Przez otwarte okno patrzę na las, który żółknie w dali,
Ciche dumy, cichy smutek, niesie ku mnie wiatru wiew,
Liść za liściem szemrząc spada, snać na dolę swą się żali
I zaściela chłodną ziemię wokół swych rodzinnych drzew.
A ten każdy liść czerwony jest — jak serce zakrwawione,
Jak spoczynku szukający, zawiedziony ludzki duch,
Kiedy srogi los nim miota w tę naprzemian w ową stronę,
Kiedy własne żądze pchają w bez- celowy wir i ruch.
Nieuznani, opuszczeni! W czas, gdy niemoc wami władnie,
Któż przytuli was do siebie, kto okaże litość, żal?
Wszak świat na to obojętny, który z was i gdzie upadnie,
W jaką stronę wichrem gnany w niezmierzoną pomknie dal.
Jest mi jakbym chciał się modlić, ręce składam mimowoli —
— Tym co giną, daj, o Panie, ujrzeć prędzej zbawczy brzeg,
Ześlij spokój, ukojenie w ich cier- pieniach i niedoli,
Jako wkrótce na te liście ześlesz gęsty, biały śnieg.