Przyszedł na świat w 1864 roku. Kształcił się w Pradze. Od 1898 r. redaguje czasopismo: „Przegląd Słowiański“, propagując w niem ideje wszech-słowiańskie w Czechach. Pracuje wiele na niwie folkloru słowiańskiego i historyi literatury. Na arenę poetycką Czerny wystąpił jako liryk w czasach ostatnich. Główniejsze zbiorki jego poezyi są: „Gdy się zmierzcha“, „Światła i błędne ogniki“, „Lilie z twoich sadów“ i t. p. Czerny zachwyca nas czystemi tonami swojej liryki. Śnieżne lilie, [10]sylwetki spotkanych na drodze życia kobiet, tłumy cieniów, wśród których widnieje blada twarz Chrystusa, Madonny, Sfinksy, życie za grobem, ciche łkania, poufna spowiedź własnego serca — to indywidualny świat Czernego. Czerny pisuje po polsku korespondencye o rzeczach czeskich do naszych czasopism i gazet. Akademia Krakowska wydała jego: „Zbiór pieśni białoruskich“. Z polskiego, między innemi, przetłomaczył utwór sceniczny Jana Kisielewskiego p. t. „Karykatury“.
Przemawiać chciałbym do was, o wy moi,
Z piorunną mocą wichrów i orkanu
I widzieć ludzkość, jak ból wszelki koi,
Stawiając ołtarz Jedynemu Panu.
O, gdybyż głosem moim brzmiała puszcza,
Gdybyż skroń waszą zmyć Jordanu wodą
I z Janem wołać: „Pójdźcie! Bóg odpuszcza,
Torujcie tylko ścieżki, co Doń wiodą“.
Wciąż wołam. Próżno. Nikt z was mnie nie słyszy.
Z tą wrzawą wszystko w jeden głos się zlewa.
Wołanie moje, liści szumem w ciszy,
Gdy w dali burza, hucząc, łamie drzewa.
Widzę Cię, Matko, w tej strasznej chwili,
Gdy Syn Twój skonał za cały świat,
Gdy krzyż oprawcy z Nim opuścili
I głowę złożył w rąbek Twych szat. W tej strasznej widzę chwili.
Z czoła cierniowy wieniec Mu zdjęli,
Wyrwali gwoździe ze świeżych ran,
Potem Go, Matko, z łona Ci wzięli
I do grobowych ponieśli ścian, Gdzie skał tych złom się bieli.
Była to chwila święta i wielka,
Gdy w niebo wzleciał Twój, Chryste, duch,
Zdrętwiała z bólu Twa rodzicielka,
Głos zamarł w piersiach, stępił się słuch... Boć matki boleść wielka!
Gdy tkwią w jej sercu te gwoździe krwawe,
Korony Twojej tkwi ostry cierń,
Podnosi, milcząc, swe oczy łzawe
I za bezmyślną modli się czerń, Co wokół wznieca wrzawę.
To znów zamglonym w dal sięga wzrokiem,
Gdzie przyszłych wieków i kres i byt,
W przepastne głębie owiane mrokiem,
Tam, gdzie jutrzenki nie błyska świt, Tam duszy sięga wzrokiem.
Przez śmierć męczeńską, niosąc zbawienie,
Skonał wybrany Ludzkości Syn.
Skądże te mroki wieczne i cienie?
Czyliż nie zmazał wszystkich jej win? — Wciąż dręczy nas zwątpienie.
Na górze Lebek, u skał rubieży,
Już dziewiętnasty śnisz, Matko, wiek.
Wciąż fala wichru za falą bieży,
Wezbrały łzawych koryta rzek I mrok się wiecznie szerzy...
Tysiące braci dziś w imię krzyża
Z Chrystusem dzieli jednaki los,
Gdy kat z ofiarą nowy krzyż zniża,
Nowy żal srebrzy Twój, Matko, włos, Lecz świt się nie przybliża...
Co wieczór widne znaki złowieszcze,
Gdy słońce, gasnąc, pławi się w krwi.
Czyż nowych ofiar za mało jeszcze?...
Odpowiedź echem w pomroce brzmi: — Zamało ofiar jeszcze!...
W izbie płacz, jęki... W głębi na pościeli,
Jak kwiat upadły na skoszony łan,
Zmarłej dzieweczki zdala twarz się bieli.
Przed łożem stanął w zamyśleniu Pan.
Umilkła naraz domowników rzesza
I przed obliczem śmierci w trwodze drży;
A On, co zmarłych znów do życia wskrzesza,
Rzekł: „Nie umarło dziewczę, ale śpi“.
Dziś przyszedł do niej daną z nieba mocą
W zimnem jej sercu wzniecić ognia żar
I kazać błądzić długą życia nocą,
Gdy wiecznych świateł już jej błysnął czar.
— Czy zmarłą skazać na walk szereg nowy?
Ciśnie się w głowie Pana myśli tłok.
Z powiek jej spłoszyć błogi sen różowy
I wieść przez życie znów w mogilny mrok.
Więc ma nanowo przez win otchłań kroczyć,
Nim spocząć w grobie przyjdzie dla niej czas,
Gdy miała wkrótce już świat inny zoczyć,
Ten, co tam w górze, dawno czeka nas?
Białe to dziewczę, jak kwiat polny biały,
Ciało jej — tkanka w śnie widzianych przędz.
Zda się, wybielał przy niej świat ten cały,
Mniej na nim bólu, zbrodni mniej i nędz.
Dziś ją owiną w wonne prześcieradła,
Grobowa ciało jej okoli noc;
Tam, gdzie jej dusza niepodzielnie władła,
Duch nieprawości swą odzyska moc.
Żal kwiatu, który zakwitł na ugorze,
I owej woni, którą szerzył — żal,
I tych promyków, co przez mroków morze
Wieczystej prawdy niosły światło w dal.
O, zbudź się ze snu, pączku ty liliowy!
Nad bagnem życia znowu mi się kwieć,
Rozpraszaj w duszach ludzkich mrok grobowy,
Królestwo Boże na tej ziemi nieć.
Z myśli się ocknął Pan i przetarł skronie,
Nad śpiącą schyla się i patrzy nań
I rzecze, biorąc drobną rękę w dłonie:
— „Zbudź się, dzieweczko, tobie mówię: Wstań!“
«Królestwo moje nie jest z tego świata»...
Gdy brzmią mi w uszach Twoje słowa, Panie,
Coś serce tłoczy, coś tak pierś przygniata,
Jakbym jesiennych słyszał wichrów granie.
Chciałeś miłością świat napełnić cały,
Chciałeś ożywczość wchłonąć polnej rosy,
W krew swą, Baranku Boży, wiecznie biały,
A z niw swych zbierać bujne chciałeś kłosy.
Tyś za oracza służył ziemi wiernie;
Orałeś ziemię w krwawym czoła pocie;
Raniły stopy Twoje głóg i ciernie,
A wszystkie drogi wiodły — ku Golgocie.
Miały Twe niwy dawać szczodre plony,
Stroić się w róże, gdzieś krwi siał rubiny;
Słowo Twe miało jednać serc miliony
I wyanielać wszelką myśl i czyny.
Smutno na sercu. Chwastów całe morze
Wyplenia ziarno, siew Twój, Panie, głuszy;
Gdy ci, co mieli nieść Królestwo Boże,
Zwątpienia jady szczepią w ludzkiej duszy.
Tam, gdzieś Ty, Panie, niósł błogosławieństwo,
Z klątwą na ustach oni niecą stosy;
Wiecznie niepomni na ból i męczeństwo,
Zdrowego ziarna palą pełne kłosy.
Wiek nowy. W sercu budzi się otucha,
Że Twe Królestwo wreszcie się przybliża.
O, przyjdź, wołamy, w czas niewoli ducha
Z brzęku kajdan, i tych łkań u krzyża.
Przez bramę, którą wiek otwiera nowy,
Duch mój na niwy przyszłych czasów wzlata,
W smutku pogrążon Twemi, Panie, słowy:
— «Królestwo moje nie jest z tego świata».
Do swoich ognisk szły w milczeniu tłumy
Z zarzewiem wiary nowej w każdem łonie.
Rozpoczął Cedron szeptać nocne dumy,
Srebrzystą łuną szczyt Oliwnej płonie.
Owładła sercem Pańskiem naraz trwoga,
Gdy myślą przebiegł krwawych mąk straszydła,
Gdy widział w dali, jak Nań śmierć złowroga
Swą kosę ostrzy i zastawia sidła.
Wtem Mu się zdało, że do ust podnosi
Krwią Jego po brzeg napełnioną kruszę —
Choć dreszcz Nim wstrząsa, choć pot czoło rosi,
Pił jednak, głuchy na ból i katusze.
Gdy skończył, spostrzegł w dali kruszę drugą,
Rubinowemi mieniącą się blaski...
To niewiast, starców, dzieci krew, co strugą,
Popłynie wkrótce przez areny piaski.
Wychylił do dna, tłumiąc boleść w sobie,
Nad przyszłą dolą Jego wiernych dzieci.
Wtem anioł nocy w onej strasznej dobie
Zbliżał Mu do ust gorzki napój trzeci.
Gdy spostrzegł, co ten kielich chowa w głębi,
Straszliwe myśli tłoczą się do głowy —
Febryczny naraz dreszcz Mu ciało ziębi,
A skronie zrasza strumień purpurowy.
Krwią napełniony był i kielich owy,
Tą, którą przelać mają ci obficie,
Co miłość będą swemi krzewić słowy
I wierni Panu swe poświęcą życie.
Największą gorycz, jaką świat dać może,
Dlań ta ostatnia zawierała czasza.
Wypił, wzrok topiąc swój w lazurów morze,
I szedł, by uścisk przyjąć od Judasza.
W śnie tak mi było wśród olbrzymiej sali,
Jak gdybym wkroczył w więzień naraz mroki.
Czułem, że szronem czoło się krysztali
I drżałem, budząc echo memi kroki.
Gdy pełen trwogi tak w półcieniu błądzę,
Spostrzegam wkoło krzyże, pęta, strzały
I ciężkie kraty, zamki i wrzeciądze,
A w rogu kopiec z ludzkich czaszek — biały.
Tu obok miecza berło i korona,
Tu rozrzucono kilka piór po stole,
A tu znów księga świeżo otworzona
W miejscu: „Jak tłumić w ludzkich mózgach wolę“wolę“.
Wśród licznych strzępów, w pogłębieniu niszy,
Miejsc owych władca siedzi na swym tronie,
Jak posąg niemy, kroków mych nie słyszy
I patrząc przed się, cały w myślach tonietonie.
Widzę, jak usta do krwi swe zaciska,
Jak pomarszczoną krzywi twarz woskową,
Jak okiem żmii dookoła błyska
I bezustanku marszczy brew kurczowo.
Podczas, gdy ręką jedną gwoździe zwiera,
W drugą młot bierze, co się lśni w pobliżu.
Wtem, kędy mściwy jego wzrok spoziera,
Chrystusa naraz widzę cień na krzyżu...
Tu Smutek, który wiecznie przy mnie stoi,
Który mnie wiecznie w swe ramiona chwyta
Wskazał mi napis widny u podwoi, «Złość ludzka», duch mój, ocknąwszy się, czyta.
Wilgoć nawskroś mnie przenika, płaszcz zarzucam na ramiona.
Rosą lśni kosodrzewina. W dole widny siny las.
Strome wirchy gór nadbrzeżnych otuliła mgła skłębiona,
Wszystko milczy dookoła, jak zaklęte w zimny głaz.
W rozpadlinach śniegi leżą, ku jezioru strumyk bieży,
Zamarł, zda się, w wartkim pędzie. Zmilkły szmery górskich ech.
Próżno smutek chcesz rozproszyć, co ci w sercu na dnie leży,
W tym padole ciszy ponoć nie zadźwięczał nigdy śmiech.
Coraz większym to jezioro darzy smutku mnie ogromem
Czuję powiew dookoła bezlitośnych śmierci tchnień...
Niby posąg stoi góral i kieruje zwolna promem,
A mnie, zda się, nie wiem czemu, że ster trzyma duch czy cień.
SledzęŚledzę z brzegu prom oczyma, przewożonych śledzę ruchy;
Słuch wytężam, by usłyszeć w tem pustkowiu ludzki głos...
Próżno! Groza mnie przejmuje... Snać to Charon wiezie duchy
Tych, co pasmo dni żywota nienawistny przeciął Los.
Mgły rozwiane ponademną, może ludzi tych to cienie;
Którzy na tym smutnym świecie przed wiekami żyli wprzód.
Znikła pamięć ich istnienia, wiatr je z krańca w kraniec żenie,
A te skały nad jeziorem, może w progi wieczne wchód?...
W myślach tonę pogrążony, ktoś mnie z promu chustką wzywa.
Przebóg! Widzę twoje rysy, twój rozwiany widzę włos!...
Wołam na cię po imieniu. Cisza. Nikt się nie odzywa.
Milczą wokół mgły i skały, w piersiach mi zamiera głos.
Tam, w bezgranicznej, zaziemskiej przestrzeni
Bratnie nam duchy mają świat swój cały,
I suną z nami, jak tłum naszych cieni,
Jako powiewny w górze obłok biały.
Zastęp ten, gdyśmy smutni, opuszczeni,
Strun naszej duszy skrzydłami dotyka
I czujem naraz w sobie pogrążeni,
Jak ukojenie nawskroś nas przenika.
Przenika zawsze, gdy ból łono szarpie,
Gdy zwątpień hydra serce nam spowija,
Gdy je na strzępy rwą drapieżne Harpie,
Gdy na pal cierpień przemoc ducha wbija.
Ja widzę świat ów, patrząc w twoje oczy,
I ma doczesność w mgłę się wnet rozwiewa,
Wśród lazurowych płynę w dal przezroczy,
Gdy wszystko wokół hymn wesela śpiewa.
Gdy mi już wszystko ściemni się dokoła,
Ty śnieżną ręką dotknij mego czoła!...
Z chmur, co mnie pędzą w nowych walk igrzysko,
Tęczową wstęgą błyśnie mi zaranie;
Tu, gdzie dymiące płonie spalenisko,
Biała, w drzew cieniu, moja chata stanie.
Gdzie wiatr w pustyni lotne piaski zwiewa,
Tam swe wachlarze wnet rozłożą palmy;
Radosny chorał tam się wnet rozśpiewa,
Gdzie pogrzebowe dotąd brzmiały psalmy.
Przeminą chwile tęsknot mych, katuszy
I raj przedemną ziemski się odsłoni,
Snać się rozstać nam wypadnie...
Zbiegną lata, przyjdzie pora
Smutna, jako zmierzch wieczora, Gdy nam włos ubieli szron,
Gdy czas chwyci w szpony zdradnie,
Wszak co u nas w sercu na dnie, Kwitnąć będzie, aż po zgon.
Iść przez życie będziem w słocie,
Gdy mgieł pełno, pełno cieni,
Jak to bywa na jesieni, Gdy opadnie z drzewa liść.
Lecz przy naszych dróg martwocie,
W obu sercach znajdziesz krocie Świeżych kwiatów — całą kiść.
Śmierć przybędzie do nas w gości,
Sztandar życia wyrwie z dłoni,
A gdy skrzydłem dotknie skroni, Wspomni sobie o nas świat
I pogrzebie białe kości,
A my społem, w próg wieczności Wzlecim, niosąc ten nasz kwiat.
Wzlecim szybciej, niż myśl wzlata,
Ponad ziemskie nasze łany,
Otrząsnąwszy z nóg kajdany, Jako wolne dusze dwie,
Co im obcą nędza świata,
Mianem siostry, mianem brata W jedno złączym serca swe.
Wzlecim w górę nad obłoki,
Tam, gdzie światy te na niebie,
Kwiat zasadzim na ich glebie, Błyśnie nam wieczysty dzień.
Gdy ten ziemski grób głęboki
Wchłonie cienie, wchłonie mroki Naszych marzeń, naszych śnień.
I tak odszedłeś od nas w istność wieczną
Z dłonią na sercu, smętny duchu bratni,
A gdyś pociągnął gwiezdną drogą mleczną,
Nikt ci nie wyrzekł: „Żegnaj!“ raz ostatni.
Brać twa uboższa jednem znów ramieniem
Drogie twe szczątki w trumnie dziś poniosła,
Były ci one jarzmem i brzemieniem,
Nim zdruzgotałeś kompas swój i wiosła.
Dziś, gdy doczesność twoją grób ten kryje,
Przed nami cierpień droga niezmierzona,
Gdy duch nasz skrzydłem w kratę więzień bije,
Na oścież twoja stoi otworzona...
Myśl się błąka, skronie palą...
W rąbek śnieżnych nowych szat
Drzewa stroją się, krysztalą,
Szron na szybach — istny kwiat. Mniejsza! — Niech tam będzie białe, Wszystko w dali — światy całe!
Zbierasz osty, czy też laury
W czas przygodnej życia gry,
Wiecznie w chwilach mroźnej aury
Śnieg ci w oczy sypie skry. Mniejsza! — Niech tam będzie białe, Wszystko w dali — światy całe!
Wszystko zatem?... i to może
Co mój niósł wam w pieśni duch,
Czas, w zawiei mroźnej porze,
Zatrze, jak ten biały puch? Mniejsza! — Niech tam będzie białe, Wszystko w dali — światy całe!
Ojciec mi skonał... Duch zrzucił kajdany
I w znak rozstania musnął starca lice,
A jam u łoża niemy stał, stroskany,
I na jarzącą patrzał wciąż gromnicę, Co łzy woskowe roniła na ziemię.
W przededniu wiosny, w słotny dzień marcowy
W swych dni zaraniu ducha brat wyzionął...
Gdy ciało w trumnie spoczęło, u głowy
W dwa rzędy szereg jasnych świec zapłonął, Co łzy woskowe roniły na ziemię.
Gdy składam w coraz nowy grób i nowy
Szczątki ziemskiego drogich mi istnienia,
Gdy rzucam garstkę piasku w mrok grobowy,
Gdy dźwięczą w uszach pogrzebowe pienia, Świece łzy ronią woskowe na ziemię.
W bezsenne noce, gdy nad zwątpień tonią
Bez odpowiedzi dręczą mnie pytania,
Nagle oddycham, zda się gromnic wonią
Wizya mi cały szereg ich odsłania, A łzy woskowe płyną znów na ziemię.
Skąd się tu wziąłem, nie wiem sam,
W tej jasnej, wielkiej sali...
Mnóstwo powabnych strojnych dam,
Dokoła flirt, a szych, a kłam
Spostrzegam w tłumów fali.
Skocznej melodyi płynie dźwięk,
Świeczniki wskróś goreją...
Czemuż me serce chwyta lęk,
Czemu brzmi w uszach ludzki jęk,
Gdy wszyscy tu się śmieją?
Nagle u stropu światła zdrój
Pokrył się gazą ciemną,
Mknie w dal tanecznych gości rój...
Cisza — ja słyszę oddech mój...
Cóż to się dzieje ze mną?
Dość, dość! Jak straszną wizya ta...
Wzrok tuman zaćmił gęsty,
Muzyka jakieś zgrzyty gra,
Serce me w piersiach z bólu drga,
Szkieletów słyszę chrzęsty!...
Dziecięcy błogi wiek, ach ileż wspomnień mieści,
Z ust babki nieraz mej, słuchając opowieści,
Wtłoczony w izby kąt, fantazyi snułem nić,
Iż jak bohater ów i ja potrafię żyć.
Dziś patrzę, co mi życia niesie rzeka,
A duch mój tęskni, żali się i... czeka.
Młodości nadszedł czas, jak powiew wiosny świeży,
Wskrzeszenia, zda się, dzwon z dalekiej zabrzmiał wieży.
Chwyciłem w rękę kij, kierując ku niej krok
I miałem w sercu żar, a w głowie myśli tłok.
Dziś patrzę, co mi życia niesie rzeka,
A duch mój tęskni, żali się i... czeka.
I przyszły owe dni, gdy serce z bólu kona,
Czułem, jak groźny Ktoś porywa mnie w ramiona,
Mnie, com jest jego proch i cienia jego cień,
Jednak jam wierzył wciąż, że jeszcze przyjdzie dzień.
Dziś patrzę, co mi życia niesie rzeka,
A duch mój tęskni, żali się i... czeka.
Już ze mną moja łódź dobija snać do brzegu
I rzednie druchów mych wciąż szereg po szeregu,
Jednak choć żółknie liść, choć zbielał mi już włos,
Choć milknie z każdym dniem dalekich dzwonów głos,
Wciąż patrzę, co mi życia niesie rzeka,
A duch mój tęskni, żali się i... czeka.
Jam kroplą jedną w całym wód obszarze,
Ziarnkiem tych piasków, co z pustyń wiatr miecie,
Jedną łzą tylko w ludzkich łez bezmiarze,
Jednym symfonii tonem we wszechświecie.
Mimo to snuję dziwnych myśli wątek,
Że we mnie promień światła ma ognisko,
Że ból wszelaki we mnie ma początek,
A każda radość swoje środowisko.
Ziemia, strop gwiezdny — wszystko w mojej jaźni,
Wszystko — prócz ludzi. Boć z nich nawet dziecię
Świat swój odrębny miewa w wyobraźni
I żyje tylko w swoim, jak ja, świecie.
Każdy też stwarza inne dla się bogi,
Zespolić serca wszystkie nikt nie zdoła...
My, jak te gwiazdy, odmiennemi drogi
W nieznanym bycie zakreślamy koła.
Urodził się 21 lutego 1846 roku w Ostrzedku, w Czechach. Do szkół uczęszczał w Litomierzycach, następpnienastępnie skończył wydział prawny w uniwersytecie w Pradze. Brak miejsca nie pozwala nam przedstawić zarysu całej działalności Czecha i jego zasług na polu literatury czeskiej. Ograniczyć się musimy krótką wzmianką, iż Czech zajmuje jedno z najwybitniejszych stanowisk literackich w swoim kraju. Należąc do nowej szkoły poetów, posiada on talent, obdarzony silną dozą zmysłu spostrzegawczego. Piękny styl, żywa, pełna fantazyi akcya, swojski, niewymuszony humor — oto główne zalety nader licznych prac Czecha. Pomijając niezliczone nowelle, powiastki i arabeski, te prawdziwe klejnoty [60]belletrystyki czeskiej, któremi szczodrze zasila prasę peryodyczną, poprzestać musimy na prostem wyliczeniu tytułów ważniejszych jego utworów poetycznych. Te są: „Klucze Piotrowe“, „Kandyotki“, „Chałupka“, „Burza“, „Adamici“, „Anioł“, „Europa“, „Сzerkies“, „W cieniu lipy“, „Żyżka“, „Wacław z Michałowic“, „Slavia“, „Dagmara“, „Pieśni niewolnika“ i wiele innych. Z prac Czecha u nas, oprócz kilku nowelek i ulotnych poezyi, rozrzuconych po czasopismach, wyszły: „Klucze Piotrowe“ w przekładzie tłomacza niniejszego zbiorku (Złoczów, nakładem Zukerkandla) i „Wycieczki pana Brouczka“ w przekładzie J. Nitowskiego (Warszawa).
Choremu bratu
Siostrzyczka mała
Codziennie świeże
Kwiaty dawała;
Dar ten, w czas majowy
Chłopcu z kniej dąbrowy
Niósł balsam, niósł wonie
Z rodzinnych pól, —
Rozjaśniał mu skronie
I koił ból.
Lecz wkrótce kwiaty
Więdły, aż zbladły,
Gdy płatki śniegu
Na ziemię spadły,
Gdy wicher po niwie
Zawodził straszliwie
Na wszystkiem zostawiał
Nicestwa ślad,
Gdy harce wyprawiał
U progu chat.
Zbłądził przez śnieżne
W oknie kryształy
Słońca promyczek
Do izby mały,
Lecz chore nieboże
Pocieszyć nie może;
Bledziutka twarzyczka
Łezkami lśni:
— „Już kwiatów siostrzyczka
Nie nosi mi!“
Rzecze doń matka:
— „W wiosenny dzionek
„Rozbudzi kwiatki
„Ze snu skowronek;
„Gdy w polu i w lesie
„Rozniecą woń,
„Siostrzyczka przyniesie
„Pełną ich dłoń.“
Biegły dni długich
Całe szeregi.
Drzemała ziemia
Spowita w śniegi
Zimowych zamieci. —
— „Czy prędko już wzleci
„Z pól naszych ptaszyna
„W błękitów dal?“
Z rozpaczą matka
Nad nim schylona
Zawoła, tuląc
Skarb swój do łona,
Gdy dusza dzieciny
Już rwie się w wyżyny
Ku miejscom spoczynku
W krainie zórz;
— „Fijołków, mój synku
„Nie ujrzysz już!“
Słysząc te słowa
Płaczącej matki,
Dziewczątko chyłkiem
Wybiegło z chatki;
— „Wiem ja, gdzie ukryty,
„Kwiatek śni spowity
„W tę płachetkę białą!
„Het, prawi, het!...
„Fijołków dłoń całą,
„Przyniosę wnet!“
Choć drobne rączki
Na mrozie stygły,
Twarzyczkę kłóły
Śniegowe igły,
Po lesie po niwie
Wciąż szuka gorliwie;
Przez śnieżne zamiecie
Po śniegu brnie —
— „Gdzież rośnie to kwiecie,
„Gdzie pyta, gdzie?
Ojciec Niebieski
Siał ręką z góry
Gwiazdeczki białe
Na śnieżne chmury, —
Gdy spojrzał z wyżyny
W głąb serca dzieciny,
Gwiazdeczek srebrzystych
Wziął garstkę w dłoń
I z chmurek śnieżystych
Wiał na jej skroń.
— „Lećcie wy chmurek
„Obłocznych dziatki,
„Zmieńcie się w dole
„Na wonne kwiatki;
„Niech lecąc pod nogi
„Maleńkiej niebogi,
„Te barwne dzwoneczki —
„Ten niebios dar
Płatek za płatkiem
Leci i leci
A cała ziemia
Wkoło się kwieci.
— „Cóż kwiatów, dla Boga!
Zawoła nieboga.
„Na białej tej niwie,
„Po nieba brzeg!“...
I zbiera skwapliwie
Kwitnący śnieg.
Gdy dała bratu
Wiązkę niebieską,
Błysło mu oko
Radości łezką;
Gdzieś naraz przepadło
Choroby widziadło. —
Gdy kwiaty spostrzega
Ciekawy lud,
Na pole wybiega
Podziwiać cud.
„Zbliża się do nas
„Dzień już radosny!
„Skowronek pieśń nuci;
„Las ze snu się cuci;
„Słoneczko wyzłaca
„Kwiecisty łan; —
„To ciepło nam wraca
„Nasz dobry Pan!“
Urodził się 25 września 1866 r. w Mirowicach; skończył wydział prawny w uniwersytecie w Pradze. Pierwsze utwory Klasztersky’ego zjawiły się w czasopiśmie Svêtozor 1885 r. Dotychczas wydał następujące prace poetyczne: „Żywym i zmarłym“, „Ptasi świat,“ „Spadłe liście,“ „Drobiazgi życia,“ „Poezye epiczne,“ „Serce i dusza,“ „Nocne fijołki,“ „Żywe cienie“ i wiele innych. Z początku Klasztersky naśladował Coppe’go i Theriet’a, w późniejszych utworach staje się lirykiem. Natchnienie czerpie wprost z życia, sztuki, przyrody, a najbardziej z własnego [68]serca, zapatrując się na świat optymistycznie. Utwory jego odznaczają się doskonałą formą. Niektóre ze zbiorków nagrodzone zostały na konkursie Akademii Umiejętności w Pradze.
Miłość, kwiaty wonie! Ileż daje wrażeń
Trochę tej zieleni, łąk kwiecistych, bzów,
Trochę tych całusów, upojeń i marzeń,
Trochę tych uśmiechów, łez i błogich snów.
Przy gwizdaniu pary i przy maszyn zgrzycie
Zda się, że spowszedniał wokół ciebie świat,
Gdzie tam! Ptak ci śpiewa jak niegdyś o świcie,
Wśród dymów fabrycznych wonieje ci kwiat.
Lata nasze płyną drogą swą powszednią
I włosy nam bielą, jak łan kwietny puch,
Starość gdy zawita, nie schronisz się przed nią,
Z wyżyn w dół cię ściągnię skrzydeł twoich ruch.
Lecz czasem też błyśnie promyk ci świetlany,
Przemówi coś do cię, jak w twej wiosny dnie,
W czas, gdy ptaszę śpiewa, gdy kwiecą się łany,
W sercu znów tli ogień, duch się w górę rwie.
Wiedz, że gdyby wszystko pokryło się pleśnią
I gdyby młodości uwiądł wszelki kwiat,
Miłość, łąk tych wonie, czas co płynie z pieśnią
Znowu by musiały odrodzić ten świat.
Cisza głucha, leśna cisza, głęboka jak zapomnienie,
Nie drżą stare buki, dęby, żaden liść się nie poruszy,
Wszak spokoju tutaj niema, mimo mroki, mimo cienie,
Jak go niema w mojem sercu, jak go niema w mojej duszy,
Stale coś się tam w niej dzieje, stale coś się tam w niej chwieje,
Stale coś się tam w niej burzy, stale coś się tam w niej żali,
Bóle, smutek, troski, żądze, nieziszczone sny, nadzieje,
Jako morze kipią warem w łona mego drżącej fali,
Gdy upłyną dni przeznaczeń i ja kiedyś zasnę przecie —
A tak cichy, a tak niemy, jak te wokół widne skały,
Wy zaś lasy, dziś milczące, tłumom szumieć znów będziecie
Tym, co przyjdą, tym, co spokój tutaj dla się znaleźć chciały.
Przez otwarte okno patrzę na las, który żółknie w dali,
Ciche dumy, cichy smutek, niesie ku mnie wiatru wiew,
Liść za liściem szemrząc spada, snać na dolę swą się żali
I zaściela chłodną ziemię wokół swych rodzinnych drzew.
A ten każdy liść czerwony jest — jak serce zakrwawione,
Jak spoczynku szukający, zawiedziony ludzki duch,
Kiedy srogi los nim miota w tę naprzemian w ową stronę,
Kiedy własne żądze pchają w bez- celowy wir i ruch.
Nieuznani, opuszczeni! W czas, gdy niemoc wami władnie,
Któż przytuli was do siebie, kto okaże litość, żal?
Wszak świat na to obojętny, który z was i gdzie upadnie,
W jaką stronę wichrem gnany w niezmierzoną pomknie dal.
Jest mi jakbym chciał się modlić, ręce składam mimowoli —
— Tym co giną, daj, o Panie, ujrzeć prędzej zbawczy brzeg,
Ześlij spokój, ukojenie w ich cier- pieniach i niedoli,
Jako wkrótce na te liście ześlesz gęsty, biały śnieg.
Obraz święty zawieszono w głuchym, ciemnym borze,
Na tej sosny niebotycznej zawieszono korze,
Przez konary drzew, gęstwiny, przez igły choiny,
Rzadko kiedy promyk słonka przedostać się może.
Gdy mu zbłądzić w to ustronie czasem się nadarzy,
Mógłbyś łacno ujrzeć smutek w Matki Boskiej twarzy,
Co z obrazu śle spojrzenie w leśne mroki, cienie,
Podczas ciszy, jakiejś świętej, jako u ołtarzy,
Jakby kogoś w tem pustkowiu szukała nieboga...
Rzadko ponoć po tych liściach ludzka stąpa noga.
Czasem kamień rzucą skały, zabrzmią w dali strzały
I znów cisza, a ty nie wiesz, w którą stronę droga.
Czegoś wątpisz, w sercu czując mimowolne drżenie,
Drzewa milczą, ich wierzchołki wokół kładą cienie...
Nagle wołasz: — „Czyje ręce pod obrazem, czyje,
Ułożyły świeże kwiaty: bławatki, lilije!“
Radość wraca ci do duszy, boś nie jeden w głuszy,
Ktoś tu blizko ciebie kocha, czyjeś serce bije.
Przez las kroczę. Las wciąż szumi. Słychać jakieś mowy,
Poufale nachylają drzewa do się głowy.
Sosna tuli się do dębu, buk do młodej jodły,
Jakby z sobą jakieś sejmy tajemnicze wiodły.
W nowe szaty przystrojony las się wokół słania;
Co tu szumu, co tu ruchu, co opowiadania...
Zgniłe liście pod drzewami moja noga depce,
A za każdym moim krokiem, zda się coś tam szepce,
Niby jakiś głos brzmi echem z samych głębin ziemi:
„I ty wkrótce, szumny liściu, zgnijesz wraz z innemi!“
Los serca — los skowronka,
Co przybył do nas wprzód
Nim śniegi znikły z pola,
Nim spłynął z rzeki lód;
Co wzbił się pod niebiosa,
Piosenką budził nas,
Skostniały spadł na ziemię,
Nim wiosny nadszedł czas.
O litość dotąd nigdy nie żebrałem,
Znosiłem mężnie, co mi życie dato.
Gdy Los zawistny na drodze spotkałem,
Obaj my w oczy swe patrzali śmiało.
Obaj my na się patrzali tak dumnie,
Jak dwaj rycerze w szrankach różnych znamion,
A męski Upór, co był w służbach u mnie,
Zawsze mi pomógł zrzucić ciężar z ramion.
Kiedy upadasz znów pod nowym ciosem,
Ty, któraś w życiu tyle już cierpiała,
Gdy szepcąc skargę przytłumionym głosem,
W bezdennem żalu pogrążasz się cała.
Moc mego ducha wnet się staje niczem,
Jakbym już dumę wszelką miał postradać.
Przed Losu gotów stanąć ja obliczem,
I bałwochwalczo korny ręce składać.
O powiedz, skąd się na tym świecie biorą
Podobne do cię dusze — siostry twoje,
Z których jak światło gwiezdne nocną porą,
Wszelkiego dobra płyną ku nam zdroje?
Jak na pożółkłem drzewie świeży listek,
Snać z lepszych czasów zostały na świecie,
Z czasów, gdy kajdan nie znał świat ten wszystek
A ludzkość śniła błogo — niby dziecię.
Może zwiastuny to wiosen bez końca,
Тё co są przyszłych istot pierwowzorem,
Co głoszą, wziąwszy na się postać gońca,
Że odtąd przemoc — tylko snów upiorem?
Nie wiem — lecz wiara napełnia mi łono.
Gdy się wpatruję w twoich ócz błękity,
Że niedalekie one czasy pono,
W których promienne ujrzy ludzkość świty.
Jak zmierzyć miłość? Duch twój naraz woła.
Brzmi to jak zwrotka w rymie. Zmierzyć miłość?
Myśl nad tem zmarszczkę wyryć w czole zdoła:
Taka zagadki onej jest zawiłość.
Duch twój to ptaszę, które w sidła wpada
To złota rybka, gdy ją złowią w siecie...
Wierz mi, na wszystko jedna tylko rada:
Ślepo wszystkiemu wierzyć, drogie dziecię.
Miłość, jak morze. Płonne twe życzenie.
Nikt takich głębin zmierzyć nie był śmiały.
Dziś na to starczy jedno ócz spojrzenie,
A jutro żywot nie wystarczy cały.
Jam pracował, świat ten badał,
Wiciem kochał, więcej biadał,
Znosić musiał ludzką złość.
Jam za cudze cierpiał grzechy,
Obce były mi uśmiechy,
Rozpalałem gromnic dość.
Jam wytykał palcem gady,
Z waszych ran wysysał jady
I wskazywał nędzy stek;
Wszystko-m włożył w pieśń tę moją,
Aby była wam ostoją,
Na ból wszelki niosła lek.
Z młodu wszystko się przecenia,
Czułem, że mi opromienia
Sława blaskiem śniadość lic;
Dziś hart ducha, żywiąc w sobie,
W tej pół-drogi mojej dobie,
Nie pożądam, nie chcę nic!
Ale jednak za te męki,
Za te trudy, serca jęki,
Gdy je zranił mnogi strzał,
Za ofiarę moją krwawą,
Za tę dolę moją łzawą,
Jabym jedno wiedzieć chciał:
Czy siew ręką mą rzucony,
Gdzie i jakie wydał plony,
Czy-m z ócz łzę choć jedną zwiał?
Stłumił jedno choć westchnienie,
Jeden ból i serca wrzenie?
Ach! jakbym to wiedzieć chciał!
Urodzony w dniu 9 lipca 1834 roku, zmarły 22 sierpnia 1891 r. należy do plejady najznakomitszych przedstawicieli piśmiennictwa czeskiego. Studya gimnazyalne i uniwersyteckie odbył w Pradze. Na arenie piśmienniczej wystąpił po raz pierwszy jako poeta w roku 1854 pod pseudonimem „Janka Howory“. „Kwiaty cmentarne“, „Książka wierszy“, „Proste motywy“, „Ballady“ i t. p. zbiorki zapisały odrazu złotem pismem imię Nerudy w panteonie poetów narodowych czeskich, a pełne dowcipu, lekkości stylu i bystrości obserwacyi felietony, [100]postawiły go w rzędzie pierwszorzędnych felietonistów całego świata. Neruda niemniej zasługuje na wzmiankę, jako pisarz dramatyczny i reformator prozy piśmiennictwa czeskiego, on bowiem pierwszy wprowadził do literatury czeskiej, nowoczesną nowelę; z tych ostatnich „Arabeski“ i „Powiastki z Małej Strony“ są prawdziwemi arcydziełami. Z utworów Nerudy, oprócz znajdujących się w niniejszym zbiorku, przetłomaczono na nasz język: „Pieśni kosmiczne“ (całość), „Ballady i romanse“ (siedm).
Cisza, jak przed świętem w polu,
Tylko wóz po grudzie dzwoni.
Tu, wśród mogił stary grabarz
Kopiąc, głowę na dół kłoni,
— Pójdź no, starcze, powiedz, w którym
Mój przyjaciel leży grobie?
— Czem był? — Czemże? — Był człowiekiem.
— A po jakiej zmarł chorobie?
— Pękło serce zawiedzione
Z bólu... Żal go zmógł w rozłące...
— Próżno szukać, boć tych u nas
Liczym, panie, na tysiące.
Zbudziła rosa w pączku kwiatek mały,
Co drzemiąc, pragnął ujrzeć promień słońca;
Duch twój młodzieńczy zbudził ideały
Czyste, świetlane, pełne żądz bez końca.
Gdy rankiem słońce ogrzewało kwiaty,
Ów mały kwiatek słabą główkę kłonił,
Gdy ideałów burzono ci światy,
Nad ich utratą tyś łzy gorzkie ronił.
O czem kwiat marzył, to się wkrótce stało,
Zwiądł, pocałunkiem słońca upojony;
Ty, gdy ci życie trud w udziale dało,
Gdy sny twe pierzchły, padłeś uznojony.
Raz pośród grobów zeszły się dwa czerwie.
— Skąd wracasz? — Toczę świeży mózg poety.
— To musisz, bracie, być w nielada werwie.
— Gdzie tam! Mózg zwykły, nic w nim gienialnego.
— Ty skąd? — Mózg mędrca miałem dziś na wety.
— Cóż? — E — i tutaj nie masz nic nowego...
— Ja myślę, bracie, iż gieniusze owi
To jak te świece: w każdej nocy dobie
Rozjaśniać mroki zawsze są gotowi,
Aż się przepalą w końcu sami w sobie.
Gdy ci przed zwątpień rojem czoło zbladło,
Przestań wyrzekać, przestań oczy łzawić.
Jedz, pij, do syta wciąż pchaj w siebie jadło,
W grobie dość czasu, aby wszystko strawić.
Gdy już się staniesz prochem, pyłem — niczem,
W długim gdy legniesz nieboszczyków rzędzie,
Wierz mi, co było w życiu tajemniczem
Dla cię i w grobie też zagadką będzie.
Lecz myśl twa każda, to jak echo pieśni,
Wszech-zwątpień pełna i bólów i zgrzytów,
Ocknie się kiedyś w tej mogilnej cieśni,
Zawsze jednaka, tam wśród innych bytów.
Łza — to jak dyament, jak karbunkuł czysty,
Posiada w sobie tajemniczą moc,
By jako słońca promień wiekuisty
Tęczowe blaski siać w pogodną noc.
Łzie owej bywa stokroć często danem
Gorzkość piołunnych w sobie miewać ros,
Łza taka zdolna wstrząsnąć oceanem,
Ofiarny zdolna zgasić nieraz stos.
Łza lśni, jak w górze srebrna droga mleczna,
Co przez lazury ma w bezkresy wieść.
Gorzkość łzy owej, to zagadka wieczna,
Jak gwiazd tej drogi cel i bytu treść.
Smutek myśl naszą mroczy, z niej wyplenia
Złudne miraże, urojone światy,
Rozkoszne wonie i barw świetność
Na lśniące szrony i lodowe kwiaty.
Łza w smutku — deszczyk ciepły to wiosenny,
Co w skrzepłej glebie nowe życie nieci;
Nie daje myśli zapaść w letarg senny
I wypleniony znowu łan jej kwieci.
W dal potok spieszy, wyjąc jak wichrzyca,
Rozwarta przed nim droga nieskończona.
Ta piasku wydma — praca rąk zburzona,
Ten namuł — zgasłych ludów to kostnica;
Fal migot — resztki słońc to ocalałe,
Co światło niosły w pra-istnienia czasy,
Budziły życie pełne czaru, krasy,
Promieni resztki, resztki barw spłowiałe.
Czas, potok wartki nosi na przezwisko,
Zatorów mocy nie zna jego fala.
Jedną wszak wyspę mija i okala,
A nią jest: myśli ludzkich cmentarzysko.
Znam ludek, który, jak anatom stale
Z lancetem w ręku kęs zdobywa chleba.
On zwykł pieśń moją kłaść na własną szalę,
By wiedzieć, co w niej zganić mi potrzeba.
Z motylich pyłków tłum ten wapno pali,
Gdy piasek bierze, źródła mąci głębie,
Kamień gdy łomie — dom sąsiada wali,
Belek zaś szukać w cudzej zwykł porębie.
W zapasach z nędzą, podczas wizyi sennych
Nieraz ci złoto sieją szczodre nieba,
Lecz za to złoto, które zbierasz we śnie,
Świat ci i kromki nie da swego chleba.
Gdyś upośledzon od przyrody, bracie,
Miłości szukać, co ci za ochota,
Albowiem łacno ktoś pochwycić może
Największą stawkę z twoich szal żywota.
Nad obłąkanych domem, snać pomocy
Wzywając, w niebo szczyt się wspina wieży.
Jako ta ręka nad mogiły darnią,
Świadcząca, że tu matkobójca leży.
— Kto ci, co tutaj pogrzebani żywcem,
Czy matkobójcy są pomiędzy nimi?
— Być może, bowiem od przyrody — matki
Chcieli w swych czynach stać się mądrzejszymi.
Gdym z matką niegdyś śpiewał gorzkie żale
O Twem męczeństwie, Nazareński Chryste,
Ból serce dziecka targał nieustannie,
A z ócz wyciskał często łzy rzęsiste.
Do łona matka tuliła swe dziecię
I moją tkliwość głośno wychwalała,
A szepcąc do mnie pocieszenia słowa,
Sama łzą gorzką oczy swe zraszała.
Gdy duch mój przejrzał, odtąd przed oczyma
Stawałeś, Panie, na Twej chwały szczycie,
A symbol wieczny Twego odkupienia
Radosne wzniecał serca mego bicie.
Już nigdy, nigdy, korząc się przed Tobą,
Jam łez nie ronił, na myśl o Twej męce
Wszak przez nią mroki Tyś rozproszył Panie,
Pochodnie dając człowieczeństwu w ręce.
Sąd ostateczny. Pękaj ziemska glebo
Pod surm tych hukiem, co mierzy aż w niebo,
Którego brama z mroków się wynurza.
Wnet ludzkość bieży z wszystkich krańców świata,
Jak tuman śnieżny, gdy go żenie burza
I na dolinie staje Józefata.
Bóg zasiadł. Ludzkość wnet przejęły dreszcze.
Cisza. — Gdzie Adam? Czy nie powstał jeszcze?
Na rozkaz Urjel z Adamem na przedzie
Wśród niemej rzeszy szybkim zmierza krokiem
I do stóp tronu Zmartwychwstańca wiedzie.
Drży cały, blednie Adam przed wyrokiem.
— Mąż ten, rzekł Urjel, gdym go zbudził, z trwogi
Tulił się do mnie, obejmował nogi...
Tu, nagle Adam pada na kolana
I woła głośno przed obliczem Pana:
— O Ty, co pomnisz z Ewą życie moje
Panie Wszechwładny! nie pragnij mej zguby!
Drżę cały, blednę, nie dziw, gdyż się boję,
Byś mi nie kazał z nią ponowić śluby!...
Wszystko nam z góry dano, czego trzeba,
Dość mamy w Czechach piwa, mięsa, chleba.
Pije się pięknie, mając czem zagryzać,
Lecz zapomniano nas opatrzyć w sól.
Jednak szkodniki wciąż z sąsiednich pól
Ku naszym żłobom pełzną, by ją lizać.
II.
Wszedł cudzy człowiek. — Hej, stołek z kąta!
Siądźcie, bo spać nam nie będą dzieci.
Siadł. Z nim rozmowa ledwo się kleci.
Budzim się, patrzym, słonko już świeci,
A nasz podróżny w izbie się krząta.
Z dniem każdym więcej gość się zuchwali.
Wszystko nam wyjadł już ze składzika.
Nie martw się, kiedy z całej wielkiej księgi,
Utkwi ci w duszy jedno ledwie słowo,
Co się w wiosenny przeistacza kwiat.
Wszak na początku było tylko słowo,
A z niego stał się przecież cały świat.
Nie smuć się, kiedy chcesz światło nieść,
Ze marną jest twej pracy treść.
Nie pierwszyś ty, a o tem sądź,
Z tego co prawią dzieje.
W dzień pierwszy Pan rzekł światłu: „Bądź“.
A ono... nie jaśnieje.
MAŁO — WIELE.
Gdy dajesz wiele, a odbierasz mało,
Z zapałem rzucaj się w objęcia świata,
Lecz jeśli walor dla cię ma zapłata,
Zginać kark nizko, wielceby się zdało.
— Czy czytałeś „Pieśni duszy,“
Którem wydał, przyjacielu?
— Tak. — Cóż powiesz? — Razi uszy
Cudza nuta w pieśniach wielu.
Treść co w pieśni tej się splata,
Po Samecie wziąłeś w spadku,
Tę zaś z Legend, wziąłeś, Świata.
— Wierz mi, to jest rzecz przypadku.
— No, a jak mi wybrniesz z tego?
Wszak to żywcem z Krasińskiego.
— Cóż chcesz... Między kolegami,
Dłużki mogą być czasami.
Patronie wszelkich zgub, nie gniewaj się o święty,
Krótko wyłuszczę rzecz, wszak wiem, żeś jest zajęty.
Wszak wiem, że gdyby to, com uznał za stracone
Było mi z twoich rąk nanowo znów zwrócone.
(Głowę traciłem wciąż, a serce ileż razy?)
Sporobyś do mnie miał za kłopot ten urazy.
Jedno mi przecie wróć, o resztę już nie stoję.
Radości naraz dreszcz przebiega serce moje,
Gdy wspomnień przędę nić, mój smutek się rozprasza
I duszy mojej mrok rozjaśnia światło dzienne,
Patronie, błagam cię, o ty ucieczko nasza,
Jedno mi tylko wróć: — młodości dni wiosenne.
Urodził się 25 września 1860 roku w Mniszku. Uczęszczał na technologię w Pradze. Jako poeta wystąpił Svoboda na arenę literacką w czasopiśmie Lumir, zjednawszy sobie odrazu przychylną ocenę krytyki. Poezye S. odznaczają się głębokim nastrojem ducha przy czystości tonów i oryginalnej formie. Główniejsze z jego zbiorków poezyi są: „Promyki“, „Drobne ziarnka“, „Pieśni miłosne“, „Tony z ubiegłych lat“ i t. p. Z prozy wymieniamy niektóre: „Powiastki“, „Przebudzenie“, „Rozkwit“; z dramatów: „Marya Walkowa“, „Rozkład“ i t. p.
Jam drogi tej przechodzień,
Co zdąża do grobu;
Nierówna, gorsza codzień.
Gdzieniegdzie krzew skarlały, zeschłe łozy,
Czasem zabrzęczy owad, skrzypną wozy...
Szlak cały w swej martwocie
Jednako ponury,
Wciąż koła grzęzną w błocie,
A ślady woda wyrównywa moje,
By w nich świeciły jaśniej gwiezdne roje.
Droga się zdaje długą,
A wiecznie coś omija,
Raz wązką ciągnie smugą,
To znów znienacka tory swe rozszerza
I ku pustyni nieprzebytej zmierza.
Krew z nogi żwir mi sączy,
Przejmują mnie chłody
Z grobem się droga łączy.
Ach, gdybyż mogła poza grób iść jeszcze
Choć krok, gdy burza huczy, leją deszcze.
Bym wzbił się wichrem gnany
Ponad powszedniość,
Na te tajemne łany,
Mógł chociaż chwilę przelęknionym wzrokiem
Objąć ten bezmiar powleczony mrokiem.
Bym w mych pożądań męce
Ku krańcom nieznanym
Mógł słabe podnieść ręce,
Abym wpatrzony w bezkres mógł zawisnąć,
I świadom bytu tajemnic — rozprysnąć!
Nie drżę wobec twego czoła,
Nic przestraszyć mnie nie zdoła:
Ust twych siność, sępi wzrok,
Będę z tobą w moich snach,
Tłumiąc w sobie wszelki strach,
Pójdę obok krokiem w krok.
Wiem, że jesteś wiecznym mrokiem,
Zwabię ciebie moim wzrokiem,
Panem twym zostanę sam.
Będziesz przy mnie dążyć w ślad.
Przez szeregi moich lat,
Gdy na kark obrożę dam.
Pójdziesz, jak pies wierny wszędzie,
Gdzie mi się podobać będzie.
Lecz ci muszę wolność dać,
Gdy wyślizgniesz się jak gad
I u grobu mego rad
Poczniesz się złowrogo śmiać.
Zolbrzymiejesz jak te góry,
Wzrośniesz głową ponad chmury,
Staniesz się demonem złym.
Ja jak pies, lub w jarzmie wróg
Pełzać będę u twych nóg,
Zanim legnę w grobie tym.
WIECZÓR.
Na równe pasma niw wieczorny pada zmierzch.
Mroczeje łąka, staw, pociemniał olszyn wierzch.
Cisza zaległa świat.
Nie szumi nawet kłos.
Czasami tylko łąka, co szerzy siana woń
Ozwie się brzękiem kos.
Gdybyż tę ciszę mieć w swej duszy choćby raz,
Choćby na skłonie dni, gdyś walki przebył czas.
Gdy ranne świty zórz
Zbladły wśród życia fal...
Strudzony ledz! Wśród ciszy, gdy ją przerywał dźwięk,
Dźwięk kos — co leci w dal.
Wśród mlecznych nieba dróg za cieniem sunął cień —
Nędzarzy był to tłum.
A z nimi światło szło i Bóg i Boży dzień.
Wtem orszak mija ktoś, pełzając jako gad.
Bogacza był to duch.
— Pielgrzymie, z nami bądź, pozostań z nami rad!
— Nie! Nigdy! — bowiem was otacza nocy mrok.
Bóg rzekł: — Nie dla cię zórz
I światów wieczny blask, gdyś kruszcem skaził wzrok.
Urodził się 16 lutego 1858 roku w Bystrzycy; skończył uniwersytet w Pradze, gdzie od roku 1885 jest profesorem wyższej szkoły żeńskiej. Pierwszy zbiorek jego poezyj, wydany w tymże roku, nosi na sobie nieco piętna poezyi Heinego, z pod wpływu którego poeta otrząsnął się w drugim zbiorku p. t. „Melodye“ wydanym w 1893 r. Kierunek realistyczny występuje w jego wierszowanych romansach, wydanych p. t. „Stara Komedya“.
Wieczorna gaśnie zorza,
Doliny okrył cień,
Miarowo dzwon wygłasza,
Że kończy się już dzień.
Z wieżyczki na cmentarzu
Do naszych woła dusz:
— Dzień usnął, o nim pamięć
Jaśnieje w blaskach zórz.
Niech świeci mu przy zgonie
Złocisty odblask ten,
Walczył on w trudach, znoju,
Niechże ma błogi sen.
Treść życia dnia zbiegłego,
To ludzki trud i znój.
Gdy umilkł dzwon, gdy w górze
Zajaśniał gwiezdny rój,
Szaro wokół. Wśród wichury
Tłum demonów, zda się, leci.
Rydwanami są im chmury,
Rumakami, wir zamieci.
Grozą jakąś wszystko zieje,
Las się słania, chata chwieje.
Trzeszczą krokwie pod przyciosem.
Dzwon z wieżyczki począł dzwonić,
Czarne chmury chce rozgonić Uroczystym swoim głosem.
Odlecieli. Noc się skrada.
Słychać jakby tentent koni.
Duch w zadumę jakąś wpada,
Myślą ślady wichrów goni;
Zda się, leci gdzieś w lazury
I z gwiezdymi łączy chóry.
Szczęśliw, kto te chwile miewa.
Kiedy z gędźbą sfer tych całą
Niesie Stwórcy dań wspaniałą ''«Magnificat» sławne śpiewa.
Są to chwile, gdy w twem łonie
Coś się naraz rozedźwięczy:
Jak skowronek na zagonie,
Coś, jak pszczółka w ulu, brzęczy.
Uczuć takich człowiek strzeże,
Dałby życie zań w ofierze!
Ach, bo raj na ziemi prześni
Ten, co miewa takie chwile,
Gdy mu w sercu szemrze mile Nieskalanej źródło pieśni.
Nim się głowa na pierś skłoni,
Nim zapadnie świat ten w ciszę,
Coś tam jeszcze szepce; dzwoni,
Coś się pieści i kołysze, —
Lecz, gdy przyjdzie snu godzina,
Duch twój wszystko zapomina.
Wtem cię budzą jakieś szumy,
Snać z powrotem burza leci,
Z nią demonów — piekła dzieci — Niezliczone pędzą tłumy.
U mych okien bieg wstrzymali,
A ja słyszę te ich słowa:
— Piersi nasze, jak ze stali,
Harde czoło, dumna głowa,
W oku wzgarda, zaród gniewu,
W sercu ziarno czyste siewu.
Gdybyś wiedział, mógł to orzec,
Ile krwi tu się wylało,
Nim zajaśniał nasz proporzec:
Dawnoby się odezwała
Pieśń twa nutą, co nie łzawi,
Nutą, jaką ziemia cała
Za deszcz burzę błogosławi!
Zmilkli. Lecą w dzikim pędzie
Niosąc zgubę, zda się, wszędzie.
Drzewem miota wiatr, jak kłosem.
Dzwon z wieżyczki począł dzwonić
Czarne chmury chce rozgonić Uroczystym swoim głosem.
Szaro wokół. Gwiazdy bledną
Przed jaśniejszym blaskiem zorzy;
Widzę ziemię moją biedną
Nad nią nimb promienny tworzy Słońce pół-bóg złotolicy...
Wciąż w pogodne to zaranie
W uszach dźwięczy mi pytanie: — Kto wy, dziwni bojownicy.
(Emil Frida) urodził się 16 lutego 1853 r. w Leonech, w południowych Czechach, gdzie ojciec jego był kupcem. Po ukończeniu gimnazyum, słuchał filozofii w Praskim uniwersytecie. Lata 1875 i 1876 spędził we Włoszech, odbywając przytem liczne podróże, szczególnie do Niemiec, Holandyi, Belgii i Paryża. W tem ostatniem mieście zawiązał szczery, serdeczny stosunek z naszą kolonią polską. Jarosław Vrchlicky słusznie jest uważany za najgenialniejszego z całej plejady poetów czeskich. Zdumiewa on przytem świat swoją [143]płodnością. Wyliczamy niektóre prace poety jako to: Zbiorki poezyi: „Poezye epiczne“, „Duch i świat“, „Symfonie“, „Myty“, „Eklogi i pieśni“, „Co życie dało“, „Dnie i noce“, „Sfinks“, „Perspektywy“, „Freski i gobeliny“, „Drogi do Eldorado“, „Jak chmury ciągnęły“, „Sonety samotnika“, „Odłamki epopei“, „Motyle“, „Dziedzictwo Tantala“, „Gałązki astrów“, „Czarowny ogród“, „Gorzkie ziarnka“ i t. p. Dramaty: „Drahomira“, „Śmierć Odyseusza“ i wiele innych. Przekłady: z Danta, Ariosta, Wiktora Hugo, Leopardi’ego, Leconte de Lisle’a, Mickiewicza (Dziady) i t. p. W naszej literaturze z większych utworów Vrchlicky’ego posiadamy przekłady: „Duch i Świat“, „Victoria Colonna“, „Eloe“, „Drahomira“, „W beczce Diogenesa“, „Sa[144]tanella“, „Izrael“. Wszystkie te przekłady są pióra Miriama (Zenona Przesmyckiego). Tłomaczyli także: Karya Konopnicka, Wiktor Gomulicki, Bronisław Grabowski i inni.
Ja nie wierzę, że Hesperyd rajski ogród pusty,
Że duch silny nie grzmi dzisiaj przez proroków usty.
Trubadurów śpiew miłosny że się nie odzywa,
Że poezya dziś w podarty łachman się okrywa,
Że śpiew faunów, chorowody, są dziś bez znaczenia,
Jak i Pana okrzyk: «Żyję!» w hymnach Odrodzenia.
Ja nie wierzę; że zbladł krokus, woni nie ma róża,
Że nie grają łątki w tęczy, gdy z wód się wynurza,
Że są zwykłe ptasząt śpiewy, zwykłe lasów szumy,
Zwykłe szmery oceanów i od stepu dumy,
Zwykłą jutrznia słońca złota, zachodu uroki
I te gwiazdy, gdy dokoła noc roztacza mroki.
Ja nie wierzę, że o raju nie śni małe dziecię,
Ze i dusza spowszedniała, gdy powszednie życie,
Że miłości pieśń jest zwykłą, zwykłe kobiet ciało,
Wszystko zwykłe, co w młodzieńczych piersiach ongi wrzało.
Że jest zwykłym odgłos sławy, współczucie dla brata,
Że już miłość nie jest dzisiaj osią tego świata.
Nigdy! nigdy! Wciąż poezya świeża, pełna woni,
To się śmieje, płonie, modli, goreje, łzy roni;
Wciąż ta sama, tylko człowiek nie ten młody, świeży.
Troska czoło zrysowała, w sercu kamień leży,
Kajdanami u nóg brzęka, w ustach gorycz czuje
I gdy winić ma sam siebie, poezyę piętnuje.
Myśmy tem ziarnem, co depcą nogami,
Zraszamy ziemię potem swym i łzami.
Nie to, co drogie, ale czego trzeba,
Jest naszem bóstwem, chcemy tylko chleba!
Dzień po dniu kroczym przed się bez wahania,
Bicz życia, jak bicz dozorcy, pogania:
— „No! tocz się koło, dalej ciągnij brzemię“.
Nie dla cię, człecze, wiosna budzi ziemię;
Co tobie po tem, że są modre góry,
Ptaków śpiew, róży woń, niebo bez chmury?
Miast w błękit wzlatać, na dół zginaj kręgi:
Warsztat, kowadło, igła, pióro, księgi,
Wszystko twym katem, do grobu cię wciąga,
Gad, co «powinność» zwie się, wciąż urąga,
Pies, miano nosząc «dobre imię» szczeka,
Maszyna dalej toczy się, nie zwleka,
Życie wre w piersiach przytłoczonych głazem,
Co świt, co rano, pyta każdym razem
Pieśniarz, gdy gorycz serce mu przenika,
— „Kiedyż świat zmaże miano niewolnika?“
Nasz pan Twardowski mądry szpak, Wszystkiemu sprostał tak czy siak:
Gdy jęczał kto w niemocy,
Szedł do alkierza swego z nim
I wnet z komina buchał dym —
A co tam czynił w nocy, W ony czas
To wiedział zacz sam Bóg i dias.
W lecie rozliczne zioła rwał, Po nie na szczyty piął się skał,
Tarł wonne z tłuszczem maście,
Gdy został z chorym sam na sam,
Ciało mu krajał tu, znów tam,
Aż duszę, jak mysz, w garście
Potem we wrzącą rzucał ciecz. Wyjął, jak niemoc pierzchła precz,
Wyrównał, jak należy,
Wreszcie z pod klosza duszę szust!
I do chorego wpuszcza ust,
A pacyent czerstwy, świeży, Jak ze snu
Zbudzony, szedł, by żyć za stu.
Ów pan Twardowski sługę miał, Co chętnie pańskich wiedzieć chciał
Zamiarów kręte drogi,
Aby za panem dążyć w ślad;
Lecz zań swe życie dałby rad.
Pan, zda się, tyran srogi Choć go lżył,
Miał słabość dlań i ojcem był
Gdy pan w podróży trwonił czas, Maciej strzegł mienia. Pewien raz
U chaty pańskiej proga
Królewski staje paź czy ciur,
Król rychło mistrza zwie na dwór:
„Straszny tam zamęt, trwoga,
Rwetes sług:
Królewnę ból dziś zwalił z nóg.“
Wezwani naraz z różnych stron Lekarze wróżą blizki zgon
Z bladego chorej czoła,
A zanim minie doby ćwierć
Królewnie oczy zamknie śmierć,
Pomódz już nikt nie zdoła. Ojciec zaś
Po mistrza śle, więc bieży paź.
Maciej doń rzecze: — „Chłopcze, zważ, Jakiego mistrza we mnie masz:
Wnet chorej wrócę zdrowie.“
A w duszy do się mówił sam:
— „No, jakoś sobie radę dam,
Znam wszystko, jak się zowie Względem ciał.“
Na konia wsiadł i mknęli wcwał.
Służba honory czyniąc mu, Do sali wiedzie go co tchu,
W której królewna leży.
Gdy z chorą na klucz zamknął się
Wnet kraje, sieka, maści trze,
Rzecz czyniąc, jak należy. Próżno wszak,
Zapomniał snać, że duszy brak.
Powtarza wszystko znowu w lot Trze, aż mu czoło oblał pot, —
Lecz chora jak nieżywa.
Znów kraje, praży, zszywa ją,
Ze strachu łydki pod nim drżą,
Naraz się w głos odzywa: — „Gwałtu, źle!“
I póki czas drapaka tnie.
Nie uszedł bacznej straży ócz I rychło wzięty był pod klucz.
Gdy stanął przed sędziami,
Król rzecze: „Drabie, pełen win,
Tyś zbój, nikczemnik, wiedźmy syn
I głupiec nad głupcami.“ Naród wre:
„Na stos! na stos! zabawim się!“
Gdy bies szczegóły sprawy zdał, Aż do rozpuku mistrz się śmiał.
I w drogę doń pośpiesza.
— „Hej, z czarodziejem wprost na stos,
Niech go okrutny spotka los!“
Wyje wciąż wściekła rzesza W jeden wtór,
Wtem nagle mistrz przybywa z chmur.
I z góry Maćka cap za czub, Jak chwyta jastrząb w szpony łup.
Umilkło naraz wrzenie
Z miejsc, gdzie przed chwilą Maciek stał,
Ku chmurom tuman kurzu gnał,
Po ziemi niósł płomienie Wichru pęd
I czułeś dym i siarki swęd.
— „Pięknieś się, chłopcze, spisał! co?“ I mistrz w pająka zmienia go
Swą czarodziejską mocą.
„Chciałeś być pono sławy syt,
„A więc wysilaj cały spryt.
„Tkaj przędzę dniem i nocą. „Idź no, idź,
„Pajęczą snuć bez końca nić!“
Więc pająk wnet, jak kazał pan, Umieścił się w kąciku ścian,
Wśród nitek pajęczyny,
Snuł nić pajęczą w dzień czy mrok,
A w swego pana topiąc wzrok,
Na jego patrzał czyny, I choć czuł
Do niego żal, wciąż snuł i snuł.
Ot i piosenki cała treść, Dotychczas, jak nam głosi wieść
Wciąż pająk nić swą przędzie