Lekarz obłąkanych/Tom III/XXVIII
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Lekarz obłąkanych |
Wydawca | Wydawnictwo „Gazety Polskiej” |
Data wyd. | 1936 |
Druk | Drukarnia Spółkowa w Kościanie |
Miejsce wyd. | Kościan |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | Le Médecin des folles |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Podczas kiedy Grzegorz Vernier i sławny uczony rozmawiali ze sobą, panna Baltus zupełnie już przyszła do siebie i odzyskała krew zimną.
— Teraz — powiedziała — potrzeba koniecznie, aby Joanna wyzdrowiała! Bo niedostatecznie jest, aby morderca zapłacił głową dług sprawiedliwości ludzkiej. Potrzeba koniecznie, aby pamięć niewinnego została oczyszczoną, a do tego trzeba wiedzieć jego nazwisko.
— Uzdrowimy panią Delariviére odpowiedział młody doktor — i dowiedziemy, że Piotr, skazaniec z Melun był ofiarą, a nie winowajcą.
— I zrobiwszy to, spełnimy święty obowiązek — dorzucił stary uczony. — Skazaniec z Melun pozostawił po sobie rodzinę i trzeba nam będzie zaopiekować się nią koniecznie, jak tylko można najspieszniej, spróbujemy sposobu, jaki Grzegorz postanowił zastosować względem Joanny.
— Zapewne, kochany profesorze — odpowiedział Grzegorz, ale kto wie, kiedy to nastąpi.
— Jakto? — zapytał doktor V... — toż zapadł przecie świeżo jakiś wyrok, na śmierć skazujący.
— Zmieniono go na karę ciężkich robót dożywotnich.
— Tem lepiej! wykrzyknęła panna Baltus z dzikim akcentem w głosie, z ponurą błyskawicą w oczach. — Sprawiedliwość to boska zrządziła! Czekać będziemy na dzień egzekucji Fabrycjusza Leclére, a Joanna, patrząc na spadającą głowę mordercy mojego brata, odzyska rozum.
Obaj doktorzy spojrzeli na siebie znacząco. Taka gwałtowna nienawiść, po tak wyegzaltowanej miłości, zdziwiła ich i przeraziła prawie.
Młoda dziewczyna odgadła to ich pomieszanie.
— Widzę, że panowie mnie nie rozumieją — rzekła z goryczą. — A jednakże to takie proste. Gdybym była mniej kochała tego nędznika, mniejbym go teraz nienawidziła.
— Ma pani rację — odparł Grzegorz — poczekamy na egzekucję Fabrycjusza Leclére.
W tej chwili wszedł doktor Schultz, a za nim Klaudjusz Marteau.
— Panie dyrektorze — odezwał się Schultz — morderca dobrze jest schowany; włożyliśmy mu kaftan warjatek i wcale się nie może ruszać. Obok tego jeden z dozorców z rewolwerem w ręku siedzi przy nim w celi, drugi zaś czuwa na korytarzu.
— Niema obawy, ażeby umknął — wtrącił marynarz. — Ja odpowiadam za niego! Prędzej by się sardynka potrafiła wymknąć z pudełka.
— Panie Klaudjuszu — odezwała się Paula — podaj mi pan swoją rękę.
— Ależ proszę pani — bąknął nieśmiało Bordeplat.
— Podaj mi pan rękę — powtórzyła młoda dziewczyna — bo pragnę ją uścisnąć. Postąpiłeś pan jak uczciwy i dzielny człowiek. Dziękuję panu z całego serca. Nie zapomnij pan, nie zapomnij nigdy, że masz we mnie na całe życie przyjaciółkę najszczerszą.
Klaudjusz podał dużą swoją silną rękę w delikatne, pieszczone rączki sieroty. I drżącym od wzruszenia głosem powtarzał:
— Mnie dziękować! Ech! a za co? Za zdławienie gadziny, albo usunięcie psa wściekłego! Nie warto o tem wspominać. Ja owszem dziękuję pani za jej łaskawość dla mnie. Wiem, jaki to wielki dla mnie honor i nie umiem wyrazić swojej wdzięczności. Na każde skinienie pani, Klaudjusz Marteau pozwoli się zabić z całego serca.
I marynarz otarł dłonią zwilżone rozczuleniem oczy i ciągnął dalej, zwracając się do Grzegorza.
— Teraz panie doktorze, w trzech słowach zregulujemy cały nasz rachunek.
— Mamy więc rachunki między sobą, mój dzielny Klaudjuszu? — zapytał młody doktor.
— Ma się rozumieć panie doktorze!
— Jakie?
Marynarz wyciągnął z niewyczerpanej swej kieszeni pugilares Laurenta, otworzył i zaczął rozkładać na stole bilety bankowe.
— Co to jest? — zapytał Grzegorz.
Dwadzieścia dziewięć tysięcy pięćset franków. Było trzydzieści tysięcy, ale zmuszony byłem na różne wydatki wziąć pięćset, z których się naturalnie wyrachuję.
— Do kogo należą te pieniądze?
— Do panny Edmy i jej do matki, ponieważ są częścią sukcesji, jaką im skradł ten nędznik. Składam to w ręce pańskie, i nie potrzebuję żadnego pokwitowania.
— Ale jakimże sposobem suma ta znajduje się w twojem posiadaniu?
— Ach! sprawiedliwie... nie powiedziałem panu wszystkiego... więc zaraz w krótkości wyjaśnię, jak się ma rzecz cała.
I Klaudjusz opowiedział historję trzydziestu tysięcy franków, danych przez Fabrycjusza kamerdynerowi, dla zapłacenia należności za statek parowy.
Potem dodał:
— Jutro, panie Grzegorzu, potrzeba się będzie udać do willi Neuilly Saint James. W miejscu, które panu wskażę, zapewne odnajdzie pan cały majątek pana Delariviére.
— Pójdziemy razem — odrzekł Grzegorz — ale spodziewam się, że pozostaniesz nadal w obowiązku u pani Delariviére i panny Edmy z tytułem i sytuacją, jaka ci się najlepiej spodoba.
Spodziewam się, że zostanę odrzekł Klaudjusz. — Tegobym tylko pragnął!... Moje czółna, proszę pana, to moje dzieci! Będę mógł zatrzymać przy sobie mojego chłopaka, nie prawda, proszę pana?
Z największą pewnością.
— Ale à propos mojego chłopaka, muszę jak najprędzej pojechać po niego do Mantes. Pewny jestem, że jest niepocieszony, że mu się tak wymknął ten łotr Laurent, ale zapewne nic nie winien biedny malec... Nie można wymagać od smarkacza dwunastoletniego rozumu starego wyjadacza! Co, panie Grzegorzu?
— Nikt nie wątpi o tem. Pojedziesz więc po swojego pomocnika i pozwolisz mu przepędzić kilka dni u matki.
— Aj! to dopiero ucieszy się bęben. A teraz panie doktorze, w tej chwili nie jestem panu potrzebny, to się chętnie pójdę przespać trochę.
— Dadzą ci pokój.
— Niema potrzeby.
— A gdzie spać będziesz?
— Na świeżem powietrzu. W ogrodzie najlepiej! ja umiem spać pod gołem niebem!
— Ale rana twoja?
— Nie warto wspominać o niej.
— Dla czego?
— Pański adjutant obejrzał już to bzdurstwo i powiedział, że nie ma nic, i że za jaki tydzień nie pozostanie ani śladu.
— Ale ten, co cię postrzelił — zapytał Grzegorz — ten kamerdyner? Co się z nim stało? gdzie jest?
— W Courbevoie, u poczciwego oberżysty, który kupuje odemnie ryby. Zostawiłem go tam w daleko gorszym stanie, daleko bardziej okaleczonego odemnie.
— Cóż mu się przytrafiło?
— On dostał kulką w ramię! Strzelaliśmy jeden do drugiego. Cóż pan chce? nie spodziewał się biedak, wchodząc do parku willi, że mnie napotka na drodze. Opatrzyli go tam.
— Czy jest on wspólnikiem Fabrycjusza Leclére?
— Nie należał on ani do morderstwa w Melun, ani do otrucia w Auteuil, ale sprawiedliwość dobrze jednakże zrobi, leżeli go wybada. Może on wyjaśnić wiele rzeczy, bo pomiędzy nim a jego panem istniały jakieś konszachty. Teraz upadam państwu do nóg i idę się przespać.
— Tak, ale nie na otwartem powietrzu! Zabraniam ci tego stanowczo! Wilgoć z ziemi mogłaby rozjątrzyć ranę. Prześpij się w łóżku.
— Z przepisu doktora? — zapytał śmiejąc się Bordeplat.
— Tak.
— No, to muszę posłuchać... Dobranoc państwu.
Doktor Schultz wyszedł z Klaudjuszem i pomieścił go w pustej celi. Było już za późno, albo raczej za bardzo rano, ażeby sławny profesor powracał do Paryża. Grzegorz ofiarował mu swój pokój.
Zaraz rano do zakładu warjatek w Auteuil przybył komisarz policji, a o dziewiątej przybyli prokurator rzeczypospolitej, sędzia śledczy i naczelnik bezpieczeństwa publicznego.
Spisano protokół z zeznań świadków, i z tego, co opowiedział Klaudjusz Marteau. Dowody zostały opisane, zamknięte w szkatułce i opieczętowane.
O dwunastej Fabrycjusz odjeżdżał powozem z dwoma agentami. Wobec urzędu siostrzeniec bankiera zamknął się w upartem milczeniu.
Joanna miała się coraz lepiej. Edma złamana wzruszeniem dnia poprzedniego, była coraz słabszą.
Kiedy rano weszli do celi Matyldy Jancelyn, zastali ją rozciągniętą na materacach bez ruchu. Nieszczęśliwa kobieta skończyła w tej właśnie chwili, gdy Grzegorz oparł rękę na ramieniu truciciela, mówiąc:
— Skończ już tej nocy, panie Fabrycjuszu i wylej wszystko!...