Lekkomyślna księżna/Rozdział IX
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Lekkomyślna księżna |
Podtytuł | Powieść sensacyjna |
Wydawca | Wydawnictwo Księgarni Popularnej |
Data wyd. | 1929 |
Druk | Drukarnia „Siła“ |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Powoli milknął odgłos kroków.
Bezradnie rozejrzałem się po lochu...
Nagle, koło drzwi, prowadzących do podziemi, posłyszałem szelest, dziwny, ostrożny, jakgdyby ktoś skradał się chytrze a przezornie.
Czyż który z nich powracał, aby korzystając z mej bezbronności, raz na zawsze usunąć niedogodnego świadka gwałtu i zbrodni, świadka, który w ich grze nie znacząc nic, był teraz jeno im zbyteczną zawadą?
Zapewne...
Oblał mnie zimny pot, nie spodziewałem się nigdy tyle bezsławnego końca! Ja, szwoleżer gwardji, marzący o buławie marszałkowskiej, ja, com wyszedł cało z tylu potyczek, bitew, szturmów i szarż, teraz skrępowany i słaby, niczem dziecko, paść miałem z ręki podłego zdrajcy, co wiązał i się znęcał, nie śmiąc, jak mężczyzna, stanąć do walki, twarzą w twarz!
Przymknąłem oczy. Niechaj, z wyrazu mego oblicza nie wyczyta, iż go się lękam, gdy nadejdzie dusić, lub powoli, okrutnie nożem zechce piłować gardło...
— Bogarodzico, Dziewico... jąłem szeptać słowa modlitwy... W Twoje ręce...
Szmer powtórzył się, ktoś skrobał delikatnie i ostrożnie, rzekłbyś nieobeznany z zamkiem, szukając klucza, wreszcie rozległ się zgrzyt i drzwi uchyliły się nieco.
— Tkwił od zewnątrz... — posłyszałem głos... — czyżbym odnalazła...
Otwarłem oczy i się zdumiałem. Na progu stała niewiasta, ta sama, co poprzednio już pospieszyła na mój ratunek a którą Fronsac, zwał Simoną. Stała tak, snać nieprzyzwyczajona do ciemności, starając się wzrokiem przebić mroki piwniczne.
— Jeśli tu kto jest, to proszę się odezwać! — szepnęła cichutko.
— Tu znajduję się, pani — ozwałem się, czując, iż dziwna otucha wstępuje w mą pierś, na widok tego pięknego zjawiska — skrępowany, jako więzień...
Podeszła bliżej.
— Bogu dzięki Wszechmocnemu! Zdążyłam na czas, więc waćpan żyje!
Patrzyła na mnie oczyma pełnemi łez i znać było, jak smutny mój widok przejmuje ją zgrozą i litością.
Azaliż z tej strony przyjść miało wybawienie?
— Niema chwili do stracenia — mówiła szybko, w podnieceniu — może się uda zapobiec zbrodni... Prędzej, prędzej, proszę przecinać...
Błysnął nóż.
— Ależ ja ręki wyciągnąć nie mogę...
Pochyliwszy się nademną, sama z trudem piłowała sznury.
— Ciężko idzie... powoli... lecz wnet będzie pan wolny... a wtedy... Ach, co przeżyłam! Ten dom, to doprawdy, zbójecka jaskinia... Gdyby Artur nie był blizkim krewnym, tobym nie wahała się chwili...
Więzy opadały.
— Nie wiem, jak dziękować... — począłem.
— Proszę nie dziękować! — przerwała. — Już wówczas na górze, byłabym waćpanu pospieszyła z pomocą, lecz nigdy się nie spodziewałam... Choć Artur... et, co mówić... Później zamknął mnie, nie chcąc, abym mu przeszkodziła! Rozumiałam jednak, iż coś złego się dzieje, zdołałam się wymknąć, gdyż o mnie zapomnieli i wnet tu... przybiegłam... niestety, lękam się tylko, czy nie nazbyt późno, bo oni...
Tyle szlachetności i odwagi biło z dziewczęcej twarzyczki, iżem oderwać od niej nie mógł wzroku. Ręce jej, delikatne i słabe, pracowały z pośpiechem. Jeszcze chwila i byłem wolny.
Z trudem, podniósłszy się z ziemi, przysłoniłem na chwilę do wilgotnego muru, rozprostowywując członki.
— Jest pani aniołem! — rzekłem szczerze.
— Teraz nie wiem sama, co waćpanu doradzać — odparła, nie zwracając na moje odezwanie się uwagi — czy ucieczkę natychmiastową z tego domu, czy też pospieszenie na pomoc towarzyszowi...
— Towarzyszowi? — zapytałem zdziwiony — Wszak tam ich dwóch, winno być na górze?
W tejże chwili, znów przeraźliwy, choć stłumiony krzyk, nadleciał, niby ptak złowróżbny, do piwnicy.
Zbladła.
— Jeden z nich wnet zakończy życie! — szepnęła.
— A wie pani kim jest ten drugi, ten, co ze mną leżał tu w lochu! To Fouché!...
— Niestety wiem! Wiem obecnie wszystko, lecz zbyt późno.
Rzuciłem się w stronę drzwi.
— Już biegnę...
Przytrzymała mnie lekko za rękę.
— Przódy należy się zastanowić! Pobiegnie pan tam i cóż pocznie przeciw uzbrojonym przeciwnikom? Wprawdzie Jakób jest stary i słaby... lecz Artur posiada herkulesową siłę... Możeby lepiej, udać się po pomoc do najbliższego miasteczka.
— Daleko?
— Najmniej pieszo pół godziny, bo do koni się nie dostaniemy! Dlatego tak postępują — wskazała ręką ku pokojom, skąd biegły jęki — iż wiedzą, że zamek leży na odludziu...
Nie mogłem się wahać.
— Spieszę na pomoc! Nie wolno mi cesarskiego ministra opuszczać w nieszczęściu!... Gdyby pani jednak zechciała sama udać się do miasteczka...
Spojrzała na mnie smutno, ze zdziwieniem.
— Czyż przystoi biec po pomoc, przeciw stryjecznemu bratu? Przyznaję, iż to szaleniec i zbrodniarz...
— Więc...
— Nie uczynię tego nigdy! — rzekła stanowczo...
Rozumiałem ją i nie śmiałem nalegać.
— Pani! — zawołałem — cokolwiek się stanie, postąpiłaś tak pięknie, jak tylko postąpić może prawdziwie szlachetna niewiasta! Zresztą, dziś może, wyrządziłaś nie tylko mnie przysługę... a również i cesarzowi!
— Bo i ja kocham cesarza! — odparła krótko.
— | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — |
Wielkiemi susami, przeskakując po parę kamiennych, oślizgłych stopni naraz, pędziłem na górę, kierowany raczej instynktem, niźli ścisłą świadomością miejsca, gdzie znajdować się mogli nasi prześladowcy, w pośpiechu bowiem, zapomniałem zapytać pannę Simonę o bliższe wskazówki.
Biegłem na oślep, gorączkowo, aby zdążyć na czas z pomocą, w podnieceniu sam dobrze nie wiedząc, jak najskuteczniej wyrazi się ta moja pomoc. Osłabiony długiem skrępowaniem, z trudem mogłem ryzykować walkę przeciw dwóm uzbrojonym przeciwnikom, walkę z gołemi rękami, bom nawet nie zabrał noża, którym przecięto moje więzy, walkę nierówną, z góry skazaną na niepowodzenie.
Lecz czyż o niepowodzeniu wolno myśleć żołnierzowi w chwili, gdy spieszy do ataku? Czyśmy w Hiszpanji, zastanawiali się, szarżując na wąwozy Somosierry, iż szarża tych wąwozów jest szaleństwem? Nie! zwyciężyć musiałem, gdyby nawet ten Artur miał siłę olbrzymów, bo była we mnie potężna wola do zwycięstwa!
Znalazłem się na górze.
Teraz stąpałem ostrożnie, łowiąc uchem szelest najmniejszy, nadsłuchując skąd dobiegną głosy, aby tam się skierować, stąpałem cicho, niczem ryś, zaciskając pięście, a czułem, jak serce bije przyspieszonem tętnem, skronie pulsują i ogarnia żar walki.
Przebyłem dwie puste komnaty, zanim posłyszałem dźwięk podniesionych głosów...
Nareszcie...
Pchnąłem jakieś drzwi i znalazłem się w tym samym pokoju, z wielkiem, rzeźbionem łożem, w którym skrępowano mnie zdradziecko. Na stole stał jeszcze lichtarz z ogarkiem świecy, przy oknie leżał porzucony worek, wspomnienie niedawnej zasadzki.
W pokoju nie było nikogo, lecz z za ściany...
Najwyraźniej rozeznawałem gniewny, podniesiony głos de Fronsac‘a. Rozkazywał komuś, czy też groził...
Na palcach, bez szmeru, dzięki gęstym zaścielającym podłogę kobiercom, przebiegłem dość sporą sypialnię i przylgnąłem, przywarłem uchem do drzwi... Później wolno, jąłem naciskać dużą, żelazną klamkę i małom nie zakrzyknął z uciechy...
Drzwi nie były od wewnątrz zamknięte, rozchyliły się łatwo, a z drugiej ich strony zawieszona kotara, sięgająca do ziemi, pozwoliła mi wcisnąć się niepostrzeżenie. Była, pamiętam, ciężka pluszowa, lecz zniszczona a liczne dziury stanowiły, rzekłbyś naturalne okienka.
Poczciwa, nie drgnęła nawet, gdym się tak zakradał. To też zajrzawszy przez jeden z otworów, przekonałem się z radością iż nic bandytów nie ostrzegło o mej obecności. Zresztą, zajęci swą katowską pracą, przypuszczać nawet nie mogli, że jedna z ofiar wślizgnęła się im, dzięki niespodzianej, niezwykłej pomocy.
— Daję ci, policyjny psie, do namysłu trzy minuty! — grzmiał głos de Fronsac‘a — później...
Tak, teraz widziałem doskonale.
Pośrodku pokoju, na wielkim stole, związany, blady, z zaciśniętemi wargami, leżał Fouché, dręczony przez oprawców. Koło niego stał Fronsac, opodal zaś przy kominku, coś majstrował Jakób... A dalej, dalej leżała, pokrwawiona, napuchła, bezkształtna masa... żem się aż wzdrygnął... Brr... nie straszny widok ani trupa, ani śmierci żołnierzowi, lecz...
— Biedny Dubois — szepnąłem, darowywując mu stare urazy — biedny.. Zwierzęta! Pasy by z was drzeć....
Odruchowo zacisnąłem pięście...
— Powtarzam — mówił de Fronsac — jesteśmy gotowi na wszystko! Jeśli natychmiast nie podpiszesz przepustki, dającej dostęp do cesarza..
Milczenie.
— Milczysz? Wynajdziemy sposoby, aby rozwiązać język! Zresztą, jeśli nawet nie podpiszesz, znalezione przy tobie blankiety, dla przedostania się do pałacu w Saint-Cloud, wystarczą...
Drgnąłem.
— Kłamstwo! — zawołał Fouché, otwierając oczy — kłamstwo! Sami wiecie, iż owe blankiety nic bez mego podpisu nie znaczą! Podpisać zaś, ich nigdy nie podpiszę! Wasze groźby? Męczcie, dręczcie, parolu nie wydobędziecie ze mnie! Jeśli marny ajent — wskazał na trupa Dubois — zginął, nie wydawszy słówka z powierzonych mu tajemnic, to bądźcie pewni, iż i ja tembardziej potrafię umrzeć śmiercią walecznych...
Odpowiedź ta do wściekłości przywiodła Fronsac‘a.
— Takiś mężny? — krzyknął — ty, Fouché, znany w całej Europie, jako podły szpieg i tchórz! Wnet inaczej zaśpiewasz! Jakóbie! Czyś gotów?
— Tak!
— Podejdź bliżej!
Teraz dopiero-m dobrze mógł rozeznać, co robił stary nicpoń przy kominku. Stał, grzejąc żelazną sztabę, aż dym szedł od rozpalonego do czerwoności metalu. Odwrócił się powoli a twarz wykrzywiał mu grymas, iście czartowski.
— Dręczyłeś syna, dręczyłeś — mruczał — i my cię podręczymy należycie!...
De Fronsac wydał krótko rozkaz.
— Ściągnij mu buty!
Stary, wciąż uśmiechnięty, zbliżył się do Fouché‘go i wolno, jakby lubując się przyszłemi cierpieniami ofiary, jął ściągać wysoki, kawaleryjski but.
— Możeś się namyślił? — kusił margrabia — Podpisz a zwolnimy z mąk, darujemy życie!
Powoli uniósł się Fouché i wypluł mu w twarz jedno jeno słowo!
— Psy!
Jeden but był już zzuty. Jakób zbliżył się do kominka po rozpalone żelazo, wnet rozpocząć się miały tortury.
Wtem... jakaś siła wyrzuciła mnie naprzód, niby kulę armatnią.
Jednym skokiem znalazłszy się w pokoju, wyciąłem pięścią między oczy łotra Jakóba, aż potoczył się wraz ze swą djabelską sztabą, w stronę kominka. Poczem, pochwyciłem de Fronsac‘a za gardło i obaj padliśmy na podłogę.
Początkowo byłem górą.
Czy to napad mój niespodziany i zgoła mój niespodziany widok, wprawił go w osłupienie, czy to wściekłość podwoiła mą moc — dość, żem zwalił go z nóg i przez chwilę leżałem na nim. Szybko jednak oprzytomniał i rozpoczął rozpaczną, zajadłą walkę.
Zaiste, był to człowiek herkulesowej siły i nawet, gdybym nie był osłabiony długiem skrępowaniem więzami, nie byłbym w stanie mu sprostać. Miażdżył dosłownie moje ręce, ściskał je niby w kleszczach a jednocześnie, rzucając się, wyswobadzał powoli.
Jeszcze chwila... i znów potoczyliśmy się, lecz tym razem ja byłem pod spodem.
Oddychałem ciężko, nie mogąc się poruszyć pod tą bryłą mięsa.
— Jakóbie! Podaj kordelas! — rozkazał.
— Nie mogę, panie! Gdym upadał, przeklęte żelazo skaleczyło mi nogę!
Więc o jednego było mniej! Stary zdrajca otrzymał nagrodę, na jaką zasłużył!
Ze zdwojoną mocą jąłem się szarpać, aby się wyswobodzić z żelaznego uścisku.
— Takiś — zamruczał de Fronsac — i bez noża damy sobie radę...
Wielkie żylaste ręce jęły się zbliżać do mego gardła. Walczyłem, pragnąc je odchylić. Daremnie! Unieruchomiwszy opór, jedna z nich legła na szyi i poczęła dusić...
Brakło tchu, oczy zachodziły mgłą.
— Ostatnia moja chwila...
Rzężałem, podczas gdy twarz zbója, z wysiłku, stawała się coraz czerwieńszą.
— Puść go natychmiast, Arturze!... — posłyszałem nagle głos.
Fronsac drgnął i zwolnił uścisk. Zaczerpnąłem powietrza.
W pokoju stała panna Simona, policzki jej pałały, oczy świeciły oburzeniem.
— Puść natychmiast!... — powtórzyła.
Odwrócił się z gniewem.
— To ty, dziewczyno przeklęta, zwolniłaś tego panka? Ty? Jak śmiałaś...
— Śmiałam! — odparła odważnie — i nadal nie pozwolę na żadne zbójeckie wybryki! Radzę ci oddalić się z tąd natychmiast i uciekać z twym godnym pomocnikiem, póki jeszcze nie przybyła policja, aby cię pochwycić za morderstwo! — wskazała na leżące w kącie komnaty zwłoki.
— Ty tak przemawiasz? Moja siostra stryjeczna?
— Wszystko między nami skończone! Nie chcę znać... zbrodniarza...
De Fronsac‘a aż poderwało, mimo, iż wciąż trzymał mnie unieruchomionym.
— Milcz, głupia! Odejdź...
— Nie tylko nie wyjdę, lecz ci zapowiadam, jako mnie żywą widzisz, iż jeśli się nie zastosujesz do mego rozkazu, zrobię użytek z broni!
W jej ręku błysnął pistolet, który, zapewne, musiała pochwycić ze stołu. Dzielna dziewczyna, czułem się ocalony...
— Grozisz? Masz zamiar strzelać?
— Uprzedzam... Liczę do dziesięciu... Jeśli tego pana nie puścisz..
Na twarzy de Fronsac‘a odbiły się zmięszane uczucia przestrachu i bezsilnej wściekłości. Dobrze znać musiał swą stryjeczną siostrę i rozumiał, że groźbę wykona bezwzględnie. Poddawał się z trudem, licząc na zwłokę, na przypadek...
W pokoju rozległy się głośno liczone cyfry:
— Raz... dwa... trzy... cztery...
— Uwaga, pani! — nagle przeraźliwym głosem zawołał Fouché.
Lecz było już zbyt późno.
Posłyszałem głośny okrzyk przestrachu i panna Simona z jękiem osunęła się na podłogę.
To stary zdrajca Jakób, przyczołgawszy się mimo bólu — cisnął w nią krzesłem. Teraz, naprawdę był koniec! Nie można było liczyć z nikąd na wybawienie.
— Dzielnieś się spisał, Jakóbie! Dobij tę sukę, niech nam nie przeszkadza! — padł rozkaz.
— Nie mogę, panie! Zbyt daleko upadła! Uczyniłem wysiłek okrutny, mam, zdaje się, złamaną nogę!
— Zaraz ci przyjdę z pomocą! Lecz przódy z nim się rozprawię... Później z nią...
Zaczęła się ostateczna walka. Gryzłem, kopałem, rzucałem się, jak zwierzę, co zewsząd osaczone przez myśliwych, jeszcze się broni, choć wie że zginąć musi — broni się, póki nie skona...
Walczyłem, jak walczyć można tylko o życie, gdy walka jest beznadziejna... Lecz niezadługo, żelazna obręcz, znów legła dokoła gardła i się zaciskała coraz silniej...
Traciłem przytomność.
— Co się tu dzieje? — zabrzmiał nagle jakiś inny, nie panny Simony głos — Fouché związany, porucznika dusi zbój! Don Juan, chwytaj za broń!
Tym razem pomoc była tak nieoczekiwana, iż de Fronsac zwolnił mnie zupełnie z uścisku.
Na progu stała Paulina...
Tak, jej cesarska wysokość, księżna Paulina! A z za jej pleców wyrastał negr, olbrzymiego wzrostu.
— Ach, bryganty! — wołała z gniewem. — Ręce do góry, bo strzelam! Ja się nikogo nie przestraszę! Jestem siostrą Napoljona!
Margrabia porwał się na nogi. Zbliżał się ku niemu murzyn z wyciągniętym pistoletem. Bez chwili wahania, rzucił się i porwał czarnego za gardło. Natarcie to nastąpiło tyle niespodzianie, iż negr się zachwiał i runął wraz z Fronsac’iem na podłogę. Ja z kolei powstawałem, by pochwycić zbója, od tyłu za kark.
Nagle rozległ się strzał, a później głuchy jęk, złączony z przekleństwem.
To pistolet murzyna wypalił przypadkiem, wśród szarpaniny, raniąc śmiertelnie margrabiego...
Może tak i lepiej się stało...
— Doprawdy, musicie mi to wszystko bliżej wyjaśnić — mówiła księżna Paulina, gdyśmy powracali do miasta — dużo się domyślam, lecz...
— Lecz przódy — ozwałem się — może wasza cesarska wysokość, zaspokoi naszą ciekawość i opowie, w jaki sposób w Blois się znalazła, ratując nas, z tak ciężkiej opresji?
— Pardi! To bardzo proste! — rzekła z jednym ze swych najmilszych uśmiechów — bardzo proste! Otrzymałam wczoraj jeszcze list od Canouville’a, pisany z drogi, iż... to... o co się tyle namartwiłam, zostało przed paru dniami spalone! Domyślając się, tedy, jakowegoś podstępu i podejrzewając, jak zwykle, pana Fouché...
Minister skłonił się z miną dość kwaśną. Znać było iż, przebyte niebezpieczeństwo pozostawiło na nim ślad znaczny.
— Domyślając się tedy podstępu, a zaciekawiona całą sprawą, postanowiłam sama się udać na miejsce... Za towarzysza dobrałem mego wiernego Don Juana, bo Don Juan nigdy mnie nie zdradzi... prawda?
Negr, w odpowiedzi, wyszczerzył białe zęby.
Jechaliśmy tak we czwórkę, jej cesarska wysokość z ministrem na przedzie, ja nieco z tyłu, zaś za nami murzyn...
Ta, o której w tej chwili myślałem, pozostała w Blois, mimo naszej namowy i usilnych prośb Pauliny. Pamiętam, jak w odpowiedzi na nasze nalegania, smutno jeno potrząsała głową, powtarzając, iż swój obowiązek spełnić musi do końca.
— Dzielna dziewczyna — ozwała się księżna, której snać musiały nasunąć się też same, co i mnie wspomnienia — dzielna... Na szczęście jeno na omdleniu się skończyło...
— Nie zdążył ten stary zbój, Jakób, wiele jej krzywdy uczynić, sam był zbyt osłabiony upadkiem i pokaleczeniem o rozżarzone żelaztwo... — zauważyłem.
— Dla mnie je przeznaczał! — mruknął, ze złym błyskiem w oczach, Fouché — myślę, po raz drugi...
Słusznie urwał w połowie swe zdanie, bo łacno wyrozumieć było można, iż nie słodki los oczekuje zdrajcę.
Wnet, po naszem tak cudownem ocaleniu, a śmierci Fronsac’a — murzyn sprowadził z najbliższego miasteczka, odnośne władze, które wydały niezbędne zarządzenia. Okrutny margrabia miał zostać, po cichu, pochowany w rodzinnych grobach i choć po śmierci łączył się z przodkami a panna Simona pragnęła...
— Pardi! Bohaterska dziewczyna — powtórzyła jej cesarska wysokość. — Zawsze cenię prawdziwą odwagę i szlachetność! Słusznieśmy uczynili, szanując jej ból i nie narzucając naszego towarzystwa! Wszak również i pańską pomoc odrzuciła, poruczniku...
Była to prawda. Ofiarowywałem się pannie Simonie, iż chętnie z nią w Blois pozostanę, a później odprowadzę do Paryża. Wymówiła się jednak od tej przyjacielskiej usługi, stanowczo.
— Zaopiekuję się nią w Paryżu, wszak ma tam przybyć, jutro, lub pojutrze — dodała księżna — Zamieszka u jakiejś krewnej... Odszuka ją waćpan i doniesie mi o tem, mości poruczniku...
Pamiętałem wskazany adres. Tak, przed rozstaniem, wspomniała, iż zatrzymać się zamierza u jakiejś znajomej, przy ulicy de la Vieille Lanterne, lecz...
Skłoniłem się, w odpowiedzi na otrzymane zlecenie.
— Wciąż wychwalamy pannę de Fronsac — ozwał się swym miodowym głosem Fouché — lecz właściwie, zachwycać się należy odwagą naszej dostojnej towarzyszki! Toć, gdyby nie jej cesarska wysokość...
— Diavolo! — zawołała swym zwykłym wesołym sposobem — Przestańcie się mną zachwycać! Nic nadzwyczajnego nie uczyniłam!
— Mogło nam jednak być wcale gorąco... Kto wie, czybyśmy uszli z życiem, wszak...
— Jedno cieszy mnie tylko — przerwała, nie zwracając na nasze pochwały uwagi — jedno... iż kochany pan Fouché dostał... lekką naukę, aby nie wsadzać nosa do... cudzych spraw... Ha!.. ha!.. ha!.. Ciekawe były listy?
Minister policji, poruszył ustami, niby żując coś nie bardzo smacznego. Opanował się wnet jednak, stary wyga a dworak — i mówił grzecznie:
— Kapituluję, wasza cesarska wysokość! Sądzę, odtąd zgoda zapanuje między nami?
Księżna teraz śmiała się głośno.
— Ekscelencja pragnie zostać moim przyjacielem?
— Zawsze nim byłem!
— No... no... no... a ta ostatnia rozmowa u mnie...
Fouché skrzywił się niemiłosiernie.
— Bo, też... wasza cesarska wysokość... wiecznie wyimaginuje sobie... niewiedzieć co... Wówczas proponowałem usługi... a...
— Rozumiem! Zresztą mniejsza! Zobaczymy, jakiem nadal będzie sprawowanie waszmości... i jak długo wytrzyma, aby nie intrygować wspólnie z Józef...
— Ale...
— Już milczę! Pardi! Niechaj będzie zgoda! Tembardziej, iż dla imć Fouché, wiecznie wszystko dobrze się kończy...
— Jakto?
— Pojechał węszyć... sprawy damskie... ha... ha... ha... a przypadkiem odkrył spisek...
Fouché uśmiechnął się z zadowoleniem:
— Wszyscyśmy mimowolnie oddali wielką usługę najjaśniejszemu panu! Związek Świętego Ludwika należał do najniebezpieczniejszych tajemnych bractw, a Fronsac do liczby najbardziej odważnych i nieprzebierających w środkach przeciwników... Resztę zamachowców, którzy wciąż oczekują z niepokojem na wieści z Blois, uda się ująć łatwo... Lecz, gdyby nie sukurs, jej cesarskiej wysokości, chwila jeszcze — a wszystko mogło być stracone...
— Nie pojmuję?
— Te przepustki, których się tak domagali, a o których wiedzieli, iż je stale noszę przy sobie... miałem ukryte za cholewą... ale w drugim bucie... Włożyłem je tam, aby w czasie jazdy nie wypadły z kieszeni... Jeszcze chwila i...
Roześmieliśmy się na wspomnienie niezwykłego schowanka, szczególniej, że śmiech, niby balsam koił, po przeżytych przygodach.
Zdala widniały już zarysy wież, kościołów i gmachów Paryża.
— Tu się rozstaniemy — rzekł Fouché — Strój nasz jest nieco zaniedbany, dzięki tym jegomościom, co nas tyle czasu tarmosili, bez żadnego respektu... Lepiej, aby nie widziano nas razem... Zwróciłoby to powszechną uwagę...
— Słusznie — potwierdziłem, spozierając na mój miejscami podarty cywilny ubiór. — Za łotrzyków snadniej przyjąćby nas można, niźli za walecznych kawalerów.
Doprawdy, dziwna to była kawalkada! Jej cesarska wysokość w zielonej, aksamitnej amazonce, wykwintna i piękna, jak zwykle, obok niej — rzekłbyś, unurzany w błocie minister — dalej, nieco do grassanta podobny porucznik — wreszcie szczerzący zęby negr, w ariergardzie.
— Moje otoczenie sądzi, iż wyjechałam na przejażdżkę! — ozwała się księżna.
— Dość długa przejażdżka, bo trwająca cały dzień niemal! — uśmiechnął się Fouché. — Cóż książe małżonek na to powie?
— Kamil? Che la bella cosa, gdyby ośmielał się wtrącać do moich spraw! Zresztą gotuje się do wyjazdu, jedzie pojutrze do Turynu! Ważniejsze jest, iż mogłam sobie na tą ekskursję pozwolić, bo cesarz się udał do Malmaison...
— Więc — mówił, na pożegnanie, minister policji — Każdy z nas uda się w inną stroną! Ale prosiłbym bardzo o zachowanie chwilowo, co do całego przebiegu wypadków, całkowitej tajemnicy!
Rzucił na mnie długie spojrzenie.
Po chwili i ja się żegnałem, a gdym odjeżdżał, dobiegła mnie z ust jej cesarskiej wysokości, ni to prośba, ni to rozkaz:
— Proszę być jutro, u mnie popołudniu, poruczniku!