Lisowczycy/Rozdział XIII
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Lisowczycy |
Wydawca | Wydawnictwo Polskie |
Data wyd. | 1929 |
Druk | Drukarnia Concordia |
Miejsce wyd. | Poznań |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Gromadka bohaterskich włóczęgów dotarła wreszcie do ziemi polskiej. Ucałowali ją, niby stopy matki umiłowanej i, na kolanach stojąc tuż przy drodze, pod krzyżem, modlili się długo i żarliwie.
Marcin Lis nie powtarzał nauczonych słów modlitwy, lecz bił się w piersi i do Boga samego mowę zwracał:
— Boże, który widzisz dusze i serca człowiecze, wysłuchaj mnie i dopomóż! Oto błądziłem po obliczu ziemi, przez Ciebie stworzonej, straszne przebyłem potrzeby, krwi swojej i cudzej potoki całe wylałem, ogniem i mieczem nawiedziłem osiedla ludzkie. Czyniłem to z duszy czystej, podług sumienia rycerskiego, o zdrowie i dobro ojczyzny troskając się nieustannie. Przyszła jednak godzina zwątpienia gorzkiego i ciężkiego, jak głaz skalny. Oto zawahała się w miotaniu dusza moja i rozum mój prostaczy na bezdrożu ostał się samotny, bezradny. Zapytałem, czy dobrej sławie służyłem, czy owe szlaki mordu i zniszczenia są drogami, do dobra Rzeczypospolitej; czy owe łuny, pobojowiska i kurhany mogilne są miłe Tobie, Bogu naszemu? Nikt mi odpowiedzi nie dał, nikt nie nauczył, nie doradził! Skamieniała myśl trwożna, miotało się sumienie! Wyszła męka wielka i jadowita tęsknota. W pokorze przebyłem mękę, przeżyłem tęsknicę, bom zrozumiał, że prawica Twoja dosięga mnie karząca, że rękę swoją przyłożyłem do sprawy złej, zamyślonej nie dla ojczyzny szczęścia, ino dla własnych chuci... Pokarałeś mnie, Boże mój! Chłopięciem porzuciłem ten kraj nasz, — starcem powracam, bo duch mój posiwiał i przygarbił się, jak, starek stuletni! Nie dotknij mnie więcej gniewem Twoim! Nie wódź na pokuszenie, ale zbaw ode złego! Przysięgam na mękę moją, na umiłowanie i ból mój niezmierny, że odtąd nigdy nie nagnę się do sprawy, która nie jest jasna i czysta, jak kropla deszczu, jak śnieg na szczycie górskim, nie znającym stopy ludzkiej! Tak mi dopomóż, Boże!
Jechali kupą czas niedługi, bo oto oderwał się od towarzyszy poważny pan Jaksa Opieński, na Pomorze dążący, a za nim jeden po drugim rozpierzchli się inni, do domowych ognisk pośpieszając.
Przy młodym rycerzu pozostali tylko uczony Szwed, Gustaw Olmsgren, który przez Inflanty zamierzał dotrzeć do Rygi, aby stamtąd do Szwecji się przedostać, i srogi Mazur, Jan Starościak — wachmistrz wąsaty.
— A kiedyż asan porzucisz mnie i kędyż to konie zwrócisz? — spytał go pewnego razu Marcin Lis, gdy już do Witebska się zbliżali.
Starościak chrząknął w kułak, wąsy nastroszył i wypalił:
— Ja przy panu setniku pozostanę i nikiedy nie odjadę!
— Jakżeż to tak? — zdziwił się rycerz. — Czyż ci do swoich nie pilno?
Zamyślił się Mazur, ale wkońcu odpowiedział:
— Możebym tam i śpieszył, ino nie czas jeszcze, wasza dostojność, bo mi tam panowie szlachta nie radzi będą, a z tem, to swoim nowej biedy przysporzę.
— Jakiej żeś kaszy tam nawarzył? — zapytał zaciekawiony setnik.
— I — i — i! — odpowiedział, wzruszając ramionami, Starościak. — Prawdę rzec, to żadnej kaszy... Za hardość cierpię i za głupią swoją głowę... Było to tak! Pan mój, Zyglewski z Rozstawów, butny szlachcic był, na sejmikach rej wodził, braci-szlachtę gorzałką, petercymentem poił, bróździł, a jak do czego doszło „liberum veto” wrzeszczał tak, że wszystkie gołębie w całem miasteczku zrywały się z dachów! Zamyślił mój pan dziedzic szablami na przeciwnych sobie panach racji swojej dokazać. Woła mnie i powiada: „Ty, Janku, zbierzesz ludzi, co z tobą pod ojca komendą za Batorego na wojenkę chadzali, i w szable ich weźmiesz psubratów rogatych!“...
— No! i cóż dalej było? — spytał rycerz, bo Mazur nagle umilkł.
— A ja mu na to rzeknę: „Nie godzi się, jaśnie wielmożny dziedzicu, „liberum veto“ i szabli do zawieruchę w kraju czyniącej sprawy przykładać!“ A on na to: „Nie pójdziesz, chamie?“ Powiadam, że jego rodzic, świeć Panie nad jego duszą, bo to prawy był pan, uczył nas ojczyzny kochania i nieraz gniewnie gadał, że od wolności szlacheckiej, złotej Polszczą zginie. Powiadam tedy, że nie pójdę i innych naszych chłopów nie puszczę. „Ja was chamów — krzyczy — batogami do śmierci zachłoszczę!“ A ja mu na to: „Niema chama — niema pana.“ Porwał mnie tedy pan Zyglewski z innymi kompanami i bić chcieli batami... Rozpaliła się we mnie dusza, wyrwałem jakiemuś pankowi szablisko z pochwy i do obrony stanąłem. Oni do mnie, a ja ciach-szach! Odskoczyli, a ja znów szablą mach-mach! tak wyparłem panów szlachtę z izby, abym uciec mógł, aż tu jeden z panów Zyglewskich z szablą zwalił się na mnie. Rąbać się wypadło, no... no... i...
— Zarąbałeś?! — wykrzyknął Lis.
— Stało się nieszczęście.. — mruknął wachmistrz, a wąsy same, bez pomocy palców, nastroszyły się i ruszały groźnie. — Zwiewać wypadło... do lisowczyków samotrzeć z dwoma innymi przyszedłem pod pana pułkownika Kleczkowskiego komendę i od Starodubskiej hecy haruję.
— No, to widzę, że przy mnie musisz zostać, inaczej nie lza jeszcze — zgodził się rycerz.
Starościak rękę mu pokornie ucałował i szepnął:
— Ja za tę łaskę odsłużę wiernie...
— Zaś tam! Znam przecież ciebie, asanie, nie od dziś! — zaśmiał się Lis.
Starościak odjechał i, jeżąc długie, twarde, jak szczecina wąsiska, śpiewał sobie pod nosem.
Z bijącem sercem i bladością na twarzy zbliżał się Marcin Lis do rodzimego domu, stojącego na rynku, obok kolegjaty.
Nie miał jednak odwagi wejść, bojąc się usłyszeć ponure wieści.
Posłał Starościaka, aby uprzedził o przybyciu jego i wypytał dobrze o wszystkiem, co się w domu dzieje.
Długo czekał powrotu wachmistrza młody rycerz, stojąc na rynku i ze wzruszeniem oglądając rodzinne miasto. Widział dużo znajomych twarzy. Ludzie jednak nie poznawali go, bo zmężniał i zmienił się bardzo. Z podziwem patrzyli na barczystego, o dziarskiej, śmiałej twarzy jeźdźca, lecz dawnego łobuza — Marcinka w nim nie upatrywali.
Łzy nawinęły się junakowi na oczy, gdy zdaleka dojrzał przygarbioną postać łacinisty z konwiktu, ojca-jezuity, Aloizego Piętkiewicza, który go nieraz przez grzbiet kijem przejechał.
Wreszcie Starościak powrócił, wołając zdaleka:
— Rodziciele płaczą, dziadziuś stary śluzy roni, służba ryczy — powódź będzie, wasza dostojność, niczem lody na owej Obi przeklętej!
Spiął konia rycerz i pomknął niby do ataku, lisowskim zwyczajem. Wślad za nim pędzili ochoczo uczony Olmsgren i srogi wachmistrz Starościak.
Marcinek wpadł do sieni, w oczach mu zamigotały ognie, serce się ścisnęło, płomienie uderzyły na twarz. Ujrzał rodziców i dziada, dwie ciotki i stryja bez ręki, którą za Batorego w bitwie z gdańszczanami pod Tczewem stracił, kapelana domowego, tłumy służby dworskiej...
Nie ujrzał jednak tej, o której marzył i której się spodziewał.
Padł do nóg rodziców, dziada, stryja i ciotek, po ręach i kolanach całował i słowa miłości synowskiej szeptał. Witał służbę, a starym domownikom dłoń ściskał i w ramiona brał.
Padał grad pytań ze wszystkich stron, odrazu. Nie mógł nadążyć z odpowiedzią, nie słyszał nawet, co mówią, bo pytali wszyscy naraz głosami wzruszonemi przez łzy, lub śmiech szczęśliwy.
To widząc, siwy, jak gołąb dziadziuś, pan Ksawery Lis palcami strzepnął i huknął:
Dziurę chłopcu w głowie wygadacie! Puśćcie go! Najpierw modlitwa się należy po powrocie, aby był szczęśliwy! To już twoja sprawa, dobrodzieju!
Z temi słowami pan Ksawery w stronę kapelana ręką skinął. Szli więc do małej kapliczki, stojącej w sadzie.
Prowadząc matkę, płaczącą i co chwila obejmującą go, spytał Marcin:
— Czy Janko i Olko z wojny zdrowo powrócili?
— Janko powrócił z blizną przez całą gębę, bo mu oblicze pod Kaługą jakiś bojarzynek szablą zaciął... Już się wylizał ninie Janko...
— A Olko? —
— Słychu o nim niema... Jeden z Ossendowskich z Pokunina opowiadał, co była gadka, iż z jakąś moskiewską dziewką przedzierał się Olko do swoich, ino obstąpili go Moskale i w bitwie z nimi życie postradał...
Westchnął rycerz i za duszę ubitego brata modlitwę szeptać zaczął.
Krótkie modły odprawił kapłan, przybyłego wojaka krzyżem pobłogosławił, a wtedy powrócili wszyscy do domu.
Gdy obmyci i przebrani Marcin i Szwed Olmsgren weszli do świetlicy, prowadzono ich zaraz do stołu.
Bezręki stryj Ignacy po niemiecku biegle mówił, więc wnet zawładnął Szwedem, a ten mu o swoich przygodach rozpowiadał i o przewagach młodego Lisa, sławnego wodza i wojownika odważnego.
— Ha! — krzyknął tedy po polsku pan Ignacy.
Lisowa krew! My wszyscy tacy!
W czeladnej rej wodził srogi Mazur — Jan Starościak. Tak okiem błyskał, tak wąsiska jeżył, że wszystkie dziewki dworskie poczuły, że naumor się rozkochały w dziarskim lisowczyku.
Jedna, gruba Klimka nawet wprost palnęła:
— Pan Jan — to taki piękniutki, że aż oczy rwie. Chi, chi, chi!
Prawda, że za te słowa stangret Wojtek, pojmawszy Klimkę na dworze, w bok jej dwa kułaki walnął aż zadudniło.
Tymczasem w jadalnej izbie, Marcinek swoje boje, niewolę i mękę opisywał, nie chwaląc się, spokojnie i coraz smutniejszym głosem.
Od samego wejścia do domu tęsknota i gorycz niewypowiedziana napełniły serce młodziana. Wyzierały one mu z oczu śmiałych, łkały w głosie, który rwał się i łamał co chwila.
Spostrzegła to, raczej wyczuła macierzyńskiem sercem pani Barbara, matka Marcina.
Spojrzała znacząco na męża i rzekła:
— Cóż, ojcze, nic nie mówisz synowi? Może to dlań najważniejsze dla życia, najsłodsze dla serca?
Pan Karol Lis zmarszczył brwi krzaczaste i odparł nieco zmieszany:
— Chciałem najpierw de publicis usłyszeć od syna. Dowiedzieć się, czy sławne imię rodu podtrzymał. Widzę ninie, że siła dokazał, czegoby inny nie potrafił. Zdzierżył wszystko, jak na rycerza przystało, bo dzielny był i bitny, a w potrzebie ciężkiej — rozważny i rezolutny. Teraz dopiero mogę mówić o tem, co na myśli, Matko, masz... — Daj no, chłopcze, cybuch!
Wziąwszy z rąk pacholika długi cybuch turecki, pyknał dymem raz i drugi, poczem nieco zmienionym głosem zaczął mówić:
— Ostatnie słuchy o tobie, synku, mieliśmy przed pięciu, albo sześciu laty. Było to wtedy, gdy hetman Chodkiewicz z pod Moskwy musiał uchodzić ex ignavia et proditione[1] wojsk zbuntowanych. Przybyła — wonczas do nas jejmościanka pewna...
Rycerz porwał się na równe nogi i zakrzyknął:
— Bądź-że pochwalony, Boże sprawiedliwy!
Jeszcze bardziej zmieszał się pan Karol, lecz ciągnął dalej:
— Powiedziała, że na chrzcie świętym dano jej imię Krystyna, z domu Czaplińska, że jest córką starosty rawskiego, że z oną niecną, zaszczytów i bogactw żądną Maryną Mniszchówną do niewoli była wzięta, a z takowego jasyru tyś ją po dwakroć wyrwał i słowem przysięgi się związał, że jako żonę pod naszą strzechę wprowadzisz...
— Jako żywo! — zawołał Marcin.
— Nie wiedzieliśmy tego i nie uwierzyliśmy, bo to tłumy wszelakich samopasek zjeżdżają do Korony i Litwy, junaków szukają i o prawa swoje upominają się zuchwale... — mówił stroskany pan Karol, fajką przygasłą pykając zawzięcie.
— Cóż z moją Krzystką uczyniliście? — prawie groźnie zapytał rycerz.
— Bo to widzisz, koniecznie chciała ta białogłowa w domu naszym ostać... Do rodzica wracać nie miała ochoty, jako że zamierzał poślubić ją komuś tam ze swoich sąsiadów...
— N-no! — wyrwało się junakowi i zębami skrzypnął.
— Nie przystało nam takową sprawę pokrywać. Gwałt mógłby powstać, pozew do sądu, boć to jawne raptus puellae...[2] Wyprawiliśmy ją tedy...
Nie skończył pan Karol, bo syn za włosy obiema rękami się chwycił, a później, pięści ścisnąwszy, w stół niemi walnął, odłupał cały róg, poprzewracał kubki, gąsiory i misy i zawył:
— Oddaliście moje miłowanie! Wyrwaliście mi serce Taka to mnie nagroda w domu czekała?!...
Wybiegł jak szalony, na podwórze i krzyknął aż zahuczało po całym dworze:
— Starościak, bywaj migiem!
Rozanielony, mocno podpity wachmistrz wyrósł przed rycerzem i w oczy groźne, zrozpaczone patrzył, wąsiskami ruszając.
— Czuj duch! — myślał, — coś się tu święci...
— Konie kulbacz i do ganku prowadź! Dwa siodłane, dwa luzem pójdą! Migiem!... — krzyknął junak.
Ledwie zdążył szablę przypiąć, pistolety za pas zatknąć, już zaszczękały podkowy czterech koni i wachmistrz srogi stanął przed gankiem.
— Marcinku... synku! — płakała pani Barbara. — dokąd jedziesz? Ostań!...
— Nie ustrzegliście dla mnie kochania mego! — rzekł ponuro. — Krzywdę mi wyrządziliście i nowy ból zadaliście! Jadę, aby odbić lub pomstować... Nie zmogły mnie dalekie krainy i krocie wraże, na rodzinnej ziemi przyjdzie lec z przekleństwem. Ech!...
Smagnął po koniu i zniknął na załamaniu ulicy.
Za nim pędził, prowadząc luzaki, srogi Mazur, lecz nie oglądał się nawet, choć czuł, że biegną za nim rozkochane oczy dziewek służebnych.
Tak też i było. Wypadły za bramę i patrzyły za nim.
Patrzyły i chlipały cienko, cieniuśko...
W domu zaś zapanowały trwoga, żal.
Siwy jak gołąb, pan Ksawery chodził po całym domu i w czoło się raz po raz pukał, niby pytał kogoś, ukrytego w niem, czy aby jest w domu i czy nie doradzi?
Pan Karol wzdychał i wysysał gorzką smołę z cybucha, który dawno zgasł. Nawet nie czuł szlachcic brzydkiego smaku czarnego sosu fajczanego, namyślał się i sprawę ważył na wsze strony.
Pani Barbara siedziała w kąciku i płakała żałośnie.
Gdy wyrwał się jej głośniejszy szloch, małżonek groźnie spojrzał na nią i mruknął:
— Cóż aśćka płaczesz, a nic nie mówisz?
Ocierając łzy i tłumiąc jęki, odparła cichutko:
— Jeśli powiem, co myślę, waćpan pogniewasz się na mnie i buszować do samej nocy będziesz... Już lepiej płakać będę, a nic nie powiem, ot co!
Stryj Ignacy, rozmawiający z Olmsgrenem, zerknął niespokojnie w stronę małżonków. Wiedział bowiem, że skoro zaczęli do siebie od „aśćki“ i „waćpana“ przemawiać, zbierało się na burzę nielada.
— Mów! Słuchać będę patienter[3] babskiego trajkotania... — mruknął pan Karol.
— Nic nie będę mówiła waćpanu, skoro słowa prawdy trajkotaniem babskiem nazywasz. Ot co! — odpowiedziała i popłakiwała jeszcze żałośniej.
— Do stu piorunów! — wybuchnął szlachcic. — Czort z babą nie poradzi!
Wskoczył i krążył po izbie, trzaskając w palce.
Zatrzymał się nareszcie przed żoną i rzekł:
— Mów-że, aśćka, bo oszaleję! Tak z nami postąpi syn, jak w gębę dał!
Nie wytrzymała dłużej pani Barbara i szybko, szybko, jak gdyby suchy groch do misy cynowej sypała, mówiła:
— A coż to? Miał Marcinek waćpanu do kolan paść, żeś mu dziewkę umiłowaną, tak niezacnie odprawił? Mówiłam ja waćpanu, że Krzysi Czaplińskiej szczerość, dobroć i kochanie z oczu patrzy, a waćpan — to zawsze jak waćpan — nie i nie! Odesłać do Rawy, do rodzica! Porwanie dziewicy! Dla kogóż to? Dla siwej bródy waćpana czy dla imć pana Ignacego, który to naewt jej do ołtarza zaprowadzić przystojnie nie może, albowiem prawicę mu kula armatnia uszczknęła? Legalista z waćpana na stare lata ho! ho! A jakeś mnie rodzicom moim umknął, toś o raptus puellae nie myślał, waćpan? Bliższa koszula, niż kabat![4] A jak co do syna rodzonego przyszło, to zaraz strachy na Lachy — krzyki gwałt, pozew... Tfu! Tfu! Ot co!
— Ależ aśćka wyśpiewałaś mi verba veritatis,[5] no, no, no! — zawołał zdumiony pan Karol, bo pani Barbara potulną była od trzydziestu lat. — Cóż ta teraz robić? Chyba i ja do Rawy skoczę, aby naszemu chłopakowi jakowej krzywdy nie uczyniono.
Pani Barbara porwała się ze swego kącika i, uśmiechając się przez łzy, całowała małżonka po rękach i szeptała:
— Skocz, ojcze, skocz! Bóg ci za to stokrotnie wynagrodzi! Ratuj naszego Marcinka! Umęczony on, stroskany, chłopaczyna — biedaczek!
I znowu całowała męża po rękach, a on — zawstydzony tulił ją do piersi i tak trwali długo, aż się popłakali oboje.
— Barbusiu miła, sporządź no wszystko do drogi — poprosił wreszcie pan Karol, obejmując żonę. — Ja zaś skoczę kolasę obejrzeć i konie co najtęższe wybrać...
W godzinę potem pan Karol Lis jechał już traktem wileńskim, a pani Barbara krzyżem leżała w kaplicy i modliła się przed obrazem Matki Boskiej Ostrobramskiej.