawa poczekać trochę. Przekona się pani zaraz, czy łotr, za którym pani prosi, wart jest tej łaski. Nie galery go czekają, ale szafot!...
— Szafot! — powtórzyła Paula, oszalała z przerażenia.
— A tak, proszę pani, szafot go czeka i nie minie!...
Wściekłość Fabrycjusza była tak wielką, że aż piana ukazała się na ustach.
— Kłamstwo! — zawołał — kłamstwo!...
— Niech pani dobrze uważa, a osądzi pani zaraz, po czyjej stronie kłamstwo, a po czyjej prawda. Ten człowiek niejedną popełnił już zbrodnię... Że mu się nie udało z panią Delariviére, to wcale nie jego wina, ma on od dawna już ręce dobrze we krwi zbroczone...
— Oszczerstwo! kłamstwo — warknął Fabrycjusz.
Milcz!... — krzyknął Klaudjusz — milcz, albo ci gębę zaknebluję!... Tak jest, szubieniczniku, to nie pierwsza twoja: zbrodnia! Pchnąłeś za siebie na śmierć niewinnego. Patrzałeś obojętnie, jak zamiast twojej spadła z gilotyny jego głowa! Ja, mój panie, znam wszystkie twoje czyny, znam je dokładnie.
Po chwili przestanku, Klaudjusz zaczął dalej:
— Wszak pani, panno Baltus szuka prawdziwego mordercy swego brata!
— Tak, tak! — wykrzyknęła Paula.
— A więc, przypatrz się pani temu człowiekowi, spojrzyj mu pani w oczy... tym prawdziwym i jedynym mordercą... to on!... Czy i teraz prosić pani będzie o jego ułaskawienie?
Panna Baltus wyprostowała się przerażona, blada i nieprzytomna prawie.
— On jest mordercą mojego brata! — szeptała, wyciągając do Fabrycjusza drżące konwulsyjnie ręce. — On! on?...
— Potwarz... — odezwał się nędznik głosem zdławionym, kłamstwo niedorzeczne !... Protestuję przeciwko temu!...
— Protestuj, ile ci się podoba łotrze! — ryknął Klaudjusz. — To tyle warte, cobyś śpiewał... Ja mam dowody...
— Jakie? zapytał żywo Grzegorz. — Mów prędko przyjacielu...
Marynarz sięgnął do obszernej kieszeni surduta. Wyciągnął zeń różne przedmioty i rozłożył je na stoliku obok siebie.
— Jakie? — powtórzył. — A najprzód ten kawałek papieru, zaadresowany do pana Fabrycjusza Leclére, przez jego wspólnika Renégo Jancelyn. Znalazłem to w Neuilly u Matyldy Jancelyn, kochanki tego szanownego pana. Nie wiele tu napisano, ale zdaje mi się, że dosyć jasno.
Tu Klaudjusz przeczytał głośno wyrazy, które już znamy.
— Następnie — dodał — ten oto herb srebrny, znalazłem go w Melun nazajutrz po zbrodni w mojem czółnie, którego użył morderca do przebycia Sekwany. Znajdują się na nim dwie litery F. i L. i oddaję swoją głowę za to, że pasuje doskonale do wydrążenia w kolbie rewolwerowej, co posłużyła sądowi za powód do skazania na śmierć tego biednego, nieznanego djabła...
— Oto jest ten rewolwer — przerwał Grzegorz. — Poczekaj, zaraz zobaczymy.
Wziął blaszkę metalową i przekonał się, że rzeczywiście pasowała doskonale.
— Nie radzę — ciągnął dalej Klaudjusz — nie radzę łotrowi zapierać się, że to rewolwer nie jego, bo oto jest jego brat rodzony, który w moich oczach został wrzucony do Sekwany, pewnej pięknej nocy księżycowej i który siatką wydostałem.
Fabrycjusz zgrzytnął zębami.
— To jeszcze nie wszystko — prawił dalej marynarz — teraz musimy przejść do czego innego.
Rozwinął papier w trzeciej części spalony.
— To — odezwał się — jest dowodem innej zbrodni.
— Innej zbrodni? wykrzyknął Grzegorz z oburzeniem, gdy tymczasem Paula zasłaniała sobie twarz rękami.
— A może i dwóch innych, panie Vernier, ale mówię tylko o jednej. Papier ten dowodzi, że pan Delariviére zrobił testament na korzyść swej córki i żony i że ten nędznik usiłował zniszczyć dokument, ażeby obedrzeć dwie biedne istoty, zamordowawszy zapewne swojego wuja.
Wszyscy krzyknęli przerażeni.
— Tego ostatniego czynu nie jestem pewnym, ale wydaje mi się bardzo coś nieprawdopodobnym. W każdym razie, gdyby nawet pan Delariviére nie został jego ofiarą, i tak zasłużył, lepiej niż potrzeba na szafot, jaki mu przyobiecuję.
— I wy słuchacie tego człowieka! — zaryczał Fabrycjusz w przystępie wściekłości. — Oskarża mnie, a wy mu wierzycie! A wiecie, kto to jest ten pan Klaudjusz Marteau... wyrzutek społeczeństwa i złodziej, skazany przez sąd wojenny na pięć lat więzienia!
— Ano tak, zrobiłem głupstwo — odpowiedział Bordeplat — a ty myślałeś, że jestem takim samym, jak ty łotrem i że kupisz sobie za tanie pieniądze moje sumienie. Prawdą jest, coś powiedział. Kiedy służyłem w marynarce, skradłem z głodu bochenek chleba. Omyliłeś się, panie Leclére!... Milczałem w Melun dla tego, że obawiałem się sądowników. Obawiałem się ich w mojem położeniu, nie chciałem być wzywanym na świadka i nie módz stanąć śmiało przed sędziami... Zresztą miałem tylko przypuszczenia, pewności zupełnej nie miałem... Teraz, kiedy się przekonałem, uznałem za swój obowiązek pilnować cię, stanąć pomiędzy tobą a twojemi ofiarami, uprzedzić tych, którym zadawałeś ciosy w najdroższe ich uczucia i wydać w ręce sprawiedliwości, aby cię posłała na szafot i oczyściła pamięć tego, któremu pozwoliłeś umrzeć za siebie!... Uznałem to, panie i na nic nie zważając i niczego się, do wszystkich piorunów!... nie lękając, spełniłem swój obowiązek!...
Fabrycjusz czuł się pobitym, a widząc, że nie ma co spodziewać się litości, chciał wydać walkę otaczającym go, chciał szukać ocalenia w ucieczce.
Klaudjusz prawą ręką pochwycił go za kołnierz tak silnie, że się ruszyć nie mógł.
— Niepotrzebnie się szarpiesz! nie wymkniesz mi się — powtarzał szyderczo. — Bo chociaż do dyspozycji mam jedną tylko rękę, chociaż w drugą kulką dostałem niedawno, ale potrafię cię zmusić do posłuszeństwa!
Grzegorz teraz dopiero spostrzegł, iż Klaudjusz ma rękę na temblaku, w zamieszaniu nie widział tego zupełnie.
— Raniony jesteś! — wykrzyknął.
— Tak jest, panie Vernier.
— Przez kogo?
— Przez niejakiego Laurenta, kamerdynera pana Fabrycjusza Leclére.
— Czy czasem nie niebezpiecznie?
— O! nie, głupstwo, panie doktorze. Kulka nie wielka, bardzo łaskawie przeleciała przez ciało, nie naruszywszy wcale kości. A to najważniejsze. Prędko mnie pan wyleczy, skoro będziemy mieli czas pomyśleć o tem. Zresztą to lewa ręka jest okaleczona. Prawa jest silną, jak pan widzisz, chętnie też podejmuję się odprowadzić tego bandytę do której z cel, gdzie resztę nocy przepędzi pod dobrą strażą. Jutro rano zabiorą go agenci komisarza policji i pozbędziemy się nędznika.
Grzegorz zwrócił się do Pauli?
Co mamy robić, proszę pani? — zapytał.
— Oddać nędznika sprawiedliwości — odpowiedziała panna Baltus ze słusznym spokojem. Szukaliśmy oboje mordercy mojego brata, znaleźliśmy go, niech będą Bogu dzięki za to.
— Panie Schultz — rzekł Grzegorz Vernier — otwórz pan proszę, jedną z cel, przeznaczonych dla warjatek niebezpiecznych. Niech zamkną w niej tego człowieka i niech go dobrze pilnują.
— Ja się tego podejmuję w potrzebie! zawołał Klaudjusz Marteau, trzymający ciągle za kołnierz Fabrycjusza. — No chodź — powiedział doń — i bądź grzeczny jak obrazek, bo cię zduszę w przeciwnym razie.
Doktor pomocnik i marynarz wyszli z więźniem z pokoju. Stracił on zupełnie energię, wyglądał jak na wpół żywy i chwiał się na nogach, niby pijany.
Panna Baltus milcząca i wyniosła patrzała z pogardą na oddalającego się nędznika.
Skoro tylko drzwi się za nim zamknęły, cały ten wyraz obojętności opadł z jej twarzy, jak odwiązana maska. Młoda dziewczyna wybuchła głośnym płaczem.
— I pomyśleć tylko — zawołała z nieopisaną rozpaczą — pomyśleć, że ja kochałam tego wyrzutka... tego mordercę... pomyśleć, że się rąk jego dotykałam, że ściskałam ręce, zbroczone krwią Fryderyka, ręce, co nalewały truciznę Joannie! I zaślepiona wątpiłam o tobie, doktorze! oskarżałam cię o kłamstwo! O! wybacz mi, wybacz, błagam cię, panie Grzegorzu...
I nieszczęśliwa klęknąć chciała przed Vernierem. Ale ten odgadł jej zamiar, ujął obie jej ręce, nie pozwolił się pochylić, a przyciągnąwszy wolno ku sobie, pocałował w czoło i powiedział:
— Nie mam pani nic do przebaczenia, niczem mnie pani nie obraziła.
— Więc się pan nie gniewasz na mnie?
— Naturalnie że nie!
— Przysięgam pani.
Panna Baltus odetchnęła, przestała płakać i uspokoiła się. A po chwili milczenia odezwała się znowu:
— Jakże to być może, żeby na świecie znajdowały się podobne potwory? Po co te wszystkie podłości? Cóż za cel tych strasznych zbrodni?
— O! — odrzekł Grzegorz — przyczyny dla jakich działał ten człowiek, łatwe są do odgadnięcia. Brat pani mógł go zgubić, zabił pani brata, ażeby się uchronić od kajdan.
— A dla czego usiłował otruć Joannę?
— To także jasne zupełnie. Od chwili, jak się dowiedział, że liczymy na wyzdrowienie pani Delariviére, że mamy nadzieję dowiedzieć się od niej nazwiska skazanego, a tym sposobem odszukać prawdziwego winowajcę, postanowił usunąć ją ze świata. Miał nadto inną jeszcze przyczynę.
— Jaką?
— Nie dość mu było, że zniszczył testament swojego wuja, chciał sobie przez śmierć Joanny zapewnić spokojne posiadanie całego majątku.
— Czy przypuszczasz pan także, że zamordował pana Delariviére?
— Nie wiem, ale podzielam zdanie dzielnego Marteau, że wydaje mi się to bardzo prawdopodobnem.
— Okropne! okropne! — szepnęła młoda dziewczyna, spuszczając głowę i zakrywając rękami twarz.
Przyszła jej do głowy myśl, na którą zaczerwieniła się ze wstydu. Przypomniała sobie, że zeszłej nocy uniesiona szałem miłosnym, opierała głowę swoją na ramieniu Fabrycjusza w chwili, gdy Magdalena zadzwoniła do bramy willi.
— No, teraz kochany mój uczniu — odezwał się do Grzegorza doktor V... — powiedz mi, jak myślisz postąpić?
W sposób bardzo prosty — odrzekł młody doktor. — Jutro rano zaraz zawiadomię komisarza policji, a on spisze protokół o usiłowaniu otrucia, którego byliśmy świadkami i odda sprawę do sądu. Co do innych zbrodni, uporządkuję zeznanie dzielnego Klaudjusza Marteau i dołączę do skargi dowody, jakie tenże posiada...
Podczas kiedy Grzegorz Vernier i sławny uczony rozmawiali ze sobą, panna Baltus zupełnie już przyszła do siebie i odzyskała krew zimną.
— Teraz — powiedziała — potrzeba koniecznie, aby Joanna wyzdrowiała! Bo niedostatecznie jest, aby morderca zapłacił głową dług sprawiedliwości ludzkiej. Potrzeba koniecznie, aby pamięć niewinnego została oczyszczoną, a do tego trzeba wiedzieć jego nazwisko.
— Uzdrowimy panią Delariviére odpowiedział młody doktor — i dowiedziemy, że Piotr, skazaniec z Melun był ofiarą, a nie winowajcą.
— I zrobiwszy to, spełnimy święty obowiązek — dorzucił stary uczony. — Skazaniec z Melun pozostawił po sobie rodzinę i trzeba nam będzie zaopiekować się nią koniecznie, jak tylko można najspieszniej, spróbujemy sposobu, jaki Grzegorz postanowił zastosować względem Joanny.
— Zapewne, kochany profesorze — odpowiedział Grzegorz, ale kto wie, kiedy to nastąpi.
— Jakto? — zapytał doktor V... — toż zapadł przecie świeżo jakiś wyrok, na śmierć skazujący.
— Zmieniono go na karę ciężkich robót dożywotnich.
— Tem lepiej! wykrzyknęła panna Baltus z dzikim akcentem w głosie, z ponurą błyskawicą w oczach. — Sprawiedliwość to boska zrządziła! Czekać będziemy na dzień egzekucji Fabrycjusza Leclére, a Joanna, patrząc na spadającą głowę mordercy mojego brata, odzyska rozum.
Obaj doktorzy spojrzeli na siebie znacząco. Taka gwałtowna nienawiść, po tak wyegzaltowanej miłości, zdziwiła ich i przeraziła prawie.
Młoda dziewczyna odgadła to ich pomieszanie.
— Widzę, że panowie mnie nie rozumieją — rzekła z goryczą. — A jednakże to takie proste. Gdybym była mniej kochała tego nędznika, mniejbym go teraz nienawidziła.
— Ma pani rację — odparł Grzegorz — poczekamy na egzekucję Fabrycjusza Leclére.
W tej chwili wszedł doktor Schultz, a za nim Klaudjusz Marteau.
— Panie dyrektorze — odezwał się Schultz — morderca dobrze jest schowany; włożyliśmy mu kaftan warjatek i wcale się nie może ruszać. Obok tego jeden z dozorców z rewolwerem w ręku siedzi przy nim w celi, drugi zaś czuwa na korytarzu.
— Niema obawy, ażeby umknął — wtrącił marynarz. — Ja odpowiadam za niego! Prędzej by się sardynka potrafiła wymknąć z pudełka.
— Panie Klaudjuszu — odezwała się Paula — podaj mi pan swoją rękę.
— Ależ proszę pani — bąknął nieśmiało Bordeplat.
— Podaj mi pan rękę — powtórzyła młoda dziewczyna — bo pragnę ją uścisnąć. Postąpiłeś pan jak uczciwy i dzielny człowiek. Dziękuję panu z całego serca. Nie zapomnij pan, nie zapomnij nigdy, że masz we mnie na całe życie przyjaciółkę najszczerszą.
Klaudjusz podał dużą swoją silną rękę w delikatne, pieszczone rączki sieroty. I drżącym od wzruszenia głosem powtarzał:
— Mnie dziękować! Ech! a za co? Za zdławienie gadziny, albo usunięcie psa wściekłego! Nie warto o tem wspominać. Ja owszem dziękuję pani za jej łaskawość dla mnie. Wiem, jaki to wielki dla mnie honor i nie umiem wyrazić swojej wdzięczności. Na każde skinienie pani, Klaudjusz Marteau pozwoli się zabić z całego serca.
I marynarz otarł dłonią zwilżone rozczuleniem oczy i ciągnął dalej, zwracając się do Grzegorza.
— Teraz panie doktorze, w trzech słowach zregulujemy cały nasz rachunek.
— Mamy więc rachunki między sobą, mój dzielny Klaudjuszu? — zapytał młody doktor.
— Ma się rozumieć panie doktorze!
— Jakie?
Marynarz wyciągnął z niewyczerpanej swej kieszeni pugilares Laurenta, otworzył i zaczął rozkładać na stole bilety bankowe.
— Co to jest? — zapytał Grzegorz.
Dwadzieścia dziewięć tysięcy pięćset franków. Było trzydzieści tysięcy, ale zmuszony byłem na różne wydatki wziąć pięćset, z których się naturalnie wyrachuję.
— Do kogo należą te pieniądze?
— Do panny Edmy i jej do matki, ponieważ są częścią sukcesji, jaką im skradł ten nędznik. Składam to w ręce pańskie, i nie potrzebuję żadnego pokwitowania.
— Ale jakimże sposobem suma ta znajduje się w twojem posiadaniu?
— Ach! sprawiedliwie... nie powiedziałem panu wszystkiego... więc zaraz w krótkości wyjaśnię, jak się ma rzecz cała.
I Klaudjusz opowiedział historję trzydziestu tysięcy franków, danych przez Fabrycjusza kamerdynerowi, dla zapłacenia należności za statek parowy.
Potem dodał:
— Jutro, panie Grzegorzu, potrzeba się będzie udać do willi Neuilly Saint James. W miejscu, które panu wskażę, zapewne odnajdzie pan cały majątek pana Delariviére.
— Pójdziemy razem — odrzekł Grzegorz — ale spodziewam się, że pozostaniesz nadal w obowiązku u pani Delariviére i panny Edmy z tytułem i sytuacją, jaka ci się najlepiej spodoba.
Spodziewam się, że zostanę odrzekł Klaudjusz. — Tegobym tylko pragnął!... Moje czółna, proszę pana, to moje dzieci! Będę mógł zatrzymać przy sobie mojego chłopaka, nie prawda, proszę pana?
Z największą pewnością.
— Ale à propos mojego chłopaka, muszę jak najprędzej pojechać po niego do Mantes. Pewny jestem, że jest niepocieszony, że mu się tak wymknął ten łotr Laurent, ale zapewne nic nie winien biedny malec... Nie można wymagać od smarkacza dwunastoletniego rozumu starego wyjadacza! Co, panie Grzegorzu?
— Nikt nie wątpi o tem. Pojedziesz więc po swojego pomocnika i pozwolisz mu przepędzić kilka dni u matki.
— Aj! to dopiero ucieszy się bęben. A teraz panie doktorze, w tej chwili nie jestem panu potrzebny, to się chętnie pójdę przespać trochę.
— Dadzą ci pokój.
— Niema potrzeby.
— A gdzie spać będziesz?
— Na świeżem powietrzu. W ogrodzie najlepiej! ja umiem spać pod gołem niebem!
— Ale rana twoja?
— Nie warto wspominać o niej.
— Dla czego?
— Pański adjutant obejrzał już to bzdurstwo i powiedział, że nie ma nic, i że za jaki tydzień nie pozostanie ani śladu.
— Ale ten, co cię postrzelił — zapytał Grzegorz — ten kamerdyner? Co się z nim stało? gdzie jest?
— W Courbevoie, u poczciwego oberżysty, który kupuje odemnie ryby. Zostawiłem go tam w daleko gorszym stanie, daleko bardziej okaleczonego odemnie.
— Cóż mu się przytrafiło?
— On dostał kulką w ramię! Strzelaliśmy jeden do drugiego. Cóż pan chce? nie spodziewał się biedak, wchodząc do parku willi, że mnie napotka na drodze. Opatrzyli go tam.
— Czy jest on wspólnikiem Fabrycjusza Leclére?
— Nie należał on ani do morderstwa w Melun, ani do otrucia w Auteuil, ale sprawiedliwość dobrze jednakże zrobi, leżeli go wybada. Może on wyjaśnić wiele rzeczy, bo pomiędzy nim a jego panem istniały jakieś konszachty. Teraz upadam państwu do nóg i idę się przespać.
— Tak, ale nie na otwartem powietrzu! Zabraniam ci tego stanowczo! Wilgoć z ziemi mogłaby rozjątrzyć ranę. Prześpij się w łóżku.
— Z przepisu doktora? — zapytał śmiejąc się Bordeplat.
— Tak.
— No, to muszę posłuchać... Dobranoc państwu.
Doktor Schultz wyszedł z Klaudjuszem i pomieścił go w pustej celi. Było już za późno, albo raczej za bardzo rano, ażeby sławny profesor powracał do Paryża. Grzegorz ofiarował mu swój pokój.
Zaraz rano do zakładu warjatek w Auteuil przybył komisarz policji, a o dziewiątej przybyli prokurator rzeczypospolitej, sędzia śledczy i naczelnik bezpieczeństwa publicznego.
Spisano protokół z zeznań świadków, i z tego, co opowiedział Klaudjusz Marteau. Dowody zostały opisane, zamknięte w szkatułce i opieczętowane.
O dwunastej Fabrycjusz odjeżdżał powozem z dwoma agentami. Wobec urzędu siostrzeniec bankiera zamknął się w upartem milczeniu.
Joanna miała się coraz lepiej. Edma złamana wzruszeniem dnia poprzedniego, była coraz słabszą.
Kiedy rano weszli do celi Matyldy Jancelyn, zastali ją rozciągniętą na materacach bez ruchu. Nieszczęśliwa kobieta skończyła w tej właśnie chwili, gdy Grzegorz oparł rękę na ramieniu truciciela, mówiąc:
— Skończ już tej nocy, panie Fabrycjuszu i wylej wszystko!...
Upłynął blisko miesiąc od wypadków, jakie przedstawiliśmy ostatecznie naszym Czytelnikom.
Joanna Delariviére była na najlepszej drodze do wyzdrowienia fizycznego. Cierpienia, spowodowane trucizną, wlewaną przez Fabrycjusza, zmniejszały się codzień i wkrótce miały zniknąć zupełnie. Wtedy do zupełnego przyjścia do siebie brakowałoby jej tylko rozumu, a Grzegorz Vernier, wspomagany radą sławnego doktora V., czuł się pewnym, że go jej przywróci. Edma ciągle była słaba, niby młody kwiatek, któremu podcięto łodygę.
Od aresztowania nędznika, Grzegorz zajął się majątkiem pana Delariviére. Zaprowadzony przez Klaudjusza do willi Neuilly, znalazł tam większą część tej fortuny w szufladach biurka Fabrycjusza.
Wiemy już oddawna, że bankier Jakób Lefébre był depozytarjuszem reszty. Młody lekarz porozumiał się z notarjuszem z ulicy Louis-le-Frand, którego adres przeczytał w hotelu pod „Wielkim Jeleniem“ pewnego dnia, kiedy pisał receptę dla Joanny.
Notarjusz ten, uprzedzony przez Grzegorza, przedsięwziął natychmiast wszystko potrzebne do uregulowania interesów i legalnego otwarcia testamentu, jaki mu przesłał pan Delariviére. Treść tego dokumentu znamy już od dawna.
Śledztwo, dotyczące usiłowanego otrucia na osobie Joanny, ukończyło się w Paryżu w bardzo krótkim czasie, ale ponieważ pierwsza zbrodnia Fabrycjusza, morderstwo
Fryderyka Baltusa, miała miejsce w Saine-et-Marne, sąd z Melun zareklamował, aby winowajca przed nim został postawiony.
Fabrycjusz więc przebywał teraz w więzieniu, w którem nieszczęśliwy Piotr przesiedział tyle dni ciężkich, zanim wstąpił na szafot.
Sprawa, jak się można domyślać, narobiła wielkiego hałasu, a to z powodu przyczyn różnego rodzaju. Najprzód przypomniała owego tajemniczego skazańca, którego głowa spadła wśród dziwnych okoliczności, opowiedzianych przez nas na początku powieści niniejszej, skazańca, którego żadne względy nie mogły nakłonić do wyjawienia prawdziwego swego nazwiska. Następnie obecny oskarżony należał do klas wyższych i zbrodnia o tyle wydawała się ohydniejszą, iż inteligencja przestępcy była więcej rozwiniętą.
Oczekiwano z gorączkową niecierpliwością na dzień sądzenia Fabrycjusza Leclére. Sprawa jego miała ważne zajmować miejsce w rocznikach kryminalnych. Paula Baltus, Grzegorz Vernier i Klaudjusz Marteau nieustannie wzywani byli do sędziego śledczego.
Żeby uniknąć ciągłych przyjazdów, Paula zaproponowała wreszcie młodemu doktorowi, żeby na jakiś czas zarząd domu w Auteuil powierzył pomocnikowi swemu, Schultzowi, a sam przeniósł się wraz z Edmą i Joanną do willi Baltus, gdzie przebywał już przyjaciel nasz, marynarz. Propozycja została przyjętą i w Melun znowu teraz spotykamy wszystkie znajome nam osobistości z tego długiego opowiadania, które zbliża się już nareszcie do końca.
Mały Piotrek uwolniony został na dwa tygodnie do Charenton, do matki, ale biedny malec nie mógł się uspokoić, że dał się tak złapać Laurentowi.
Powiedzmy parę słów o tym ostatnim.
Klaudjusz Marteau na drugi dzień po aresztowaniu Fabrycjusza udał się do Courbevois do oberżysty, któremu powierzył pana intendenta z kulą w łopatce. Chciał zobaczyć, co się dzieje z rannym. Wielkie było jego rozczarowanie, skoro zastał pokój próżnym, chociaż wieczorem oberżysta zamknął go na dwa spusty. Ptaszek wyfrunął, tak samo jak w Mantes, przez okno, przywiązawszy do ramy prześcieradło z łóżka, po którem zesunął się na ulicę.
Kiedy pierwsza złość ominęła, Klaudjusz zastanowił się i wyperswadował sobie ucieczkę. Główny przestępca był aresztowany, mało go więc obchodziło, że nic nie znaczący sprzymierzeniec jego pozostawał na wolności.
— Laurent jest raczej zarozumiałym głupcem, aniżeli łotrem — mówił sobie Klaudjusz niech tam łotra gdzieindziej powieszą!... I nie myślał o nim więcej.
Jeżeli publiczność zainteresowała się nadmiernie sprawą Fabrycjusza, można sobie, wyobrazić, jaką ważność przypisywał jej sąd kryminalny w Melun.
Chodziło tu o błąd popełniony przez sprawiedliwość, to jest o rzecz straszną, fatalną, na szczęście rzadką bardzo... Głowa niewinnego spadła na szafocie na placu Świętego Jana... Śledztwo postępowało szybko, pomimo usilnych starań przestępcy, aby przedłużać je w nieskończoność.
Leclére milczał uparcie, zaprzeczał ważności nagromadzonych przeciwko niemu dowodów i utrzymywał, że w tę noc, kiedy popełnioną została zbrodnia, nie opuszczał wcale Paryża.
— Nikt mnie nie widział — rozumował — nie mogą mi dowieść obecności w Melun, tym sposobem upada wina moja co do zabójstwa Fryderyka Baltusa... Pozostaje otrucie Joanny, ale Joanna żyje. Co najwyżej skażą mnie na galery, ale z galer uciekają przecie...
Spodziewano się rozpraw ciekawych i dramatycznych. Wiedziano, że najsławniejszy adwokat, zawezwany przez pannę Baltus, miał oskarżać winowajcę i domagać się rehabilitacji niewinnego.
Wesoły światek bardzo też był poruszony. Bulwarzyści, złota młodzież, wyzwolone piękności, wszystko to mniej więcej znało Fabrycjusza.
Jedni trzymali za nim, drudzy przeciwko niemu występowali. Jedni utrzymywali, że taki śliczny chłopak, taki wesoły towarzysz, taki dobry gracz, nie mógł popełnić takiej kupy zbrodni — drudzy dowodzili, że w wielu okazjach uznawali wesołego swego towarzysza za fałszywego poczciwca, za fałszywego ptaka, który musiał źle skończyć. Wszyscy obiecywali sobie bywać na posiedzeniach sądu, jakby szło o jakie pierwsze przedstawienie. Wezwania zostały posłane do kapitana Karjola, komendanta „Albatrosa“ i do doktora Bardy, lekarza okrętowego, ale „Albatros” był na morzu, nie można się było spodziewać, ażeby wzywani stawili się na żądanie sprawiedliwości.
Fabrycjusz, chociaż miał nadzieję ocalić głowę, był przygnębionym okrutnie. Usta wykrzywione dziwnym uśmiechem i dziki wyraz oczu, świadczyły o wewnętrznej wściekłości. Chwilami spojrzenie stawało się tak błędne, że można było myśleć, iż zwariował. Nic mu nie było. Nędznik obawiał się tylko kary. Wypuszczano go od kilku dni z pod klucza i mógł chodzić swobodnie po podwórzu z innymi więźniami.
Minister sprawiedliwości nie wątpił wcale o jego winie, ale upierał się przy utrzymaniu winy Piotra, chcąc zasłonić członków sądu od strasznej odpowiedzialności niesłusznego wyroku śmierci.
Powrócono do śledztwa pierwotnego. Odczytano i przekomentowano badanie tajemniczego winowajcy. Wymijające odpowiedzi, upieranie się przy zachowaniu prawdziwego nazwiska, dowodziło oczywiście, że jeżeli nie był mordercą, to był przynajmniej wspólnikiem.
Sławny adwokat, wybrany przez pannę Baltus, nie ukrywał przed sobą, że ciężkie będzie miał zadanie.
Paula zaczynała się obawiać, że rehabilitacja nie będzie otrzymaną, a przywiązywała do niej taką samą ważność, jak do ukarania prawdziwego winowajcy; zdawało jej się, że spełni święty obowiązek, zwracając honor pamięci niewinnego, od którego zażądano głowy w imieniu zamordowanego Fryderyka.
Pewnego dnia, nie mogąc już wytrzymać, zwierzyła się Grzegorzowi ze swego strasznego niepokoju.
— Rozumiem panią odpowiedział młody doktor — i na nieszczęście niepodobna mi pani uspokoić. Tylko szczere zupełnie wyznanie Fabrycjusza Leclére, mogłoby zmienić położenie i wykazać sędziom, że nieszczęśliwy Piotr był ofiarą, nie wspólnikiem... Ale morderca pani brata będzie milczał do ostatka!...
— Kto wie!... — szepnęła Paula. Czy mógłby mi pan wyjednać pozwolenie zobaczenia się z oskarżonym? — dodała głośno.
Grzegorz odstąpił zdziwiony.
— Zobaczyć się z mordercą? — powtórzył. — Pani zgodziłabyś się stanąć w obecności tego nędznika?...
— Tak.
— W jakim celu?
— W celu wzbudzenia ludzkiego uczucia w tej zatraconej duszy... w celu żeby otrzymać przyrzeczenie, iż będzie mówił i że powie prawdę...
— Pani nie uzyska tego od niego.
— Kto to wie?... przyrzeknę mu, że jeżeli poczyni wyznania, będę modlić się za niego, będę błagać brata, żeby mu przebaczył!...
— Postaram się wyjednać pani żądane pozwolenie — odpowiedział Grzegorz po chwili — ale łudzi się pani, myśląc, że tkwi jeszcze jaka iskierka ludzkiego uczucia w sercu Fabrycjusza!... Wszystko tam wygasło, wszystko zmarniało!
Poprosimy czytelników, ażeby przestąpili z nami bramę więzienia w Melun.
W korpusie gmachu, przeznaczonym dla podsądnych, Fabrycjusz zapoznał się z dwoma więźniami najgorszego gatunku. Obaj oskarżeni byli o złodziejstwo, a mieli być sądzeni w tym czasie co i Leclére. Obaj okazywali wielką skłonność po pijaństwa, a mieli o tyle dobrze napchany woreczek, że mogli pozwalać sobie na te szynkowniane słodycze. Siedząc z Leclérem, poprzyjaźnili się z nim do tego stopnia, że pomimo specjalnej czujności, jakiej byli przedmiotem, ufając sobie bez granic, zaczęli układać wspólnie plan ucieczki, o rezultacie którego wkrótce się dowiemy.
Tego samego dnia, kiedy Grzegorz Vernier udał się do sądu kryminalnego w Melun, ażeby wyjednać dla panny Baltus upoważnienie do zobaczenia się z Fabrycjuszem, trzej przestępcy znajdowali się na podwórzu. Ogromny upał nie zachęcał do kręcenia się tam i z powrotem, to też trzej towarzysze ułożyli się jeden obok drugiego w cieniu jednego ze skrzydeł budynku i rozmawiali po cichu.
Jeden z nowych przyjaciół Fabrycjusza nazywał się Piotr Cadard, a przezwano go La Gourgone na galerach w Brest, gdzie całe pięć lat przesiadywał.
Drugi nazywał się Lorthene Ribot, a przezwisko miał Bec-de-Lampe, na pamiątkę kary, jaką odsiadywał w tem samem więzieniu w Melun, za zrabowanie sklepu lampiarza w Fontainebleau.
— No cóż? — zapytał La Giourgone kolegi Bec-de-Lampe — czy przypuszczasz, że na jutro krata będzie już zupełnie przepiłowaną?
— W dwadzieścia minut podejmuję się dokończyć dzieła — odrzekł Bec-de-Lampe — i zaraz potem będziemy mogli bez obawy używać świeżego powietrza.
— Nie tak to łatwo, jak się wydaje. Gabinet nasz jest przecież na drugiem piętrze.
— No to co?
— Nie wyskoczysz przecie oknem na drogę, okalającą więzienie... Do tego jedna tylko angora matki Michel pomódzby mogła...
— A kołdry nasze, głupcze?
— Wiem, że są kołdry i że można z nich zrobić sznury ale wiem także, że jest szyldwach na dole, bo słychać przecie, jak szelma włóczy się co noc... niby potępieniec...
— Nie po tej drodze chodzi...
Fabrycjusz przysłuchiwał się uważnie.
— A więc gdzież chodzi? — zapytał.
— Stul gębę — odpowiedział Bec-de-Lampe — bo oto dozorca idzie w tę stronę...
Zamknął oczy, jak gdyby spał. Dwaj pozostali kamraci uczynili to samo.
Gourgone, dla większego zamaskowania prawdy, zaczął chrapać okrutnie. Dozorca rzucił na łotrów pełne nieufności spojrzenie i poszedł dalej.
Leclére otworzył jedno oko, żeby się przekonać, jak jest daleko.
— O, już jest na drugim końcu podwórza — odezwał się po chwili.
— Skoro tak, to możemy dalej rozmawiać — odrzekł Bec-de-Lampe — mówiłem wam, że szyldwach nie stoi na okalającej drodze, jestem tego zupełnie pewny, bo byłem używany do różnych robót za czasów pierwszej tu mojej bytności!.. znam więc dokładnie wszystkie miejscowe zwyczaje.
— A toż sapristi!... gadajże! — przerwał La Gourgone niecierpliwie. — Gdzież się więc szyldwach znajduje?...
Na piętrze pod nami, na odkrytym korytarzu, który prowadzi nad okalającą drogę.
— A to okno naszego pokoju wychodzi na ten korytarz?...
— Tak, więc cóż ty, Gourgogne na to?
— Ja powiem, że schodząc przez okno, korytarz, o którym wspominasz, będzie pierwszym naszym etapem.
— Naturalnie.
— Więc nie można!...
— Dla czego?
— No dla tego szyldwachu... Zacząłby szelma wrzeszczeć, ujrzawszy, jak uciekamy, narobiłby alarmu, a w dodatku mógłby strzelać za nami!.. Odrazu wszystkoby wzięli djabli!...
— Bec-de-Lampe uśmiechnął się ironicznie.
— Tra! la! la!... co za nieszczęście!... — odrzekł szyderczo. — Bierzesz mnie widzę, za takiego gapia, jakim sam jesteś.. O której godzinie powraca się do sypialni?...
— O wpół do siódmej!...
— A o której godzinie zaczynają chodzić szyldwachy?...
— Około wpół do dziewiątej.
— To jest jak noc zapadnie — zauważył Bec-de-Lampe.
— Tak jest — potwierdził Fabrycjusz.
— Otóż od wpół do siódmej do wpół do dziewiątej zupełnie nie ma warty... Schodzi się sobie jak po schodach i odchodzi się z laską w ręku.
— Wśród dnia? — zauważył niedowierzająco La Gourgone.
— Nie wśród dnia, mój ojczulku, ale o zmroku. O tej porze dozorcy obiad zajadają, a są najzupełniej spokojni, bo pozapinali przedtem łańcuszki wszystkim pensjonarzom. Kiedy się chce uciekać jak należy, moje dzieci, to musi się wiedzieć to wszystko, bo inaczej robota psu by się na budę nie zdała.
— Dobrze! — odezwał się Fabrycjusz. Można spróbować i rzeczywiście zdaje mi się, że są pewne szanse, ale gdy wydostaniemy się na drogę, idącą w około gmachu, to i tak jeszcze nie będziemy na wolności. Jak się wydobyć?...
— Ja, moje serce — odpowiedział Bec-de-Lampe — jestem z Melun i znam moją okolicę i moje więzienie. Mur oddziela drogę więzienną obwodową od sąsiedniej własności, jest to ogromny kawał ziemi bez żadnych zabudowań, rodzaj ogrodu warzywnego, wydzierżawiony ogrodnikowi pod uprawę ogórków i melonów. Jest w tym ogrodzie studnia wspólna ze studnią więzienną o dwóch otworach, jeden na drodze okalającej więzienie, drugi w ogrodzie. Tak z jednej, jak z drugiej strony wodę wyciąga się za pomocą kubła i windy. Prowincjonalne więzienia nie są tak zorganizowane jak w Meras albo Roquette. To prawdziwe kurniki, słowo honoru!...
— Jeżeli dobrze zrozumiałem — odezwał się Fabrycjusz — to spuściwszy się do studni i przesunąwszy pod murem, można wyjść na drugą stronę.
— Prawie że tak; jednakże nie chodzi tu tylko o przesunięcie się pod murem, ale także pod kratą wmurowaną w fundamenta, przecinającą studnię na dwoje i zagłębiającą się w wodę przynajmniej na pięćdziesiąt centymetrów.
— To jest, że ażeby się przedostać na drugą stronę — odezwał się La Gourgone — potrzeba dobrze zamoczyć głowę i przemknąć się pod kratą...
— Yes milordzie.
— No i to przecie można zrobić.
— Jeżeli tak, jak ja, umie się dawać nurka i tak jak ja pływać, mój chłopcze...
Oczy Fabrycjusza zabłysły dziko.
— Ja umiem dawać nurka i pływać — rzekł — należę nawet do pierwszorzędnych pływaków.
— I ja dam sobie radę, wtrącił La Gourgone. Nic nam zatem nie przeszkadza spróbować szczęścia.
— Ślicznie — zakonkludował Bec-de-Lampe. Idzie tylko o to, ażeby nie dać się schwytać po czterdziestu ośmiu godzinach jak zbiegli rekruci... Wydostawszy się na świat, potrzeba już tam pozostać... A co będziemy robili bez pieniędzy?
La Gourgone podrapał się za ucho.
— Racja — mruknął potrzebaby koniecznie mieć kilka sous, zanim przyjdą lepsze czasy.
— Sza! — odezwał się żywo Fabrycjusz — dozorca powraca w tę stronę.
Dozorca przystanął przy nich, poruszył batem Bec-de-Lampe’a i wykrzyknął:
— Mało się wysypiasz w nocy, ty drabie?
— Pewnie że mało, panie inspektorze — odpowiedział Bec-de-Lampe z uśmiechem — tyle jest pluskiew w sypialni, że rady sobie dać nie można.
— Ten facet ma na wszystko odpowiedź powiedział dozorca i znowu się oddalił.
— A więc — odezwał się Fabrycjusz po chwili — brak pieniędzy was tylko truje?...
— Naturalnie, mój stary... pieniądze to najgłówniejsza sprężyna w maszynie... Z dobrą kieską łatwo można radzić sobie na wolności... Przywdziewa się skórę poczciwego obywatela... wsiada się na kolej z biletem do Szwajcarii...
— I daje się złapać na granicy — przerwał Fabrycjusz.
— Jeżeli się nie jest dosyć sprytnym odrzekł Becde-Lampe — ale ja znam wszystkie wybiegi. Bierze się bilet tylko do stacji pod Bellegarde, gdzie oglądają paszporty. Idzie się brzegiem Rodanu w kapeluszu słomianym i z wędką na ramieniu, niby amator łowienia pstrągów. Żandarmi nie zwracają na takiego pana żadnej uwagi, a on wychodzi z Bellegarde... dochodzi do Kolonii, i tu wsiada znowu w pociąg, podążający do ojczyzny zielonego absyntu. — Ot i po paradzie. Ja już to praktykowałem.
— Fabrycjusz słuchał z uwagą towarzysza niedoli.
— Rzeczywiście — powiedział — że projekt genjalny... Pieniądze będziemy mieli...
Dwaj bandyci spojrzeli na Lecléra z widoczną admiracją.
— Naprawdę? — zapytał Becde — Lampe — będziemy mieli pieniądze?
— Tak..
— Będzie ich tyle, że dla nas trzech wystarczy?...
— Będzie ich więcej, aniżeli potrzeba dla ukrycia się przed niebezpieczeństwem.
— To chyba z pięćset franków? — Trochę więcej.
— Wiele?...
— Kilka biletów po tysiąc franków.
Więźniom zabłysły oczy.
— Czy to nie blaga tylko? — zapytał La Gourgone.
— Zapewniam was najpoważniej...
— A kto dostarczy tej mamony?
— Niema jej potrzeby dostarczać, jest tu...
— Masz ją przy sobie?
— Naturalnie.
— Niepodobna!
— Skoro wam mówię, że mam, to mam... możecie mi wierzyć zupełnie.
— No, a gdzie masz?
— W kapeluszu pod podszewką...
— Nie zły koncept! wcale nie zły! — mruknął Bec-de-Lampe i zatarł ręce z radości...
— Jakimże to jednak sposobem nie obrewidowano cię w kancelarji?...
— Przeciwnie, obrewidowano mnie najstaranniej.
— I cóż?
— Oddałem sam kapelusz w łapę pisarzowi, ale zapomniano o nim...
— Prawdziwe szczęście! — powiedział La Gourgone — jeżeli tak, to nic nam zmykać nie przeszkadza...
— Nic a nic...
— Więc dziś zaraz wieczór opuszczajmy obóz...
— I owszem.
— Jest jednak pewna trudność — odezwał się Fabrycjusz.
— Jaka?
— Skoro, ażeby się stąd wydostać, potrzeba dać nurka... potrzeba wynaleźć sposób, iżby pieniądze nie zmokły...
— Sposób ten mam odrzekł Bec-de-Lampe. Przyprowadzono tutaj dziś rano wysłużonego żołnierza, który będzie sądzony za jakąś drobną kradzież. Zauważyłem, że miał przewieszone przez plecy pudełko blaszane, które...
— Kup to pudełko — przerwał żywo Fabrycjusz.
— Kto chce kupować, ten musi płacić... a mnie brakuje monety...
— Masz...
Siostrzeniec bankiera podał więźniowi kilka sztuk srebrnych.
— Po głębszym namyśle przychodzę do przekonania, że niepodobna wynosić się dzisiejszego wieczora.
— Dla czego?
— Bo potrzeba przecie mieć rzeczy jakieś na zmianę po wydobyciu się ze studni. Jeżeli się zaprezentujemy zmoczeni tandeciarzowi, u którego chcielibyśmy kupić ubranie wzbudzimy podejrzenie.
Słusznie! wielka racja!
— Jakże się z tego wykupić?
— Pozwólcie mi się zastanowić, odpowiem wam dziś wieczór. Zamiar nasz musimy odłożyć, ale nie na długo. Oto dozorca nadchodzi, nie mówmy już o tem.
Trzej więźniowie powstali i rozeszli się każdy w inną stronę, Bec-de Lampe udał się za kupnem pudełka, La Gourgone poszedł zaopatrzyć się w paczkę tytoniu za dziesięć centymów, Fabrycjusz zaś medytować nietylko o ocaleniu, które wydawało mu się możebnem, ale jeszcze o okropne: zemście, jaka ogarnęła cały jego umysł.
Głośne wymienienie jego nazwiska wyrwało go nagle z ponurej zadumy. Jeden z dozorców otworzył furtkę i zawołał:
— Fabrycjusz Leclére...
— Jestem! — odpowiedział więzień, zaintrygowany niezmiernie.
— Chodź tutaj.
— Idę.
— I poszedł do czekającego nań dozorcy.
∗ ∗
∗ |
Wiemy już, że Laurent został raniony wystrzałem Klaudjusza i że nawzajem ranił marynarza.
Klaudjusz Marteau rozbroił przeciwnika, zmusił, aby z nim poszedł do oberżysty w Courbevoie i posłał po doktora. Doktor wyjął kulkę i oświadczył, że nie będzie żadnych stąd złych następstw. Potrzeba tylko wypocząć trochę.
Pan intendent przyznawał po cichu, że położenie jego niebezpieczniejszem było, niż rana.
Pomimo pogróżek Klaudjusza, który poprzysiągł oskarżyć go przed sprawiedliwością i dać jego rysopis, jeżeli będzie usiłował uciekać, powiedział sobie, że najpewniejszym sposobem wykręcenia się ze sprawy będzie ucieczka przed marynarzem i ukrycie się w jakim kącie Paryża lub w jego okolicach. Postanowił więc popróbować tego samego sposobu w Courbevoie, jaki udał mu się w hotelu stacyjnym w Mantes. Oberżysta zobowiązał się go pilnować, ale dosyć niedbale spełniał ten obowiązek, przekonany, że rana więźnia nie pozwoli mu ruszyć się prędko.
Bardzo się jednakże mylił.
Kiedy Klaudjusz udawał się do Auteuil, aby przyjąć udział w pochwyceniu zbrodniarza na gorącym uczynku z trucizną w ręku, Laurent nie bez wielkiej trudności i dotkliwego bólu zdołał sobie sporządzić rodzaj drabinki z kołdry i prześcieradła i umknął przez okno. Oswobodziwszy się w ten sposób, poszedł poprostu do willi Neuille, od której miał klucze i gdzie spodziewał się zastać Fabrycjusza. Wszedł z największą ostrożnością, aby nie przebudzić nikogo i wsunął się aż do pokoju Fabrycjusza. Pokój był próżny. Łóżko nie było wcale rozebrane. Laurent zadrżał od stóp do głów.
Przytrafiło się jakieś nieszczęście mojemu panu — rzekł — jestem najpewniejszy! Oszczercy mieli czas działać przeciwko niemu, za późno przybyłem, by ostrzedz... zgubiony już może... Trzeba będzie pomyśleć o własnej skórze.
Kamerdyner zaczął próbować swoich kluczy na sprzętach Fabrycjusza. Jednym z nich otworzył szufladkę biurka i znalazł w niej pugilares; wypchany biletami bankowemi. Wsunął je do kieszeni, mówiąc sobie z przekonaniem:
— Kto wie, czy te kilka tysięcy franków nie przydadzą się któregokolwiek dnia biednemu panu!... Nie dla mnie je zabieram, lecz dla niego.
Następnie poszedł na górę do swojego pokoju, wyjął z szuflady mały płócienny woreczek, zawierający jego oszczędności, zapakował trochę bielizny i konieczne ubranie i wyszedł po cichu tak jak wszedł, z sercem boleśnie ściśnionem obawą, że może już nie powróci do tego ukochanego domu, gdzie mu było tak dobrze. Wydostawszy się z willi, powlókł się z zawiniątkiem pod pachą aż do rogatki Etoile, Tutaj — chociaż już była pierwsza po północy — napotkał jakiś powóz opóźniony. Stangret, zażądawszy dość okrągłej sumki zgóry, zgodził się jechać do Vincennes.
— Dla czego tam, a nie gdzieindziej? — może się kto zapytać.
Dla tego, że pan Laurent miał w Vincennes kuzyna żonatego, trzymającego mały sklepik korzenny, u którego spodziewał się znaleźć przytułek. Kuzyn ten, chociaż niezmiernie zdziwiony przybyciem krewniaka o tak późnej godzinie i w dodatku rannego, przyjął go dość uprzejmie. Kupcowa wstała, żeby przygotować przybyłemu wygodne posłanie, na którem się wyciągnął z prawdziwą rozkoszą, posiliwszy się przedtem biszkoptem i paru kieliszkami wina burgundzkiego.
Nazajutrz rano opowiedział dosyć prawdopodobną historyjkę, aby wytłomaczyć swoją ranę, dodając, że pan jego, u którego posiadał sympatję i zaufanie, upoważnił go do udania się na kurację do krewnych i zapewnił płacić mu dalej zasługi. Nie będzie więc wcale ciężarem krewnym swoim. Będzie im płacił wiele będzie potrzeba za czas swego pobytu.
Oświadczenie to przyjęto tak chętnie, jak się spodziewał Laurent.
Ex-intendent dostał dość silnej gorączki, która trwała kilka dni, ale kuzynka tak go umiejętnie pielęgnowała, że gorączka przeszła, rana się zabliźniła i zaczął prędko przychodzić do zdrowia.
Pewnego dnia dawny kamerdyner otrzymał cios okrutny...
Cały Paryż zajmował się sprawą otrucia, jakie miało miejsce w domu zdrowia w Auteuil. Dzienniki przepełnione były różnemi pogłoskami w tym przedmiocie i nie ustawały w komentarzach nad aresztowaniem Fabrycjusza Leclére’a. Jeden z lepiej poinformowanych, „Le Petit Journal“, w artykule zatytułowanym „Doktor warjatek” opisywał szczegółowo dramatyczną scenę, którą już znają czytelnicy nasi. Opis ten wpadł w oczy Laurentowi i... zadrżał on z przerażenia i zgrozy. Nie powiedział nic swojemu kuzynowi, ale co dzień domagał się dziennika, z którego dowiedział się o przeprowadzeniu Fabrycjusza do Melun, o co domagał się tamtejszy sąd dla badania w sprawie innego morderstwa. Każdy z tych szczegółów podnosił włosy na głowie Laurenta, ale nie osłabił jego wiary w dawnego pana.
— Niewinny jest! — powiedział sobie! — czyżby młody człowiek tak dobry, jakim on był zawsze dla mnie, mógł być zdolnym do mordowania i trucia?... Nigdy w życiu! Pan Fabrycjusz jest ofiarą przebrzydłego spisku! Miał wielką rację, że nie dowierzał Klaudjuszowi Marteau, to ten nikczemny marynarz narobił tego wszystkiego, to on wydobył się z pułapki, a postawił na swoje miejsce mojego pana! Nie pozwoliłbym spełnić tej podłości, gdybym jej był mógł przeszkodzić! Mam pieniądze pana Fabrycjusza i użyję ich, aby go ocalić.
Pełen zarozumiałości, próżny i bardzo wiele trzymający o swej osobie Laurent miał dobrą z tem wszystkiem naturę, a że potrafił się przywiązać, dawał tego liczne dowody. Przywiązanie to oślepiało go co do jego pana, którego kochał naprawdę i którego z najlepszą w świecie wiarą uważał za ofiarę.
Powziąwszy raz zamiar wyswobodzenia Fabrycjusza, udał się do Melun, aby projekty swoje doprowadzić do skutku. Opuścił kuzynów, ażeby osiąść w mieście, w którem Leclére miał być sądzonym. Pomimo wielkiej naiwności nie był jednak zupełnie głupim. Wiedział, że stając w hotelu, trzeba wykazać się jakimi papierami, czego naturalnie nie życzył sobie żadną miarą, postanowił zatem zaradzić złemu i wynająć sobie jaki skromny pokoik, a zapłacić za niego zgóry.
Tak zrobił. Kupił łóżko, stół, krzesło, kilka niezbędnych sprzętów gospodarskich i tego samego wieczoru zajął mieszkanie.
Aż do dnia, w którym ponury dramat zasępił spokojną jego dotąd egzystencję, Laurent nosił faworyty i starannie golił resztę twarzy, obecnie miał i brodę, która przez trzy tygodnie choroby urosła mu dosyć znacznie. Pod wpływem cierpienia i gorączki, spowodowanej raną, policzki mu zapadły i zmieniły go prawie do niepoznania. Kupił sobie u tandeciarza kapelusz z szerokim rondem, opasany krepą i długi, staroświecki surdut. Ten kostjum i niebieskie okulary nadawały mu pozór człowieka starego i cierpiącego. Można go było wziąć a nawet brano go za drobnego kupca, który porzucił interes, pozostał z bardzo miernym funduszem, ale pomaga sobie skąpstwem ogromnem. Z tej racji nie zajmowano się nim wcale.
Zaraz nazajutrz po przybyciu do Melun, począł krążyć po mieście i w około więzienia, medytując nad tem wyłącznie, w jakiby sposób dostać się do swego pana. Wiedział, że potrzebne jest koniecznie pozwolenie na widzenie się z więźniem, ale jakże je zdobyć potrafi?...
Trzeba się wyrzec wszystkiego — mówił sobie — możeby jednak udało się przesłać mu list przynajmniej...
Zadanie to mniej zapewne było trudnem do rozwiązania, ale zawsze było trudnem. Laurent, pełniąc obowiązki kamerdynera, miał zawsze dużo wolnego czasu, naczytał się więc poddostatkiem romansów kryminalnych.
Samobójstwo Adolfa Belot, Pan Lecoq, Akta nr. 115, napisane przez Gaboriau, zajmowały go szczególniej i dokładnie utkwiły mu w pamięci.
— Myślał, jakby zastosować w praktyce różne sposoby, używane przez tych, którym wypadało doręczyć jakiej osobistości tajemniczej bilecik pocieszający. Na nieszczęście, nie przychodziło mu do głowy nic, coby można było zużytkować w obecnem położeniu Lecléra. Suszył sobie mózgownicę, bez żadnego zgoła rezultatu.
Pewnego dnia powrócił do domu, cały drżący z przestrachu. Minął się na ulicy z Klaudjuszem Marteau, który mu się bardzo przypatrywał. Ponieważ jednak marynarz poszedł sobie dalej i następnie nie obejrzał się nawet wcale, Laurent doszedł do przekonania, że nie został poznany i uspokoił się potrosze. Powiększył jednak czujność i odtąd wychodził zawsze z chustką, zawiązaną pod brodą, jak ten, co cierpi na fluksją. Podejrzewając niebezpieczeństwo exintendent Lecléra nie omylił się wcale. Nie ulegało wątpliwości, że gdyby go Klaudjusz Marteau spotkał powtórnie i poznał, znalazłby się zaraz w ręku policji.
— Ja jednakże nic nie zrobiłem złego... — tłomaczył sobie kamerdyner — tylko ja zdołam dowieść, żem niewinien, skoro pan Fabrycjusz rady sobie dać z tem nie może.
I dodał nie bez pewnej logiki:
— Skoro ten wściekły marynarz jest tutaj, to zapewne nie sam być musi!... należy on do bandy, która uwzięła się na biednego mojego pana i poprzysięgła jego zgubę. — Pewnie cała ta banda musiała się w Melun usadowić. Muszę się koniecznie dowiedzieć.
I nieśmiało, ale uparcie, zaczął rozpytywać na prawo i lewo w sposób niejasny, niezrozumiały. Nikt nie mógł go zrozumieć, a tem bardziej objaśnić. Nie mamy potrzeby mówić, że nie śmiał się zbliżyć do willi Baltus. Przekonany, że Klaudjusz musi się kręcić w okolicach tej willi, bał się tam pokazać. Biedny ex-intendent cierpiał niezmiernie nad tem, że nic poradzić nie może. Zaabonował sobie w czytelni książki i całe noce przepędzał nad czytaniem powieści kryminalnych. Studjował je, jak sumienny adwokat studjuje książki prawne, mając do rozwiązania kwestję zawiłą. Napróżno męczył sobie oczy atoli. Nakoniec pewnego poranka wyskoczył uradowany z łóżka i wykrzyknął prawie głośno:
— Mam sposób!...
Sposób ten zresztą był bardzo prosty i wcale nie potrzebował zbytnich wysiłków umysłowych. Laurent ubrał się i poszedł na ulicę Grande-Rue do składu papieru, gdzie jak w każdym podobnym sklepie, można było dostać wszelkich przyborów piśmiennych.
Właściciel sklepu zajęty był właśnie składaniem dzienników porannych, nadeszłych przed kwadransem.
— Czego pan sobie życzy? zapytał wchodzącego.
— Ołówków do obsadki od notesu — odpowiedział kamerdyner.
Kupiec wyjął szufladkę pełną różnej wielkości igielników.
— Oto są — powiedział — a czy mają być długie?
— Nie, panie. Wielkości pięciu centymetrów najwyżej...
— No więc i te będą dobre — rzekł — i otworzywszy jeden, pokazał, że zawiera dziesięć szyfrów cieniutkich jak szpilki.
— Bardzo dobre — potaknął Laurent.
— Czy mam zawinąć?
— Proszę... A wiele jestem winien?
— Pięćdziesiąt centymów.
Eks-lokaj zapłacił i wyszedł.
Po drodze kupił w restauracji bochenek chleba i bardzo ponętnie wyglądającą pieczoną kurę, w owocarni pół tuzina fig i butelkę wina i zaopatrzony w to wszystko powrócił do mieszkania.
— Teraz bierzmy się do dzieła — zawołał, zamknąwszy drzwi na klucz dokładnie. Spodziewam się, kochany mój chlebodawco, że otrzymasz dziś jeszcze o mnie wiadomość.
Wyjął z kieszeni igielnik, wydostał z niego ołówki i położył przy sobie na stole. Potem wziął ćwiartkę papieru, uciął pasek cztery centymetry długi, trzy centymetry szeroki i napisał na nim bardzo drobno wyrazy następujące:
„Panie Fabrycjuszu, ktoś bardzo do pana przywiązany, przybył do Melun i czuwa, ażeby panu dopomódz, w razie, jeżeli się panu uda uciec. Suma dosyć znaczna, do pana zresztą należąca, jest w każdej chwili do pańskiego rozporządzenia. Ten, co to pisze, co wieczór od siódmej znajduje się na moście, oparty o poręcz przy filarze od strony miasta. Tam można mu podać odpowiedź“.
I podpisał:
„Sługa tak wierny w niedoli, jak w szczęściu i pomimo wszelkich pozorów, wierzący w niewinność pańską!“
Laurent odczytał to, co napisał, uśmiechnął się, bo uradowany był ze stylu, zwinął pasek papieru, włożył w igielnik i zamknął pokrywkę.
— Niech mnie djabli porwą — mruknął — jeżeli któremu z dozorców przyjdzie koncept szukania czego w miejscu, w którem ten figiel schowam.
Wziął figę grubą najdojrzalszą, naciął ją delikatnie scyzorykiem i tem nacięciem wsunął do środka igielnik bardzo ostrożnie, żeby nie naruszyć owocu. Igielnik zniknął, nie pozostawiwszy żadnego po sobie śladu.
— Dobrze idzie! — szepnął kamerdyner ucieszony rozłożył serwetkę na stole, włożył w nią prowiant zakupiony, zawiązał na cztery rogi, wypisał na kawałku papieru adres „Fabrycjusz Leclére“, przypiął go szpilką do paczki i zabrawszy, poszedł w stronę więzienia. O dwadzieścia kroków od bramy zobaczył małego garbatego człeczynę. Był on posłańcem publicznym i wystawał zwykle przy więzieniu. Podejmował się doręczania przesyłek dla więźniów i za pośrednictwem pisarza, oddawał im prowianty i listy od rodziny lub przyjaciół.
Posłaniec postąpił parę kroków ku Laurentowi.
— Żywność dla więźnia? — zapytał.
— Tak... — odpowiedział kamerdyner, starając się o ile można, zapanować nad swojem wzruszeniem.
— Podejmiesz się pan załatwić?...
— I owszem... to przecież moja specjalność...
— Weź pan zatem...
— Dla kogo?
— Dla Fabrycjusza Leclére... Nazwisko wypisane jest na pakiecie...
— Dobrze... A od kogo to?...
Po chwili wahania Laurent odpowiedział:
— Od damy... od młodej damy...
Garbusek uśmiechnął się znacząco.
— Rozumiem! — odpowiedział — od pogrążonej w smutku kochanki... Pan płacisz za odniesienie?..
— Proszę franka.
— Dziękuję... Protegowany młodej damy, za dziesięć minut będzie miał pakiet w ręku.
Posłaniec udał się do więzienia. Laurent odszedł. Bardzo mu się przykro zrobiło na myśl, że pan jego cierpi, zamknięty po za tymi wysokimi murami. Kiedy doszedł do rogu sąsiedniej ulicy, musiał się oprzeć na chwilę o ścianę.
Nie mógł utrzymać się na nogach. Powoli przyszedł do siebie, bardzo zadowolony z tego, co zrobił, ale bardzo też zaniepokojony o rezultat tego postępku.
Posłaniec wszedł do kancelarji więzienia.
— Dla więźnia Fabrycjusza Leclére... Od pewnej damy.. — rzekł, składając pakiet na stole.
— Co?... — zapytał dozorca służbowy.
— Żywność...
— Dobrze, zaraz ją zobaczymy...
Powiedziawszy to, dozorca rozwiązał serwetę i odezwał się do jednego z kolegów, który siedząc na boku, czytał „Journal de Saine et Marne“.
— Ho... ho... damy interesują się łotrzykiem, zaplątanym w sprawę morderstwa Baltusa, i Bóg wie, w wiele innych jeszcze zbrodni...
Niema w tem nic dziwnego — odrzekł ów drugi dozorca — taki ładny szelma chłopak, laleczka, jak go przezywają w więzieniu! Ale ładny czy nie ładny, łotr skończony, co się nazywa... Pozwolił osądzić i skazać na śmierć za siebie jakiegoś biedaczynę, który niewinny był jak dziecię nowonarodzone... Utną mu łeb i po wszystkiem...
— Tymczasem zje sobie lepsze, niż my śniadanie — odrzekł dozorca, przeglądając zawartość przesyłki. — Dbają do licha o szelmę! Świeży chleb, kura pieczona, figi, butelka wina to co się nazywa śniadanie! Osóbka, co to przysłała, musi być bardzo przywiązana do nędznika! Trzeba to wszystko obejrzeć szczegółowo... Łotr może mieć poza więzieniem sprzymierzeńców i pomocników, którzy myślą nad tem, aby go wyswobodzić.. Trzeba mieć dobre na to oko. I mówiąc to dozorca wziął nóż, przekroił chleb na dwie połowy, a tak samo zrobił i z kurą.
— Niema nic podejrzanego — rzekł. — Co do fig, to nie w nich przecie podano by mu drabinkę sznurową... Wszystko można mu dać, oprócz butelki, która według przepisów musi pozostać tutaj... dostanie szklankę wina teraz, a drugą wieczorem. Od tego się nie upije... Pójdę po niego...
I dozorca wyszedł, zawiązawszy z powrotem serwetę. On to właśnie, jak słyszeliśmy, przywoływał Fabrycjusza. Ten ostatni spiesznie zbliżył się do niego. Nędznik nie przyjmował nikogo oprócz adwokata, broniącego jego sprawy; widział go dnia poprzedniego, a nie była to zwykła godzina wizyty prawnika.
— Czy panie dozorco zapytał się — do sali gościnnej mnie wzywają?...
— Nie... do kancelarii...
— Zapewne dla spełnienia jakiej formalności?...
— Dla tego, żeby ci oddać pakiet.
— Pakiet... powtórzył zdziwiony Fabrycjusz.
— Tak... jedzenie przesłane przez jakąś pannę, którą bardzo interesujesz...
— Cóż to za panna?...
— Musisz ty o tem wiedzieć... bo ja nie znam jej wcale... Chodź prędko...
Leclére, niezmiernie zaintrygowany, wszedł do kancelarji z dozorcą, który powiedział:
— Masz chleb, kurę i figi... dama zna się na rzeczy...
Zjesz śniadanie jak bankier jaki... Jest jeszcze i butelka wina, ale nie możesz jej zabrać... musisz wypić tutaj... czy dać ci zaraz szklankę?...
— Pod warunkiem, że się pan ze mną trąci...
— Ja się nie trącam z więźniami...
— No, to weź pan sobie całą butelkę, daruję ją panu...
— Nie przyjmuję, ale odeślę do infirmerji.
— Jak się panu podoba.
I Fabrycjusz, zabrawszy swój pakiet, powrócił na podwórze więzienne.
La Gourgone i Bec-de-Lampe, przerażeni tak samo jak i ich towarzysz, oczekiwali powrotu Lecléra. Najmniejsza rzecz obudzała w nich podejrzenie i przybierała w ich oczach ogromne rozmiary. Drżeli, aby cały ułożony plan ucieczki nie spełzł na niczem.
Fabrycjusz ukazał się ze związaną serwetką, z jednego rogu której wyglądał biały chleb i łapki od kury.
Bandyci odetchnęli swobodnie.
— Wiktuały! — wykrzyknął La Gourgone.
— Tak... Przesyłka, ale nie wiem od kogo...
— Nie trzeba nigdy troszczyć się o to, skąd pochodzą rzeczy dobre... — zauważył filozoficznie Bec-de-Lampe.
— Jakiekolwiek jest pochodzenie tych dobrych rzeczy — odpowiedział Fabrycjusz — zastąpią one wyśmienicie zwykłe nasze śniadanie. — Zapraszam was.
— Naprawdę?
— No, a czemużby nie naprawdę!... Pomiędzy towarzyszami nie może być ceremonii...
La Gourgone cmoknął językiem, zabłysły mu oczy.
— Doskonale się składa powiedział bo właśnie jeść mi się chce okropnie.
— Siadajmy w około serwetki, która nam posłuży za obrus i jedzmy.
Usadowili się wszyscy trzej w cieniu na kamieniach w rogu podwórza, każdy wyciągnął z kieszeni łyżkę żelazną pobielaną, Fabrycjusz zaś rozłożył chleb przekrajany na dwoje, rozebraną kurę i figi.
— Ach! — zauważył Bec-de-Lampe — zrewidowali wszystko. Na nasze szczęście jednak nie znaleźli ani puginału w chlebie, ani rewolweru w kurze.
— Rozdziel chleb — odezwał się Fabrycjusz — a ja się zajmę rozebraniem kury.
— Ale jak i czem?...
— Zaraz zobaczycie...
Naostrzył o kamień trzonek łyżki i bardzo zręcznie poodcinał skrzydła i udka.
Koledzy bandyci patrzeli nań z prawdziwem uwielbieniem.
— Że szyk ma, to ma! — odezwał się La Gourgone.
— Znać w nim lepsze pochodzenie... — dodał Bec-de-Lampe z przekonaniem.
— Od dziesięciu lat, gdy jadłem jakiegoś starego koguta, nic podobnego na zębach nie miałem — zauważył wesoło La Giourgone.
— Za tego zaręczam wam odpowiedział Fabrycjusz — napewno będzie kruchy...
Zabrali się do jedzenia.
— Sapristi! — wykrzyknął La Gourgone po spożyciu pierwszego kąska — to delicja prawdziwa! — Co za smak, co za zapach! Mam kuzyna, co miał znajomego, którego matka chrzestna jadła bażanta... doprawdy, że bażant to musi być taka sama zupełnie bestja.
W niespełna pięć minut z chleba pozostały tylko okruszyny, a z kury same kości i to obrobione z dokładnością anatomiczną.
— Dwa razy trzy to sześć — odezwał się Fabrycjusz wypada zatem dla każdego z nas po dwie figi... Oto przyjaciele, wasze porcje.
La Giourgone i Bec-de-Lampe rzucili się chciwie na niespodziewany deser.
— Aj! odezwał się ten ostatni po ugryzieniu smakołyka — na jakiś kamień natrafiłem, czy co? O mało nie wyłamałem zęba.
Wyjął z ust owoc, rozłamał dla wyjęcia tego czegoś twardego, na co natrafił zębem, a obejrzawszy się do koła, szepnął z cicha:
— Milczenie i baczność, brachy!... To nie żaden kamień!... To węgorz pod skałą, igielnik, który z pewnością nie sam się tutaj dostał...
— Dawaj — powiedział Fabrycjusz, wyciągając rękę po rurkę metalową, jaką mu Bec-de-Lampe podawał.
— Schowaj — mruknął La Giourgone. — Dozorca patrzy w tę stronę.
Fabrycjusz schował igielnik do kieszonki od kamizelki.
— Więc myślisz? — zapytał — że zawartość tego drobiazgu musi być interesującą?
— Yes, milordzie, przekonasz się, że mam rację... Ale miej się na baczności i nie daj się złapać! Najlepiej rozejdźmy się, ażeby nas o jakie porozumienie się nie posądzili...
Nie potrzebujemy zapewniać, że Leclére był niezmiernie zaintrygowany. Chciał się jak najprędzej dowiedzieć, co zawierał znaleziony w fidze igielnik, ale niebezpiecznie było zaspakajać ciekawość na podwórzu, w obecności różnych więźniów, pomiędzy którymi mógł się znajdować i szpieg jaki.
Ażeby na nic się nie narazić, Fabrycjusz postanowił zatrzymać się do wieczora, bo wtedy w sypialni, jaką zajmował z La Gourgonem i Bec-de Lampe, wolnym będzie od wszelkiej niespodzianki. Dzień wydawał mu się nieskończenie długim, aż nakoniec wybiło wpół do siódmej. Więźniowie powracali do cel lub sypialni ogólnych. Dozorcy sprawdzili, czy są wszyscy, potem pozamykali drzwi na silne zamki i ogromne zasuwy.
Trzej towarzysze zachowali milczenie aż do czasu, dopóki wszystko nie ucichło na korytarzach.
Bec-de-Lampe zabrał głos pierwszy.
— Myślę — powiedział — że teraz możemy już bez żadnej obawy zobaczyć o co chodzi. Gourgone niech słucha pod drzwiami, a ty bierz się do swej roboty.
Fabrycjusz wyjął igielnik i otworzył takowy.
— Jest w nim jakiś papierek... — szepnął Bec-de-Lampe — dobywaj i patrzaj prędko.
Leclére rozwinął i pożerał oczami słowa, napisane przez Laurenta. Twarz widocznie mu się rozjaśniła.
— Dobra wiadomość, hę?... — zapytał La Gourgone, który z podedrzwi śledził wyraz twarzy Lecléra.
— Rzeczywiście, że dobra wiadomość... — odezwał się Fabrycjusz.
— Czy dla ciebie, czy dla nas wszystkich?...
Dla wszystkich...
— Cóż tam takiego?...
— Pewna osoba, przywiązana do mnie bardzo, radzi mi uciekać i donosi, że oczekuje w Melun, gotowa na wszelkie rozkazy.
— Wybornie! — powiedział La Gourgone, zacierając ręce — to znaczy, że wylazłszy ze studni, będziemy mieli nowe na zmianę futerka.
— Tak — odrzekł Fabrycjusz. — Ale jakim sposobem zawiadomić tę osobę, że ma ich nam dostarczyć?...
— Do djabła, nie pomyślałem o tem — mruknął exgalernik. — Nie będzie to takie łatwe.
— E głupstwo! — powiedział Bec-de-Lampe, wzruszając ramionami — podejmuję się tego komisu... mam myśl pewną.
— Jaką?
— Sza!.. patrol!... udawajmy, że śpiemy.
Trzej bandyci rzucili się na łóżka i po brody nakryli się kołdrami.
Drzwi otworzyły się w tej chwili. Jeden z dozorców zajrzał do celi, poczem wyszedł zaraz i poszedł z patrolem dalej.
— To prawdziwie niespodziewana pomoc — odezwał się Bec-de-Lampe po chwili. — Będziemy mogli dotrzeć do stacji kolei żelaznej, nie zwróciwszy na siebie żadnej uwagi... Powie się przyjacielowi naszego towarzysza, ażeby z kompletem dla trzech ubraniem czekał w ogrodzie obok więzienia... Wejdzie się tam jak do siebie i po krzyku... Potrzeba tylko donieść owej osobie, której nocy i o której godzinie myślimy dać drapaka... A gdzie go można uprzedzić, tego twojego przyjaciela?.. Czy mówi co o tem?...
— Naturalnie.
— Gadajże zatem..
— Co wieczór, od siódmej godziny, człowiek ów oczekiwać będzie odpowiedzi na moście, oparty o poręcz przy drugiej arkadzie od strony miasta.
— To nie głupio pomyślane... Można będzie podejść do niego, nie wzbudzając podejrzenia.
— Można będzie... można będzie... — powtórzył La: Gourgone. — Łatwo to powiedzieć, ale trzebaby chyba posiadać balon...
Zamknij klarnet i nie dowódź!.. Powiedziałem ci, że mam myśl pewną i kwita... Jutro sądzone będą dwie sprawy w kryminale... Jeden z oskarżonych, towarzysz mój recydywista, posądzony jest o wspólnictwo w drobnej kradzieży, kurcząt i królików... i na pewno będzie uwolniony... Dobry to chłopak, za którego odpowiadam. Jeżeli zostanie uniewinniony, puszczą go na wolność i podejmie się pewno uprzedzić twego przyjaciela...
Potrzeba zatem koniecznie odłożyć ucieczkę na pojutrze — zauważył Fabrycjusz.
— Ma się rozumieć.
— A jeżeli zdradzi nas ten człowiek?...
— Niezdolnym jest do niczego podobnego... Można mu zaufać zupełnie. Zadowolony bardzo będzie, że się wypłata figla sprawiedliwości, zresztą kochany nasz towarzysz da mu zapewne jakie małe wynagrodzenie?
— Mój przyjaciel wypłaci mu zaraz sto franków...
— Za sto franków rzuciłby kogoby tylko potrzeba do wody. A teraz dobranoc panom... Zobaczymy jutro, co będzie...
I Bec-de-Lampe owinął się kołdrą i zaczął chrapać na prawdę. Fabrycjusz siedział na łóżku, nie myśląc wcale o spaniu. Zacisnął zęby i z oczami ponuro połyskującemi pomrukiwał.
— Jeżeli wolnym będę, jakże się pomszczę piekielnie.
∗ ∗
∗ |
Zeszedłszy na podwórze o oznaczonej przepisem godzinie, Bec-de-Lampe zaczepił jednego z więźniów, przechadzającego się samotnie z dosyć ponurą miną. Uderzył go po ramieniu i zawołał.
— No co Loupiat, dzisiaj podobno decydują się twoje losy?
— Tak, stary drabie, masz rację i jeżeli dobrze pójdzie to będę dziś jeszcze uwolniony.
— Czy masz wątpliwość jaką?...
— No, zawsze jestem trochę niespokojny...
— Ale dowiedziesz im swojego alibi?...
— Zapewne, że dowiodę, ale ten kopacz prokurator, wsiądzie mi bestja na kark, z powodu trzech wyroków przeszłych... Recydywista ma zawsze zły numer u tych ludzi. Jeżeli zechce utrzymywać, że świadkowie mojej nieobecności są świadkami fałszywymi, to mogą mnie zatrzymać w więzieniu, choć byłoby to bardzo niesprawiedliwe...
— Powiedz prawdę, nie należałeś do tej sprawy? — zapytał Bec-de-Lampe.
— Nie należałem, daję na to moje słowo, a w dodatku powiem ci, że kiedy Crochard i Biju kradli kury i króliki w Seine-Pest, ja kradłem kaczki przeszło sześć kilometrów od nich.
— Powiedz to sędziom! — rzekł, śmiejąc się Bec-de-Lampe.
Gotowi byliby nie wierzyć. Powinienem był być wypuszczonym natychmiast, skoro jednak odesłali mnie tutaj, to nie dobrze wróży...
— Masz adwokata?
— Z urzędu, a wiesz co to warte; ci panowie z urzędu bają zawsze tak, jakby kto pluł do studni, żeby się bańki robiły...
— Spodziewasz się jednak wykręcić?
— Mam nadzieję ale pewności żadnej...
— No — szepnął teraz Bec-de-Lampe — a jeżeli się wywiniesz, czy podejmujesz się pewnego zlecenia?
— I owszem, jeżeli tylko możebne.
— I możebne i da ci zarobić sto franków, za kilka słów, które powiesz...
— Sto franków! — powtórzył olśniony recydywista. — Na prawdę?
— Słowo honoru!...
— Coś bardzo mi się to podoba! O co chodzi?
Bec-de-Lampe pochylił się ku Leupiat i przez chwilę prawił mu po cichu do ucha.
Czy tylko pewny jesteś, że ta osoba, przy drugiej arkadzie mostu, da mi sto złotych, albo gałganek tej samej wartości? — zapytał recydywista.
— Da ci go na podpis mojego towarzysza, położony pod temi kilku słowami: Bon na sto franków.
— Możesz zatem liczyć na mnie...
W tej chwili nadszedł dozorca z papierem w ręku i zawołał głośno:
— Crochard, Biju, Loupiat, Gaudinier, marsz do trybunału.
Więźniowie, wywołani weszli zaraz do kancelarji, gdzie czekający żandarmi poprowadzić ich mieli do pałacu sprawiedliwości.
Bec-de-Lampe zbliżył się do Fabrycjusza.
— No cóż? — zapytał ten ostatni...
— Ułożone — odrzekł bandyta — wszystko zależy od wyroku, jaki zapadnie... Jeżeli go wypuszczą to dziś jeszcze załatwi zlecenie... Trzeba czekać, a tymczasem masz tu kawałek bibułki od papierosa i szczyptę ołówka... napisz bon na sto franków.
Czas uchodzi powoli. O trzeciej po południu, oskarżeni nie powrócili jeszcze z trybunału.
Bec-de-Lampe, La Gourgone i Fabrycjusz zaczęli się już obawiać. Opóźnienie to nasunęło im podejrzenie, że sprawa musiała być skomplikowaną niezmiernie. Trzej łotrzy nie spuszczali oczu z drzwi, przez które powrócić miał Loupiat ze swojem towarzystwem. Nakoniec otworzyły się one.
Loupiat ukazał się z zaczerwienioną twarzą, z czapką na bakier.
— Uwolnionym, moje dzieci! uwolnionym! — wykrzykiwał. — Prokurator łagodny był jak baranek, nie tak bardzo mnie przygniatał i wyszedłem biały jak śnieg, nawet bielszy od śniegu.
Koledzy zaczęli mu winszować dokoła.
— Więc dziś wieczór wychodzisz?.. — zapytał La Gourgone.
— Wynoszę się jak najspieszniej... Idzie mi o to tylko żeby mi nie kazali zmienić miejsca pobytu... żebym mógł mieszkać nadal w Melun, gdzie dobrze jestem znany.
Ukazał się dozorca.
— Loupiat! — zawołał.
— Jestem, panie inspektorze.
— Wychodzić!
— Zaraz, panie inspektorze uścisnę tylko ręce moich przyjaciół i odjeżdżam.
Loupiat zbliżył się żywo do Bec-de-Lamp’a.
— Spisz się gracko — powiedział mu po cichu, ten ostatni.
— Bądź spokojny...
— O siódmej wieczorem, przy drugiej arkadzie mostu, od strony miasta...
— To tu wypisane... A obiecane pieniądze?
— Wsunę ci w rękę zwinięty papierek... to bon na sto franków, podpisany przez mojego towarzysza... W zamian za ten papierek, dadzą ci pieniądze...
— No... dopókiż tam tego? — krzyknął zniecierpliwiony dozorca.
— Idę już, panie inspektorze...
I Loupiat, właściciel cennego papierka, podskoczył ku drzwiom i wyszedł, wołając głośno:
— Na wolność! co za szczęście! Co to znaczy być uczciwym człowiekiem!...
Dzień się skończył, rozległ się dzwonek, więźniowie powrócili do swoich cel.
Zamknięci znowu w sypialni Fabrycjusz i dwaj jego towarzysze, spojrzeli na siebie z uśmiechem.
— Zatem napewno jutro? — zapytał La Gourgone.
— Napewno!... — odparł Bec-de-Lampe. — Dałem dobrą Loupiatowi instrukcję, a zresztą inteligentny to chłopiec. Zaraz dziś wieczór zobaczy się z moim przyjacielem, a może już się z nim widział... Teraz potrzeba tylko trochę jeszcze podpiłować kratę. Czuwaj pod drzwiami i dawaj znać o każdym najmniejszem niebezpieczeństwie... Pokładźcie ubrania przy łóżkach, a łóżko odkryjcie tak, iżby na najmniejszy szelest łatwo się było w nie wsunąć.
Wypełniono natychmiast rozkaz Bec-de-Lampe’a. Wyjął on z kieszeni futeralik, wydostał z niego maleńką stalową piłkę, kilku zaledwie centymetrów i zabrał się do roboty. Żelazna krata była już przepiłowaną u dołu i trzymała się tylko u góry. Ślady piłki zacierano ośródkiem starego chleba. W celi panowało głębokie milczenie, słychać było tylko wśród ciszy nieznaczny zgrzyt sprężyny przecinającej metal. Po dwudziestu minutach Bec-de-Lampe otarł spocone czoło i odetchnął swobodnie.
— Zrobione? — zapytał Fabrycjusz.
— Tak, krata trzyma się jeszcze zaledwie na jakie pół milimetra, dostatecznie będzie dziesięć minut do dokończenia roboty. Teraz śpijmy.
I trzej nędznicy pokładli się do łóżek swoich.
∗ ∗
∗ |
Adwokat panny Baltus, stosownie do życzenia, jakie mu objawił Grzegorz Vernier, odniósł się do sądu o udzielenie Pauli upoważnienia do zobaczenia się z Fabrycjuszem Leclére.
Żądanie to wydało się niezmiernie dziwnem urzędnikowi, wydającemu podobne pozwolenia i nie chciał nic zrobić bez porozumienia się z ministrami...
Ministerstwo, podejrzewając, że panna Baltus chciała wywrzeć nacisk na Fabrycjusza Lecléra i chciała skłonić, ażeby wziął na siebie całą winę, ażeby zeznał, iż nie miał wspólników i tym sposobem zrehabilitował straconego poprzednio Piotra, odmówiło jej prośbie.
Adwokat zawiadomił Paulę o decyzji.
— Ale dla czego ta odmowa? — zapytała młoda dziewczyna.
— Urzędnicy są takimi samymi ludźmi, jak wszyscy i tak samo różnym podlegają słabostkom — odpowiedział adwokat. — Publiczne oświadczenie, że ktoś został osądzony i skazany niesłusznie, jest zbyt gorzkim dla nich kielichem i jak mogą oddalają go od ust swoich. Wolą zachować wątpliwość i choć w części zaspokoić swoje sumienie... W gruncie rzeczy bardzo to naturalne.
— Ale ja chcę zrehabilitowania nieszczęśliwego!... — wykrzyknęła dumnie Paula.
— I oniby może tego pragnęli, gdyby wierzyli w niewinność ofiary, ale nie wierzą niestety... Jak najbardziej owszem są przekonani...
Cóż robić?...
— Walczyć energicznie do końca.
— Ach! — mówiła młoda kobieta gorączkowo — gdybyśmy przynajmniej mieli jaki dowód niezaprzeczony...
— Niech się pani raczy uspokoić... Może ten dowód nasunie nam przypadek jaki szczęśliwy... Ja nie tracę nadziei...
— Tak dobrze cały plan obmyśliłam zaczęła znów panna Baltus — tak wszystko przewidywałam i przygotowałam... Zobacz pan tylko, co przygotowałam...
I wyjęła z za stanika ćwiartkę papieru, na której było napisane kilka wierszy i podała ją adwokatowi.
— Co to jest? — zapytał tenże.
— Niech pan przeczyta.
Adwokat wziął papier i zaczął czytać:
„Stojąc w tej chwili przed moimi sędziami, oświadczam stanowczo, że sam jeden winien jestem morderstwa, popełnionego na osobie Fryderyka Baltusa, i że Piotr, skazany i ścięty w Melun, nie był wcale moim wspólnikiem.
Melun, dnia....... 18...r.“
Brakuje tylko podpisu: „Fabrycjusz Leclére“ — dodała młoda dziewczyna.
Papier wypadł z rąk adwokata.
— I pani miałaś nadzieję — rzekł on — że ten nędznik podpisze tę deklarację?...
— Tak jest, proszę pana.. pomimo całej swojej podłości — niema i nie może mieć żadnego interesu zaprzeczać prawdzie teraz, kiedy już jest zgubionym... W jakim celu miałby to robić?...
— W celu okazania pani swojej nienawiści...
— Sądzisz więc pan, że mnie nienawidzi?...
— Z całej duszy.
— Dla czego?...
— Przedewszystkiem dla tego, że wyrządził pani za dużo złego, a następnie, że pani sprawiała mu nieustanne tortury obawy... Bo wyznała mu pani, że jedynym celem jej życia było odszukanie prawdziwego winowajcy, a on był tym winowajcą...
— Mówił jednakże, że mnie kocha... szepnęła Paula.
— Nikczemna hipokryzja, której jedynym celem było zmusić panią do zaniechania zemsty i trzymać jej przepaskę na oczach.
— Może zdołała bym pokonać tę nienawiść...
— Za bardzo przesądza pani swoje siły, mówię to z przekonania!... Raz tylko widziałem tego potwora, ale zupełnie mi to jest dostatecznem do osądzenia go dokładnego. Dusza to unurzona w błocie, ale siła żelazna... Niczego się nie boi, prócz jedynej śmierci tylko... I gdyby można mu było powiedzieć, mów, a ocalisz życie!... to by mówił, żeby uratować głowę. Ponieważ jednak niepodobna jest zrobić mu podobnej obietnicy, ponieważ zresztą wcale by w nią nie uwierzył, nie możemy się po nim niczego spodziewać...
Panna Baltus umilkła, jeżeli nie przekonana, to pokonana przynajmniej.
∗ ∗
∗ |
Laurent pewny, że jego pan odnalazł zawiadomienie, jakie mu przesłał był w fidze, przepędził cały dzień w mieszkaniu i dopiero o trzy kwadranse na siódmą udał się na most, aby czekać na odpowiedź Fabrycjusza. Tysiące różnorodnych myśli snuło się po głowie biednego kamerdynera, co chwila też zadawał sobie nowe rozwiązania pytania:
— Czy odkrył bilecik?... Czy będzie w możności skorzystać z mojego poświęcenia?
Dziesięć minut przed siódmą przybył na most i oparł się o poręcz obok drugiej arkady. Przypuszczał wprawdzie, że za krótki był czas na to, ażeby więzień mógł wynaleźć sposób przesłania mu jakiej o sobie wiadomości, zdawało mu się jednakże, że łatwiej oszuka swoją niecierpliwość, stojąc na wskazanym posterunku, aniżeli siedząc w domu.
Musimy dodać, że Laurent obok gorącego pragnienia oswobodzenia swojego pana, doznawał też piekielnego o siebie strachu.
Jeżeli przypadkiem jaki dozorca albo inspektor policji namacał ręką albo zębami rurkę od ołówka, toby mnie -mówił sobie — przytrzymano jako wspólnika, a nawet głównego sprawcę ucieczki. Ale trudno, spełnię swój obowiązek, a jeżeliby mnie potem przytrzymano za to z parę tygodni w więzieniu, to przecie nie umrę od tego
Pochylony nad rzeką, patrzał na szybko płynącą głęboką wodę, która przy zapadającym dniu wydawała się czarną zupełnie. Co sekunda spoglądał to w jednę, to w drugą stronę i przed siebie i za siebie. Kogokolwiek zauważył, zdawało mu się, że mu serce bić przestaje i zapytywał się siebie:
— Może to emisarjusz, wysłany do mnie przez pana... a może agent policyjny, przychodzący mnie aresztować?
Nie był to ani emisarjusz, ani agent, ale jakiś spóźniony przechodzień, który mijał obojętnie ex-lokaja. W miarę zbliżającej się nocy, przechodnie byli coraz rzadsi, na koniec zrobiło się zupełnie pusto. Ósma, dziewiąta, dziesiąta, wybiły kolejno na zegarach w Melun.
— Na dzisiaj nic już z tego — pomyślał Laurent. — Poczekam jeszcze z pół godziny, żebym miał spokojne sumienie i pójdę sobie.
O wpół do jedenastej powracał do miasta, mrucząc pod nosem:
Powrócę jutro:
Nazajutrz, jak nam wiadomo, jegomość Loupiat dowiódł swego alibi, został zatem uwolniony i podjął się spełnić polecenie Bec-de-Lampe’a.
Na dziesięć minut przed siódmą Laurent, tak jak wczoraj, zajął znowu swoje stanowisko i w tej samej co wczoraj postawie rozpoczął czaty, które trwać mogły czas nieograniczony. Wielu przechodniów, widząc człowieka stojącego, bardzo zamyślonego i pochylonego nad wodą, zapytywali sami siebie, co on tu robi, a niektórzy odpowiadali sobie, że nazajutrz posłyszą zapewne o samobójstwie w głębinach Sekwany.
Wybiło wpół do dziewiątej. Most był pusty. Kamerdyner Fabrycjusza zaczął dochodzić do przekonania, że będzie bardzo długą i bardzo ciężką zapewne ta pańszczyzna, jaką sam na siebie nałożył. Nagle zadrżał i podniósł głowę co żywo. O jakie dwadzieścia kroków rozległ się głos pijany, wyśpiewujący na całe gardło zaimprowizowaną widocznie piosneczkę:
Przy drugiej arkadzie mostu
Znajdę mojego słowika,
Z nosem starannie schowanym
Przy drugiej arkadzie mostu.
Laurent pomyślał sobie:
— Druga arkada mostu! wszak dobrze słyszałem... Czy ten nocny spacerowicz umyślnie do mnie przychodzi?... czy też to pijak jakiś, powracający do domu?... Zaraz się chyba dowiem, co mam o tem trzymać.
Śpiewak wszedł na most, zataczając się straszliwie. Podążał chodnikiem po lewej stronie, tym właśnie, na którym wystawał Laurent. Ten ostatni oparł się o poręcz i stał, jakby nic nie słyszał i nic nie widział zupełnie. Loupiat — bo on to był, zbliżał się coraz bardziej. Doszedłszy do Laurenta, którego nogi w tył wyciągnięte, zagradzały przejście, przystanął.
— To musi być ta sama osoba — pomyślał sobie i ujął lekko za ramię kamerdynera, który wyprostował się wzruszony.
Zaaresztuje mnie szelma!... pomyślał sobie Laurent, a głosem niezbyt pewnym zapytał:
— Czego pan chcesz odemnie?...
— Nic, jeżeli nie jesteś tym, który tu czeka na kogoś... od siódmej wieczorem odrzekł Loupiat.
— To ja właśnie czekam — odpowiedział kamerdyner. — Skąd przychodzisz?...
Z miejsca, do którego nikt nigdy nie chce wchodzić, a z którego wychodzi zawsze chętnie. Zrozumiano?...
— Zrozumiano. Kto cię przysyła?...
— Mój towarzysz.
— Nie wiem, kto on taki?...
— Czy potrzeba ci wymienić jego imię i nazwisko?
— Tak.
— A więc... Fabrycjusz Leclére... Przychodzę od niego i mam z tobą do pomówienia.
— Mów zatem.
— Ale najprzód — odrzekł Loupiat potrzeba mi wyliczyć pięć sztuk złotych, albo doręczyć papierek gwarantowany na taką samą cenę. Co wolisz? Oto bilecik Lecléra.
I podał kamerdynerowi ustnik od papierosa, na którym Fabrycjusz napisał był: „Bon na sto franków“.
Laurent rozwinął pasek, zapalił zapałkę i poznał pismo swojego pana.
W porządku powiedział, sięgając do kieszeni. — Oto masz pięć Napoleonów, po dwadzieścia franków każdy,
Loupiat rozpromieniony, schował złoto do kieszeni.
Dobryś widzę chłopczyna!... Dobry... prawdziwy brat z ciebie! — wykrzyknął. — A teraz roztwórz uszy i słuchaj. Ułożono ją na jutro...
— Co?...
— No, ucieczkę przecie!... Bec-de-Lampe i La Gourgone przygotowali wszystko.
— Co to za jedni?...
— Dwaj kamraci, dwaj tacy sami, jak ja i ty... dwaj przyjaciele... bracia! Trzymają się ze sobą we trzech, jak palce u ręki i razem wyprawią niespodziankę panu prokuratorowi.
— Ale czy im się uda?...
— Niezawodnie|!... Zanadto bestje sprytne.
— Co mam robić? — zapytał Laurent.
— Czy znasz kawał gruntu, co dotyka do więzienia, a ogrodzony jest parkanem prawie zupełnie spróchniałym?...
— Znam.
— Na tym gruncie jest otóż studnia, dotykająca do muru więziennego...
— Wiem.
— Jutro punkt o wpół do dziewiątej wejdziesz tam i usadowisz się przy studni.
— Dobrze.
— Zaopatrz się przedtem w trzy kompletne garnitury, od butów, aż do kapeluszy, rozumie się, w bieliznę... Ubrania mają być czyste, średnich mieszczan, albo świętujących robotników.
— Będę miał trzy ubrania... Nie będzie nic brakować... Czy to już wszystko?...
— Wszystko.
— Którędy przybędzie pan Fabrycjusz i tamci inni?...
— Przez studnię.
— Niemożliwe!... mruknął Laurent.
— Możliwe i pewne, mój poczciwcze, a tylko potrzeba im suchych ubrań, bo po wyjściu ze studni, będą jak grzanki z zupy wydobyte... No, spełniłem zobowiązania i pójdę sobie, a najem się, jak mi się to nigdy chyba po przyjściu na świat nie trafiło. Dobranoc ci, mój zuchu, życzę ci przyjemnych marzeń...
Loupiat, powiedziawszy to, zniknął w ciemności, Laurent zaś powrócił drogą do Melun i wszedł do siebie bardzo zadowolony.
Fabrycjusz Leclére otrzymał jego bilecik i nie stracił ani chwili czasu, ażeby skorzystać z jego poświęcenia i przyjąć pomoc. Podniecało to ogromnie jego radość i dumę. Trochę jednak obawy łączyło się do tej radości. Czy ucieczka powiedzie się szczęśliwie?...
Laurent nie mógł być pewnym, ale nie tracił nadziei, znając śmiałość i odwagę Fabrycjusza. Zresztą ten wysłannik jakiś wczorajszy nie zdawał się o tem wątpić.
Laurent był bardzo wzruszony, silnie zgorączkowany, położył się do łóżka, a zerwał bardzo rano i myślał nad tem, w jaki sposób zabić czas aż do wieczoru.
Po śniadaniu poszedł do sklepu tandeciarza, kupił trzy świąteczne surduty rzemieślnicze, a w innych sklepach szewskich, kapeluszniczych i w składzie bielizny dokompletował inne części garderoby, i zaopatrzony w te przedmioty, powrócił do mieszkania, gdzie zapakował wszystko w najmniejsze możliwie zawiniątko.
∗ ∗
∗ |
Musimy teraz objaśnić czytelników, co się działo w willi Baltus od chwili, gdy z wiadomych już powodów osiadło w niej kilka znanych nam osobistości.
Joanna odzyskała już zupełnie zdrowie, a i moralnie miała się znacznie lepiej.
Chwilami z jej pogrążonego w ciemnościach umysłu, promyki światła się przedzierały.
Edma za to nie czuła się nic a nic lepiej. Jej ciągłe osłabienie, ciągłe przygnębienie, którego niczem pokonać nie było można, sprawiały Grzegorzowi boleść nieopisaną.
Zajął dwa duże pokoje na drugiem piętrze i nie opuszczał Melun, chyba gdy w koniecznej potrzebie i to na krótko udawać się musiał do Auteuil.
Pani Delariviére mieszkała w apartamencie Pauli, zajmującej pokoje brata, Edmie oddano mały salonik i pokój sypialny, w którym Fabrycjusz Leclére przepędził był noc jedną. Klaudjusz Marteau zajął stancyjkę pod strychem, nad mieszkaniem Verniera. Wstawano w willi bardzo rano, a kładziono się spać bardzo wcześnie. Dnie wypełniały przejażdżki czółnem i wycieczki do wiosek sąsiednich. Ex-marynarz był w ciągłym ruchu, zajmował się wszystkiem, to pomagał ogrodnikowi, to stangretowi, to kucharzowi, znał się bowiem na wszystkiem, a chętny był do każdej roboty i utrzymywał, że bezczynność zaogniłaby mu ranę, już zupełnie prawie zagojoną. Klaudjusz miał licznych w Melun przyjaciół. Zupełnie wolny, nie mający żadnego stałego obowiązku, chodził z nimi od czasu do czasu na kieliszek, ale się już nie upijał i prawił innym kazanie o wstrzemięźliwości. Rano tego dnia, kiedy Laurent nabywał trzy ubrania dla bandytów, zamierzających uciec z więzienia, Bordeplat, zapewniwszy się, że go nie będą potrzebować w willi, pojechał do Fontainebleau z jednym znajomym rybakiem, który udawał się tam dla uregulowania różnych swoich należności... Poranek był prześliczny i bardzo gorący, potem wielkie czarne chmury poczęły się gromadzić na horyzoncie i na pewno można było przypuszczać, że wieczór nie obejdzie się bez burzy.
Elektryczność, przepełniająca powietrze, silnie oddziaływała na wrażliwy organizm pani Delariviére. Biedna warjatka, od jakiegoś czasu zupełnie spokojna, była bardziej znacznie dziś rozdrażniona.
Powróćmy do Melun.
Nikt ze służby więziennej nie mógł naturalnie przewidzieć, że miał zajść tak ważny wypadek, jak ucieczka trzech naraz więźniów.
Fabrycjusz, Bec-de-Lampe i La Gourgone, aby uniknąć jakiegokolwiek podejrzenia, rozłączyli się, wyszedłszy na podwórze więzienne i wcale nie zbliżali się do siebie. Zaledwie ukradkiem kilka spojrzeń zamienili. Czekali bez widocznej niecierpliwości na powrót do sypialni. Większa część więźniów, zmęczona strasznem gorącem, które rozpalone od słońca mury bardziej jeszcze powiększały, pokładli się na kamieniach, po kątach, gdzie było trochę cienia.
i spali. Podwórze było milczące. Naraz odezwał się dzwon obiadowy. Wszyscy pozrywali się zaraz i każdy podał miseczkę kucharzowi, a ten napełnił ją zupą z jarzyną.
Następnie dano każdemu po porcji grochu, i to już stanowiło zwykły obiad więzienny. W godzinę później znowu dzwon się odezwał. Nadeszła pora powrotu do sypialni... Aresztanci ustawili się rzędem po dwóch i powrócili do cel swoich. Zrobiono apel, potem pozamykano numery i zaległa cisza grobowa. Niebo nagle zrobiło się czarne jak atrament. Kilka błyskawic przerżnęło chmury, grzmoty rozległy się z daleka, burza się zbliżała.
Nasi trzej więźniowie siedzieli czas jakiś, nie odzywając się wcale.
Fabrycjusz odezwał się pierwszy.
— No i cóż?... — powiedział — jeżeli to dzisiaj wieczór, to chwila działania nadchodzi...
— Czy sądzisz, że twój człowiek będzie gotowy i będzie czekał na nas?... — zapytał Bec-de-Lampe.
— Będzie gotów i będzie czekał, jeżeli tylko został zawiadomiony...
— Co do tego, to możesz być spokojny, odpowiadam za Loupiata, jak za samego siebie.
— A więc do roboty... nie można się spóźnić...
— Zaraz do reszty przepiłuję kratę — rzekł Bec-de-Lampe — a przez ten czas poróbcie z kołder linki... a pamiętajcie, że nam potrzebny sznur mocny i długi...
— Dobrze — mruknął La Gourgone... ale dodał wiecie, że ja się okrutnie obawiam...
— Cicho tchórzu! Jeżeli cię nie nęci świeże powietrze, to ci nikt nie przeszkadza pozostać tutaj...
— Nie pleć głupstw!... Uciekam z wami... Nudziłbym się tu za bardzo bez przyjaciół.
— No, to dymaj do roboty!
— Poczekajcie — wtrącił Fabrycjusz. — Czy myślicie, że węzły z kołder się nie rozsuną?... Nie można przecie zacisnąć tak wełny, jak pióra...
— Słusznie, weźcie prześcieradła, zupełnie nowe, więc wytrzymają nie lada ciężar.
— A to dopiero ciemno! — odezwał się La Gourgone — ja nic a nic nie widzę.
W tej chwili właśnie oślepiająca jasność obrzuciła cały pokój, zaraz rozległ się grzmot przeciągły i jednocześnie deszcz, połączony z gradem, zaczął bić w okna nawalnie.
— Ogłuszająca kanonada! — wykrzyknął Fabrycjusz.
— Nie trzeba na to narzekać — powiedział Bec-de-Lampe — to jakby umyślnie dla nas, jakby na naszą komendę! — Niema obawy, aby jaki dozorca lub jaki patrol włóczył się na taki czas około więzienia. Bierzmy się moje dzieci do roboty.
I bandyta dokończał przepiłowania kraty, a Fabrycjusz i La Gourgone robili sznur tymczasem.
Grzmoty rozlegały się bezustannie, deszcz padał coraz gwałtowniejszy. Chociaż było dopiero kwadrans po ósmej, można już było sądzić, że to głęboka noc. Zaledwie, że przy oknie można było ścianę rozeznać. Na dworze wiatr szumiał z wściekłością, wyrywając szyby z okien.
— Sapristi! — mruczał La Gourgone — to dopiero szkaradnie zmokniemy!
— Osuszysz się, jak łeb w studnię wsadzisz — odpowiedział śmiejąc się Bec-de-Lampe. — Już skończyłem!... A ty dużo masz tam jeszcze?
— Jeden jeszcze kawałek do przywiązania i sznur będzie gotowy.
— Zaciskaj mocno...
— Mie obawiaj się, węzły nie puszczą w drodze.
— Słychać hałas na korytarzu — szepnął La Gourgone, dzwoniąc zębami ze strachu.
— Prędko pod kołdry!...
Trzej bandyci wsunęli się w łóżka z nadzwyczajną szybkością.
Posłyszane przez La Gourgone kroki zbliżały się coraz bardziej. Zatrzymały się pod drzwiami i okienko się otworzyło.
— Jeżeli wejdą — pomyślał sobie Bec-de-Lampe — tośmy się złapali... Zaraz zobaczą, że brakuje jednej kraty...
Ale nie była to wizyta po celach, obchodzono tylko korytarze.
— Czy śpicie tam? zapytał jeden z dozorców.
— Nie, panie inspektorze — odpowiedział Fabrycjusz trudnoby było spać na taki czas okrutny.
— Masz rację...
Okienko się zamknęło, patrol poszedł sobie dalej.
Skoro tylko kroki ucichły, trzej bandyci się podnieśli.
— To prawdziwe szczęście, że tu nie wleźli — mruknął Bec-de-Lampe — drugi raz już nie przyjdą...
— Gdzie jest sznur?
— Masz go...
— Przez ten czas, jak go będę przywiązywał, niech Leclére weźmie metalową szkatułkę i schowa w nią pieniądze.
— Już to zrobiłem.
— No, to raz jeszcze spróbować, czy sznur dobrze przywiązany, bo od tego wszystko zależy.
Wszyscy trzej chwycili się powiązanego prześcieradła i pociągnęli je z całej siły. Sznur się wyprężył i o mało nie pękł, ale węzeł nie puścił.
— Dobrze — powiedział Bec-de-Lampe — opuszczam go.
I wyrzucił za okno sznur zaimprowizowany.
— Przy podobnym wietrze, zejście będzie trochę przytrudne — mruknął La Gourgone.
— To darmo!... kto nie ryzykuje, nic nie ma! — Nie słychać jeszcze szyldwacha. To właśnie straszna chwila. Na kogo kolej?
— Wszystko jedno — odpowiedział Fabrycjusz — spieszmy się tylko.
— Panom zawsze należy się pierwszeństwo! — rzekł Bec-de-Lampe — dobry masz worek, więc wychodź pierwszy...
Przy pomocy sprzymierzeńców swoich, morderca Fryderyka Baltusa, truciciel Joanny, wysunął się przez otwór nogami naprzód, ujął obu rękami wyciągnięte prześcieradła i rzucił się w próżnię, powierzając się sile węzłów i własnych. Sznur, poruszany wiatrem, chwiał się jak wahadło u zegara i chwilami o mur uderzał. Łotr nie puszczał go jednakże, trzymał się z całej siły i w kilku sekundach dostał do ziemi. Bec-de-Lampe poszedł za nim, na ostatku La Gourgone.
— Połowa już zrobiona — odezwał się Fabrycjusz. — Kończmy prędko. Gdzie studnia?
— Na lewo, o dwadzieścia kroków...
Dostali się do wskazanego miejsca i przystanęli przed otwartym otworem.
Bec-de-Lampe chwycił łańcuch, zaopatrzony w kubły, wdrapał się na cembrowinę i zlazł z niej, trzymając się cegieł. Dostawszy się nad wodę, ex-galernik wstrzymał oddech i zniknął pod wodą. Fabrycjusz poczekał chwilę i poszedł za przykładem towarzysza. Następnie przyszła kolej na La Gourgone. Po chwili, po drugiej stronie środkowego muru, dwaj ludzie, z których lała się woda, wdrapywali się jeden za drugim po ścianie wspólnej studni. Pierwszy, dostawszy się na wierzch, pomógł drugiemu do przeskoczenia poręczy studni. Byli to Fabrycjusz i Bec-de-Lampe...
— A co?... — odezwał się ten ostatni, pochylając się nad otworem — gdzież u djabła podział się La Gourgone?... Bał się widocznie i pozostał...
— Przepraszam — odpowiedział Fabrycjusz — skoczył zaraz za mną, tak, że poczułem jego nogi na swoich ramionach.
— Dla czegóż więc nie wyłazi?
— Słuchaj!
Bec-de-Lampe nadstawił ucha.
— Do pioruna! — mruknął — woda pluszcze paskudnie... Zaczepił się widocznie o kraty, dzielące studnię na dwie połowy. Nie podobna mu przyjść z pomocą...
— Utonie? — powiedział Fabrycjusz.
— Tak mi się zdaje... Słuchajmy jeszcze...
Dwaj bandyci pochylili się nad studnią, ale już nic słychać nie było.
La Gourgone nie walczył już wcale...
— Nie miał szczęścia! — odezwał się Bec-de-Lampe — miał rację, że się obawiał; przeczuwał klęskę. Szkoda... Dobry to był chłopak, choć tchórzliwy trochę... Żałuję go bardzo... To pociesza mnie tylko, że przez jakieś dni piętnaście, dozorcy pić będą z tej studni... Życzę im, żeby się potruli!...
I nie zajmując się więcej nieszczęśliwym topielcem, Bec-de-Lampe myślał tylko, jakby się teraz zorjentować. Fabrycjusz wziął go za rękę i zmusił do pozostania na miejscu.
— Ktoś nadchodzi... — szepnął ostrożnie.
— To zapewne twój człowiek.
— Być może.
Jakaś czarna postać zarysowała się niewyraźnie wśród ciemności.
— Czy to ty, Laurent?... — zapytał Fabrycjusz.
— Ja, proszę pana, ja... odpowiedział wzruszonym głosem kamerdyner. — Jakże jestem szczęśliwy, że pana widzę!... Spodziewam się, że pan o tem nie wątpi?...
— Nie, nie, nie wątpię, ale potem o tem. Gdzie są rzeczy na zmianę?...
— U mnie, proszę pana... Niepodobna było tu przynieść na taki czas, takby były przemokły, jak te, co pan ma na sobie.
— Miałeś rację. Chodźmy do ciebie. Czy to daleko?...
— Pięć minut drogi.
— No to dalej!... Którędy się stąd wychodzi?...
— Niech pan idzie za mną... Zrobiłem otwór w parkanie... W razie potrzeby dwóch może przejść od razu.
W parę minut później trzej towarzysze byli już za ogrodem i szli po pustej ulicy.
Burza się oddalała, ale od czasu do czasu odzywały się grzmoty, a deszcz lał strumieniami.
— Pójdę naprzód, żeby panu drogę wskazywać — mówił Laurent, niemniej przemoknięty, jak dwaj więźniowie.
Przyspieszył kroku.
Fabrycjusz i Bec-de-Lampe trzęśli się, chociaż temperatura była bardzo ciepłą. Woda studni zamroziła ich, jak butelki szampana.
Nareszcie kamerdyner zatrzymał się, obejrzał w prawo i w lewo na wszystkie strony, wyjął klucz z kieszeni, otworzył furtkę i popchnął w nią zbiegów. Potem zamknął za sobą, wziął za rękę Fabrycjusza, drugą uchwycił się poręczy i zaczął iść po schodach. Bec-de-Lampe podążał za nimi, uczepiwszy się ubrania Lecléra. Weszli wolno i po cichu na trzecie piętro. Laurent otworzył swoją stancyjkę, zamknął drzwi i zapalił lampę.
— Teraz — powiedział — oto prześcieradła do otarcia się i całe ubrania.
W pięć minut dwaj zbiegowie zrzucili z siebie rzeczy mokre, osuszyli się i przebrali od stóp do głów. Nowe suknie Fabrycjusza różniły się bardzo krojem od tych, jakie zwykle nosił, i to go uczyniło do niepoznania prawie.
— Powiedziano mi, że będzie trzech panów... — zauważył Laurent. — Gdzież jest towarzysz trzeci?
— Zmyliło sobie bydlę drogę — odpowiedział śmiejąc się Bec-de-Lampe. — Nie zajmujmy się nim więcej. Myślmy lepiej o ucieczce.
Kamerdyner wyjął ze szafy butelkę, postawił na stole dwie szklanki i napełnił je przezroczystym płynem.
— Niech się panowie najprzód napiją — rzekł — to stary koniak, najlepszy, jaki mogłem znaleźć w Melun... Przemokli panowie w środku i z wierzchu, to przyprowadzi ich do równowagi...
— Masz rację... to dobry środek zapobiegawczy — mruknął Fabrycjusz, któremu zęby dzwoniły.
Dwaj łotrzy, trąciwszy się, wychylili kieliszki do ostatniej kropelki.
— Rarytas, słowo daję!... — wykrzyknął Bec-de-Lampe — jużem się rozgrzał... No, w drogę!...
— Poczekaj... — powiedział Fabrycjusz, otwierając blaszane pudełko. — Dałem ci obietnicę, i chcę jej dotrzymać. Oto jest pięć tysięcy franków w biletach bankowych. Pomogą ci one do doczekania lepszych czasów.
— Nie jedziesz ze mną?...
— Nie, mam tutaj coś do załatwienia... Przyjadę za tobą do Genewy...
— No, więc dziękuję i do widzenia... ale jeżelibyś miał trochę drobnych pieniędzy, tobyś mi zrobił wielką przysługę... Niepodobna płacić za bilet kolejowy papierkiem tysiąc frankowym.. Nie potrzeba by więcej, aby ściągnąć na siebie podejrzenie...
— Słuchaj Laurent — zapytał Fabrycjusz — masz złoto?...
— Jakieś paręset franków to mam, proszę pana.
— Daj dziesięć luidorów temu dzielnemu chłopakowi.
Bec-de-Lampe schował monetę do kieszeni, podziękował raz jeszcze, oświadczył, że Leclére jest prawdziwym dżentelmanem, oświadczył, że liczy na to, iż jeszcze kiedyś razem będą pracować, uścisnął mu obie ręce i wyszedł ze stancji. Laurent poświecił mu po schodach i otworzył furtkę. Burza zupełnie ustała. Miljardy gwiazd błyszczały na wypogodzonem niebie. Kamerdyner zaraz powrócił. Pozostawszy sam ze swoim panem, Laurent wybuchnął powstrzymywanym dotąd płaczem.
— Ach! mój kochany panie, zobaczyłem pana nareszcie!... Co za szczęście, żeś pan uciekł przed temi machinacjami piekielnemi, ukutemi na pańską zgubę!.. Skoro pan jesteś wolnym, to cała prawda się wyda... O! jakże ja jestem szczęśliwy...
I ocierał łzy, które mu spadały z powiek.
— Jestem wzruszony twoją radością i twojem przywiązaniem — odrzekł Fabrycjusz — ale to nie chwila na takie czułości... Mówmy mało, ale mówmy dobrze. Która to godzina?...
Laurent spojrzał na zegarek.
— Parę minut po dziewiątej.
— Czy masz rozkład jazdy dróg żelaznych?
— Mam. Domyślałem się, że będzie potrzebny. Oto jest... Zobacz, jakie pociągi przechodzą tej nocy przez Melun ku Szwajcarji?
— Więc do Szwajcarji się udajemy, proszę pana?
— Prawdopodobnie. Zobacz prędko.
Podczas kiedy kamerdyner przerzucał rozkład jazdy, Fabrycjusz nalał sobie drugą pełną szklankę koniaku i znowu wypił ją do dna.
— Znalazłem... proszę pana... odezwał się Laurent.
— A więc?...
— Nie mamy wyboru... przychodzi jeden tylko pociąg.
— O której?...
— O dwunastej, minut czterdzieści dwie.
— Mam dwie godziny przed sobą... to tyle, co mi potrzeba.
Fabrycjusz wyjął z kasetki resztę biletów bankowych i podał je kamerdynerowi.
— Dołóż to do pieniędzy, jakie posiadasz — dodał — i bądź o północy na stacji Melun. Ja tam przyjadę do ciebie.
— Czy pan nie tutaj czekać będzie chwili wyjazdu? — zapytał z pewnem wahaniem Laurent.
— Nie — odpowiedział Leclére głosem ponurym. Muszę złożyć jednę wizytę przed wyjazdem.
— Wizytę?... powtórzył zdumiony Laurent — wizytę o tej godzinie!...
— Tak.
— Panie, cóż za nieostrożność!...
— Nie pytam ci się o radę... Masz broń jaką przy sobie?...
— Mam, proszę pana.
— Jaką?
— Rewolwer i sztylet.
— Dawaj sztylet.
— Ależ... panie...
— Dawaj prędko, do wszystkich djabłów!
Ach! panie, obawiam się domyślać. Pan chce się zemścić za ohydne podejrzenia, za podłe oskarżenie... Pan zamierza udać się do willi Baltus...
— A gdyby i tak było?...
— Niech pan się zastanowi... jesteś pan wolnym, możesz uciekać... Z daleka lepiej pognębisz pan swoich nieprzyjaciół, swoich oskarżycieli!... Nie puszczaj się pan na szaleństwa, nie leź pan w ręce tych, co pragną twojej zguby... Klaudjusz Marteau, wróg najzawziętszy ze wszystkich, znajduje się w willi... Gdyby dostrzegł pana, z pewnością nie wyszedłby pan cało.
Fabrycjusz wzruszył ramionami.
— Cóż mnie tam Klaudjusz Marteau obchodzi?... Co postanowiłem, musi się spełnić, chociażby mi przyszło życiem zapłacić za to!... Jeżeli nie chcesz pozostawić mnie bez możności obrony, to daj mi sztylet.
— Skoro pan żąda tego...
— Żądam koniecznie.
Koniak, którego nędznik raz po razie wypił całe dwie szklanki, zaczął mu zawracać w głowie. Mówił tonem dzikim, z złowrogim wyrazem oczu, z groźną postawą. Laurent przeląkł się go strasznie.
— Oto sztylet, proszę pana... szepnął drżący.
Fabrycjusz pochwycił broń z rąk służącego. Wyjął nóż z pochwy gorączkowo i przy świetle lampy obejrzał jego ostrze spiczaste, mocne i nadzwyczaj ostre.
— Dobra broń! — mruknął, kierując się ku drzwiom — wyborne narzędzie zemsty!.. Tem cackiem z pewnością jej nie chybię...
Miał już wychodzić, ale zawrócił się od drzwi, chwycił ze stołu butelkę, przytknął do ust, głowę w tył przechylił i pił całem gardłem. Potem wyszedł z pokoju i pomimo ciemności, zbiegł ze schodów, jak bomba.
Fabrycjusz, wyszedłszy na ulicę, zatrzymał się parę sekund, patrzył błędnemi oczami w ciemności, które ledwie rozpraszały światła latarń gazowych, dość rzadko rozstawionych. Gdy się już rozejrzał nakoniec, zaczął biec przed siebie. Minął most i udał się drogą, prowadzącą do willi Baltus. Kiedy już był o jakie dwieście kroków od celu nocnej swej wyprawy, zeszedł z gościńca, podążał dalej polem, pokrytem nie zebranem jeszcze zbożem. Po dziesięciu minutach ciężkiej drogi napotkał jakiś mur przed sobą i musiał się zatrzymać. Poza tym murem, na półtrzecia metra wysokim, rysowały się wierzchołki drzew parku na wypogodzonem niebie. Mur od strony wsi najeżony był kolcami żelaznymi. Fabrycjusz rozpędził się, skoczył jak jaguar, podnosząc ręce i nie dbając, że narażał głowę na roztrzaskanie, gdyby źle wymierzył. Udało mu się jednakże, chwycił więc rękami za pręty żelazne i z nadludzką prawie siłą, o którą nie posądzalibyśmy go nawet, wciągnął się na wierzchołek muru. Pozyskawszy to stanowisko, łatwo już było radzić sobie dalej. Odpoczął trochę i zsunął się na drugą stronę parku. Koniak, którego wypił za dużo, odurzył go, a chęć zemsty czyniła zupełnie pijanym. Przeszedł śmiało aleję, której znał najmniejsze zakręty i obszedł całą willę, Żadne światełko nie błyszczało poza szybami.
— Śpią... — pomyślał ale ja ich zaraz pobudzę.
I doszedł do balkonu po drugiej stronie zabudowania. Balkon ten podtrzymywały eleganckie filary. Pod balkonem istniało dwoje drzwi. Leclére próbował je otworzyć, ale były pozamykane. Myśleć o wysadzeniu było niepodobieństwem, narobiłby hałasu i zaalarmował wszystkich mieszkańców.
— Co robić?... — powiedział sobie.
Odpowiedź na to pytanie naraz mu przyszła do głowy. Objął jeden z filarów i wdrapał się na balkon, na który wychodziły drzwi oszklone. Widocznie nie obawiali się o pierwsze piętro, bo z powodu ogromnego gorąca, jedne z drzwi pozostawiono na pół otwarte Fabrycjusz popchnął je i wszedł do galerji, która rozdzielała pałacyk i znajdowała się na wprost schodów głównych. Przystanął tu i zaczął się przysłuchiwać. Głucha cisza panowała do okoła.
Usłyszał tylko urywane świszczenie przyspieszonego swojego oddechu. Po trochu wzrok jego przyzwyczaił się do ciemności i zaczął niewyraźnie rozróżniać najbliższe przedmioty.
— Drzwi Pauli — mówił do siebie — to te pierwsze na lewo... Jeżeli są zamknięte, podważę je ramieniem. Zanim sprawiony hałas sprowadzi kogo, zrobię już to, po co przyszedłem...
Wyjął z kieszeni nóż, otworzył go, i skierował się następnie do apartamentu panny Baltus. Gruby smyrneński dywan, pokrywał posadzkę galerji i głuszył jego kroki. Doszedł do drzwi, poruszył za klamkę i aż zadrżał z radości. Drzwi nie były zamknięte. Nic mu nie przeszkadzało przestąpić próg małego saloniku, poprzedzającego pokój Pauli. Przeszedł ten salonik, otworzył drugie drzwi, równie łatwo jak pierwsze i wszedł do sypialni panny Baltus. Nocna lampa w alabastrowej urnie, postawiona w kącie pokoju, rzucała słabe, niepewne światełko. Na wprost drzwi stało łóżko. Pod kołdrą śnieżnej białości rysowała się postać śpiącej kobiety, z twarzą obróconą do ściany. Morderca pochylił się i czołgając się jak gadzina, podszedł do łóżka. Przy łóżku wyprostował się i podniósł do góry rękę, w sztylet uzbrojoną. I zamierzał uderzać. Ale w tej właśnie chwili śpiąca nagle się odwróciła i odemknęła powieki. Fabrycjusz mógł się przypatrzeć jej twarzy. Cofnął się, mrucząc: — To nie Paula!... to Joanna!...
Pani Delariviére, pomieszczona w apartamencie panny Baltus, otworzyła oczy i zobaczyła w słabem oświetleniu postać przerażoną i straszną. Nie potrzeba było więcej dla wywołania ataku, spowodowanego przez burzę i zaledwie uspokojonego. Wyskoczyła z łóżka i jak widmo w śmiertelnym całunie, z wyciągniętemi naprzód rękami, dotykając prawie piersi Fabrycjusza, którego nie poznała, zaczęła krzyczeć przeraźliwym głosem, który ponuro rozlegał się w nocnej ciszy:
— Szafot!... szafot!...
Zęby mordercy zaczęły dzwonić. Przeląkł się piekielnie. Przerażenie go sparaliżowało tak, że nie był zdolnym ruszyć się z miejsca ani nic pomyśleć. Osłupienie to fizyczne i moralne trwało jednak bardzo krótko. Nędznikowi przyszło na myśl, że krzyk Joanny się powtórzy, a on będzie na pewno zgubiony. Potrzeba było zmusić nieszczęśliwą do milczenia. Leclére też pochwycił jedną ręką rękę warjatki, a drugą podniósł, żeby zagłębić jej nóż w sercu. Zdawało się, że pani Delariviére jest ostatecznie zgubioną. Aby ją ocalić, potrzeba było cudu chyba. I cud stał się znowu. Chrapliwe wycie rozległo się w powietrzu. Postać jakaś nieokreślona, jakby fantastyczna, skoczyła jak gryf skrzydlaty, o którym wspominają w średniowiecznych legendach. Fabrycjusz, pochwycony za gardło żelaznemi szponami tej postaci, cofnął się szamocąc, a Paula ze świecą w ręku ukazała się na progu. Fox, ten chart olbrzymi, towarzysz i przyjaciel Fryderyka Baltusa, rzucił się na mordercę swojego pana i dusił go straszliwie. Paula wpadła w szał, poznawszy nędznika, zaczęła z całych sił wołać pomocy. Zęby charta coraz bardziej wpijały się w ciało łotra. Już chrapać zaczął. Ręka, w której nóż trzymał ciągle, opuściła się przypadkowo. Foks pchnięty kilka razy spiczastym ostrzem, puścił go, zaskowyczał ponuro, przewrócił się, wyciągnął i nie poruszył więcej. Oszalały z bólu i wściekłości, pragnąc zabić zanim sam zginie, Fabrycjusz rzucił się teraz na Paulę, która skamieniała, nie miała siły szukać ocalenia w ucieczce. Już się jej prawie tykał. Już okrzyk triumfu i zaspokojonej zemsty wyrwał mu się z piersi, gdy pomiędzy nim a jego ofiarą stanęła nagle przeszkoda. Jakiś człowiek pochwycił go wpół, wyrwał mu nóż, powalił na ziemię i przygniótł kolanami.
— Do pioruna! — krzyknął ten człowiek — zdaje mi się, że w sam czas przybyłem?...
— Klaudjuszu — odezwała się Paula — to on... ten nikczemnik... Fabrycjusz Leclére...
— Fabrycjusz Leclére! — powtórzył marynarz — nędznik wyrwał się z więzienia, ażeby tu przyjść mordować!... Tego już zanadto... Czy mam z nim skończyć, proszę Pani?... Czy zabić go własnym jego nożem? — Niech pani rzeknie słowo, a zaraz będzie po wszystkiem...
Nagła myśl przemknęła w umyśle Pauli i przywróciła jej przytomność i krew zimną.
— Nie — odrzekła — nie zabijaj go... Ja nie chcę, żeby umierał!... Puść go!...
— Puścić go? — powtórzył zdumiony Klaudjusz. — Ależ proszę pani...
— Ja tak chcę!... tak potrzeba! — odrzekła rozkazując młoda dziewczyna. Zrozumiesz zaraz dla czego.
Klaudjusz usłuchał, chociaż nie bardzo chętnie i podniósł się, ale nóż zatrzymał przy sobie.
Morderca usiłował się podnieść, ale sił mu nie stało. Zaledwie mógł się podnieść na kolana...
— Ach! jesteście mocniejsi — powiedział osłabionym głosem... Chciałem zagrać z wami i przegrałem partję... Rozpocząłem walkę, ale walka była niemożebną... Jestem pokonany zupełnie... Róbcie ze mną, co wam się podoba...
Bierzcie mnie.... wiążcie, zabierajcie... Niech drzwi więzienia na nowo się przedemną otworzą... Niech wnoszą szafot... na wszystko jestem gotowy...
W tej chwili Grzegorz Vernier, obudzony gwałtownem wołaniem na pomoc Pauli, wszedł z kolei do pokoju w towarzystwie kilku służących i zapytał:
Co się tu dzieje?
— Patrz pan! — odpowiedziała młoda dziewczyna, pokazując na Fabrycjusza.
— On? zawołał doktor zdziwiony.
— On — powtórzyła panna Paula Baltus.
— Uciekł z więzienia?
— Tak!
— Trzeba uprzedzić natychmiast policję... Może w więzieniu jeszcze nic nie wiedzą, że ten łotr uciekł...
— Nic nie znaczy, że nie wiedzą... — odrzekła Paula. — Wcale ich nie będziemy uprzedzać i pan Fabrycjusz za chwilę będzie mógł wyjść odemnie swobodnie.
— Będzie mógł uciec? wykrzyknął Grzegorz, nie wierząc własnym uszom. — On! morderca pani brata? Czyż to możebne?
— Tak — odrzekła młoda dziewczyna, — wszystkie drzwi będą mu otwarte. Będzie mógł się oddalić, ale pod jednym warunkiem.
Słysząc te szczególne słowa tak niespodziewane, a które jeszcze pozwalały mu mieć jakąś nadzieję, Leclére, powracając trochę do sił, podniósł się wolno.
— Warunek! — powtórzył — jaki?
— Zaraz się pan dowiesz o tem — odpowiedziała Paula.
A zwracając się do Klaudjusza, dodała:
— Zaprowadź pana Lecléra do mojego apartamentu. Proszę cię, aby wszyscy, co są tutaj, poszli za nami. Nie trzeba, aby ten człowiek mógł myśleć, że się da znać policji, albo żandarmerii...
Nikt nie rozumiał, ale wszyscy byli posłuszni. Joanna położyła się z powrotem do łóżka i zdawało się, że zasnęła. Przyszedłszy do swojego pokoju, Paula wzięła ze stołu ćwiartkę papieru, na której było coś napisane. My już wiemy, jakie tam zawierały się słowa. Panna Baltus przed dwoma dniami czytała je adwokatowi i Grzegorzowi.
— Panie Leclére — odezwała się poważnie — jedno tylko pytanie! Czy człowiek ścięty w Melun był wspólnikiem pańskim?
Nie odpowiedział nędznik...
— No to posłuchaj...
I Paula zaczęła czytać głośno:
„W chwili stawienia się przed moimi sędziami, wyznaję, że sam jestem winien morderstwa popełnionego na osobie Fryderyka Baltusa i że człowiek, skazany i ukarany śmiercią za tę zbrodnię, nie był wcale moim wspólnikiem“.
Po chwili milczenia młoda dziewczyna mówiła dalej:
Teraz pańskie życie i wolność są w twoim ręku... Podpiszesz to zeznanie, które uważasz za prawdziwe, a ja ci przysięgam na mój honor, że wyjdziesz odemnie, nie przeskakując przez mur, ale przez główną bramę, którą każę ci otworzyć... Poza bramą udasz się w prawo czy w lewo, a nikt cię nie będzie śledził i pójdziesz, gdzie cię Pan Bóg poprowadzi!... Czy chcesz pan podpisać?
Fabrycjusz spojrzał na zegar wiszący na ścianie, wszystko to się stało w daleko krótszym czasie, aniżeli nam było opowiedzieć. Obie wskazówki stały jeszcze na jedenastej. Zbieg miał jeszcze aż nadto czasu dostać się na stację i wsiąść w pociąg, odjeżdżający do Szwajcarii.
— Chcesz pan podpisać? — powtórzyła panna Baltus.
— Będzie mi wolno wyjść z tego domu? — odezwał się Fabrycjusz. — Nie będę ani śledzonym, ani nikt za mną nie pójdzie, wszak pani obiecałaś?
— Przysięgam... I jeszcze raz przysięgam...
— Proszę o pióro.
— Oto jest... Napisz pan naprzód te słowa: Przeczytałem i dobrowolnie podpisuję.
Fabrycjusz napisał.
— Teraz pan podpisz.
Nędznik podpisał swoje nazwisko i podał papier pannie Baltus. Młoda dziewczyna go pochwyciła.
— Dotrzymuję mojego słowa — rzekła. — Wychodź pan. Oto jest klucz od sztachetek.... Przed upływem pięciu minut nikt stąd nie wyjdzie...
Fabrycjusz wybiegł z pokoju i drzwi za sobą zatrzasnął.
— Pani pozwoli uciekać temu łotrowi? — wykrzyknął Grzegorz.
— Pani mu jeszcze dopomaga! — dodał Klaudjusz, chwytając się za głowę.
— A cóż mnie to obchodzi? — odrzekła Paula. — Mam w ręku rehabilitację niewinnego, a to najgłówniejsze! Co do tego nędznika, uważa się on za ocalonego, ale to w ręku Boga spoczywa!... Sprawiedliwość spostrzeże wkrótce zapewne jego ucieczkę... Nie potrafi przedostać się za granicę, a ja dotrzymam przysięgi. Ach! miałeś rację, doktorze, tylko obawa śmierci, tylko nadzieja wolności mogły skłonić wyrzutka do podpisania deklaracji.
Paula zaledwie dokończyła tych słów, gdy silne dzwonienie rozległo się przy bramie. Paula Baltus zadrżała.
— Co to znaczy? zapytała.
Klaudjusz przyskoczył do okna, a szalona radość malowała się na twarzy jego.
— Pochodnie! — mruknął — pałasze!... — żandarmi... żandarmi!.. Do pioruna! niech żyje żandarmerja!
— Widzicie — odezwała się młoda dziewczyna — że Pan Bóg czuwa. Morderca Fryderyka nie potrafi dojść nawet do kolei...
Drzwi do pokoju otworzyły się gwałtownie i ukazał się w nich Fabrycjusz, zmieniony, przerażony, blady jak trup.
— Park otoczony — odezwał się zgasłym głosem — policja go pilnuje... jestem zgubiony....
I osłabły rzucił się na krzesło.
— Ja już nic poradzić nie mogę — odpowiedziała Paula — dotrzymałam obietnicy... źle pan się obrachowałeś...
Klaudjusz Marteau pocichutku wysunął się z pokoju. Pobiegł otworzyć bramę. Komisarz, agenci, żandarmi zapełnili willę.
— Panna Baltus? — zapytał reprezentant prawa.
— Jest w swoim apartamencie, panie komisarzu — odpowiedział Klaudjusz — zaprowadzę tam pana... Przybywa pan, jakby na żądanie... Dowie się pan nowych rzeczy... Zwierzyna, na którą pan poluje, jest tutaj.
— Domyślałem się tego... Czy nędznik nie popełnił jakiej nowej zbrodni?
— Jeżeli nie popełnił, to nie ze swojej winy... Na szczęście, Pan Bóg ustrzegł poczciwych ludzi.
Komisarz z eskortą wszedł na schody. Paula czekała na nich w sieni pierwszego piętra.
— Przybywają panowie w samą porę — odezwała się — morderca mojego brata tu się znajduje...
I usunęła się, żeby ich przepuścić. Zobaczywszy wchodzących, Fabrycjusz zaczął się trząść, jak przydeptana gadzina. Wiedział, że ani prośby ani groźby na nic się nie przydadzą. Nie wymówiwszy ani słowa, podniósł się i podał ręce.
— Włóżcie mu kajdany zawołał komisarz — zwiążcie go i pilnujcie, ja spiszę protokół...
W godzinę później wprowadzono z powrotem zbiega do więzienia w Melun i zamknięto celę.
Co się stało, że ucieczka więźniów została tak prędko odkrytą? Jakim cudem odgadnięto, że Fabrycjusz znajduje się w willi Baltus? Musimy dać naszym czytelnikom klucz od tej zagadki i wyjaśnimy ją w krótkości.
Przypominamy sobie, że La Gourgone skoczył do studni po Fabrycjuszu, ażeby przepłynąć pod sztachetą, rozdzielającą wspólną studnię na dwie połowy.
Przypominamy sobie, że towarzysze, nie zobaczywszy go, tylko słysząc szamocącego się w wodzie, przekonani byli, że utonął. Ale myśląc tak, bardzo się omylili. Przejęty na wskroś lodowatą temperaturą wody, do której skoczył, La Gourgone źle obrachował czas, jakiego było potrzeba do przebycia dwóch studni. Kiedy chciał wydobyć się na powietrze, ubranie, zaczepiwszy się o sztachety, paraliżowało mu ruchy i trzymało w miejscu.
— Zgubionym! — powiedział sobie, zrozumiawszy, co się stało.
Nie mniej jednakże walczył z całą energją i w końcu potrafił odczepić się, nie bez szalonego wysiłku. Skoro tego dokazał i skoro mógł nareszcie odetchnąć, dusiła go masa wody, jakiej się opił mimowoli.
Nic nie widział nie mógł zebrać myśli, instynkt tylko zachowawczy nie opuścił go jeszcze. Jakiemś bezwiednem poruszeniem ręki natrafił na łańcuch studni. Pochwycił go, uczepił się, a odetchnąwszy głęboko, odzyskał trochę przytomności, powiedział sobie, że się wywinie od śmierci. Spojrzał w górę, zobaczył tylko niebo czarne i deszcz, lejący strumieniem.
— Czy przypadkiem moi towarzysze nie opuścili mnie? — pomyślał sobie. — To byłoby ładnie z ich strony.
Ażeby się o tem przekonać, zaczął krzyczeć, jak mógł najgłośniej:
— Bec-de-Lampe!... Oho! Bec-de-Lampe?... Gdzie jesteś?...
To głośne, nieroztropne wołanie było powodem zguby zbiega.
I to jak i dla czego?...
La Gourgone, usiłując się odczepić, przewrócił się, nie wiedząc o tem. Zamiast wypłynąć na wodę po prawej stronie przegradzających sztachet, to jest w stronę ogrodu, wylazł z wody na lewo, to jest w tem samem miejscu, którędy wlazł przed kilku minutami. Otóż postawiony żołnierz, który co wieczór trzymał straż na odkrytej galerji, ponad drogą, okalającą więzienie, posłyszał krzyki, przystanął i zaczął się przysłuchiwać. La Gourgone powtórzył wołanie. Żołnierz, nie mając wątpliwości, że się stało coś nadzwyczajnego, wychylił się na drogę i niespokojnie wpatrywał w ciemności. Po chwili wydało mu się, że jakiś cień wylazł ze studni i zeskakuje z cembrowiny.
— Kto idzie?... — zawołał, nabijając broń.
— Nieszczęście moje... — pomyślał zbieg — złapałem się jak szczur w pułapkę!... Zmyliłem drogę!.. Drugi raz nie wskoczę w studnię za nic w świecie, lepiej być schwytanym, jak się utopić!
Żołnierz, nie otrzymawszy odpowiedzi, powtórzył:
— Kto idzie!... — głośniej jeszcze, a że nikt nie odpowiedział, złożył broń, wziął na cel ciemną postać, którą widział, iż się poruszała a teraz stanęła, i znów się odezwał:
— Odpowiadaj, albo strzelę!
— La Gourgone, ledwie żywy, nie miał siły wymówić ani jednego słowa.
Żołnierz pociągnął za kurek.
Błyskawica przerżnęła ciemności, rozległ się strzał i jednocześnie krzyk boleści. La Gourgone runął na drogę.
Wystrzał poruszył cały personel więzienny. Przybiegli dozorcy. Podniesiono ex-galernika bezprzytomnego, z kulą w łopatce i zaniesiono go do infirmerji, gdzie wezwano dyżurnego doktora.
W pięć minut przejrzano sypialnie i przekonano się o nieobecności Fabrycjusza Leclére i Bec-de-Lampe. Policja i żandarmerja została natychmiast powiadomioną. Chodziło o ujęcie zbiegów. Nie wiedząc, że ucieczka została odkrytą, będą według wszelkiego prawdopodobieństwa chcieli uciekać koleją. Rozstawiono straż w okolicy stacji i Bec-de-Lampe poznany pomimo jego przebrania, został zatrzymany w chwili, gdy przy kasie kupował bilet drugiej klasy.
Przysłowie powiada, że kruk krukowi oka nie wydziobie. Musimy zaprzeczyć temu stanowczo. Łotrzy wszelkiego kalibru gotowi są zdradzić i wydać jedni drugich, skoro w tym widzą korzyść jakąkolwiek. Komisarz policji zapewnił Bec-de-Lampe’owi względy władzy, jeżeli dopomoże do odnalezienia Fabrycjusza Leclére i bandyta poprowadził agentów do mieszkania Laurenta.
Ex-kamerdyner, energicznie badany, stracił zupełnie głowę i pomimo całego przywiązania do swego pana, opowiedział bezwiednie wszystko, co widział.
Komisarz był człowiekiem zręcznym. Domyślił się natychmiast tego, o czem Laurent nie wiedział.
— Do willi Baltus! — rzekł, zbierając ludzi swoich. — Dałby Bóg, żebyśmy na czas przybyli.
Wiemy, że dzięki Foxowi, chartowi Fryderyka Baltus, nie spóźnili się wcale.
Dodajemy jednocześnie, że poczciwe psisko, otrzymawszy rany niezbyt dotkliwe, żyło jeszcze.
— Dzielne stworzenie... wykrzyknął Klaudjusz — będę się zajmował tobą!.. będę cię leczył i wyleczę!...
Dotrzymał danego słowa...
∗ ∗
∗ |
Nie mamy potrzeby zapewniać, że ucieczka, tak dowcipnie obmyślana, wykonana z taką odwagą, wpośród okoliczności tak dziwnych, a zakończona tak dramatycznie, narobiła niemałego hałasu w Melun i okolicy.
Dzienniki paryskie opisywały najdrobniejsze szczegóły. Zapomniany już od kilku dni Fabrycjusz stał się znowu jakąś postacią legendową, jakimś bohaterem zbrodni, ponurą gwiazdą pierwszego rzędu.
Nagle przypadek wymagał nowego, niby dodatkowego śledztwa. Ucieczka i usiłowanie zabójstwa stanowiły nowe ciężkie przestępstwo. Nędznik spokorniał bardzo. Z jego żelaznej energji, z jego potężnej siły woli nie pozostało nic teraz. Owładnęła nim zupełnie apatja. Nie miał już żadnej nadziei. Potrzeba było umierać, dobrze teraz wiedział o tem, a bał się śmierci szalenie.
Nowe oskarżenie przeciwko niemu wytoczono, i sprawa miała być sądzoną niezadługo. Nareszcie nadszedł dzień fatalny. Pod efektownym tytułem „Dramat w Melun“, dzienniki zapowiadały otwarcie posiedzenia.
Na dwa dni przedtem, małe miasteczko przybrało fizjognomję wielce ożywioną i ruchliwą.
Pani Loriot, dawna nasza znajoma, nie wiedziała, jak sobie dać radę, hotel pod „Wielkim Jeleniem“ musiał odmawiać gościnności tłumom podróżnych.
Mnóstwo pięknych kobiet, należących do wszystkich warstw społeczeństwa, przybyło z Paryża.
Panna Adela de Civrac, właściwie Grelache, przyjechała: w towarzystwie barona Pascala de Landilly.
Ciekawość członków izby sądowej nie ustępowała ciekawości publicznej. Wiedziano naprzód, a przynajmniej domyślano się zgóry, że nastąpi straszny pojedynek słowny pomiędzy ministrem sprawiedliwości a sławnym adwokatem, mającym się domagać rehabilitacji niewinnego, skazanego za zbrodnię, której nie popełnił, za zbrodnię, która stała się przyczyną nowej sprawy i miała spowodować nowy wyrok śmierci. Nie mamy potrzeby wspominać, że sala sądowa była przepełnioną. Nie będziemy się silić na opis, jak się przedstawiała. Opisy tego rodzaju, tyle razy powtarzane, wszystkie są zawsze do siebie podobne.
Ogólny szmer, a potem ogólne milczenie zaległo salę w chwili, gdy żandarmi wprowadzili oskarżonego. Usiadł on, a raczej upadł na ławkę winowajców. Postarzał się o jakie dziesięć lat przez te kilka tygodni. Wśród gęstych, dziwnie zaniedbanych włosów, widać było znaczną ilość srebrnych niteczek. Policzki miał zapadnięte i wybladłe, czerwona obwódka okalała powieki, żywe niegdyś źrenice, zdawały się jakby szklane, głowa, którą zwykł nosić bardzo wysoko, zwisła na piersi. Dosyć było spojrzeć na nędznika, aby się przekonać, jak strasznie był przygnębionym. Czy ocknie się w danej chwili pod jakiem niespodziewanem wrażeniem?... Zdawało się to nieprawdopodobnem, ale wszystko jest możebnem. Taki, jak był obecnie, wzbudzał prawdziwą odrazę. Nikt nie czuł dlań żadnej litości. Skoro formalności prawne zostały dopełnione, sekretarz sądu odczytał akt oskarżenia. Był to dokument tem bardziej przejmujący, że napisany bez żadnych upiększeń, wyliczał poprostu jednę za drugą zbrodnię mordercy: zabójstwo, zniszczenie testamentu, trucie, ucieczkę i usiłowanie morderstwa. Dwóch godzin potrzeba było na przeczytanie zarzutów, bardzo obszernych, pomimo całej treściwości opisu.
Prokurator z najlepszą wiarą, z najlepszem przekonaniem usiłował dowodzić wspólnictwa Leclére’a z Piotrem, osądzonym i straconym za tę samą zbrodnię i przez ten sam trybunał.
Pan L., sławny adwokat, wezwany przez Paulę Baltus w celu domagania się rehabilitacji Piotra, słuchał z głęboką uwagą, ale zarazem z najzupełniejszą obojętnością aktu oskarżenia.
Gdy ukończono to czytanie, rozpoczęło się badanie. Wszystkie słabostki Fabrycjusza Leclére od najwcześniejszej jego młodości, na jaw wydobyto.
Prokuratorowi bardzo chodziło o wykazanie, że Leclére przez rozrzutność, przez życie rozwiązłe w całem znaczeniu tego wyrazu, przez próżniactwo nareszcie, doszedł do nieuniknionej w takim razie zbrodni.
O piątej po południu prezydujący zawiesił posiedzenie i odłożył takowe na dzień następny.
Jednem słowem, sprawa w pierwszym dniu ani na krok nie postąpiła i wszyscy liczyli na wielką na dzień następny sensację.
Nazajutrz ta sama ciżba, ta sama ciekawość, ten sam tłum kobiet, z których jedne w toaletach krzyczących, inne w strojach czarnych, powłóczystych, przysłonięte gęstymi woalami, wachlowały się wachlarzami, ze srebrnymi lub stalowymi guziczkami i przykładały do różowych nosków kryształowe flakoniki, napełnione perfumami, szczęśliwe, że obecne są przy sądzeniu mordercy, wyjątkowego mordercy, którego tyle razy spotykały na bulwarach, albo po lewej stronie jeziora, ubranego podług ostatniej mody, jeżdżącego na rasowym koniu, albo powożącego pysznie zaprzężonym faetonem.
Podobne emocje rzadko się zdarzają i dlatego są nieocenione. Rozpoczęto badania.
Toczyły się one na faktach, dobrze nam już znanych, dla tego też powtarzać będziemy tylko najwybitniejsze. Przystąpiono do pierwszej zbrodni, wymienionej w akcie oskarżenia, o skomplikowane fałszerstwo i użytek z fałszywych dowodów.
— Oskarżony Leclére — zapytał prezydujący — jakim sposobem znalazłeś się w posiadaniu czeku z podpisem pana Fryderyka Baltus?
Fabrycjusz, mogący zaledwo utrzymać się na nogach i jak się zdawało bliski omdlenia, wyszeptał kilka słów niewyraźnych.
— Nie słyszeliśmy odpowiedzi — powiedział urzędnik — zbierz siły i mów głośno.
Adwokat nędznika podał mu flakonik z solami angielskiemi. Fabrycjusz długo trzymał go przy nosie i nareszcie silniejszym nieco głosem odpowiedział:
— Znalazłem się pewnego dnia w klubie, obok pana Baltus, który grał w karty i przegrał znaczną kwotę. Ażeby zapłacić przeciwnikowi, wyjął z kieszeni pugilares, zawierający bilety bankowe i papiery, pomiędzy którymi czek spostrzegłem... Pan Baltus położył pugilares na stole obok siebie...
— Skorzystałeś z tego i czek zabrałeś?...
— Pan Baltus poruszeniem ręki zrzucił pugilares. Papiery rozsypały się po dywanie. Nachyliłem się, żeby mu pomódz, a że byłem bardzo potrzebującym, uległem pokusie i czek wsunąłem w mankiet.
— Czy czek był podpisany?...
— Tak.
— Jaką wartość przedstawiał?
— Pięć tysięcy franków.
— Na czyje zlecenie był wystawiony?...
— Nie przypominam sobie tego.
— Mała to rzecz zresztą, przerobiłeś go na dwadzieścia pięć tysięcy franków?...
— Tak.
— Czy ty sam dokonałeś podrobienia?...
— Nie.
— Przy śledztwie pierwiastkowem wymieniłeś fałszerza, który opuścił Paryż i Francję, i na którego ślad do tej pory nie natrafiono. Nazywa się René Jancelyn... Czy utrzymujesz oskarżenie?...
— Utrzymuję... René Jancelyn dopisał sumę i on podniósł pieniądze z kasy bankiera Jakóba Lefébre’a.
— To pierwsze postępowanie popchnęło cię do popełnienia zbrodni. Aby wydrzeć dokument sfałszowany Fryderykowi Baltus, który miał zamiar przedstawić go prokuratorowi rzeczypospolitej, zamordowałeś nieszczęśliwego. Jakże się dowiedziałeś o tej okoliczności?...
— Byłem na wizycie u pana Lefébre, gdy zaanonsowano pana Fryderyka Baltus... Nie chcąc się z nim spotkać, przeszedłem pod pozorem napisania listu do małego sąsiedniego gabinetu bankiera. Siedząc tam, słyszałem rozmowę, z której nie straciłem ani słowa. Pan Baltus mówił, że odeśle zaraz do sądu czek sfałszowany.
Czy zamiar zabójstwa powziąłeś w tej zaraz chwili?
— Nie.
— Prawda... Poradziłeś się najprzód jednego ze swoich wspólników... mamy tego dowód w bilecie, pisanym przez ciebie i znalezionym przez Klaudjusza Marteau, jednego ze świadków, u Matyldy Jancelyn, twojej kochanki... Pytałeś go o radę, a on ci odpowiedział zapewne: „Potrzeba pozbyć się Baltusa, dla naszego bezpieczeństwa. Niechaj umiera!“ Panowie sędziowie, oto jest bilet wspomniany.
Prezydujący przeczytał głośno trzy wiersze, których znaczenie aż nadto było jasnem.
Fabrycjusz drżącą ręką otarł pot z czoła.
— Zbrodnia została postanowioną — ciągnął sędzia. — Opowiedz nam szczegóły morderstwa.
— Przyznaję się, że zbrodnię popełniłem... — mruknął nędznik — czyż to nie dostateczne?
— Mów... potrzeba.
Morderca nie miał energji, ażeby się opierać.
— Wyjechałem z Paryża o dziewiątej wieczorem koleją żelazną odpowiedział z uległością.
— Do Melun?
— Nie... do Cessou. Wysiadłem... Śnieg zaczął padać... Udałem się drogą do Seineport, dobrze mi znaną... Doszedłem do Sekwany i dalej brzegiem, aż na wprost posiadłości pana Baltus.
— Znałeś tę posiadłość?
— Znałem od dawna...
— Tam przebyłeś rzekę, aby dosięgnąć ofiary?
Fabrycjusz skinął głową potwierdzająco.
— Skądże wiedziałeś, że pan Baltus miał powracać późno tego wieczoru?...
— Z kilku słów rozmowy jego z bankierem Jakóbem Lefébrem dowiedziałem się o tem.
— Nie poszedłeś do mostu w Melun?...
— Nie... Posłużyłem się czółnem, przywiązanem do brzegu.
— I wtedy, obejrzawszy dobrze broń, która miała posłużyć do spełnienia morderstwa, upuściłeś, nie wiedząc o tem, na dno czółna blaszkę ze swojemi cyframi, osadzoną na kolbie rewolweru, którą nazajutrz odnalazł Klaudjusz Marteau?
— Zdaje się...
— Przeprawiwszy się na drugą stronę wody, coś zrobił?
— Ukryłem się w zaroślach na drodze, prowadzącej do willi Baltus i czekałem...
— Sam byłeś?
— Sam jeden.
— Powrócimy jeszcze do tego punktu. Mów dalej.
— Wkrótce dały się słyszeć kroki. To właśnie pan Baltus nadchodził.. Poznałem go.
Głos Fabrycjusza, bardzo już słaby, uwiązł mu w gardle.
— I wystrzeliłeś do niego trzy razy z rewolweru? — powiedział przewodniczący.
— Tak.
— Padł zabity lub konający, a tyś się rzucił na niego, aby mu przetrząsnąć kieszenie i obedrzeć?
— Chciałem zabrać czek...
— Czek i piętnaście tysięcy franków, wypłacone mu przez pana Lefébre, które, że miał przy sobie, dobrze wiedziałeś — dodał przewodniczący. — Wszystko to prawda, oprócz tylko dwóch rzeczy... Nie byłeś sam i nie ty strzelałeś...
Fabrycjusz, upadający ze zmęczenia, osłabł do tego stopnia, że musiał osunąć się na ławkę.
Przewodniczący ciągnął dalej:;
— Przed paru miesiącami był tu sądzony pewien człowiek i został skazany na śmierć. Przy człowieku tym znaleziono pugilares Fryderyka Baltusa przecięty trzema kulami i bilety bankowe, jakie się w nim znajdowały... Był to dowód przekonywujący... Jaką masz na to odpowiedź?
Pytanie to przejęło dreszczem ciekawości wszystkich obecnych.
Fabrycjusz zdawał się nie słyszeć i nic nie odpowiedział.
— Milczysz? — zapytał przewodniczący — ale nam bardzo łatwo wytłómaczyć sobie to milczenie. Człowiek, schwytany z pugilaresem, był wspólnikiem twoim... Zapłacony przez ciebie, zabił za ciebie... Jego wina równała się twojej... Skazano go na śmierć słusznie zupełnie...
Tutaj nastąpił wypadek, który sprawił nadzwyczajne wrażenie na sędziach i wszystkich obecnych.
Sławny adwokat, wezwany przez pannę Baltus, podniósł się i najspokojniejszym głosem odezwał:
— Proszę pana przewodniczącego o głos.
— Mów pan — odrzekł przewodniczący co pan chcesz nam powiedzieć?
— Dwa słowa na obronę nieżyjącego, dla którego wkrótce wolno mi będzie żądać rehabilitacji. — Człowiek, skazany i stracony jako morderca Fryderyka Baltus nie był kryminalistą, ani nawet wspólnikiem zbrodni... Oto dowód. Niech pan sekretarz raczy go przedstawić panu prezydującemu.
I przy słowach tych adwokat paryski podał sekretarzowi deklarację, napisaną przez Paulę i podpisaną przez Fabrycjusza Leclére.
Urzędnik rzucił okiem na ten papier i osłupiał.
Tłum, zebrany w sali, prawie także nie oddychał.
— Oskarżony zapytał przewodniczący po chwili — czy wiesz, jaki dowód mi doręczono?
— Wiem odpowiedział zaledwie szeptem Fabrycjusz.
— Czy to twój istotnie podpis?
— Mój.
— A to, co napisane, czy jest rzeczywistą prawdą?
— Najrzeczywistszą.
— Gdzie podpisałeś to wyznanie?
Fabrycjusz zwiesił głowę i milczał. Adwokat paryski odpowiedział za niego:
Oskarżony podpisał to w obecności kilku świadków, w willi Baltus, tej nocy, kiedy uciekł z więzienia i usiłował zamordować pannę Baltus, tak jak zamordował był jej brata.
Posłyszawszy te słowa, tłum się poruszył i zaczął hałasować.
— Jeżeli się natychmiast nie uciszycie, każę opróżnić salę! — odezwał się surowo przewodniczący.
Groźba poskutkowała w jednej chwili...
Mężczyźni się uciszyli, kobiety oddech wstrzymały w piersiach.
Nie podobna było zaprzeczyć prawdzie, nie podobna było zarzucać fałszu podpisowi Fabrycjusza.
Opłakana pomyłka sądowa została wyjaśnioną. Pewność ta zanadto biła w oczy. Prokurator tak samo nie mógł już mieć żadnej wątpliwości.
— Oskarżony - odezwał się przewodniczący — wytłomacz nam, jakim sposobem pugilares i pieniądze pana Baltusa znalazły się w rękach nieszczęśliwego, który nie będąc twoim wspólnikiem, zapłacił głową za zbrodnię, przez ciebie popełnioną.
Fabrycjusz powstał.
— Powiem wszystko... wszystko... Skazujcie mnie, posyłajcie mnie na szafot, ale oszczędźcie mi tych tortur nieskończonych... Szafot... żądam szafotu... Męczarnie, jakie doświadczam, przechodzą moje siły.
— Skrócenie to od ciebie tylko zależy, mów, co masz do powiedzenia.
— Człowiek stracony był zupełnie niewinnym... Ja mu dałem ten pugilares i pieniądze.
— Znałeś go więc?...
— Nie... Widziałem go tylko raz jeden.
— Kiedy i w jakich okolicznościach?
— Spełniwszy morderstwo, przepłynąłem znowu Sekwanę i powracałem tą samą drogą do Melun... Na ścieżce w lasku Seineport spotkałem kogoś, co zastąpił mi drogę... Wziąłem go za złodzieja, przybrałem postawą obronną i krzyknąłem: ustąp!... Ale się omyliłem. Był to biedak jakiś, który mnie prosił o jałmużnę, nie dla siebie, jak mówił, ale dla swojej «żony i dziecka... Kaleka na jedną rękę i nie mogący nic zarobić na utrzymanie rodziny, zrozpaczony zapragnął umrzeć i szedł się utopić... Przyszła mi pewna myśl do głowy... Pomyślałem sobie, że dając temu biedakowi pugilares i piętnaście tysięcy franków, miałem na sto dziewięćdziesiąt dziewięć szans odwrócenia podejrzeń od siebie... Przy pierwszej zaraz zmianie jednego z biletów bankowych, najniezawodniej go przytrzymają.. Oskarżą go o zbrodnię; popełnioną w Melun, a on usprawiedliwić się nie potrafi, bo nikt na świecie nie uwierzy w nieprawdopodobną historję, jaką będzie opowiadał... Jałmużna nie wyratuje cię z biedy — powiedziałem do tego człowieka — ja ci daję fortunę... Błogosław przypadkowi, który cię postawił na mojej drodze... Włożyłem mu do ręki pugilares, z którego wyjąłem czek i oddaliłem się pospiesznie... Przewidywania moje sprawdziły się, człowiek z lasku Seineport został zaraz przytrzymany.. Teraz już wiecie panowie wszystko i skończcie raz wszystko!...
Fabrycjusz umilkł.
Dreszcz zgrozy i przerażenia przebiegł po zebranych na sali; sam przewodniczący jakby skamieniał.
Była godzina szósta.
Dalszy ciąg sprawy odłożono do dnia następnego, żandarmi odprowadzili oskarżonego do więzienia.
Kwestje, odnoszące się do dwóch pierwszych zbrodni, były już wyjaśnione, nie było potrzeby do nich powracać. Nazajutrz badanie tyczyło się zniszczenia testamentu, usiłowanie otrucia w Auteuil i usiłowanego morderstwa w willi Baltus.
Fabrycjusz odpowiadał lakonicznie na wszelkie pytania, nie próbując się nawet usprawiedliwiać.
Wejście Pauli Baltus przyjęte było szmerem admiracji ogólnej. O mało nie przyklaśnięto młodej dziewczynie, gdy opowiedziała o przysiędze swej pomszczenia brata, o tem co uczyniła dla wykrycia prawdziwego mordercy. Słuchając opowiadania o ostatnim i tak niedawnym zamachu, mężczyźni byli bardzo wzruszeni, kobiety zbladły z przerażenia.
Szczegóły odnoszące się do otrucia Joanny, opowiedziane przez Grzegorza Vernier, profesora V., lekarza pomocnika Schultza, zainteresowały do najwyższego stopnia audytorjum.
Nie zdziwimy naszych czytelników, jeżeli im powiemy, że Klaudjusz Marteau miał uznanie ogromne. Dzielny marynarz, śledzący krok w krok zbrodniarza, zbierający dowody, mające oświecić sprawiedliwość, opowiadający bez przechwałek co zrobił, utrzymujący opowiadanie malowniczemi wyrażeniami i z trudnością powstrzymujący się od „miljona piorunów“, zjednał sobie sympatję ogólną. Gdyby nie uszanowanie dla przedstawicieli władzy, niejeden byłby się rzucił doń i wycałował. Prezydujący pochwalił zachowanie się Klaudjusza. Wyszedł on też z sali mocno uradowany.
Nie będziemy powtarzać zeznań mniej ważnych świadków.
Zkolei zabrał głos adwokat Fabrycjusza ale nie mówił długo. Wobec przyznania się klienta i ogólnego przeciwko niemu oburzenia, cóż mógł powiedzieć w obronie? Poprzestał na domaganiu się okoliczności łagodzących, bez żadnej nadziei, że to otrzyma.
Adwokat panny Baltus zażądał w kilku słowach wzruszających rehabilitacji ściętego Piotra.
Posiedzenie zostało zawieszone... Sędziowie udali się do sali narad. Wyszli po godzinie z wyrazem „tak“, co do wszystkich stawionych pytań prawnych i bez wspomnienia o okolicznościach łagodzących. Nie pozostawało już nic jak ogłosić wyrok. Fabrycjusz Leclére skazany został na śmierć.
Tłum okrzykami radości i oklaskami przyjął tę wiadomość.
Nędznik byłby upadł, gdyby go nie podtrzymali żandarmi. Zemdlał.
Prezydujący dodał:
— Rehabilitacja niewinnego nastąpi w czasie i miejscu oznaczonym i odbędzie się w formie uroczystej, jak wskazuje prawo.
— Zanim ten dzień nastąpi, przy pomocy Bożej — powiedział Grzegorz Vernier — dostarczę sprawiedliwości prawdziwego nazwiska męczennika!
∗ ∗
∗ |
Miesiąc upłynął od sprawy, na jakiej byliśmy obecni.
Fabrycjusz Leclére odmówił podania apelacji i odwołania się do drogi łaski.
Grzegorz Vernier na swoje zapytanie zawiadomiony został przez sąd, iż egzekucja skazanego za dwa dni się odbędzie.
Udał się zaraz do hotelu pod „Wielkim Jeleniem”, gdzie się rozegrały pierwsze sceny naszego opowiadania.
Pani Loriol, widząc go wchodzącego do sali, wyszła czemprędzej z za kontuaru i przyjęła pięknym ukłonem.
— Witam pana doktora — odezwała się. — Wie pan wielką nowinę?...
— Wiem, łaskawa pani.
— I to pojutrze... toż to ludzi będziemy mieli tłumy w Melun... Muszę od dzisiaj zająć się przygotowaniami.
— Przychodzę pani przypomnieć, że podług umowy naszej jestem lokatorem na dzień egzekucji i dzień poprzedzający, apartamenty na drugim piętrze, które przed sześciu miesiącami zajmowali pan i pani Delariviére, do mnie należą.
— Niema obawy, żebym zapomniała; to tak, jakby przed rejentem zakontraktowane. Gdyby mi ofiarowano tysiąc dukatów za te dwa pokoje, nie cofnęłabym słowa.
— Dziękuję pani! — Wiedziałem, że można liczyć na panią...
— Przepraszam szanowny doktorze, czy to pan zajmie ten apartament?
— Ja, ale nie sam...
— To do mnie nie należy. Ale à propos, czy będą damy?...
— Jedna tylko, którą pani znasz.
— Ach! Któż to taki?
— Pani Delariviére.
— Ta biedna podróżna, która zachorowała na drodze, a potem zwarjowała? — wykrzyknęła pani Loriol.
— Ta sama.
— Czy odzyskała rozum?...
— Jeszcze nie, ale mam nadzieję, że chwila zupełnego wyzdrowienia jest bardzo bliską...
— No to tem lepiej!... Kiedy pan zajmie mieszkanie?...
— Jutro po południu.
— Wszystko będzie gotowe... Ale wie pan, panie doktorze...
— Co takiego, łaskawa pani?...
— Jakie to dziwne to życie!...
— Cóż za powód tej filozoficznej uwagi? — zapytał, śmiejąc się Grzegorz.
— Z powodu tego, co się dzieje, czyli dziać będzie... Sześć miesięcy akurat temu, ten złoczyńca Fabrycjusz Leclére, który miał minę takiego dobrego chłopaka, zajechał tutaj z młodym, małym pociesznie wyglądającym towarzyszem i dwiema prześlicznemi kobietkami, żeby się przyglądać ścięciu głowy nieszczęśliwego kaleki Piotra... A to on łotr sam zamordował Fryderyka Baltus i jego teraz będą ścinać!... Co to za przewrotność!... Nie wyglądał wcale na mordercę!... Ciągnął szelma wino szampańskie, jak nie każdy potrafi!... — Wierzyłam mu, jak nie wiem komu...
— Nie trzeba nigdy, kochana pani Loriol, sądzić ludzi z pozoru!...
Święta prawda, panie doktorze.
— Grzegorz się oddalił, a właścicielka „Wielkiego Jelenia“ zajęła swoje miejsce za kantorem, powtarzając:
— Oj głupież to życie, głupie!...
Wyszedłszy od poczciwej pani Loriol, Grzegorz Vernier udał się do biura telegrafu, skąd wysłał depeszę do doktora V...
Zawiadamiał sławnego uczonego, że nadchodzi godzina ostatecznej a strasznej próby, przypomniał mu obietnicę i prosił o najspieszniejsze przybycie dla wspomożenia go swoją radą.
Zaraz też nazajutrz po południu doktor V. zajechał do willi Baltus.
Na niego tylko czekano z przewiezieniem pani Delariviére do hotelu pod „Wielkim Jeleniem“ i zainstalowano ją w tym samym pokoju, w którym przed sześciu miesiącami, przerażający widok spadającej na szafocie głowy, pomieszał jej rozum.
Joanna, Paula i dwaj lekarze zajęli miejsce w wygodnem lando, które w pięć minut przywiozło ich na plac świętego Jana.
Klaudjusz Marteau siedział na koźle.
Edma, bardzo słaba jeszcze, pozostała w willi pod opieką Magdaleny, a nie wiedziała nic o dramacie, jaki się miał rozegrać.
Pani Delariviére, prowadzona i podtrzymywana przez Grzegorza, weszła na drugie piętro do pokoju pod Nr. 7. Przestąpiwszy próg, zatrzymała się nagle, rzuciła w około siebie badawcze spojrzenie, potem zbliżyła się do łóżka, a następnie podeszła do okna. Tu znowu się zatrzymała i opuściła zadumaną głowę.
Widząc ją tak milczącą, można było łatwo odgadnąć, że jakaś tajemnicza praca odbywała się w jej mózgu.
Po paru minutach podniosła nieśmiało głowę, wyciągnęła nieśmiało rękę i odsunęła muślinową firankę, zasłaniającą szyby.Oczy zaś w przestrzeni placu utkwiła.
Widok tego placu zdawał się wywoływać na niej jakieś nad wyraz silne wrażenie. Zaczęła drżeć na całem ciele, zęby jej dzwoniły, jak w febrze, pot wystąpił na skronie.
Dwaj lekarze, obawiając się ataku, przystąpili do niej. Nie było potrzeby.
Kryzys nie nastąpił.
W jednej chwili Joanna się uspokoiła, a odszedłszy od okna, usiadła przy łóżku ze zwykłym obojętnym wyrazem twarzy.
Doktor V. pochylił się do Grzegorza.
— Czy nic nie zmieniono w tym pokoju? — zapytał po cichu.
— Nie, profesorze odpowiedział młody człowiek — widziałeś, Joanna zdawała się go poznawać...
— Tak mi się właśnie wydało i zdaje mi się, że to dobrze wróży... Ocknięcie się pamięci poprzedza prawie zawsze powrót rozumu.
Pani Loriol, u której ciekawość, jak czytelnikom wiadomo, była jednym z grzechów głównych, weszła za swoimi lokatorami, ale przez dyskrecję zatrzymała się przy drzwiach.
Doktor V... zwrócił się do niej.
— Czy za pierwszą bytnością pani Delariviére w tym hotelu — rzekł — pokój ten był oświetlony w nocy?
— Tak, proszę pana.
—W jaki sposób?
— Paliła się lampka nocna.
— Będzie pani zatem tak łaskawą i każe taką samą lampkę podać dziś wieczorem...
— Każę to zrobić, proszę pana...
— Teraz proszę pani kazać podać chorej lekki posiłek... parę łyżeczek bulionu, skrzydełko kurczęcia... owoc jaki...
— Dobrze proszę pana... Potrzeba będzie zapewne także wina?
— Szklaneczkę wina Bordeaux najlepszego i najstarszego... nic więcej... następnie zjemy obiad...
— W sąsiednim pokoju?
Doktor V... spojrzał pytająco na Grzegorza, a ten odpowiedział:
— Nie. Pani Delariviére uśnie zapewne po posiłku, a hałas przy nakrywaniu mógłby ją przebudzić... Każ pani nam przygotować jeden z małych saloników na parterze.
Dobrze, panie doktorze.
W pół godziny później Joanna rozebrana i położona do łóżka, zasnęła snem głębokim, a Róża, młoda dziewczyna, służąca, którą także już znamy, przyszła oznajmić, iż obiad podany.
Mały salonik był ten sam właśnie, w którym w wigilję egzekucji Piotra, Matylda Jancelyn i Fabrycjusz jedli obiad w towarzystwie młodego barona Pascala de Landilly i panny Adeli de Cevrac, właściwie Gérlache. W mieście taki sam natłok, jak i wówczas.
Hotel przepełniony był gośćmi, korki od wina szampańskiego strzelały wesoło, okna, wychodzące na plac Świętego Jana powynajmowane były za bajeczne sumy na egzekucję jutrzejszą.
Nie potrzebujemy wspominać, że obiad panny Baltus i dwóch lekarzy nie przeciągał się wcale i nie był ożywiony.
Około dziewiątej doktor V..., Grzegorz i Paula powrócili na drugie piętro.
Vernier ostrożnie otworzył drzwi do pokoju Joanny.
— Śpi — powiedział — ale śpi tak, jak nigdy...
— Tem lepiej — odrzekł profesor — życzyłbym sobie, aby hałas, poprzedzający egzekucję, obudził ją nagle... tem większe byłoby wrażenie...
Grzegorz ujął obie ręce sławnego doktora i serdecznie je uścisnął.
— Ach! profesorze — powiedział — w miarę zbliżania się stanowczej chwili, ogarnia mnie trwoga jakaś nieopisana, drżę cały...
— Poco ta obawa, moje dziecię?.. Poco drżeć? Czegoż się obawiać?
— Obawiam się zawodu, profesorze.. Nie dowierzam już sobie... Niedowierzanie ustąpiło miejsca poprzedniej prawie pewności!... Zdaje mi się, że widzę jakieś przeszkody, których nie przeczuwałem...
Stary uczony położył po ojcowsku rękę na głowie byłego swego ucznia i odrzekł z uśmiechem:
— No, no, co znowu, uspokój się, kochany Grzegorzu!... Wątpliwości, jakie cię opanowały, dowodzą, że nie jesteś zarozumialcem. Cnota to rzadka bardzo w tych czasach!.. Za dobry skutek nie mogę obecnie ręczyć napewno, ale to fakt, że mamy przynajmniej dziewięć szans dobrych przeciwko jednej złej... Nie drżyj, miej nadzieję i zachowaj całą swoją odwagę, całą zimną krew i energję wobec walki, może okazać się potrzebną w stanowczej chwili.
— Pojmuję kochany profesorze, że masz zupełną rację... Potrzeba panować nad sobą... Ale pomyśl tylko, że sam postanowiłeś tę straszną alternatywę.
— Jeżeli rezultat nie będzie takim, jakiego się spodziewamy, to...
— Śmierć! — dokończył doktor V...
— Śmierć! — powtórzył młody człowiek — czy mogę więc pozostać spokojnym?... Biedna kobieta przebudzi się w nocy, zbudzona hałasem na placu, wyjdzie z łóżka, nie wiedząc o tem, że każdy jej krok do okna będzie krokiem do grobu...
— Prędzej do rozumu.
Młody doktor ciągnął dalej.
— Uważ profesorze... Obiecałem wszystkim, że Joanna będzie uzdrowioną!... Przyrzekłem to pannie Baltus, która w zamian za to powierzyła mi majątek w ręce!.. Przyrzekłem Edmie, którą kocham, a która nie przeżyłaby matki!... Przyrzekłem sądowi, że mu wyjawię w krótkim czasie prawdziwe nazwisko niewinnie straconego na szafocie!... Wszystkimbym skłamał!...
— Obiecałeś i dotrzymasz... — odrzekł doktor V... — Spełniłeś swój obowiązek, a ja powtarzam: kiedy kto ma dziewięć szans na dziesięciu, ten niema prawa powątpiewać... Sursum corda! Grzegorzu, moje dziecię... Ufaj i miej nadzieję!... Z całej duszy i sumiennie ci przepowiadam, że się uda!
Vernier uścisnął znowu ręce starego profesora, ale tym razem z całym zaufaniem i bez zniechęcenia.
Około jedenastej Paula Baltus i obaj lekarze usunęli się do sąsiedniego pokoju, gdzie przed kilku miesiącami zamknął się był pan Delariviére dla napisania testamentu i wypoczynku.
Zajęli miejsca. Paula na kanapie, doktor V... i Grzegorz Vernier na krzesłach, nie ażeby się przespać, ale aby oczekiwać na niewiadome jeszcze rozwiązanie okropnego dramatu.
Klaudjusz nie chciał pozostać na noc w pokoju. Wyciągnięty na sienniku pod drzwiami, zasypiał z pięściami zaciśniętemi, pewny, że ocknie się w najważniejszej chwili.
Nasze trzy osobistości, pogrążone w głębokiej zadumie, nie przemówiły do siebie ani jednego słowa.
Gromadki ciekawych już przed północą zaczęły zbierać się na placu.
Liczba tych gromadek powiększała się szybko. Przed pierwszą było już tłumno. Słychać było głuchy szmer tłumu, rozbrzmiewający w przestrzeni, jak jakieś złowrogie brzęczenie.
Czas uchodził.
Nagle szmer się powiększył, dało się słyszeć kilka wykrzykników. Ciężki wóz toczył się po bruku.
Grzegorz wstał z krzesła, podszedł do okna i wyjrzał na plac.
— To wóz, co przywiózł drzewo sprawiedliwości — powiedział.
Miarowy odgłos kopyt końskich towarzyszył turkotowi kół. 5
— Żołnierze idą uformować szpaler — dodał Grzegorz — zaraz widocznie zaczną wznosić szafot.
Paula powstała drżąca i zbliżyła się do okna.
Vernier i doktor V... podeszli pod drzwi pokoju Joanny i zaczęli się przysłuchiwać.
Światła pochodni oświecały uwijających się pomocników kata. Wyciągnęli oni z wozu belki oraz deski i składali je na środku placu.
Wojsko formowało kordon, aby powstrzymywać napór publiczności, ale niepodobna było odepchnąć tłumów aż do trotuarów, taki był napływ ogromny. Egzekucja Lecléra ściągnęła niesłychaną liczbę ciekawych. Nędznik robił furorę.
Nagle rozległy się uderzenia młotków, z początku cichsze, potem coraz głośniejsze. Zbijano szafot. Grzegorz drgnął.
— Joanna — szepnął — przebudziła się i poruszyła... Słyszę, że trzeszczy jej łóżko.
Paula pobladła śmiertelnie.
— Módl się pani... — szepnął znowu Grzegorz — módl się pani z całej duszy!... Ja również błagać będę Boga, aby dopomógł nam w naszem przedsięwzięciu.
Paula padła na kolana i skrzyżowała ręce.
Grzegorz poruszył wolniutko za klamkę. Uchylił drzwi i przez szparę spojrzał do pokoju.
Nie omylił się.
Pani Delariviére, zbudzona rozlegającym się na dworze odgłosem młotków, siedziała na łóżku. Niespokojna, przestraszona, zdawała się zastanawiać, skąd ten hałas nocny pochodził.
Po chwili obejrzała się do okoła z wyrazem przestrachu i nadstawiła ucha w stronę okna. Hałas powiększał się ciągle.
Czerwone światła pochodni rzucały na szyby niepewne fantastyczne błyski.
Joanna zrzuciła kołdrę i tylko w długim nocnym szlafroczku wysunęła się z łóżka. Źle dopasowane tafle posadzki skrzypiały pod jej nogami. Obłąkana stała przez chwilę w zupełnej nieruchomości i przysłuchiwała się z coraz większą uwagą.
— Uprzytomnia sobie swoje wspomnienia... — pomyślał Grzegorz. Usiłuje przypomnieć sobie, gdzie już raz słyszała ten hałas.
Światła pochodni naraz przestały odbijać się w szybach. Straszny budynek został już wzniesiony. Brzask dzienny zastąpił ciemności, szmer niespokojnego tłumu stawał się coraz wyraźniejszym.
Joanna skierowała się ku oknu. Szła krokiem bardzo powolnym. s
Wydawało się, jakby jakaś siła tajemnicza popychała ją naprzód. ń
W chwili, kiedy przechodziła obok drzwi odemkniętych, Grzegorz doznał silnego wzruszenia. Na czoło wystąpiły mu krople zimnego potu. Czuł, że mu serce bić przestaje.
Doktor V..., spostrzegłszy to, odezwał się po cichu: — „Odwagi”...
Obłąkana doszła do okna. Prawą ręką uniosła muślinową firankę i twarz przyłożyła do szyby. Było już o tyle widno, że można było rozróżnić wszystkie przedmioty.
Joanna pochwyciła antabę, machinalnie ją poruszyła i okno się otworzyło. Wtedy zaciśniętemi rękoma trzymając się ramy, wyciągnęła szyję naprzód i wpatrywała się w ten tłum nagromadzony, z którego wydobywał się szmer, podobny do szmeru wzburzonego morza.
Wkrótce złowrogi aparat przykuł do siebie całą jej uwagę.
Zdawała się zmienioną w statuę. Nie mogła oderwać oczu od ponurej sylwetki szafotu.
Trwało to bardzo krótko. Naraz okrzyk przeciągły rozległ się w powietrzu, zaraz po nim nastąpiło głuche milczenie. Tylko najwyraźniej słychać było odgłos toczącego się wozu i tentent kopyt końskich.
Żandarmi ukazali się na placu. Eskortowali oni wóz, który zatrzymał się u stóp szafotu.
Konwulsyjny dreszcz wstrząsnął całem ciałem pani Delariviére, paznokcie wpiła w ramę okna, wychyliła się bardziej jeszcze, tak, że mogła stracić równowagę i zabić się, na bruk wypadając.
Grzegorz Vernier, zrozumiawszy niebezpieczeństwo, wszedł po cichu do pokoju i stanął o dwa kroki za Joanną, która nie domyślała się jego obecności.
Doktor V... bledszy niż zwykle, ale na pozór zupełnie spokojny, czekał u progu.
Paula klęczała ciągle, a wielkie łzy jedna za drugą spadały jej po policzkach.
Klaudjusz Marteau z pierwszego pokoju przypatrywał się przez szyby potwornej machinie.
Nareszcie drzwiczki wozu zostały otwarte.
Przedewszystkiem wysiadł ksiądz o białych włosach. Ten sam, co przed kilku miesiącami towarzyszył na śmierć Piotrowi.
Następnie wyszedł skazany.
Fabrycjusz Leclére, z twarzą zsiniałą i okropnie zmienioną, nie mógł utrzymać się na nogach. Trzeba go było wziąć pod obie ręce i wprowadzić na schódki, prowadzące na pokład szafotu.
Joanna, zmieniona w Meduzę, nie oddychała już prawie.
Pomocnicy kata czekali.
Ksiądz szepnął do ucha skazanego kilka słów ostatniej pociechy i chciał przyłożyć do drżących ust nieszczęśliwego wizerunek Chrystusa, który umarł na krzyżu dla odkupienia świata.
Nędznik odepchnął brutalnie starca, a w przystępie wściekłości, która mu siły przywróciła, zaczął się szarpać ruchem dzikich bestji i wyć, jak prawdziwy potępieniec. Chciał wyrwać się z szafotu.
Widok był przerażający, ale trwał sekundę jednę.
Pomocnicy kata chwycili mordercę Fryderyka Baltusa i przywiązali do deski.
Kat poruszył sprężynę. Miecz opadł, jak błyskawica... Głowa spadła.
Jednocześnie pani Delariviére wydała okrzyk krótki, przeraźliwy, który zagłuszył hałas tłumu, i puściwszy się okna, wyciągnęła ręce, cofnęła się parę kroków i upadła bezprzytomna na ręce Grzegorza i doktora V..., którzy ją przytrzymali i zanieśli do łóżka.
Paula Baltus wpadła do pokoju i stanęła, nie śmiejąc pytać.
Klaudjusz Marteau wsunął się także.
— Profesorze — zapytał Grzegorz, drżąc cały — żywa, czy umarła?...
Doktor V... nie zaraz odpowiedział.
Grzegorz powtórzył pytanie głosem zeledwie zrozumiałym.
Stary profesor przyłożył rękę do serca Joanny.
— Żyje! — powiedział — a wyciągnąwszy lancet z pudełka z narzędziami, które zawsze miał przy sobie — miseczki i bandaże! — zawołał prędko.
I zaraz prawie przeciął żyłę u lewej ręki pani Delariviére. Krew wytrysnęła obficie, profesor odetchnął swobodniej.
Joanna zwolna otworzyła oczy, ale je zaraz zamknęła.
Krew płynęła jeszcze.
— Dosyć — powiedział doktor V...
Grzegorz czekał na to. Zatamował krew i obandażował rękę.
Pani Delariviére powtórnie otworzyła oczy, uniosła się trochę, spojrzała na okół wzrokiem, w którym nie było nic nieprzytomnego i poruszyła ustami, ale nie wydała żadnego głosu.
Głowa opadła jej na poduszki i zdawało się, że zemdlała.
— Lekarstwo — zawołał doktor V...
Grzegorz podał mu małą flaszeczkę.
Sławny uczony łyżeczkę mikstury wlał w usta chorej przy pomocy Grzegorza.
— Teraz — powiedział — czekajmy... za kwadrans wielka zagadka rozstrzygnięta zostanie...
Paula Baltus padła znowu na kolana obok łóżka i znowu zaczęła modlić się gorąco.
Klaudjusz Marteau stał przy oknie i ocierał łzy z uczciwej swej twarzy.
Dwaj lekarze stali nieruchomi u wezgłowia pani Delariviére.
Grzegorz śmiertelnie był blady, miotały nim straszne obawy.
Upłynęły dwie minuty.
Śmiertelną ciszę w pokoju przerywał tylko stały szmer niespokojnego oddechu chorej.
Upłynęło pięć minut.
Doktor V... ujął rękę Joanny. Nagle poczuł, że ręka ta zadrżała. I on sam zadrżał także.
Pani Delariviére przeciągnęła się, jak ta, co się przebudza, przesunęła ręką po czole i usiadła na łóżku. Otworzyła oczy, a łagodne, niebieskie jej źrenice zatrzymały się na twarzy pochylonego nad nią Grzegorza.
Skinęła lekko głową i rzekła:
— A! jesteś doktorze... zdaje mi się, że zadowolony będziesz dziś ze mnie... Czuję się zupełnie dobrze... i jestem pewną, że mi dziś jeszcze pozwolisz opuścić Melun... Tak mi pilno zobaczyć moją córkę...
Grzegorz nic nie odpowiedział, łzy radości dusiły go literalnie.
Cel jego został osiągnięty.
Pani Delariviére poznała go.
Pięć miesięcy obłędu minęły dla niej jak sen... Zdawało jej się, że wczoraj przybyła do Melun... Niestety! do radości młodego człowieka mieszała się myśl gorzka... Joanna zapytała o męża... Co jej powiedzieć, jak przyjmie wiadomość okropną?
W tej chwili drzwi się otworzyły i ukazał się w nich człowiek jakiś w podróżnem ubraniu i przystanął w progu. Potem przebiegł szybko pokój i padł na kolana przy łóżku chorej.
Grzegorz i Paula zdołali zaledwie powstrzymać okrzyk.
Bóg cud widocznie uczynił.
Przybyłym był pan Delariviére, którego Fabrycjusz za umarłego ogłosił.
Joanna ujęła ręce męża i odezwała się do niego z przecudnym uśmiechem.
— A to ty, Maurycy... Czekałam na ciebie... spałam tak długo, ale snem bardzo pokrzepiającym... Czuję, że jestem zupełnie zdrową, możemy jechać, wszak prawda, doktorze?
— Tak jest, proszę pani — odpowiedział Grzegorz — ale naprzód trzeba wziąć jeszcze łyżeczkę lekarstwa, które wzmocni panią bardziej jeszcze.
Joanna usłuchała, a położywszy głowę na poduszki, zasnęła na nowo z uśmiechem na ustach.
Pan Delariviére wyciągnął do sąsiedniego pokoju obecnych tej wzruszającej sceny.
— Ocalona, wszak prawda? — zapytał. — Ocalona, ukochana moja Joanna?... Odzyskała rozum?
— Tak, panie — odpowiedział Grzegorz — tak, dzięki sławnemu profesorowi doktorowi V..., którego panu przedstawiłem...
— Nie... nie... To ty wszystko zrobiłeś przy pomocy Bożej... kochane dziecię — odrzekł stary uczony.
— Ach! — wykrzyknął pan Delariviére — bądźże błogosławiony doktorze... jakże ja będę ci mógł okazać nieskończoną wdzięczność moją... Jak.
Grzegorza serce zabiło nadzieją.
— Panie — odezwał się — zdziwienie moje i panny Baltus uderzyło pana zapewne... Zaraz pan się dowie przyczyny... Nie mogliśmy pana oczekiwać, ani go się spodziewać... Obecność pańska wydaje nam się cudowną...
— Myśleliście, żem umarł, nieprawda? — zapytał Maurycy.
— Mieliśmy akt zejścia przed oczami...
— Myśleliście o cudzie... To istotnie prawdziwy cud, że ja żyję...
— Zostałem rzucony w morze i to konający, podczas okropnej burzy, ze sztyletem wepchniętym w piersi...
— Fabrycjusz Leclére — szepnął Grzegorz.
Pan Delariviére opuścił z boleścią głowę, a po chwili się odezwał:
— Niespodziewana kąpiel zimna, jak się okazało później, dobrze zrobiła, bo zatamowała krew, płynącą obficie z głębokiej rany.
Machinalnie uczepiłem się jakiegoś kawałka okrętu, rozbitego przez burzę, a lubo straciłem przytomność, zesztywniałe ręce nie puszczały swojej podpory.
Nadedniem postać ludzka, porzucona na łaskę bałwanów, zwróciła uwagę sternika statku pocztowego, powracającego do Anglji.
Spuszczono szalupę, zabrano mnie na pokład i zajęto się mną troskliwie, chociaż ocalenie wydało się nieprawdopodobieństwem...
Przywrócony do przytomności, zacząłem bredzić w malignie i nie można było wydobyć ze mnie ani jednego rozsądnego słowa...
Podróż skończyła się. Żyłem...
Oddano mnie więc do szpitala w Dowrze i niespodziewanie przyszedłem do zdrowia... Ordynujący doktor zapewniał mnie, że gdyby nie pchnięcie nożem, które zastąpiło puszczenie krwi i obfity jej odpływ, oczyszczający płuca, byłbym człowiekiem straconym.
Mój morderca mnie ocalił...
— Siły zaczęły mi powracać, ale byłem bez ubrania i bez pieniędzy...
Dzięki temu samemu doktorowi zdobyłem możność dostania się do Londynu, a tam jeden z moich korespondentów dał mi pieniędzy...
— Napisałem zaraz do doktora Rittnera z zawiadomieniem, że wracam...
— Do doktora Rittnera! — wykrzyknął Grzegorz. — Aha!... więc to dla tego nic się nie dowiedzieliśmy... Mój poprzednik opuścił Francję.
— Dowiedziałem się o tem później... — odrzekł pan Delariviére.
— Pojechałem do Dieppe... Z jakiegoś dziennika, który wpadł mi przypadkiem w ręce, dowiedziałem się o zbrodniach i skazaniu na śmierć Fabrycjusza.
Kochałem bardzo tego nędznika... Był to cios dla mnie straszny... Zrozumiałem wtedy, że i ja także stałem się jego ofiarą...
Przybywszy do Paryża wczoraj wieczorem już bardzo późno, udałem się do Auteuil. Pański zastępca opowiedział mi o wszystkiem, co zaszło, poinformował mnie, że i pan jesteś w Melun w willi Baltus...
Dziś rano pierwszym pociągiem przybyłem i pospieszyłem do Panny Pauli!... Odesłano mnie znowu tutaj. Teraz wiecie już wszystko...
— Ale Edma jest cierpiąca, jak mi mówiono. Obawiam się, żeby moje zjawienie się nagłe nie zrobiło na niej szkodliwego wrażenia.
Mów mi o niej, doktorze... Czy życie jej nie jest w niebezpieczeństwie?... Nie potrzebuję wszak obawiać się o moją ukochaną córkę?...
— Ocalimy ją! — odpowiedział Grzegorz. — Córka pańska będzie zdrową, przysięgam panu na to!... Mój sławny profesor i ja, odtąd nią się tylko zajmiemy.
— Doktorze — odezwała się Paula do starego uczonego — zadanie nasze nie skończone jeszcze. Kiedy pan zbadasz panią Delariviére?...
— Wkrótce, przyrzekam to pani.
— Czy nastąpi to dziś jeszcze, czy jutro?...
— Ani dziś, proszę pani, ani jutro... musimy czekać...
— Dla czego?...
— Obudzając zanadto prędko złowrogie wspomnienia, narazilibyśmy ją na nowo na pomieszanie umysłu, który tylko co się rozjaśnił...
— Prawda — szepnęła Paula — trzeba czekać... rozumiem to dobrze...
Słyszeliśmy już nieraz, że pomimo wszelkich usiłowań, w zdrowiu Edmy nie nastąpiło żadne polepszenie.
Wiadomo każdemu, jak wpływy moralne oddziaływają potężnie na siły fizyczne. Kłopoty pomagają niezmiernie do rozwijania się anemii.
Otóż Edma nie mówiła już nic o swoim ojcu i nie pytała jak prędko powróci, bo przeczuwała doskonale, iż ukrywają przed nią jakąś bolesną tajemnicę.
Pewną była śmierci pana Delariviére, a głęboki jej smutek powiększał się coraz bardziej...
W godzinę po tej dramatycznej i głęboko przejmującej scenie, jaka się rozegrała w hotelu pod „Wielkim Jeleniem“, Grzegorz w towarzystwie profesora udał się do willi Baltus i pozostawiwszy profesora w salonie, wszedł do pokoju panny Delariviére.
Młoda dziewczyna leżała na wpół na szezlongu, przy otwartem oknie. Bledszą była jeszcze i bardziej niż zwykle osłabioną.
Grzegorz przeląkł się widocznej w niej apatji.
Edma przyjęła go z uśmiechem i podała na powitanie wychudłą rączkę, białą jak kość słoniowa.
Przypominamy czytelnikom, że starano się ukryć przed ukochaną chorą skazanie Fabrycjusza Leclére’a.
Nie domyślała się nawet, że wczoraj wieczorem matka jej przeniesioną została do Melun, dla zobaczenia egzekucji mordercy.
— Kochana Edmo — odezwał się Grzegorz — jakże się czujesz dzisiaj?...
— Nic mi nie dokucza, drogi przyjacielu, ale strasznie jestem osłabioną.. Zaledwie, że mogłam przyjść do łóżka tutaj...
— Zdaje mi się, że życie ze mnie uchodzi... a jednakże... takam młoda... ażeby umierać... takbym gorąco żyć pragnęła...
Co mówisz! — zawołał Vernier cały drżący. — Czyż może umrzeć ktoś, kogo tak wszyscy kochają?
— Przyrzekam ci bardzo prędko wyzdrowienie, długą szczęśliwą przyszłość...
Edma uśmiechnęła się smutnie:
— Wierzyłam w przyszłość i szczęście... — szeptała — ale gdy twoja miłość, twoje staranie nie zdołały mnie ocalić... któż mnie ocali?...
— Dotykały mnie ciosy zbyt ciężkie, jak ci wiadomo. Obłęd matki, to klęska pierwsza, a od dawna już odgadłam to, co staracie się ukrywać przedemną.
— Wasze milczenie powiedziało mi wszystko... Ojciec na pewno nie żyje... To też siły moje wyczerpują się do ostatka...
— Edmo! — odpowiedział żywo Grzegorz. — Kwiaty pochylone przez burze, podnoszą się pod tchnieniem promieni słońca...
— Prawda, ale gdzież dla mnie promień słoneczny?...
— Właśnie ci go przynoszę.
— Mówisz żeby mnie pocieszyć...
— Kochana Edmo — ciągnął dalej — zbierz całą pozostałą energję... bo będziesz jej bardzo potrzebować. Mam ci oznajmić ważne nowiny.
I w dodatku pomyślne jeszcze?... Bardzo szczęśliwe.
Młoda dziewczyna uniosła się trochę. Małe rumieńce wystąpiły jej na policzki, oczy się rozjaśniły.
— Mów!... mów... jak najprędzej — zawołała.
— Boję się...
— Nie obawiaj się niczego... Będę spokojną... przyrzekam ci...
— Chodzi o moją matkę, nieprawdaż?...
— Tak... Ostateczna próba, na którą doktor V... i ja liczyliśmy tak bardzo, odbyła się dziś rano...
Oddech zaparł się w piersiach Edmy.
— I cóż? zapytała słabym, zaledwie dosłyszalnym głosem.
— I próba się powiodła!...
Matka odzyska rozum?...
— Stał się cud prawdziwy... pani Delariviére już została uzdrowiona...
— Przysięgasz mi?...
— Przysięgam!...
Edma złożyła ręce.
— Przytrzymaj mnie... — szeptała. Potrzeba na kolanach podziękować za to Bogu...
— Poczekaj... — odpowiedział Grzegorz — dziękczynna twoja modlitwa, dwojaki będzie miała powód. Ojciec twój....
Nie dokończył.
— Żyje?.. — wykrzyknęła młoda dziewczyna.
Żyje... — powtórzył doktor.
— Napisał?...
Tak...
Powróci?...
Tak.
Jest już może w drodze?...
Jest już we Francji...
Może w Hawrze?...
Bliżej.
W Paryżu?...
Jeszcze bliżej... Jest w Melun i za godzinę zobaczysz go i ucałujesz...
Edma krzyknęła, a nadludzka radość rozlała się po jej twarzy.
Chciała się podnieść, ale złamana wzruszeniem, upadła z powrotem na fotel i straciła przytomność.
— Grzegorz, zaniepokojony trochę, wezwał doktora V... na pomoc.
Stary uczony przybiegł spiesznie.
— Powiedziałeś jej? zapytał.
— Tak, kochany profesorze...
— W takim razie omdlenie jest wypadkiem najnaturalniejszym, niema się czego obawiać... Przywrócimy zaraz biedaczkę do przytomności...
— Potem wybadam ją dokładnie i powiem ci swoje zdanie. Po pięciu minutach Edma otworzyła oczy...
— Czy mi się śniło? — szepnęła.
— Nie — odpowiedział stary profesor.
— Więc to wszystko prawda? Matka moja nie jest już warjatką, a ojca zobaczę?
— Tak, kochane dziecię, wszystko to święta prawda, ale jeżeli nie uspokoisz się zupełnie, zmusisz nas, że dla twojego własnego dobra, opóźnimy twe zobaczenie się z rodzicami.
Och! jestem już spokojną, jestem zupełnie spokojną! — odrzekła żywo młoda dziewczyna.
— A więc daj mi tego dowód, odpowiadając na kilka pytań, jakie ci zaraz zadam...
Przyrzekłem Grzegorzowi — mówił — że w przeciągu dwóch tygodni powrócę ci zdrowie, muszę więc dotrzymać obietnicy.
Po dokładnem zbadaniu sławny profesor oświadczył:
— Zupełnie jestem zadowolony z ciebie, kochane dziecię, wszystko pójdzie jak najlepiej...
I wyprowadził Verniera do drugiego pokoju, gdzie rzekł do niego:
— Wiesz, kochany chłopcze, że lekarzowi choćby najzdolniejszemu, nie powinno być wolno leczyć ukochanej przez niego osoby...
Dla czego, nauczycielu?
— Dla tego, że w takim razie umysł nie posiada ani dostatecznej pewności, ani zimnej krwi.:
— Miłość oślepia naukę, waha się, próbuje... i nie robi tego, co potrzeba...
Mamy właśnie przed sobą wymowny dowód tego...
— Ty, taki przewidujący zazwyczaj — ciągnął dalej sławny uczony — nie poznałeś dobrze stanu swojej narzeczonej, i nie mogłeś postawić sobie jasnej djagnozy...
Obawiałeś się, jak mi mówiłeś, choroby sercowej, która, jak ci się zdawało, uwydatniła się już różnymi charakterystycznymi przejawami...
Nic podobnego nie istniało i nie istnieje.
— Mamy do czynienia z anemją, spowodowaną wzruszeniami i zmartwieniami Edmy, brakuje czerwonych kulek w krwi zubożałej...
Trzeba temu śpiesznie i w zupełności zaradzić...
— A czy pokonamy chorobę? — zapytał Grzegorz.
— I to środkiem bardzo prostym a bezzawodnym. — Żelazo, jak wiesz, jest w tym razie najskuteczniejszym środkiem...
— Użyjemy żelaza, ale nie pierwszego lepszego, użyjemy żelaza oczyszczonego, jednem słowem „dialysi Biavals“, czyniącego cuda prawdziwe...
Magdalena, stara służąca Grzegorza, przerwała naradę doktorów, wchodząc do pokoju.
— Pan Delariviére przybył do willi — odezwała się — i pyta, czy może widzieć pannę Edmę...
— Kochany profesorze — powiedział Grzegorz — czy tak nagłe zobaczenie ojca nie zaszkodzi chorej?
— Wcale nie. Zresztą będziemy przecie przy tem spotkaniu.
. | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . |
W dziesięć minut później ojciec i córka padli sobie w objęcia. Łzy radości płynęły im z oczu.
∗ ∗
∗ |
W tydzień po odzyskaniu zmysłów, pani Delariviére siedziała pod cieniem wielkiej lipy w parku willi Neuilly Saint James, gdzie w ciągu naszego opowiadania dość często prowadziliśmy naszych czytelników.
Fox, wielki hart, uleczony z ran, opierał inteligentną swoją głowę na kolanach tej, która mu zawdzięczała swoje życie.
Obok niej siedziała Edma, która bardzo szybko powracała teraz, do zdrowia, dzięki kuracji doktora V..., dalej Maurycy Delariviére, Paula Baultus i Grzegorz Vernier.
Ten ostatni był już teraz urzędownie narzeczonym Edmy.
Miljoner ex-bankier z radością oddał rękę swej córki człowiekowi wyjątkowej prawości i szlachetności, człowiekowi, któremu Joanna rozum zawdzięczała.
Wraz z rozumem, odzyskała Joanna i pamięć, ale nie wspominała o przeszłości.
Grzegorz nie śmiał jej jeszcze zapytywać, pomimo słusznej niecierpliwości Pauli Baltus.
Chciał pozostawić znękanemu umysłowi czas do odzyskania zupełnej równowagi.
Gdy Joanna pewnego dnia zapytała, co porabia Fabrycjusz Leclére, siostrzeniec męża, odpowiedziano jej zręcznem kłamstwem, ażeby chwilowo chociaż ukryć przed nią ohydną prawdę.
Nie mogło to atoli trwać bardzo długo.
Pani Delariviére w chwili, kiedy ją znowu widzimy, siedziała od kilku chwil milcząca i pogrążona w zadumie.
Grzegorz się zaniepokoił tem prawie i stawiał sobie pytanie:
Co się też dzieje w tej duszy?
Joanna nagle podniosła głowę i łagodnym swoim wzrokiem spojrzała po tych, co ją otaczali.
Moi ukochani — rzekła następnie — od ośmiu dni, jak mówię, słyszę, obserwuję i zbieram swoje wspomnienia, widzę też, że staracie się zachować waszą tajemnicę, jak ja zachowuję moją.
— Czy macie nadzieję ukryć przedemną, że byłam warjatką?...
— Wiem o tem aż nadto dobrze... warjacja ta pozostawiła w mojej pamięci pewne braki, które chciałabym zapełnić. Dla spokoju mojego powiedzcie mi wszystko, nic mi nie zaszkodzicie... Pragnę was pytać, ale... czy odpowiecie mi szczerze?...
— Z pewnością, proszę pani! — odparł żywo Grzegorz — zamieniając z Paulą spojrzenie, mające znaczyć: dojdziemy nareszcie do celu.
Joanna zaczęła znowu:
— Podczas kiedy rozum mój był pomieszany, człowiek jakiś po kilka razy usiłował mnie otruć, nieprawdaż?...
— Tak jest, proszę pani.
— Człowiek ten był także mordercą brata Pauli?...
— I to prawda.
— Chciał także zabić samą Paulę w willi Baltus, gdzie biorąc mnie za nią, zamierzał się już nożem?...
— Wszystko to prawda.
— Ten człowiek nakoniec zapłacił za swoje występki na szafocie w Melun, przed ośmioma dniami?...
— Tak — odrzekł Grzegorz — i ta egzekucja pozwoliła mi rozniecić w umyśle pani płomień chwilowo przyćmiony...
Krwawy widok pozbawił panią zmysłów... taki sam widok zbudził je do życia na nowo...
— Tak... tak... przypominam sobie... — szeptała Joanna wzburzona — widziałam tak samo jak pierwszym razem, tłum niespokojny, zalegający plac...
— Widziałam śmiertelny przyrząd... wóz... księdza... skazanego... ale tego skazanego... tego ostatniego... zapomniałam rysów i nie wiedziałam, jak się nazywa... Jakże się nazywał ten człowiek?...
— Chce pani wiedzieć koniecznie?...
— Chcę.
— Nazywał się Fabrycjusz Leclére.
— Joanna lekko krzyknęła i ukryła twarz w dłoniach.
— Sprawiedliwość Boska! — szepnęła.
A po chwili spytała:
— A ten drugi!... Ten przed pięciu miesiącami?... Jakim sposobem zasłużył na śmierć taką?
— E! proszę pani, on na nią wcale nie zasługiwał!... Ten niewinny męczennik zapłacił swoją głową za winę Leciére’a...
Zrehabilitują jego pamięć, ale niestety! nie potrafią powrócić mu życia!...
— Ach! — wykrzyknęła pani Delariviére z rozczuleniem. — Wiedziałam dobrze, że on był niewinnym... że nie mógł być przestępcą!... Wiedziałam!... Byłam tego najpewniejszą!...
— Więc go pani znała? — spytali razem Grzegorz i Paula.
— Czy go znałam? odrzekła Joanna. — Czy sądzicie, iż widok jakiegoś nieznanego nędznika, wstępującego na szafot, byłby mnie pokonał do tego stopnia, iżby mi rozum pomięszał?...
Ja znałam ale męczennika i kochałam go z całej duszy, to też w chwili, gdy głos jego, mający wkrótce umilknąć na zawsze, mówił do tłumu: Umieram niewinny... serce moje zdruzgotane w piersi powtarzało:
Tak! on jest niewinny...
Ten męczennik nazywał się Piotr Tallandier!... Był on... moim bratem!...
— Bratem?... — powtórzyli ze zdumieniem, jakiego łatwo się domyślić, słuchacze.
W chwili, gdy Joanna wymówiła nazwisko skazanego, Klaudjusz Marteau, z beretem swoim w ręku, zbliżył się do towarzystwa, po jakieś rozkazy pana Delariviére.
Posłyszawszy to nazwisko, ex-marynarz zachwiał się na swoich silnych nogach, a głosem pełnym wzruszenia wykrzyknął:
— Piotr Tallandier!... O, wie pan Bóg, co robi!...
I zwróciwszy się do Joanny, dodał:
— Proszę pani, czy ja dobrze słyszałem?... Wszak pani powiedziała Tallandier?...
— Tak, mój przyjacielu, to nazwisko moje rodzinne.
— A czy brat pani miał żonę i dziecko?
— Tak, miał małego chłopczyka, mogącego mieć teraz z lat dziesięć.
To to samo, jak Boga kocham!... to samo!... — zawołał Klaudjusz z radością w oczach.
— Co to samo?... mów prędko, mój przyjacielu — odezwał się Grzegorz.
Czy znasz matkę i dziecko?...
— Do miljona fur beczek, spodziewam się, że ich znam, a w dodatku ten mały, to prawdziwy amorek!.. To szczególny zbieg okoliczności... Jego matka, to prawdziwy anioł kobieta!... j
— A gdzież się znajdują ci poczciwi ludzie? — zapytał młody lekarz.
— W Charenton-le-Pont, panie doktorze.
— Dzisiaj jeszcze pojedziemy do Charenton. Zaprowadzisz mnie do pani Tallandier.
— Z przyjemnością!... To ich dopiero zadziwię!...
— Czy tylko pewny jesteś, że się nie mylisz?...
— Zdaje mi się, panie doktorze, z tego wszystkiego, co mi mały Piotruś opowiadał był jednego razu, gdyśmy ze sobą rozmawiali.
O! to ładny smyczek, a inteligentny!.. Prawdziwe cacko, powiadam!...
— Cóż on ci opowiadał?
— Że ojciec jego, nie mając roboty we Francji, wyjechał za granicę, dla znalezienia tak sobie jakiego zajęcia, że został kaleką, a powróciwszy do domu, zastał matkę w szpitalu...
Odtąd nie widziano go więcej... i ostatecznie nie wiadomo, czy żyje, czy umarł.
— Biedny brat! — szepnęła Joanna, wstrzymując się od płaczu.
— Zginęliśmy sobie z oczu — mówiła Joanna dalej. — Rozłączyły nas rozmaite przyczyny...
Przypadkiem tylko spotkałam była bratową w czasie jednej z podróży moich do Paryża; znałam ją kiedyś młodą dziewczyną, od niej się dowiedziałam, że Piotr miał syna. Biedny brat.
— Dzięki Bogu powiedział Grzegorz — że odnajdzie pani wdowę i dziecko, zapewnisz im szczęście, którego dotąd nie zaznali!...
— No, mój dzielny Klaudjuszu, my w drogę!...
— Nie każecie sobie zaprządz? — spytała pani Delariviére.
— Nie, to byłoby za długo! powóz najęty zawiezie nas na stację Liońską, a wiem dobrze, w jaki sposób zachęca się fiakra do pospiechu.
I Grzegorz, nie zmieniając nawet na inny słomianego kapelusza, wyszedł z ex-marynarzem.
Przed trzecią byli w Charenton.
— Wiesz drogę? — zapytał doktor...
— Wiem, panie Grzegorzu... — Za dziesięć minut będziemy...
Czy jest pani Tallandier? — — zapytał następnie stróża domu, który go widział już nieraz.
Właśnie tylko co powróciła z synem... ubranym po marynarsku.
Może pan śmiało iść na górę.
Bordeplat z Grzegorzem udali się na schody i silnie zastukali do drzwi.
Mały Piotrek zaraz otworzył.
Zobaczywszy Klaudjusza, wykrzyknął radośnie, rzucił mu się na szyję i całował starego, wołając:
— Mamo, mamo, pan Marteau!
Pani Tallandier wyszła w tej chwili.
— Dzień dobry, panie Klaudjuszu... Jakże zdrowie?...
— O! co do zdrowia, to bardzo dobrze, dziękuję pani. Ten pan oto, który tu ze mną przyszedł, to pan doktor Grzegorz Vernier... Człowiek, jakich mało...
— Witam pana i bardzo proszę, niechaj pan usiąść raczy...
— Może pan przyszedł po Piotrusia?...
— Potrosze przynajmniej, proszę pani.. Idzie o coś bardzo ważnego, o coś nadzwyczajnego...
— Ach Boże! panie Klaudjuszu, o cóż to takiego chodzi?
— Zaraz się pani dowie, zaraz pan doktor Vernier opowie i wytłómaczy wszystko, bo jabym się poplątał w opowiadaniu.
Rzecz bardzo jest skomplikowaną...
Gdy Klaudjusz mówił, pani Tallandier wpatrywała się uważnie w Grzegorza i szukała w pamięci, kiedy i gdzie ta inteligentna twarz przedstawiła się jej oczom.
— Wybacz pan — rzekła nareszcie — ale zdaje mi się, że ja już pana gdzieś widziałam, pewną nawet jestem, że się nie mylę, tylko nie pamiętam, gdzie...
— Ja także panią widziałem — odparł Grzegorz — ale lubo twarz poznaję, nie wiem tak samo, jak i pani!...
— O! ja wiem — wtrącił bez ceremonji mały Piotrek. — Ten pan był w powozie z temi dwoma damami, na drodze, co prowadzi wzdłuż Sekwany, przy bramie lasku Bulońskiego od strony Neuilly...
— Prawda, prawda! — zawołał Grzegorz, wysłuchawszy z uwagą chłopaka.
Jedna z dam, którym towarzyszyłem, żądała, aby pani zbliżyła się do pojazdu.
— A pan nam powiedziałeś, że była warjatką — dodał mały Piotruś.
— Była nią rzeczywiście, moje dziecię, ale teraz odzyskała już rozum.
— O! — wykrzyknęła pani Tallandier — tem lepiej!... Szczęśliwą jestem z tego, co nam pan powiedział. — Ta biedna dama zainteresowała mnie bardzo...
— Dla czego? — zapytał przyszły mąż Edmy. — Czy pani ją znała?
— Uderzająco wydała mi się podobną do kogoś z mojej rodziny — odrzekła pani Tallandier.
— Z rodziny pani? — powtórzył Grzegorz.
— Tak panie... do siostry mojego męża...
Młody doktor spojrzał znacząco na Klaudjusza.
Pani Tallandier mówiła dalej:
— Ale to nie mogła być ona...
— Dla czego?
— Osoba, o której wspominałam, jest bardzo daleko za granicą... Opuściła Francję na zawsze...
— Dla czegóżby nie miała powrócić?
— Nie była wolną.
Potrzeba by było, aby mąż jej opuścił Amerykę, a jego interesa zatrzymały go w New Yorku.
Nie było żadnej wątpliwości.
To, co powiedziała pani Tallandier, przekonywało dostatecznie, że Piotr, skazaniec z Melun, był bratem Joanny...
Ale pozostawało jeszcze dowiedzieć się, dla czego ten nieszczęśliwy prosił o jałmużnę Fabrycjusza Leclére w lesie Seineport i to wśród nocy, i dla czego później nie chciał tak uparcie wyjawić swojego prawdziwego nazwiska.
— Ma pani rację, że to musiało być tylko nadzwyczajne podobieństwo, ale oddalamy się od celu mojej wizyty... Pozwoli pani, że jej zadam niektóre zapytania...
— Służę panu z całego serca...
— Pytania te będą drażliwe — zaczął znowu młody doktor proszę więc, aby pani była przekonaną, że nie mają innego celu, jak powrócenie pani szczęścia, jakie pani straciła od dawna...
— Wierzę panu... wydajesz się dobrym, a przyszedłeś przytem z panem Klaudjuszem Marteau, zacnym naszym przyjacielem...
Pytaj pan, będę odpowiadała najszczerzej...
— Nawet przy synu?
— Z pewnością... Nie mam przed nim nic do ukrycia...
— Tak jest, proszę pana — wtrącił mały Piotruś, całując panią Tallandier — jeżeli zaś jakie pytanie pańskie uczyni matce przykrość, postaram się ją pocieszyć.
— Poczciwe dziecko! — pomyślał Grzegorz wzruszony. Jesteś dzielnym i poczciwym synem — powiedział głośno — a twoja miłość dla matki przyniesie ci szczęście!
— Czekam... proszę pana odezwała się bratowa Joanny.
— Najprzód i przedewszystkiem... czy pani jesteś wdową?...
Pani Tallandier zadrżała.
— Uważam się za wdowę — szepnęła.
— Nie jesteś pani jednak pewną?...
— Nie, proszę pana... smutna to ta moja historja, smutna i dziwna, nie wiem nic, czy mój syn jest sierotą...
— Nic nie wie o dramacie z Melun — pomyślał Grzegorz — a głośno zapytał:
— Jakim że sposobem?
— Po wojnie było nam bardzo ciężko powiedziała pani Tallandier.
Mąż mój nie mógł znaleźć roboty, któraby pozwoliła zdobyć środki na utrzymanie nasze, warsztaty były nieczynne, kopalnie w okolicach Paryża pozamykane, a jeżeli trafił się gdzie jaki zarobek dzienny, zamiast dziewięciu płacono pięć lub sześć franków.
— Jakże się z tego wyżywić we troje? — ciągnęła dlej pani Tallandier.
Często nam chleba brakowało...
Pewnego wieczora Piotr powrócił weselszy trochę... Opowiedział mi, że mu zrobioną propozycję, która nas wydźwignie z biedy...
Pewien architekt proszonym był przez swego przyjaciela, właściciela łomów kamienia za granicą, o przysłanie mu dobrego kierownika, człowieka pewnego... Płaca piętnaście franków dziennie, podróż bezpłatna i od czasu do czasu gratyfikacja...
— Przyjmiesz? — zapytałam.
— Przyjmę — odpowiedział — posiedzę tam, dopóki nie polepszą się czasy w Paryżu, i przywiozę wam, pewny jestem, dość okrągłą sumkę...
— Więc ja z tobą nie pojadę? wykrzyknęłam.
— Nie, bo koszta pochłonęłyby dochody... Sam będę żyć jak najskromniej, a wam przysyłać trzysta franków miesięcznie.
— Miał rację, proszę pana... — mówiła dalej pani Tallandier przez czas oblężenia Paryża wydaliśmy nasze oszczędności do ostatniego grosza. Propozycja ta była zbawienną. Piotr wyjechał.
— Do Szwajcarji? — przerwał Grzegorz.
Pani Tallandier spojrzała na niego zdziwiona i odrzekła:
— Wytłómaczę się zaraz...
— Mąż pani został kierownikiem przy robotach w Millerie...
— Tak — odrzekła biedna kobieta — przez trzy miesiące przysyłał mi po trzysta franków, jak obiecał. W czwartym miesiącu zamiast pieniędzy otrzymałam list, dyktowany przez niego i donoszący, że został przygnieciony kamieniem, że zapewne na całe życie zostanie kaleką na prawą rękę i że leży w szpitalu.
Posłałam mu natychmiast 200 franków, aby mu na niczem nie zbywało w chorobie, chciałam sama także tam pojechać, ale mały był chory i nie mogłam puszczać się z nim w podróż, bez narażenia jego życia.
Niestety, czepiło się nas nieszczęście... Dziecko miało się coraz gorzej.. Doktor musiał przychodzić po dwa razy na dzień...
Pewnego poranka wyszłam do apteki po lekarstwo... Kiedy powróciłam, drzwi, które zamknęłam była starannie, zastałam otwarte... w komodzie szuflady poprzewracane... Okradziono mnie, zabrano mi pieniądze, jakie Piotr przysłał i zostałam bez grosza, sama jedna z chorym dzieckiem, a potrzebowałam w dodatku zapłacić komorne...
Zawiadomiłam komisarza. — Nakazał śledztwo, ale nic nie odnaleziono...
Gospodarz mój był uczciwym człowiekiem. Widząc moje smutne położenie, odłożył mi zapłatę do trzech miesięcy, ja zaś zaczęłam pracować dniami i nocami...
Dziecko powoli przychodziło do zdrowia, ale ciosy, jakie mnie dotknęły, za ciężkie były do przeniesienia, bałam się bowiem stracić jednej godziny na wypoczynek.
Rozchorowałam się niebezpiecznie, straciłam przytomność, zabrano mnie do szpitala, a jedna litościwa osoba, sąsiadka moja, wzięła dziecko do siebie...
Choroba moja trwała dwa miesiące, poczem wypisałam się ze szpitala, ale byłam bardzo osłabiona... Dziecko, dzięki Bogu, zdrowe było zupełnie.
Pomimo najlepszych chęci, gospodarz nie mógł trzymać mnie darmo... Rozumiałam to dobrze...
Sprzedałam rzeczy, żeby go zaspokoić i z pieniędzmi jakie mi pozostały, przeniosłam się do Charenton, gdzie zarabiam posługując w gospodarstwach...
— I nie miałaś pani żadnej odtąd wiadomości o mężu? — zapytał Grzegorz.
— Owszem proszę pana, miałam raz jeden...
— Kiedy i jaką? — spytał żywo Vernier.
— Po wyjściu ze szpitala... doręczono mi kopertę bardzo grubą, w kopercie była ćwiartka papieru z temi słowy:
„Kochana żono... ukochany mały Piotrusiu... Nie zobaczę was już więcej... nie zobaczę nigdy... Kochałem was z całej duszy... Nie raz wam powtarzałem, że bez wahania oddałbym za was życie... Nie były to wcale czcze słowa... Żegnam was!... Módccie się za mnie i nie oskarżajcie mnie...
— I nic w kopercie nie było więcej? zapytał Grzegorz.
— Było, proszę pana...
— Cóż takiego?
— Pani Tallandier jakby się zawahała.
— Domyślam się odpowiedzi pani... — ciągnął doktor — w kopercie były bilety bankowe.
— A więc tak... prawda... suma ogromna... piętnaście tysięcy franków...
Ale takiej sumy biedny mój mąż nie mógł zdobyć legalnie. Musiał się chyba poświęcić dla zapewnienia nam egzystencji... może dopuścił się kradzieży... przez przywiązanie do nas...
Niestety! nie zmniejszyłoby to winy i wolałabym umrzeć z głodu, aniżeli się dotknąć tych pieniędzy!...
Leżą nienaruszone, proszę pana... trzymam je, jako święty depozyt, ażeby go oddać kiedyś, jeżeli się dowiem, do kogo należą.
Spełnię przynajmniej mój obowiązek.
Klaudjusz Marteau płakał z rozrzewnienia, a i po policzkach doktora Grzegorza Verniera dwie łzy spływały.
— Mąż pani był człowiekiem wzniosłym, a pani godną jego jesteś! Teraz rozumiem już wszystko!
Piotr Tallandier zachowywał uporczywie do ostatniej chwili milczenie z obawy, aby nazwisko jego nie naprowadziło sądu na ślad i aby żonie jego nie odebrano pieniędzy, co miały byt jej i dziecku zapewnić...
— Aby wam zapewnić kawałek chleba, pozwolił się na śmierć skazać, nie wymieniwszy jednego słowa, które by go mogło było ocalić!
Pani Tallandier śmiertelnie blada, wyciągnęła do Grzegorza drżące ręce.
— Skazany został?... — powtórzyła. — Piotr został skazany!
— Tak, skazany został na śmierć... i ścięty.
Nieszczęśliwa kobieta padła na kolana łkając.
— Ścięty?.. Boże zlituj się nad nami!... więc był niewinny?...
— Najzupełniej.
— O! przeklęci niech będą jego sędziowie!... Dziecko, oni ci ojca zabili, niech będą przeklęci! przeklęci!...
Mały Piotruś klęcząc obok matki, zanosił się od płaczu.
— Nie trzeba ich przeklinać, trzeba raczej litować się się nad nimi... — powiedział Grzegorz.
Zmyliły ich fałszywe pozory, uparte milczenie męża pani dodawało oskarżeniu charakteru niezbitych dowodów. Sędziowie postąpili według swojego przekonania... Ale posłuchaj pani, zaraz ci opowiem wszystko.
I młody doktor opowiedział z najdrobniejszemi szczegółami dramat, spełniony w Melun.
Pani Tallandier z oczami suchemi i piersią, konwulsyjnem wezbraną łkaniem, chciwie przysłuchiwała się tej strasznej opowieści, a chwilami przyciskała syna do piersi gorączkowo.
— Nie mam już męża, nie masz już ojca! — wykrzyknęła, skoro Grzegorz skończył opowiadanie.
— Dał za nas życie swoje, ten męczennik, którego opłakujemy!... Jakież nadzieje, jakież niespodzianki zachowuje nam dalsza przyszłość nasza?...
— Zaraz panią objaśnię — ciągnął młody doktor. — Pan Bóg jest miłosierny, za każde cierpienie zsyła pociechę jakąś...
Tam z nieba, wasz męczennik, jak go pani słusznie nazwałaś, czuwa nad wami i będzie się napewno cieszył, widząc szczęście wasze.
— Szczęście? — powtórzyła pani Tallandier z goryczą. — To niepodobna, proszę pana.
— Nie mów pani tego i wysłuchaj mnie cierpliwie...
— Słucham pana i chciałabym ci uwierzyć, jeżeli nie dla siebie, to dla tego dziecka.
— Czy prągnęłabyś pani zobaczyć się ze swą bratową?
— Pragnęłabym, bo jak panu mówiłam, kochałam ją i kocham dotąd.
— Czy zgodziłabyś się pani żyć z nią razem?
— Zgodziłabym się z największą chęcią, ale to być nie może. Joanna jest tak daleko...
— Zobaczysz ją pani dziś jeszcze, pani Delariviére oczekuje gorąco tej chwili.
— Więc jest w Paryżu?
— Jest w Paryżu i to ją właśnie ze mną i z córką widziałaś pani w powozie nad brzegiem Sekwany.
— Więc się nie myliłam! Ale ta pani była obłąkaną, jak mi pan mówiłeś?...
— Była... ale powtarzam pani, jest już obecnie zupełnie przytomną.
Objaśni panią sama o przyczynach warjacji.
— I czeka na mnie naprawdę?
— Obiecałem jej, że panią przywiozę...
— Więc pojadę z panem... Ale skąd pan mogłeś odgadnąć, że ja byłam żoną, albo raczej, że jestem wdową po Piotrze Tallandier?
— Ja nie mam żadnej zasługi w tem odkryciu. Zawdzięczać to należy Klaudjuszowi Marteau, dobremu genjuszowi waszej rodziny.
Mały Piotruś rzucił się na szyję marynarzowi i ucałował w oba policzki, poczem zaraz matka i syn przygotowali się do wyjazdu do Neuilly.
Od chwili wyjścia Grzegorza Vernier, niepokój Joanny powiększał się co godzina, co minuta prawie.
Czy Klaudjusz naprawdę odnalazł ślad żony jej brata? Czy ją odnajdzie? Czy pani Tallandier zgodzi się zbliżyć do niej?
Oto jakie bezustannie stawiała sobie pytania.
Niepewność nabawiała ją gorączki.
Edma i Paula zaniepokojone, usiłowały ją rozerwać, ale tylko powrót Grzegorza i marynarza mógł sprowadzić spokój pożądany.
Nakoniec rozległ się odgłos dzwonka u bramy willi. Joanna żywo się podniosła, ale wzruszenie paraliżowało jej siły.
Nagle krzyknęła i wyciągnęła ręce do wchodzącej, a ta z płaczem rzuciła się w jej objęcia.
Mały Piotruś okrywał pocałunkami ręce kuzynki Edmy. Trudno sobie wyobrazić scenę bardziej wzruszającą.
Grzegorz i Klaudjusz uśmiechali się w milczeniu, bo dokonali dzieła.
Joanna złączyła w milczącym uścisku panią Tallandier i małego Piotrusia.
— Nie rozłączymy się odtąd! — mówiła — nie rozłączymy się nigdy!... Wychowywać będziemy twoje dziecię: zrobimy z niego człowieka przy pomocy tego, który wkrótce synem moim zostanie.
I podała rękę Grzegorzowi.
— Ale pan Klaudjusz pozostanie z nami... prawda? — zapytał mały Piotruś? — bo ja nie mógłbym żyć bez niego!...
— Nie obawiaj się, mój pomocniku — wykrztusił marynarz — płacząc z radości — pozostanę tu, do pioruna... a ty kiedyś zostaniesz moim kapitanem.
∗ ∗
∗ |
Otóż tak samo, jak Klaudjusz Marteau i Grzegorz Vernier, jesteśmy u celu naszego opowiadania.
Pozostała nam tylko mała wiązanka faktów do zaznaczenia.
Zatwierdzenie ślubu pana Delariviére i Joanny nastąpiło wkrótce.
W kilka miesięcy później, Edma zupełnie zdrowa i zachwycająco piękna w stroju ślubnym stanęła przed ołtarzem w kościele w Neuilly.
Liczny orszak ludowy uznał ją za bardzo piękną, przyznawała sama, że dwie druhny: Paula Baltus i Marta de Rosier nie ustępowały jej w gracji i piękności.
Grzegorz odstąpił swój dom zdrowia w Auteuil pomocnikowi swemu Schulzowi, który coraz większe ma powodzenie.
Sam zaś, zostawszy bogaczem przez ożenienie, zajmuje się zawsze medycyną, ale jako amator tylko.
Leczy wyłącznie tylko biednych.;
Nie mamy potrzeby zapewniać, że ma bardzo liczną klientelę, że opłacanym jest błogosławieństwem i łzami.
Kocha, jest kochanym i zupełnie szczęśliwym. Edma obdarzyła go maleństwem, prześlicznem bobo.
Mały Piotruś uczy się pilnie i zabiera w kolegium wszystkie nagrody.
Skoro ukończy klasyczne studja swoje, wstąpi do szkoły marynarskiej, bo Klaudjusz zaszczepił w nim wielkie zamiłowanie do tego zawodu.
Klaudjusz Marteau pędzi w willi prawdziwie przyjemne życie.
Należy prawie do rodziny. Robi co mu się podoba, a przeważnie łowi ryby od rana do wieczora Jedno go tylko niepokoi — że tyje...
Panna Paula Baltus, jeżeli można wierzyć pogłoskom innym, ma wkrótce zaślubić jedynego syna bankiera Jakóba Lefébre.
To nie ulega wątpliwości, że młody Lefébre szalenie jest w niej zakochany i... że ona nie odpłaca mu się niewzajemnością.
Jakób Lefébre — ów swat zawzięty — rozpływa się w miłości.
Pani Tallandier nie może zapomnieć i nigdy nie zapomni o biednym męczenniku, zrehabilitowanym od dawna ale przynajmniej byt ma zupełnie zapewniony.
. | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . |
Laurent, exintendent, skazany przez policję poprawczą na piętnaście dni więzienia za udział w ucieczce Fabrycjusza Leclére’a, postanowił zostać uczciwym człowiekiem po wyjściu z pod klucza.
Przekonany o podłości swojego dawnego pana, zgłosił się do pana Delariviére, aby mu oddać dosyć okrągłą sumkę, jaką miał w posiadaniu.
Były bankier, bardzo wzruszony jego prawością, oświadczył mu:
— Jesteś dzielnym chłopakiem, zasługujesz na lepszego pana, zachowaj więc sobie te pieniądze, jako zapomogę odemnie.
— Laurent wyjechał zaraz do swojego rodzinnego miejsca, jest bardzo szczęśliwy i uważa się za ważną bardzo osobę.
∗ ∗
∗ |
W tych dniach wreszcie Grzegorz Vernier wyczytał w gazetach, że dwaj sławni przestępcy, przychwyceni w Anglji zostali skazani na powieszenie za podrabianie i puszczanie w obieg podrabianych biletów banku francuskiego.
Nędznicy ci, których nazwiska prawdziwe z wielką trudnością zdołała odkryć policja angielska, byli to: Frantz Rittner i René Jancelyn.