Lekkomyślna księżna/Rozdział XI
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Lekkomyślna księżna |
Podtytuł | Powieść sensacyjna |
Wydawca | Wydawnictwo Księgarni Popularnej |
Data wyd. | 1929 |
Druk | Drukarnia „Siła“ |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Wielce zadziwiony, odczytywałem pomiętą kartkę.
Brzmiała ona:
„Ktoś przyjazny, powodowany szczerym afektem dla waszmości, doradza unikać towarzystwa niektórych person, szczególnej znajomych waćpanu białogłów... Skoro raz się uszło śmierci, na przyszłość wypada postępować rozważniej...“
Pismo to odnalazłem wczoraj, po powrocie od księżnej Borghese, niby przypadkiem porzucone, w mojej stancyjce, w koszarach. W jaki sposób dostało się tam ono, było zagadką, gdyż mimo licznych rozpytywań, ani szyldwach, ani ordynansi, bliższych wyjaśnień udzielić nie mogli, twierdząc stanowczo, iż nikt, ale to nikt obcy, do koszar nie zachodził i, że żaden posłaniec z miasta, nie przyniósł podobnego pisma.
Litery, skreślone zastały ręką niewprawną, rzekłbyś w pośpiechu, może umyślnie zniekształcone, celem tem trudniejszego odnalezienia tajemniczego autora ostrzeżenia.
Czyż stałem przed nową zagadką? Czyż rozpoczynał się nowy szereg przygód? Czy mglista treść listu, związek miała jaki z moją znajomością z księżną?... Chyba, nie! W takim więc razie tyczyła się Simony?... Lecz cóż za niebezpieczeństwo przedstawiała znajomość z panną de Fronsac?
Tam do diaska! Nigdym nie lubił długo medytować nad żadną pogróżką, bo to taka medytacja jeno humor a animusz odbiera. Zakląwszy więc siarczyście, a wypomniawszy szereg pokoleń djabelskich, Lucypera i jego parantelę, ze złością podarłem ów świstek — rychło zapomniałem o nim — i wyruszyłem... Dokąd? Domyśleć się łatwo przyjdzie, wyruszyłem — na ulicę de la Vieille Lanterne.
Długom wędrował przez splot krętych ulic, tej starej dzielnicy Paryża, która w przeciwieństwie do nowych budowli, wznoszonych przez cesarza, zachowała jeszcze swój średniowieczny charakter. Domy były małe i wązkie, przeważnie jednopiętrowe, o sklepionych sieniach, które czerniały tajemniczo i ponuro, rzekłbyś pochłaniając, wstępujących w nie przechodniów.
Wreszcie się zatrzymałem.
Domek stał nieco na uboczu, w głębi ogródka. Choć równie stary, jak inne, weselszy posiadał wygląd. Zapewne mieściło się w nim jedno mieszkanie, bo był nie wielki, o paru ledwie okienkach od frontu, przesłonionych białemi firankami. Raz jeszcze sprawdziłem numer i śmiało, żelazną staroświecką kołatką, zastukałem do wejściowych drzwi.
Rozległ się odgłos wolnych, człapiących kroków i ujrzałem pomarszczoną twarz niemłodej kobiety, ubranej skromnie acz schludnie, z nieufnością spozierającej na moją osobę.
— Czy tu mieszka panna de Fronsac?
Stara, raz jeszcze, obrzuciła badawczem spojrzeniem mój mundur, poczem, zapytała uprzejmiej:
— Czy waszmość... nie ten porucznik... polak?
— Tak jest! Ten sam! — poparłem tą dość ogólnikową rekomendację, widząc, iż ją uprzedzono o moich odwiedzinach — Więc panna Simona mnie oczekuje?...
— Nie oczekuje — przerwała stara — lecz sądzę, że rada będzie ujrzeć waćpana. Domyśliłam się, kim pan jest, z jej opowiadania...
Drzwi otwarły się i po chwili znalazłem się w sporym saloniku, zastawionym staroświeckiemi sprzętami, na których zauważyć się łatwo dawał niszczący ząb czasu.
— Jestem jej ciotką — rzekła.
Spojrzałem ze zdziwieniem, na jej niepokaźną i niemal biednie przyodzianą postać.
— Dziwi się waszmość — uśmiechnęła się — jakby odgadując moje myśli — Istotnie rewolucja nie pozostawiła nam wiele z dawnych splendorów. Z wielkiej fortuny... jeno ten domek!
— Hm... — bąknąłem zmięszany.
— Wnet obudzę Simonę! Odpoczywa jeszcze po podróży... no i tych straszliwych przejściach!
— Nigdybym, łaskawa pani, nie ośmielił się być równie natarczywy, gdybym nie przychodził z polecenia pewnej dostojnej osoby...
Nieco mówiłem prawdę a nieco i łgałem. Aczkolwiek pragnęła Paulina zasięgnąć wiadomości o pannie de Fronsac, polecenie to nie było aż tak nagłem, by natychmiast przerywać spoczynek uśpionej. Będę szczery, gorzałem niczem lont, by co rychlej ujrzeć Simonę.
— Proszę spocząć... wnet powiadomię...
Po krótkiej chwili, stała przedemną, wyciągając na powitanie rączkę, którą ucałowałem z niekłamaną radością. Nie wiedzieć czemu, gdym ją tak przed sobą widział, coś ciepłego, serdecznego wstępowało w moją pierś. Byłoż to uczucie wdzięczności?
— Przybyłem — rzekłem — gdyż jej cesarska wysokość, księżna Borghese...
Reszta uroczystego zdania utkwiła w mem gardle. Wzruszony, spozierałem na jej bladą twarzyczkę, przesłoniętą jakimś wyrazem jakby lęku, czy zniechęcenia, na jej bezbrzeżnie smutne oczy. Miast wytartego, mdłego frazesu pragnąłem ot, szczerze, po żołniersku, wypowiedzieć słowo pociechy, lecz zaiste, trudno mi było takie dobrać, by nie urażało jej afektów. Wszak ten zbój, Fronsac...
— Zechce waćpan podziękować księżnej — posłyszałem odpowiedź — za jej zainteresowanie się moją osobą.
— Pani postąpiła po bohatersku!
— Postąpiłam tylko, jak na uczciwą kobietę przystało!
Wskazała ręką, bym zajął miejsce.
— Zapewne ciekawi waćpana — jęła mówić — czemu znalazłam się w Blois w towarzystwie... nieboszczyka... mego stryjecznego brata...
— Nie śmiałem zapytywać?
— Chętnie tę sprawę wyjaśnię. Radam z tego względu, iż widzę waćpana. Nie pragnę, aby najlżejszy cień nawet, padł na moje postępowanie... Czynię tak, nie przez obawę... przed panem Fouché, lub przez chęć oczyszczenia się z zarzutów należenia do spisku, lecz...
— Ależ, pani... — zaprotestowałem gorąco.
— Za czasów wielkiej rewolucji, stryj mój, u którego się wychowywałam, jako sierota, gdyż rodzice moi umarli, kiedy byłam dzieckiem — uciekł ze mną i swym synem.. Arturem.. przed prześladowaniem, może przed gilotyną, do Anglji... W Londynie żyć nie było łatwo. Jako kilkunastoletnia dziewczynka, ciężko musiałam pracować, później nauczyłam się robić sztuczne kwiaty... Ale to niema nic do rzeczy... Przed paroma laty zmarł stryj, pozostaliśmy wówczas we dwójkę z Arturem... Przyznać muszę, nigdy nie łączył mnie z nim serdeczny stosunek... Był zarozumiały, porywczy, brutalny... kiedyś w czasie sprzeczki o drobiazg, podniósł na mnie rękę...
— Zwierzę! — zawołałem, oburzony do głębi.
— Nie wydawajmy sądu o nim! Umarł!... Otóż, mimo wszystko, musieliśmy być razem, wszak to był najbliższy mój i jedyny na obczyźnie, krewny... Co czynił, z kim się wdawał, ciekawiło mnie mało! Często sprzeczaliśmy się o powrót do kraju... On trwał w zajadłej, przekazanej mu przez ojca, nienawiści do cesarza, ja kochałam Napoljona...
— Pani kochała Napoljona? — powtórzyłem, przypominając sobie podobny jej wykrzyknik, rzucony podówczas w podziemiach — Przecież...
— Kochałam, bo opromienił niebywałą sławą Francję! Zresztą, choć wyrósł z rewolucji, nie on to nam krzywdy wyrządził... Gdy opublikowano więc dekret cesarza, wzywający emigrantów do powrotu, szczerze jęłam namawiać Artura...
— Rozumiem...
— Artur początkowo słyszeć nawet nie chciał. Uśmiechał się tylko dwuznacznie, twierdząc, iż czas powrotu nie nastał i on nic nie przyjmie z ręki uzurpatora...
Przypominałem sobie, jak i mnie toż samo powtarzał.
— Wreszcie, mniej więcej przed tygodniem, powrócił do domu, jakiś zadowolony i mniej szorstki, niźli zazwyczaj. Oświadczył niespodzianie, iż się zgadza i że wyjedziemy niezwłocznie... Wyjechaliśmy... Zdziwiona byłam nieco, bo sam wyjazd nastąpił w wielkiej tajemnicy, również wielce tajemniczo odbywała się podróż, przekradaliśmy się, niczem spiskowcy... Na moje zapytania, odpowiadał Artur, że najlepiej tajemnie przybyć do Paryża, a tam załatwić niezbędne formalności, gdyż uzyskiwanie przepustek dla emigrantów w Angli, wobec wrogiego stosunku tego państwa do Francji, jest niemożliwe... Tłomaczenie to wystarczyło mi... Nieco dziwniejszą mi się wydała chęć odwiedzenia zameczka, w Blois... Znajdował się on, wcale nie po drodze, do Paryża... zresztą był wszak w posiadaniu...
— Canouville‘a! — wtrąciłem.
— Tak! Lecz i to upozorował Artur chęcią odwiedzenia starego Jakóba, wielce doń przywiązanego sługi, z którym w ciągłej pozostawał korespondencji... Ponieważ, z góry można było przewidzieć, iż zgodnie z informacjami Jakóba, właściciel w zamku nie bawi... udaliśmy się tam i na nalegania starego, zamieszkaliśmy, rzekomo, na dni parę... W drugim dniu naszego pobytu, Artur wyprowadził mnie na przechadzkę, a kiedym powróciła i usłyszała męski głos w jadalni, wytłómaczył, że jakiś plenipotent Canouville‘a przyjechał do Jakóba...
— Teraz rozumiem, czemu stary mi nasennego ziela do wina dosypał! — zawołałem.
— Oto cała historja, resztę waćpan wie... Zbudzona nagle pańskiem wołaniem, pospieszyłam na pomoc i zastałam pana, związanego, w łóżku...
Zamilkła, wzdrygając się. Snać ze wstrętem wspomniała dalsze przygody...
— Bardzo to wszystko smutne — począłem, chcąc przerwać niemiłe milczenie — bardzo smutne! Kto wie, — świeć Panie nad jego duszą, bom jako dobry chrześcijanin już mu krzywdę darował, — kto wie, może lepiej się stało dla pana... tego Artura... iż w ten sposób życie zakończył. Padł wszakże przypadkiem, bo pistolet w czasie szamotania wypalił...
— Opowiedziano mi to później. Wówczas leżałam zemdlona!
— Tak! Co zaś się tyczy tego Jakóba, nie minie go sprawiedliwość ludzka. Zbój to jednak nad zbóje. Owo żelazo...
Spojrzała na mnie jakoś dziwnie.
— Może go i ominie sprawiedliwość ludzka — szepnęła cicho. — Jakób uciekł!
— Tam do djaska! — zakląłem głośno, nie moderując się obecnością panny i aż poderwawszy się z mego miejsca — Nie do wiary!
— Nie był tak ciężko ranny! Udawał raczej złamanie nogi! Dziś w nocy zbiegł z więzienia! Ostatnia to wieść jaką z Blois przywożę!
— Jakób zbiegł!
Zagryzłem wargi, aby znowu nie zakląć nieprzystojnie. Przychodziło mi na myśl ostrzeżenie, w tajemniczy sposób odnalezione w moim pokoju. Czyżby on?... Jaki cel miał... czemu chciał nastraszyć? Lecz jeśli w nocy zbiegł z więzienia, w jakiż sposób mógł tak rychło znaleźć się w Paryżu i w mojej stancyjce?... Et, niemożliwe! W każdym jednak razie należało się mieć na baczności.
Nic nie nadmieniając pannie Simonie o moich obawach, nadałem inny kierunek rozmowie.
— Jeśli uciekł, wnet go pochwycą! A jeśli nie pochwycą, byle nam nie szkodził, niechaj ucieka zdrów! Nie łasym ja na jego skórę. Ale inne ośmielę się postawić pytanie. Ośmielę się zapytać, co pani nadal uczynić zamierza?
Spojrzała na mnie i rzekła spokojnie.
— Co zamierzam? Będę pracowała! Przywykłam zarabiać na siebie!
— A gdyby zwrócić się do cesarza... lub działać przez księżnę Borghese... Wszak i rodzic pani posiadał zapewne jakieś dobra?...
— Właściwie do mojego ojca — oświadczyła — należało Blois... Stryj, zarządzał tylko majątkiem, jako opiekun...
— Ach, tak...
— Lecz dzisiaj Blois stanowi własność Canouville‘a i nie myślę o nie zabiegać... Zapewniam, że nie myślę... Wyraźnie nawet proszę waćpana i wymagam słowa, aby nie czynił w tym kierunku starań, ani nawet o tem wspominał jej cesarskiej wysokości.
Doprawdy, podziwiałem ją.
— Zbyt wiele w pani żyje spartańskiej prostoty — zauważyłem — Zobligowany, zastosuję się do rozkazu. Wolnoć jedno zadać jeszcze pytanie?
— Słucham?
— Nie czuje pani żadnej nienawiści do tych, którzy pozbawili ją wszystkiego?
Powstała z miejsca.
— Czuję tylko nienawiść do ludzi złych i wrogów ojczyzny! — zawołała żywo — Co zaś do innych?... Świat stale się tak toczy, iż jedni są na górze a inni na dole.. Dziś trzeba wszystko zdobywać pracą i zasługą, nie zaś oglądać się na przeszłość i rodowe tradycje!... Tego mnie nauczył pobyt na obczyźnie i wygnaniu!...
— Tak — potwierdziłem — potęga cesarza na tem jest oparta, iż każdy szeregowiec wie, że niezależnie od urodzenia może zostać księciem, lub marszałkiem!
— A więc ufajmy!...
Stała tak naprzeciw mnie, patrząc mi prosto w oczy, jakby sądując mnie do dna. Wyczuwałem, iż powstała na znak, że jest znużona i pragnie przerwać rozmowę. Żegnając się, zagadnąłem nieśmiało:
— Czy pozwoli pani, bym ją kiedy odwiedził powtórnie?
— Czemu nie! — odparła a lekki cień uśmiechu po raz pierwszy rozjaśnił jej twarzyczkę — lecz niechaj to będą przyjacielskie odwiedziny a nie odwiedziny w poselstwie od... dostojnych osób... Zrozumiał mnie waćpan, panie poruczniku?
— Pojmuję... i rad jestem... — począłem ucieszony, iż ona mnie zaprasza — pojmuję...
Lecz panna Simona przerwała mi w pół zdania.
— Waćpana — rzekła — stale mile widzieć będę... Ale nie żądnam za swoje czyny... ani zapłaty... ani... jałmużny...