Lenin (Ossendowski, 1930)/Rozdział XXIII
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Lenin (Ossendowski, 1930) |
Pochodzenie | cykl Na przełomie |
Wydawca | Wydawnictwo Polskie R. Wegnera |
Data wyd. | 1930 |
Druk | Concordia Sp. Akc. |
Miejsce wyd. | Poznań |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
W Smolnym Instytucie, siedzibie Rady komisarzy ludowych, przed samemi świętami Bożego Narodzenia zauważyć się dawał jakiś niepokój.
W korytarzach nie tłoczyły się gromady ludzi, przychodzących tu w sprawach ważnych i bez żadnego celu, albo z zamiarem przyjrzenia się bliżej temu, co się działo, spotkania się oko w oko z komisarzami, którzy się znęcali nad olbrzymim organizmem Rosji.
Korytarze były prawie puste. Tkwiły tylko tu i ówdzie patrole Finnów i Łotyszów, a z poza szczelnie zamkniętych drzwi biur i sal dochodziły głosy ukrytych żołnierzy i ciężki łoskot karabinów.
Koło południa do sali narad otoczona uzbrojonymi robotnikami przeszła grupa ludzi, dotąd tu nie widzianych. Szli w milczeniu, niepewnym wzrokiem oglądając się na wszystkie strony.
Wprowadzono ich do sali.
Przy stole i na estradzie zgromadzili się komisarze i kilkunastu członków wykonawczego i wojenno-rewolucyjnego komitetu.
— Wysłańcy Rady robotniczych, żołnierskich i włościańskich delegatów! — oznajmił robotnik z czerwoną opaską na ramieniu i karabinem w ręku.
— Słuchamy was, towarzysze! — rzekł Lenin, przeszywając wzrokiem przybyłych.
Na czoło deputacji wystąpił chudy, niemłody człowiek i mówić zaczął drżącym głosem:
— Jesteśmy przedstawicielami socjal-demokratów i rewolucjonistów; przybywamy z ramienia Rady, która dziedzicznie piastuje władzę rządu.
Lenin uśmiechnął się wesoło i odpowiedział:
— Towarzysze znajdują się w tej chwili w siedzibie jedynego rządu rosyjskiego, nie dziedzicznego, coprawda, lecz rewolucyjnego! Ta nieścisłość nie ma w chwili obecnej szczególnego znaczenia. Prosimy o wyjaśnienie powodów przybycia!
Delegat odchrząknął i rzekł:
— Socjal-rewolucjoniści zapytują komisarzy ludowych, jakiem prawem uzurpowali ich projekt oddania ziemi chłopom?
Lenin pochylił łysą czaszkę nad stołem i śmiał się. Szerokie ramiona podnosiły się wysoko. Gdy uniósł głowę, oczy jego pełne były wesołych, chytrych błysków.
— Chociaż projekt wasz nie odpowiada naszym poglądom na ziemię, uzurpowaliśmy go, ponieważ włościanie życzyli sobie takiego właśnie prawa. Dlaczego pośpieszyliśmy się z opublikowaniem waszego projektu? Dlatego, że w waszym ręku pozostałby skrawkiem papieru, w naszym — przybrał już żywe kształty.
— To demagogja! — zawołali deputaci.
— To dobrze, czy źle? — spytał naiwnym głosem Lenin, szyderczo patrząc na socjalistów.
— To bezczelna uzurpacja! — krzyczeli.
— Każda uzurpacja dla tych, którym coś uszczknięto z pod nosa, wydaje się bezczelną. Uzurpatorowie patrzą na to innem okiem — łagodnie i pobłażliwie wtrącił Lenin. — Co dalej?
Wystąpił inny towarzysz. Był straszliwie blady i wargi mu drżały. Z trudem wyduszał z siebie słowa:
— W imieniu socjal-demokratycznej frakcji Rady protestuję przeciwko haniebnemu pokojowi, do którego dążą komisarze ludowi. Naród rosyjski nigdy nie przebaczy wam tej obelgi!
— Towarzysze życzą dalszego ciągu wojny na froncie? — ze współczuciem w głosie zapytał Lenin.
— Tak! Naród nie zniesie hańby! — krzyknął delegat.
— Towarzysze mają armję, na której mogą się oprzeć w swoim szlachetnym zamiarze? — dopytywał dyktator.
— Nie! Niestety! Wy potrafiliście doprowadzić wojska do zupełnego rozkładu!
— Przepraszam, lecz muszę wskazać na nową i bardzo poważną nieścisłość! — zawołał Lenin. — W kwestji „rozkładu“ ustępujemy wam pierwszeństwo. Trudno! Historja tego dowodzi. — Dość wspomnieć posunięcia waszego „Napoleona“ — Kierenskiego, Sokołowa z jego słynnym rozkazem Nr. 1 i mówców z waszego obozu, odwiedzających front. Nam pozostało tylko postawić kropkę nad „i“. Postawiliśmy ją!
Delegat milczał, zbity z tropu. To widząc, Lenin tymże łagodnym, rozbrajającym tonem ciągnął dalej:
— Wy uprzejmie utorowaliście nam drogę, podjąwszy się dobrowolnie „czarnej roboty“. Wiecie dobrze, że wojna obecnie jest niemożliwa. Naród, zmęczony, wyczerpany, nie da nikomu rekrutów. Armja wojny ma dość, marzy o wypoczynku. Pozostaje tylko — pokój za wszelką cenę. Czynimy to i na naszem miejscu, nawet wielki książę Mikołaj Mikołajewicz nic innego nie wymyśliłby. Co do mnie, to zawsze miałem przekonanie, że lepiej wstrzymać się od uderzenia, niż machnąć pięścią i... dostać w pysk, aż świeczki w ślepiach staną. Radzę wam o tem, towarzysze, pamiętać i w dzień i w nocy!
Deputacja wyczuła ukrytą pogróżkę. Wzburzyło to towarzyszy.
Podnieśli krzyk:
— Nie pozwolimy uzurpatorom znęcać się nad krajem i zagrażać zwołaniu Zgromadzenia Narodowego. Ono jedno ustalić może prawo i opracować warunki pokoju. Będziemy bronili konstytuanty wszystkiemi siłami! Pamiętajcie o tem i wy!
Lenin przeciągnął się leniwie. Spokojnie, bez gniewu i podniecenia odparł:
— Rozstrzelamy was z kulomiotów!
Rozmowa była skończona. Deputacja oddaliła się wzburzona i zgnębiona.
Komisarze otoczyli swego wodza i z niepokojem patrzyli w jego czarne, przenikliwe oczy.
— Zerwanie ze wszystkimi socjalistami w takim niebezpiecznym momencie, w chwili tak bardzo odpowiedzialnej... — mruknął Kamieniew, nie patrząc na Lenina.
— Rękawica, rzucona konstytuancie, to groźna rzecz — dodał Tomskij.
— Bardzo groźna i zupełnie nie obliczona na nastrój włościaństwa i armji — dorzucił Trockij, zdejmując binokle.
Zapanowało milczenie, ciężkie, męczące.
Odezwał się Swerdłow:
— Pogróżka, poparta czynem, przestaje być pogróżką i staje się faktem przekonywującym.
Na to odpowiedział Stalin, błyskając białemi zębami i płomieniem namiętnych oczu:
— Dziś jeszcze możemy obsadzić Piotrogród naszemi wojskami! Wystarczy wiernych pułków grenadjerskiego, pawłowskiego i kulomiotowego! Będzie cicho, jak makiem zasiał!
Lenin nadsłuchiwał uważnie. Gdy towarzysze wyczerpali swoje obawy i dowodzenia, rzekł twardym głosem:
— Partja, do której, jak mi się zdaje, należymy wszyscy, zażądała wprowadzenia dyktatury proletarjatu. Odstąpić od niej nie możemy, nie sprzeniewierzając się partji. Jestem bardzo zdziwiony, iż muszę wykładać wam w tej chwili główne zasady dyktatury i partji, towarzysze! Doprawdy, w takim momencie jest to groźniejsze od targnięcia się na sławetne Zgromadzenie Narodowe, hipnotyzujące was!
Oparłszy łokcie na stole, mówił bez oburzenia i patosu, jakgdyby prowadził pogadankę w kółku przyjaciół:
— Dyktatura jest potęgą, opartą bezpośrednio na przemocy, nie znającą żadnych prawnych ograniczeń. Potęga państwa jest symbolem przemocy. Stąd logiczny wniosek: dyktatura proletarjatu posiada funkcje państwa, które jest jedynem źródłem i twórcą prawa. Prawo to powinno być takiem, aby stało się maszyną dla zgniecenia wrogich odłamów społecznych i wrogich ideologij. Tylko zdrajcy lub głupcy mogą żądać tolerancji dla wrogów dyktatury i rządu, reprezentującego interesy i ideje jednej tylko klasy! Takie są zasady! Odstąpienie od nich — zbrodnia, szaleństwo lub zdrada! Polityka partji zostanie w odpowiedniej chwili poparta bagnetami i karabinami maszynowemi!
Pełne siły i odwagi oświadczenie Lenina wywarło wrażenie.
Nawet wahający się członkowie Rady i Komitetu zamyślili się, czy nie lepiej istotnie byłoby nie dopuścić do konstytuanty, niż mieć w niej ciężkie starcia o wynikach wątpliwych.
Mimowoli jednak przychodziły mu na pamięć dosadne słowa dyktatora: — Lepiej wstrzymać się od uderzenia, niż machnąć pięścią i dostać w pysk, aż świeczki w ślepiach staną!
Widocznie, Lenin wyczuł zwątpienia towarzyszy, bo z wesołym, beztroskim śmiechem zawołał:
— Jeżeli bić to tak, żeby niebo nikłą szmatką się wydało! O tych sprawach będziemy jeszcze nieraz rozprawiali, bo są to posunięcia zasadnicze!
Towarzysze zaczęli wychodzić, Lenin, zgarnąwszy pod pachę leżące przed nim papiery, poszedł do swego lokalu.
Spotkała go w korytarzu Nadzieja Konstantynówna.
— Zaszło co nowego? — spytał, patrząc na żonę.
— Czekają na ciebie przedstawiciele gmin żydowskich. Już dwie godziny siedzą. Mówiłam, żeby jutro przyszli; odpowiedzieli, że jutro już muszą odjechać... — objaśniła Krupskaja.
— Żydzi? — zapytał. — A ci czego chcą ode mnie? Tylu ich rodaków pracuje w naszej Radzie, a oni akurat do mnie! Może, uważają mnie za żyda?
— Nie! — zaśmiała się. — Wiedzą przecież, że jesteś Uljanow i nawet... szlachcic!
— Były szlachcic! — poprawił ją żywo.
— Były... — powtórzyła, biorąc go za rękę. — W każdym razie — wiedzą o tem!
Lenin uchylił drzwi i stanął zdumiony.
Przy ścianach w sztywnych postawach, w uroczystem milczeniu rozsiedli się żydzi. Byli to nie ci rewolucyjni żydzi z Bundu, których Lenin dobrze znał oddawna.
Atłasowe i aksamitne szuby, szerokie lisie czapy z zausznikami i zwisającemi tasiemkami, długie siwe brody, sędziwe twarze, srebrne loki, spadające ze skroni na ramiona, łzawe oczy w czerwonych obwódkach nabrzękłych, zaognionych powiek, pomarszczone dłonie, w nieruchu skupionym złożone na kolanach.
Lenin, obejrzawszy każdego z gości uważnie, z pytającym wyrazem twarzy stał przed nimi.
Jeden ze starców podniósł się i rzekł po rosyjsku:
— Pozdrawiamy ciebie, wodza uciemiężonych! Grono rabinów izraelickich i cadyków, wysłanych przez radę duchowną, przybyło do ciebie z błaganiem serdecznem.
Zdumienie Lenina rosło z chwili na chwilę.
— Słucham was, — rzekł i usiadł przy biurku.
— Przybyliśmy, aby prosić błagalnie, żebyś oddalił od siebie rodaków naszych, obranych na komisarzy ludowych!
— Powarjowaliście?! — krzyknął Lenin. — Trockij, Zinowjew, Kamieniew, Radek, toż to najlepsi, najenergiczniejsi towarzysze, to ci, którzy zakładają podwaliny życia nowej ludzkości! Historja będzie mówiła o nich, zapisując ich imiona obok Marksa, Lassala!
— Wodzu! — odparł uroczyście rabin-tłumacz, objaśniwszy cadykom po hebrajsku słowa Lenina. — Wodzu! Ty wiesz, że warunki życia żydów w Rosji uczyniły z nich rewolucjonistów; nasza gmina wychowała nas na zorganizowanych socjalistów; prześladowania zmusiły nas do dania wykształcenia naszym synom, aby dodać im sił do walki. Od ponurych czasów niewoli egipskiej i babilońskiej jesteśmy internacjonalistami i nacjonalistami jednocześnie. Możemy żyć i pracować wszędzie, lecz nigdy nie wychodzimy poza granice gminy. Ona — ul, my — rój pszczół! Rozumiemy, że w Rosji tylko żydzi mogli dostarczyć organizatorów i przewódców rewolucji. Przyklaskiwaliśmy i błogosławiliśmy ich do chwili obalenia imperjum okrutnych Romanowych i doprowadzenia narodu do dnia konstytuanty. W tym momencie rola żydów miała być skończona; stawali się szeregowymi obywatelami republiki rosyjskiej.
— Znowu konstytuanta? — wyrwało się Leninowi pytanie. — Jakiś przeklęty dzień, w którym wszyscy zaprzątają sobie głowy tą sprawą!
— Konstytuanta — to najwyższy wyraz odruchów duszy, serca i mądrości narodu! — podnosząc palec, szepnął rabin. — Nie wierzycie tysiącu wybrańców, zgromadźcie na szerokich błoniach dwa miljony rosyjskich obywateli i zapytajcie o ich wolę! Gorze wam, jeśli trzydziestu ludzi kierować zechce miljonami! Istnieje u narodów semickich przysłowie, głoszące: „jeżeli nawet umiesz najwspanialej jeździć konno, nie waż się wsiąść na pysk swego wierzchowca!“
Lenin milczał, zamieniony w słuch.
Rabin mówił dalej:
— Rada duchowna posiada ścisłe wiadomości, że komisarze, wśród których jest dużo naszych rodaków, knują zamach na konstytuantę, a niektórzy z nich, jak Wołodarskij, czyli Mojżesz Goldstein, Guzman i Mojżesz Radomyślskij, ukrywający się pod przybranem nazwiskiem Urickij, stali się katami, mordują bez sądu, w sposób najokrutniejszy wrogów nieuznanej tymczasem Rady komisarzy ludowych. My na to zezwolić nie możemy!
— A cóż to wam szkodzi, że żydzi wytępią tych, którzy urządzali pogromy, lub tych, którzy z czasem mogliby je powtórzyć? — spytał Lenin, podnosząc ramiona.
Rabin po hebrajsku tłumaczył jego słowa. Cadyki kiwali głowami i patrzyli okrągłemi, ptasiemi oczami. Najstarszy z nich cichym, ledwie dosłyszalnym głosem przemówił.
Rabin skłonił się z uszanowaniem i powtórzył słowa jego po rosyjsku:
— Mądry, sędziwy cadyk rzekł: „Biada nam, biada! Albowiem nierozumne czyny i nieprawości naszych rodaków spowodują klęskę, o jakiej nie czytamy w kronikach narodu żydowskiego.“
— Czy porozumieliście się już z Trockim i innymi? — zadał pytanie Lenin.
— W tej chwili nasi ludzie oznajmiają im nasze żądania... — odpowiedział rabin.
— Więc cóż? — rzekł Lenin. — Jeżeli się zgodzą i odejdą, stanie się zadość waszym... żądaniom.
Rabin pochylił głowę i szepnął:
— Oni są odszczepieńcami wybranego narodu, odrzucili naszą wiarę i nie uznają naszego prawa; oni się nie zgodzą! Błagamy ciebie, abyś zechciał odprawić ich od siebie! Twoja sprawa — rosyjska, niech Rosjanie czynią, co im nakazuje sumienie!
Lenin zerwał się z krzesła i krzyknął gniewnie:
Ochłonąwszy, spojrzał na dziwnych gości.
Siedzieli nieruchomo, sztywnie, patrzyli okrągłemi oczami, łzawemi, otoczonemi obwódkami zaognionych powiek.
Po długiem milczeniu, stary cadyk wyrzekł kilka słów.
Rabin natychmiast przetłumaczył, patrząc na Lenina:
— Mądry cadyk rzekł: „Gdy żądanie nasze nie zostanie uwzględnione, chmura zawiśnie nad wami, a z chmury paść może deszcz życiodajny lub... piorun niszczący“.
— Mili moi starcy! — odparł szyderczo Lenin. — Możecie „błagać“, dowodzić, pragnąć, lecz żądać i grozić — wara wam od tego! Jest to przywilejem proletarjatu! Słyszycie? Możecie odejść teraz! Rozmowa nasza dobiegła końca...
Odwrócił się do nich plecami i milczał. Kipiał cały. Ręka ciągnęła się do dzwonka elektrycznego.
— Kazać Chalajnenowi wyprowadzić tych „kapłanów“ nieistniejącego Jehowy, postawić pod mur i wypuścić w nich dwie paczki nabojów z Kolta.
Nie odważył się jednak na to. Nie dlatego, żeby się bał ich osobiście. Targał się i nie na takie czyny, lecz nie chciał. Któż mógłby zastąpić żydów w partji?
Arystokraci i burżuazja — naturalni wrogowie proletarjatu? Nigdy! Chłopi? Ci do pewnej chwili są sprzymierzeńcami, ale mogą się stać najstraszliwszymi przeciwnikami. Nie!
Ciemny, rozgadany robotnik rosyjski? Dobry jest tylko na mięso armatnie, na rozbijanie głów bezbronnym burżujom i inteligentom, na burzenie dorobku cywilizacyjnego.
Rosjanie — niewytrwali, nieobliczalni, niekonsekwentni, chwiejni, miotający się pomiędzy ascezą i anarchją, nie mogą zastąpić żydów, przepojonych nienawiścią, a związanych świadomie lub dziedzicznie instynktem „roju“.
Takie było niezłomne przekonanie Lenina.
Nie nacisnął więc guzika dzwonka elektrycznego i czekał cierpliwie aż za ostatnim z izraelickich kapłanów z cichym szmerem zamknęły się drzwi.
Przeszedł się po pokoju, zaciskając zimne palce.
Rozmyślał długo nad słowami cadyków i postanowił nic o swej rozmowie z nimi towarzyszom — żydom nie wspominać.
— Podejrzliwi są i czujni... — rozważał Lenin. — Mogą pomyśleć, że w głębi mojej duszy czają się zarodki antysemityzmu...
Długo nie mógł się uspokoić.
Zdawało mu się, że jeszcze słyszy miękki szelest atłasowych szub i cichy syk oddechu sędziwych starców. Zewsząd pytająco i ostro patrzyły na niego okrągłe, ptasie oczy w czerwonych obwódkach zmęczonych powiek, bielały siwe brody i srebrne skręty loków, spadających na ramiona. Szemrały ledwie dosłyszalne echa spokojnej, ufnej w swoją siłę i znaczenie pogróżki:
— Z chmury paść może deszcz życiodajny lub... piorun niszczący...
— Skąd ma paść? Kiedy? Na kogo? — pytał siebie Lenin.
Za drzwiami, na korytarzu szczęknął karabin szyldwacha.
Lenin zaśmiał się cicho.
— Spróbujcie! — szepnął i z mocą zacisnął pięść.