<<< Dane tekstu >>>
Autor Ferdynand Ossendowski
Tytuł Lisowczycy
Podtytuł powieść historyczna
Wydawca Wydawnictwo Polskie
Data wyd. 1929
Druk Drukarnia Concordia
Miejsce wyd. Poznań
Ilustrator okładka: T. Rożanowski
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Okładka lub karta tytułowa
Indeks stron


BIBLJOTEKA


AUTORÓW


POLSKICH




F. ANTONI OSSENDOWSKI
LISOWCZYCY
POWIEŚĆ HISTORYCZNA





POZNAŃ
WYDAWNICTWO POLSKIE
< R. WEGNER >


OKŁADKĘ RYSOWAŁ T. ROŻANOWSKI
*
WSZELKIE PRAWA ZASTRZEŻONE
*
DRUKARNIA CONCORDIA SP. AKC., POZNAŃ
*






Temporis iniquitas atque invidia recessit, ut, quod in tempore mali fuit, nihil obsit, quod in causa boni fuit, prosit.[1]
Rozdział I.
KLEKOT ORLI.


W sierpniu r. 1611-go gwarno było na wszystkich placach i ulicach Wilna. Tłumy mieszczan i żydów wyległy z domów, porzuciwszy swoje kamienice, warsztaty, kramiki i barłogi. Ludzie rozprawiali wzburzonemi głosami, wymachiwali rękami, mówiąc jednocześnie i nikogo zosobna nie słuchając.
Niewiasty i dzieci wytykały głowy z okien i patrzyły z ciekawością. Na bocznych, biegnących ku katedrze ulicach ciągnęły się długie rzędy karoc pańskich, wózków, karabonów, koni osiodłanych. Tutaj z takim samym zapałem szedł rozhowor pomiędzy hajdukami i pachołkami, noszącymi barwy swoich panów.
Przed katedrą zgromadziła się niemal cała szlachta litewska, — dumna, milcząca i bitna. Nikogo, zdawało się, nie zbrakło tu: Radziwiłłowie różnych gniazd, Tyszkiewiczowie, Pacowie możni, zazdrośni o wpływy na sejmie Wańkowiczowie, kniaziowie Giedroyciowie i Gedyminowie, od wielkich władców litewskich ród swój prowadzący, a za nimi — pomniejsi, acz w dziejach Litwy i Korony znamienici, stali w oczekiwaniu spokojnem.
Tuż obok stłoczyła się szlachta białoruska i inflancka, która do Wilna umyślnie zjechała. Panowie z pod Witebska i Dynaburga wieńcem otoczyli wielkiego kanclerza litewskiego, pana Lwa Sapiehę.
Troska i niepewność zamroczyła oblicza rycerzy, chociaż każden z nich w różnych, ciężkich potrzebach bywał, bo na nich, jak na twardej osełce nie ostrzyli, ino tępili i łamali miecze Turcy, Tatarzy, Wołosi, Kozacy i Szwedzi.
Ten i ów z rycerzy coraz to głowę zadzierał, patrząc ponad tłumy szlachty, i wyglądał kogoś niecierpliwym, zatrwożonym wzrokiem. Wszystkie oczy skierowane były w stronę Ostrej Bramy. Dolatywało stamtąd wycie ciżby ludzkiej, przeszywane niby świszczącym ciosem szabli zgrzytliwem graniem piszczałek.
W pobliżu głównych podwoi katedry, tuż przy Sapiehach stanęło nieliczne grono panów, snać, dopiero zdaleka przybyłych, bo zakurzonych i zdradzających ślady nieprzespanej nocy i trudów podróży.
Najstarszy — siwy, lecz krzepki szlachcic, w czerwony kontusz przyodziany, co chwila podnosił na sąsiada oczy, czekając, że ten coś do niego przemówi.
Sąsiad zaś — chudy, straszliwie wybujały mąż o wąskiej i ostrej, jak klinga miecza, zawadjackiej twarzy, milczał, pociągając co chwila wąsiska nadół i owijając niemi srebrne guzy szarej samodziałowej kapoty.
Nareszcie starzec nie wytrzymał. Trącił sąsiada łokciem w bok i mruknął z docinkiem:
— Panie Jur! Jesteś, coprawda, nie najwyższym z cnego rodu Haraburdów inflanckich, lecz eodem tempore[2] za wysoki na to, abym mógł dojrzeć na twem obliczu, co zasię myślisz o tej imprezie całej Panie Haraburdo, sąsiedzie miły, kiedyż, kiedyż?!
— Rychło patrzeć, mośdzieju, jak nadążą. Bo widzicie, mośdzieju, przez ciżbę niełacno im się przepchać. Non licet[3] szabli w robotę puszczać w onej chwili...
Posłyszał tę odpowiedź mocno pokraśniały pan Lew Sapieha. Krótkiego wąsa dotknął, okiem błysnął i zapytał siwego szlachcica:
— Spieszno waćpanu, mości Ksawery, onego sławnego straceńca obaczyć? Burzy się, widzę, w starem ciele krew Lisów znamienita? Lubicie o niej po dworach swoich rozprawiać, wiem o tem...
— Krew, zaprawdę, jak miód stuletni, wasza dostojność, co od innych snadniej Sapiehowie wyrozumieć mogą, bo nasz znak herbowy noszą — odparł śmiele siwy pan Ksawery. — Quod attinet[4] owego straceńca, a no przecież, że śpieszno! Z naszych to stron ów przesławny junak pochodzi!
Starzec aż się zaperzył, pokraśniał, jak rak, i po połach żupana rękami się uderzył z wielkiej ochoty i niecierpliwości.
Pan Sapieha chciał coś rzec i już usta otworzył, lecz nie miał na to czasu.
Tysiące głów poruszyło się nagle i z każdych ust wyrwał się okrzyk grzmiący:
— Vivat Jarosz Kleczkowski! Gloria sławnemu pułkownikowi! Kleczkowski! Kleczkowski jedzie!
Roztrącając tłum piersią bułanego bachmata, do krużganka katedry zbliżał się mąż wielce postawny, acz młody jeszcze.
Wysoki, barczysty nadmiernie, o piersi wypukłej, niby kopuła, o szerokiej, bliznami pociętej twarzy, na której pięknie się rysował nos orli i jarzyły się fantazją i wesołością niebieskie, zlekka zmrużone, krotochwilne oczy. Tak wyglądał ów jeździec.
Siedział na siodle niedbale, lecz każdy rozumiał, że — mocno i wygodnie. Ręką poprawiał zwisającą nabok szeroką czapę — ableuchę, lub dotykał płowego wąsa. Krzywa szabla i krótka rusznica za plecami stanowiły całe uzbrojenie jeźdźca. Za nim, niczem nie różniąc się przyodziewkiem i postawą, jechało dwu innych, przeraźliwie grających na piszczałkach i potrząsających spisami.
Barczysty rycerz dotarł nareszcie do stopni krużganka, przerzucił prawą nogę przez łęk siodła i lekko zeskoczył z konia. Przyjrzał się zebranym panom, temu i owemu z nich z uśmiechem ręką skinął i wszedł na najwyższy stopień. Urwały swój jazgot piszczałki. Przybyły rycerz rękę wzniósł nad głową, żądając ciszy.
Wkrótce wszystkie głosy umilkły. Ludzie, podnosząc się na palcach i zadzierając głowy, czekali.
Rycerz zdjął czapę i odgarnął z czoła dawno niegoloną, płową czuprynę.
— Jestem Jarosz-Hieronim Kleczkowski, pułkownik czarnej chorągwi naszego hetmana, pana Aleksandra-Józefa Lisowskiego. Przybywam do grodu waszego z orędziem jego, danem in fundamento[5] listu przypowiedniego Jego Królewskiej Mości, miłościwie nam panującego Króla Zygmunta III oraz rozkazu wielkiego hetmana litewskiego, Jana Karola Chodkiewicza!
To mówiąc, pan Kleczkowski czapę zpowrotem na mocną, okrągłą głowę wcisnął i, wyjąwszy z zanadrza pismo, głosem tubalnym, który aż hen! ponad stolicę litewską popłynął, jął czytać:
— „Na twarde i niebezpieczne posługi woła nas Król i Ojczyzna, ale też dozwoliły zakazanych innym pułkom wolności i zysków. W orężu i odwadze cały nasz żołd, cała nagroda. Pewniejsze one będą niż zawodne z publicznego skarbu zapłaty. Niepospolitej ja od was żądam odwagi! Jeżeli jeden wśród was jest, któryby na wymierzone przed sobą działo nie rzucił się, jeden nie uderzył na pięciu, gdy ja rozkażę, nie wskoczył pierwszy na mury, lub w bystre i głębokie nurty, niech do szeregów moich nie dąży! Orężem waszym będą szabla i rusznica, łuk z sajdakiem, rohatyna, koń lekki i wytrwały; ani wozów, ni taborów, ani ciurów nie ścierpię! Wszystko nosić będziecie ze sobą. Nie wymagam ja po was gładkich w szyku obrotów, ino natrzeć zuchwale, kiedy potrzeba rozsypać się, zmylić ucieczkę, znów się odwrócić i nieprzyjaciela obskoczyć, to — dzieło nasze! Dam odpoczynek, gdy czas po temu, lecz w potrzebie, w pracach waszych znać nie będziecie ni dnia, ni nocy. Przebiegać najodleglejsze szlaki nieprzyjacielskie, krainy palić, wsie burzyć i miasta, pędzić przed sobą trzody bydła i jeńców tysiące, nie przepuszczać nikomu — to odtąd stać się ma jedynem zatrudnieniem waszem!“[6]
Tłum milczał, ważąc w myślach słowa orędzia.
Pan Kleczkowski uśmiechnął się pod wąsem i dorzucił jeszcze głośnej, chociaż w słowach jego zabrzmiały już gniew i drwiny:
— A pomnijcie k‘temu, że wprawdzie na zbrojnego nieprzyjaciela nie dość jesteśmy opatrzeni, zwłaszcza w żelazo, którego na wojnie, w największym niepokoju, dla ustawicznego używania nie mamy, tylko u koni pod kopytami, u siebie zaś przy boku, a częściej w garści!
Znowu milczał tysięczny tłum.
— Ho! Ho! — zagrzmiał pan Jarosz i śmiał się długo i urągliwie. — Ho! Ho! A to ci Litwa odważna?! Czy nie macie tu kogo z Białej Rusi, z Inflant? Może, tam są junacy, a nie tchórze, mieszczuchy-pasibrzuchy na wiedźmę dziobatą! Pfy! Pfy! Panowie szlachta.!
Splunął pułkownik i ku bachmatowi oczy swe obrócił, jakgdyby odjechać zamierzał.
— My z Inflant jesteśmy i z Białej Rusi — padły jednocześnie dwa głosy. — Ksawery Lis z Rzeżycy i Jan Haraburda z Lucyna!
— No, i cóż gadać będziecie? — rzucił pytanie pan Kleczkowski.
— My do wojenki od dziadów-pradziadów ochotni jesteśmy, ino... — mruknął sędziwy pan Ksawery.
— Ino co? Wszystko jasne jak słońce! — krzyknął pułkownik.
— Dziury w głowie nam wygadałeś, mości pułkowniku, — odpowiedział starzec, — a rationes zaciągu nie wyłuszczyłeś...
Pan Kleczkowski aż usta otworzył zdumiony.
Siwy pan Lis, nie patrząc na niego, prawił, już do tłumu się zwracając:
— My tam i na wojnę pójdziem i z pięćset koni i pachołów zbrojnych wystawim, jak to Lisy zwyczajnie. Wojowali oni za Henryka Pobożnego, Czechów, Franków, Węgrów do swoich rot wciągając, bo wiedzieli, co czynić mają, kogo i zaco prać. Wojowali przy Królu Jagielle pod Grunwaldem, bo rozumieli, że Krzyżak — luty wróg! Ino teraz trzymamy gębę, jak zaszytą, bo nic nie wiemy, a, waszmości słów słuchając, mruczymy do siebie: Lelum polelum, świstum poświstum... Ot co!
— Jakbyś, sąsiedzie miły, mośdzieju, z gęby mi owe słowa wyłuskał! — zawołał chudy pan Jan Haraburda i, patrząc na pułkownika, dorzucił:
— Ot, co!
— Ot co! Ot co! — przedrzeźniał ich pan Kleczkowski. — Czegóż chcecie, do djabła rogatego!? Dziwicie się, jakby sto wsi wypalił! Czyż nic nie pojęliście?
— Pojęliśmy, coś odczytywał, mości pułkowniku, ino istotne rationes causae[7] nie wyłuszczyłeś — odezwał się z powagą pan Lew Sapieha i oczy chytrze zmrużył.
— W sam raz tak! — zgodził się sędziwy Lis, a pan Haraburda długiemi wąsikami potrząsnął i dorzucił:
— Ot co!
— Kiedy tak, to — tak! — zawołał pułkownik. — Widzę, że igłą wam w głowie de publicis[8] układano, ja wam łopatą włożę!
— Dziękujemy waszmości, panie Kleczkowski! — odpowiedział za wszystkich pan Sapieha mocno drwiącym głosem. — A i mnie, wielkiemu kanclerzowi, acz jako privata persona obecny tu jestem, nauczyć się od ciebie przydarzyć może.
Pan Kleczkowski łysknął ku możnemu panu okiem, rzekłbyś wilk na zuchwałe jagnię, lecz pohamował się i zaczął mówić:
— Za cara Dymitra panowania chciał miłościwy król nasz do wieczystej zgody z Rusią dojść, wiarę katolicką szerzyć i utwierdzać na stronie moskiewskiej, a na Szwedów zastępy Dymitrowe pchnąć...
— Gadają ludziska i to i owo w tej materji — wtrącił wielki kanclerz litewski, — a przecież pamiętać musimy, że amicus Plato, sed magis amica — veritas.[9] Podobno dwóch było Dymitrów carów, a każdy zosobna szalbierz był i oszust? Najgorszy zaś był ów drugi, którego do zuchwałych poczynań niecny Miechowiecki w Starodubie namówił i popchnął. Ponoć żadna to latorośl groźnego cara Iwana, jeno Hawryło Wierowkin, syn bojarzynka lichego, abo zgoła żyd?
Pan Jarosz Kleczkowski podniósł hardą głowę i krzyknął:
— Łeż to jest, od wrogów zadana! Sam Ojciec Święty „kochanym synem i szlachetnym panem“ go nazwał! Dymitr na Kremlu uszedł śmierci. Gdy się objawił znowu, przyznała go caryca Maryna, córka wojewody sandomierskiego, jaśnie oświeconego pana Jerzego Mniszcha. Miał ów odnaleziony carewicz, jak Dymitr Iwanowicz, jedno ramię wyższe, brodawkę na policzku, tenże wiek, wzrost, oblicze, postawę, włos... Do stu kulawych czartów! Gdyby zaś nie był prawym Dymitrem, to ja waszmościom powiem: lepiej dziś jajko niż jutro kokosz!
— O jakimże to kokoszu mówisz, panie pułkowniku? Proszę? Proszę! — ze śmiechem zapytał młody Dominik Radziwiłł i dodał: — O, Christ!
— Jajko — to był Dymitr, za którym ostatnio lud moskiewski powstał, co było na nasz młyn woda! — odparł pan Kleczkowski. — Za Dymitrem do serca Rusi dotarliśmy i w Kremlu osiedliśmy, gdzie teraz pan Aleksander Gąsiewski bojarom — zmiennikom opędza się krwawo! Teraz, gdy tatarski chanek, Pietka Urazow, gardziel carowi handżarem podciął, insze wypływają, mości panowie, sprawy, do których plurimum tribuere[10] musimy! Oto, bowiem na tron moskiewski wprowadzić zamierzamy królewicza Władysława, zaś władzę Ojca Świętego i naszą świętą wiarę katolicką na niezmierzonych stepach Rusi utwierdzi na wieczyste czasy!
— A może gra owa o Szwedów się ociera, aby znów po koronę Wazów sięgnąć, moskiewskie krocie mając do posługi wojennej? — zapytał pan Stanisław Wańkowicz.
— Niechby i tak było, aby to na zdrowie Ojczyźnie wypadło! — zakrzyknął pan Kleczkowski. — Nasza rzecz żołnierska — słuchać, nie rozmyślać, bośmy nie kauzyperdy, ino rycerze! Takie to są nasze rationes causae! No! cóż powiecie, waszmościowie?
— Jeśli takie, to Lisowie z Inflant ruszą, a z nimi Ossendowscy, Lisem się pieczętujący, a siedzący w Homelmujżach, Pokuninie, Mzurach i Lisowie, razem będzie pięćset koni! — zawołał siwy pan Ksawery a tak zwyczajnie, jak gdyby komuś korzec żyta odmierzył.
— To i Haraburdowie z wami w sto koni wyjdą, ot co! — dorzucił pan Jur i wąsy nadół podciągnął z całej siły.
Młodzież, stojąca dokoła nich, szablami błysnęła i krzyknęła:
— Idziemy do Lisowskiego, idziemy, jak jeden mąż!
— Ho! ho! — huczał pan Jarosz, mocno uradowany.
— Idziemy! Idziemy! — rozlegały się z tłumu coraz nowe i liczniejsze głosy.
— Ho! ho! — już ryczał pułkownik, aż w uszach dudniło, niby od wielkiego dzwonu farnego.
— Ależ ma owy kawaler paszczękę, że jej sto psów nie przeszczeka! — mruknął do Tyszkiewicza wielki kanclerz litewski.
Pan Kleczkowski tymczasem uciszył tłum i krzyknął:
— Nie masz u nas w wojsku ani bene nati,[11] ani ludzi stanu podłego. Jeśli odwagę nosi w sercu i dla śmierci pogardę — to brat nam i towarzysz! Pomnijcie o tem!
Wtedy zerwała się, rozpętała istna burza. Setki, tysiące gardzieli krzyczało, ryczało:
— Idę ja też z wami! Do Lisowskiego znaku wstępuję! Pod chorągwie Lisowskiego! Chcę być straceńcem! Raz kozie śmierć, ale zato pohulam! Prowadź! Prowadź! Vivat Lisowski! Vivat pułkownik Kleczkowski! Aha! Posmutniały pany, nie w smak królewiętom, że każdy, kto śmiały, panom równy, a, może, lepszy! Vivat Lisowski, rycerz i wódz przesławny! Idziemy! Idziemy!
Dwa tysiące szabel uprowadził tegoż wieczora pułkownik Jarosz Kleczkowski z Wilna, do którego zjechali się panowie z Litwy, Białej Rusi, Inflant i ściągnęło, zbiegło się zewsząd pospólstwo mieszczańskie i wiejskie oraz zawalidrogi, infamisy, wichrzyciele, podżegacze, łotrzykowie, ścigani przez sądy, i gorące głowy, ogarnięte płomieniem walecznego serca, żądnego uciech bojowych i sławy.
Prowadził tę hałastrę niesforną bez taborów, spiży i obroków wprost na Smoleńsk, pędząc, jak szalony. Zdawało się, że kuligiem jadą, lub na gody weselne. Szli tymczasem na wiekopomne dzieło, sławne nie dla Ojczyzny, lecz dla męstwa Polaków, bo imię polskie, chorągwie i blask swego oręża w nieznane dotąd mieli zanieść krainy, wszystkie ludy odwagą i porywem w podziw i zachwyt wprowadzić.
Śpieszył się buńczuczny pułkownik Jarosz Kleczkowski bardzo. Od swego wodza i przyjaciela, pana Aleksandra Lisowskiego, wiedział, że król po zdobyciu Smoleńska miał na Moskwę pociągnąć, aby dwa potężne trony mocno i wieczyście połączyć.
To też, aczkolwiek znaczne prowadził zastępy ludzi zbrojnych i to takich, którzy w nieszczęśliwym rokoszu Zebrzydowskiego i w krwawej wojnie inflanckiej czynny brali udział, a nie na jednym z nich i kondemnata lub infamja zaciężyła, — słuchy o tak licznym komuniku zaginęły odrazu. Zdawać się mogło, że to pojedyńczy jeździec w morzu ludzkiem Rzeczypospolitej wzburzonej bez śladu utonął.
Działo się to jednak inaczej.
Zaraz za Wilnem do oddziału, prowadzonego przez pana Kleczkowskiego, przyłączył się inny, całkiem mały, bo zaledwie trzydziestu ludzi liczący. Byli to starzy, oddani Lisowskiemu, wierni rębajły, którzy wraz z nim, po ucieczce księcia Janusza Radziwiłła w dniu klęski pod Guzowem, do samozwańca Dymitra zbiegli.
Pan Jarosz szybko podzielił nowozaciężnych na dziesięć pomniejszych oddziałów, „setniami“ zwanych, i oddał je pod komendę swoich lisowczyków.
Rozsypały się wnet małe oddziałki po głównych i po ubocznych szlakach, do Smoleńska bieżących. Prowadzili przyszłych „straceńców” rotmistrzowie Nekodym Jakuszewski, Wojciech Sulmirski, porucznik Konstanty Zawisza i towarzysze Ryliński, Pywcewicz, Piotr Mużyło-Buczacki, Sebastjan Stempczyński, Hieronim Swarzewski, Jur Gackowski i Jacek Dydyński. Każdy miał przy sobie dwóch dziesiętników, chłopów srogich, karnych i milczących, a najsroższym był Jan Starościak, Mazur szczery.
Rozproszył się tedy oddział pana Jarosza po szerokim pasie pomiędzy Wilnem a Smoleńskiem i parł naprzód bez noclegów, po stacjach zatrzymując się tylko tyle, ile wypadało, aby garść prosa do sagana wrzucić lub kawał wędzonki ugotować.
Dopiero koło Mohilewa na Dnieprze posłyszano o lisowczykach. Niejaki pan Twarowski z Twarowa nie chciał wpuścić do dworu na nocleg setni Jacka Dydyńskiego i koniom obroku wydać, powołując się na „summus ius“,[12] na co rudy, jak płonący snop słomy rżanej, pan Jacek odrzekł rezolutnie:
Summus ius — summa iniuria.[13]
To wyrzekłszy, kazał wachmistrzom panka na kobiercu rozłożyć i batogów trzydzieści pięć wsypać sumiennie.
Pod Orszą znowu nie chciał przed rotmistrzem Nikodymem Jakuszewskim z drogi zboczyć pan Remigjan Brochocki, na co bitny lisowczyk kazał wywlec szlachcica z kolasy i młotkiem, wiszącym przy łęku siodła, w hardą głowę gruchnął.
Zresztą nic innego się nie przydarzyło i wkrótce oddział dał nura za rubieżę Rzeczypospolitej.
Nikt nie wiedział jednak, dlaczego tak spokojnie odbył się pochód Kleczkowskiego przez Litwę. Pan Jarosz znał ludzi, którzy orędziu Lisowskiego posłuch dawali, i umiał sobie radzić z nimi. Gdy pewien szlachetka zaciężny wdarł się przemocą do dworu, stojącego przy szlaku, a innych pięciu poszło za nim na rabunek, pułkownik schwytać ich kazał i tuż na bramie dla przykładu i postrachu obwiesił.
Patrząc na wisielców, rzekł do swej hałastry głosem tubalnym, a wesołym zarazem:
— W prawie jako byk stoi: Fur, latro, incendiarius, viarum depopulator et praedo ubique capiatur et deteneatur![14] Nie chcę więc, braciszkowie, aby wam kat w oczy świecił, wolę uczynić to sam, gdyż rękę mam lżejszą! Gwałty czynić będziecie, gdy wódz wam rozkaże, inaczej — wara, tacy synowie, oczajdusze, sobacze kichy!
W głosie pułkownika nagle drgać zaczęły nuty gniewu, które rychło we wściekłość przechodziły, a wtedy straszny był i groźny.
Umilkło więc niesforne bractwo i, spoglądając na powieszonych, głowili się nad tem, jakby to snadniej i prędzej w karby się ująć i pojąć do sedna, co wolno, a czego nie lza...
Dziesiętnicy, widząc to, mruczeli pocichu:
— Czuj duch, sobacze gnaty!...
Niejeden to wtedy obejrzał się poza siebie, lecz odwrotu już nie było, chyba na tę samą bramę, na stryk konopny.
A tymczasem pan Jarosz udobruchał się, o gniewie zapomniał i pięknie zaśpiewał:
Jedziesz ty, jadę ja,
Jedziemy oba;
Ja po własnej doli
Ty we łzach, powoli.
Hu-ha-a-a!

Tubalnym głosem wyrzucił pan Jarosz owe „Hu-ha“ tak potężnie, że nad ogniskiem pląsający płomień chybotać i miotać się zaczął, niby wicher skrzydłami wionął na niego.


Rozdział II.
NARADY SZLACHTY LITEWSKO-BIAŁO-RUSKIEJ.

W pałacu Wańkowiczów po odjeździe pułkownika Jarosza-Hieronima Kleczkowskiego zebrało się rycerstwo litewskie i to, co z Białej Rusi przybyło umyślnie, aby ujrzeć i usłyszeć przesławnego zagończyka.
Pamiętała bowiem, lubująca się w ludziach wojennych szlachta, czyny pana pułkownika.
— On to — opowiadano sobie — służąc pod komendą znakomitego i umiłowanego na kresach wodza, hetmana koronnego Stanisława Żółkiewskiego, pod Kłuszynem w czerwcu ubiegłego roku sławą nieśmiertelną się okrył.
O tej to ciężkiej potrzebie opowiadał pan Lew Sapieha zgromadzonym, łapczywie uchem każde słowo jego chwytającym rycerzom.
Coraz bardziej kraśniejący i prychający od ogarniającego go wzruszenia wielki kanclerz litewski mówił:
— Wiem o tem od moich krewniaków — Stanisława Koniecpolskiego, Macieja Lubomirskiego, i Jana Herburta, którzy w bitwie kłuszyńskiej z Moskalami Szujskiego i rajtarami Jakuba de la Gardie potykali się, na życie swoje niepomni. Bo też, mościwi panowie, nasz hetman w trzy tysiące szabel na trzydziestotysięczne wojsko nieprzyjacielskie spadł, jak orzeł na stado pardw lub trznadli. Ćma niezliczona wrogów tam parła, aże strach było spojrzeć na nich, względem liczby małej wojska naszego. Tam zacnie stawał pan Jarosz Kleczkowski! Dopada on z małym oddziałem straceńców lewego skrzydła, gdzie dowodził kniaź Iwan Boratyński, popłoch szerzy i zamieszanie, aż przebija się cudem niepojętym do moskiewskiego wodza i głowę mu z karku znosi... Pobiegli Moskale, wołając: „Spas, Przeczysta Maci, ratuj nas!“ A Kleczkowskiego ludzie szach-mach! sieką, tną i obalają; za nimi wpada w ukrop Mikołaj Struś, za tym — Firlej, książę Porycki i inni. Stąd wyszło zwycięstwo, po którem na polu pozostało 15 000 Moskali i tysiąc szwedzkich drabantów, mościwi panowie! Po tej bitwie sławnej poddał Wałujew hetmanowi Żółkiewskiemu Możajsk, Osipow, Rzow i Carowo, bojarzy, przeciwni Szujskim, powstają, Szwedzi zaczynają praecipitem fugae se mandare,[15] Moskwicini tedy, uważajcie, mościwi panowie, krzyż całowali na wierność nowemu carowi Władysławowi Zygmuntowiczowi, naszemu królewiczowi.
— Dziwi mnie ino, dlaczego Lisowski na Białej-Rusi zaciągów nie robi? — spytał sędziwy Tyszkiewicz, patrząc bystro na kanclerza.
— Dziwowałem się i ja, — odrzekł pan Sapieha, — aż, widzi mi się, w myśli hetmana Chodkiewicza przeniknąłem. Zważcie to waszmościowie, iże sprawy Rzeczypospolitej wikłają się, jako owa kądziel w ręku dziewki ospałej a durnej. Hetman Żółkiewski od multańskiej strony i Zaporoża musi baczne mieć oko na Gabrjela Batorego, kniazia Siedmiogrodzkiego i na Kozaków, których podjudzają ludzie Prokopa Lapunowa i sam hetman kozacki — Zarucki. Panu Aleksandrowi Gąsiewskiemu gorąco w kremlińskich teremach, a pan Jan Karol Chodkiewicz sprawy moskiewskie, mocno popsute, naprawiać musi, no, i na Inflanty zerkać, aby tam Szwed nowej pożogi wojennej nie rzucił. Stąd to, aby wilka z lasu tymczasem nie wywołać, pan Chodkiewicz na Białej Rusi i Inflantach zaciągów zakazał ut mihi quidem videtur.[16] Miarkujecie waszmościowie?
— Być może, że w sedno utrafiliście, wasza dostojność! — rzekł pan Wańkowicz, — bo to już słuchy chodzą, że pan Chodkiewicz indutias fecit[17] ze Szwedami, aby ręce mieć wolne na Rusi.
— Wiem i hoc caertum est,[18] że zawieszenie broni już zostało podpisane. Teraz wszystko od Króla Jegomości zależyć ma — odezwał się książę Janusz Radziwiłł.
— Jak to rozumiecie, mości książę? — zapytał pan Lew Sapieha i po swojemu chytrze oczy przymknął.
— Christ! — mruknął książę. — Stronnicy nasi — kneź Fedor Mścisławskij, Chworostynin i bojar Sołtyków mają uwięzić Wasyla Szujskiego z braćmi i powołać królewicza Władysława na tron kremliński, gdzie już podobno, biją złote i srebrne pieniądze z imieniem „cara Władysława”. Pozostaje jeno Lapunow, który chce Ruś całą podnieść, najeźdźców wyżenąć i na carstwo obrać swego z krwi i wiary... Szwedzi żądają, aby Moskwa uznała swym carem Gustawa-Adolfa lub Karola-Filipa. Pan Gąsiewski, pan starosta uświacki Jan-Piotr Sapieha, pan Lisowski i nareszcie wielkiego rozumu i męstwa pan hetman litewski z Prokopem Lapunowym radę sobie dadzą, ino król, król powinien do Moskwy pośpieszyć!...
— A król tymczasem dwadzieścia miesięcy za bary się wodził z Szeinem pod Smoleńskiem. „Kurnikiem” ten gród nazywając, zdobył go dopiero przed trzema niedzielami, siedzi tam teraz, zwleka i wszystkich zwodzi — wybuchnął pan Józef Niezabitowski.
— Ta-a-ak! — przeciągnął książę Radziwiłł. — Możemy przespać sprawę moskiewską takowem kunktatorstwem! Czyżby sprawdzić się miały pogardy pełne słowa Jana III Wazy, rodzica króla naszego?
Książę umilknął, rad, że Sapieże, który, wbrew woli hetmana Żółkiewskiego, oblężenie Smoleńska królowi doradzał, rogów przytarł.
Słuchająca szlachta wołać zaczęła:
— Co powiedział o nas stary Waza?
— Powiedział, że „moc Polaków niedługa”... — mruknął Radziwiłł.
Zapadło milczenie. Przerwał je spokojnym głosem sędziwy pan Ksawery Lis:
— Nic to! Niedługa, ale mocna! Innym jej na sto lat starczyłoby, nam — na dzień zaledwie. Nic to! I w jeden dzień odrobić siła można, waszmościowie!
Pan Jur Haraburda wąsiskami potrząsał i dorzucił:
— Ot co!
— Czy nie macie, panie Lwie, jakich słuchów wiernych, co król zamyśla? — spytał szeptem książę Radziwiłł, pochylając się ku kanclerzowi.
Pan Sapieha zerknął w jego stronę i oko zmrużył.
— Nie! — odparł krótko.
— Tu i owdzie przebąkują, że król chce sam na stolcu Moskiewskim zasiąść, że nie ufa królewiczowi, który wiary katolickiej bronić cum fervore[19] nie potrafi ad majorem gloriam[20] ojców jezuitów.
— Nic nie wiem! — odciął kanclerz.
— Dziwne to! — ciągnął książę, niby nie czując oziębłych odpowiedzi pana Sapiehy. — Dziwne zaiste! Czyżby król Zygmunt nie rozumiał, że car moskiewski winien wiarę przyjąć grecką, bo inaczej nic z tego? Tam ta wiara w sercu siedzi, nie w głowie, jak rzymski katechizm u ojców jezuitów!
— Heretyk! — pomyślał kanclerz, lecz słowa tego nie wyrzekł. Sapnął tylko i powtórzył:
— Nic nie wiem! Ja na przeszpiegi do obozu smoleńskiego nie jeżdżę.
— Ja też nie! — zaśmiał się Radziwiłł. — Nie rad mi byłby król jegomość i ksiądz Piotr Skarga, który pono dwór opuszcza na zawsze. Cha-cha! Miarkuję tylko z tego, co słyszę.
— Moja rzecz, mości książę, nie miarkować za króla, ino kanclerzyć na Litwie! — wybuchnął pan Sapieha.
— Ba! ba! Pięknieżeś się wyraził, wasza dostojność — odparł książę Janusz i, skinąwszy na przechodzącego dworzanina, pod pozorem wydania rozkazów, oddalił się.
— Heretyk! — znowu pomyślał pan Lew. — Po uszy będzie siedział w piekle i skwierczał na ogniu jak półgęsek na patelni. Cielęcium ciapcium! Do stu piorunów gwałtownych!
Tymczasem szlachta obstąpiła pana Ksawerego Lisa.
— Ależ waćpan sypnął temi pięciustami koni! — wołano.
— Ha! — odparł starzec. — Szczerość przemawiała ustami rycerza. Zrozumiałem, że trza dać ludzi, to i dałem! Też, skoro do tej sprawy ręce przykładają Żółkiewski i Chodkiewicz, tedy, mości panowie, sprawa owa musi być czysta i na zdrowie Ojczyzny. No, to i dałem Lisów i Ossendowskich i pan Jur Haraburda dał.
Wysoki chudy szlachcic wąsiskami potrząsnął i mruknął:
— Ot co!
Alias saepe dixi,[21] że owe harce pana wojewody Zebrzydowskiego oraz zawierucha wojenna na Inflantach docna w głowie przewróciła młodzi naszej — ciągnął dalej siwy pan Ksawery. — Nie lza inaczej, ino ujście dać owym voluptatibus bellicosis,[22] gdyż inaczej źle być może.
Widocznie i inni poważni, leciwi panowie takież myśli mieli i troskę, bo głowy pospuszczali i mruczeli:
— Oj, tak! Oj, tak! Święte słowa waszmości, panie Ksawery, dobrodzieju!
Pan Jan Haraburda zaś potoczył wzrokiem zawadiackim po otaczającej ich szlachcie i spytał:
— Cożeście obstąpili tak pana Ksawerego, niczem żydzi Chaję? Ot co!
Rozmowa przeszła na rzeczy inne.
Rozprawiano o tem, czy ów Dymitr-car był zabity, czy nie? Czy było dwóch Dymitrów, czy jeden? Czy byli oni prawdziwymi carewiczami, czy oszustami?
Opowiadano sobie wzajemnie o przewagach pana Aleksandra-Józefa Lisowskiego i odwadze jego straceńców, wśród których było już sporo znajomych rycerzy, z różnych końców Rzeczypospolitej ściągających pod jego znak.
Pan Stanisław Kułakowski przypomniał sobie czasy, gdy wśród srogiej zimy w r. 1604 bił się ze Szwedami pod Dorpatem, służąc w rocie huzarskiej Szczęsnego Niewiarowskiego.
— Wiecie waszmościowie — mówił pan Kułakowski, że w tejże rocie służył pan Aleksander Lisowski? Gadać nie lubił, na hulankach naszych żołnierskich nie bywał, a jednak komenda sama mu w ręce szła. Już Pod Kircholmem prowadził husarzy na rajtarów księcia Luneburskiego i na cztery wiatry rozpędził, na suchy liść, na otręby! Sam zaś w pojedynkę usiekł onego księcia. Wtedy to, tak suponuję, pan Chodkiewicz oczy swoje ku Lisowskiemu zwrócił, a teraz, gdy przyszła potrzeba mieć kawalera z fantazją, powołał do siebie i polecił Ruś labefactare.[23] Nie inaczej!
— Dobrześ to waćpan sobie wykoncypował! — zgodził się pan Lew Sapieha.
Podszedł właśnie do rozmawiających, wysapawszy cały gniew przeciwko księciu Radziwiłłowi, którego za szkodnika i buntownika w owe czasy miał.
— Słyszałem ja, — mówił dalej kanclerz, — że pan Lisowski chce na jakowąś nową modłę lekką jazdę przysposobić do szybkich pochodów, podjazdów i zagonów. Magna pars[24] tego zamierzenia była w orędziu, które pułkownik odczytał. Taka jazda, modo Kozaków dońskich lubo zgoła Tatarów, dobrą może się okazać w wojnie z ciężką rajtarją szwedzką oraz piechotą moskiewską... Niech to kule biją! Hetman Chodkiewicz wie, co i z kim robi. Est modus in omnibus rebus![25]
Z ławy podniósł się młody księżyna, świeżo upieczony wikary kolegjacki z Witebska, przybyły do Wilna razem z Lisami i panem Haraburdą. Był to ksiądz Wojciech Dembołęcki, franciszkanin.
Podniósł oczy ku niebu i rzekł śpiewnym głosem niewinnego młodzieniaszka:
— Albo lapillo diem eam noto,[26] że na własne oczy ujrzałem sławnego lisowczyka! Odbędę wikarjat przepisany i prosić będę swoje władze przełożone, aby na kapelana do wojska Lisowskiego odesłano mnie!
— Nie zdzierżysz z takimi wilkołakami, ojczaszku! — zaśmiał się pan Kułakowski.
Deo juvante[27] zdzierżę! — odparł księżyna słodkim głosem. — A gdybym zginął, powiedziałbym umierając: Dominus dedit, Dominus abstulit; sit nomen Domini benedictum.[28]
— Tak się też sine dubio,[29] ojczulku, przydarzy w krótkim czasie! — zawołał znowu dziarski pan Kułakowski. — Nie dla zakonnika hufce Lisowskiego!
— A taki pójdę tam! — z uporem w słodkim głosie rzekł ksiądz Dembołęcki. — Jeżeli wytrwam, wtedy opiszę, com widział de omni re scribili et quibusdam aliis.[30]
Wniesiono w tej chwili kubki z miodem, więc szlachta zostawiła franciszkanina w spokoju i ku hajdukom, trzymającym tace, pociągnęła.
Rozległo się dzwonienie i brzęk kubków i szklanic, wiwaty, ucieszne dla ucha rycerskiej braci bulgotanie miodu, nalewanego z gąsiorków omszałych i głośne parskanie pijących.
Tymczasem pan Wańkowicz słuchał swego marszałka, odczytującego mu jakieś pismo.
Wreszcie gospodarz klasnął w dłonie i krzyknął:
— Waszmościowie! Otrzymałem dwie ważne nowiny!
— Prosimy! Prosimy! — wołali goście, otaczając gwarnem kołem gospodarza.
Pan Wańkowicz głośno odchrząknął i rzekł:
— Bojarowie moskiewscy proszą najmiłościwszego Pana naszego, króla Zygmunta o rychłe wysłanie syna na Moskwę i zapowiadają wydanie uwięzionych Szujskich. Król Jegomość, słysz, zjedzie do Wilna, aby cara Wasyla i jego braci oglądać.
— No, to koniec wojnie! — wołano.
— Nie myślę, — odparł pan Wańkowicz, — bo oto mój konfident pisze, że na Rusi wzmożyły się znacznie siły tych, którzy królewicza Władysława nie chcą na carstwo powołać i cały lud burzą, oręż rozdają, drużyny tworzą. Wojna, waszmościowie, na inne szlaki wyjdzie. Będzie to wielka wojna!
Cisza zaległa dokoła. Twarze spochmurniały.
Nie był to jednak lęk, ino — troska.
Starzy wojownicy dobrze pojmowali, że wojna musiała być długa, a ciężka i niepewna.
Nie obawiali się wodzów i drużyn moskiewskich, chociażby najliczniejszych. Zwątpienie zakradało się do serc, gdy przypomniano sobie stepy niezmierzone, śniegiem okryte, bory ciemne, uroczyska ponure Rusi dzikiej, potwornej, bez dróg, bez kresów.
Myśli całego towarzystwa wyraził pan kanclerz litewski, powiedziawszy:
— Tak! Ciężka ma być ta wojna i zwodnicza, lecz pojmuje to hetman Chodkiewicz i przez pana Lisowskiego potrzebne dla takiej imprezy wojsko tworzy.
Młody zakonnik, ksiądz Wojciech Dembołęcki, mowę pana Sapiehy zakończył natchnionemi słowy:
Et nunc, reges, intelligite, erudimini qui judicatis terram![31]
Księżyna oczy wzniósł do góry i cicho szeptał modlitwę.
Wszyscy wyczuli proroctwo w słowach księdza o słodkim głosie młodzieńczym. Bo i były one prorocze! W owym czasie bowiem ważyły się sprawy, stanowiące o losach ziemi polskiej i ruskiej. Czy miały one pozostać, jak dwie siostry słowiańskie, od wspólnej macierzy pochodzące, czy jak bracia niezgodni, w najkrwawszych sporach trwać przez wieki całe, niepomni na to, aby „braterska miłość zakwitła pomiędzy nimi i aby oba narody jednym dla wspólnego dobra tchnęły duchem!“
Lecz ksiądz Dembołęcki, po modlitwie uspokojony, z ogniem w niewinnych oczach spojrzał dokoła i rzekł z mocą:
Percussit Saul mille et David decem millia![32]
Słowom tym odpowiedział krzyk rozpaczliwy.
Wszyscy się obejrzeli.
Do kolan sędziwego pana Ksawerego Lisa przywarło młodę chłopię, może lat trzynastu, lub niewiele więcej liczące.
Przyciskał się twarzą do nóg starca i ze łzami powtarzał:
— Dziadziu! Dziadziu! Puść mnie z Lisowskim! Puść mnie z Lisowskim!
Siwy pan Lis podniósł pacholę i surowo patrzył mu w oczy załzawione.
— Nie moja o tem wola stanowi — rzekł po chwili. — Ojca i matki pytaj, proś, acz młody jeszcze jesteś nad miarę. Dzieciuch, nie rycerz!
— Dziadziu! — wołało pacholę. — Gdy się ty za mnie wstawisz, rodziciele bronić mi nie będą. Dzieciuch ze mnie, bo dzieciuch, ino moc mam, jak na męża przystało! Patrzcie, waszmościowie!
Chłopak zerwał się na równe nogi, błagającym wzrokiem spoglądał na wszystkich, szperając palcami za pasem. Wygrzebał wreszcie srebrnego talara, zgiął go w dłoni, a później rozdarł, jak szmatę.
— Osiłek z pacholika, niech go kule biją! — wołała ucieszona i rozbawiona szlachta.
A chłopak tymczasem porwał za koniec wolnej ławy, uniósł ją jak piórko i machnął, aż wiatr dąć zaczął w komnacie i poruszać wąsy, czuby, rękawy żupanów i poły delij.
— Ho! Ho! — ryczała szlachta. — Takiemu to i sam pan Lisowski rad będzie!
Podbudzony temi pochwałami chłopak już wyciągał szablę, lecz pan Ksawery rzekł:
— Cichaj, wnuczku! O tem mowa będzie w domu.
Pan Jur Haraburda klepnął chłopca po ramieniu i dodał:
— Ot co! Nie machaj łapskami, niby wiatrak, Marcinku, bo nie przystoi w tak zacnym domu i kompanji! Ot co!
— Mam siłę w garści, to mam i rację! — odciął się Marcinek.
— Masz ty rację, a Świnia też! Ot co! — ze śmiechem odpowiedział mu pan Jur.
Pan Wańkowicz znowu zabrał głos:
— Piszą do mnie z Łęczyckiej ziemi, że i tam Lisowski zaciąg robi. Przybył od niego rotmistrz, pan Walenty Rogawski, co herbem Rola się pieczętuje. A i tam siła ludzi do niego się sypnęła. Lisowie i Ossendowscy z nad Bzury poszli, Raczyńscy, Konarzewscy i inni. Czy aby nie za dużo ludzi nam zabiera hetman Chodkiewicz, waszmościowie, bo a nuż nowa wojna ze Szwedem wybuchnie? Co wtedy?
Uśmiechnął się na te słowa pan Leon Sapieha i rzekł:
— Szabel nie zabraknie w Rzeczypospolitej, ani ochoty! Nie zaprzeczycie też waszmościowie, że wojny sercem stoją, nie jeno orężem. Hę? A k‘temuż tam nad temi sprawami baczenie pilne ma mój druh serdeczny i kombatant — wojewoda łęczycki, pan Adam Sendziwuj Czarnkowski. Tenci wszystko obmyśli, obmierzy i via legibus regulata[33] pokieruje!
Na to odezwanie się miłowanego powszechnie kanclerza radość wstąpiła w serca braci-szlachty. Ten i ów huknął na cały głos: „vivat!“, inni zaś trzaskać zaczęli szablami i oczami błyskać, mrucząc groźnie:
— Jako żywo, nie zbraknie garści zbrojnych w Rzeczypospolitej, póki my żyjemy!
Uczony, elokwentny mniszek, ksiądz Wojciech Dembołęcki, oczy ku niebu zwrócił i cicho rzekł:
Dulce et decorum est pro patria mori![34] Obyż tak wszyscy myśleli, lecz górze nam, są ludzie innego ducha qui aures habent et non audiunt![35]
— Do kogo ten śmieszny klecha, pacholę niemal, pije? — pomyślał pan Lew Sapieha, bystro patrząc na franciszkanina.
W tej chwili stanęła przed wzrokiem kanclerza wyniosła postać Janusza Radziwiłła i przypomniały mu się jego słowa, zwątpienia pełne i złośliwości.
— Heretyk! Buntownik! Zmiennik! — wyrwał się Sapieże gorący, namiętny szept.
— Co wasza dostojność mówi? — spytał stojący przy nim, mocno podchmielony pan Kalasanty Hłasko, stronnik Radziwiłłowy.
— Powiadam, że waćpan vinolentus[36] jesteś zbytnio!
— Cha! Cha! — zaśmiał się pan Hłasko. — Brzuch — nie zwierciadło, co się zjadło i wypiło, to przepadło!
— Oj, tak! Oj, tak! — w mig odciął kanclerz. — Za twoim brzuchem nosa nie widać, mości Hłasko!
To rzekłszy, plecami ku zdziwionemu szlachcicowi odwrócił się pan Sapieha i odszedł, sapiąc gniewnie.
— Do stu piorunów gwałtownych! — siarczyście klął w duchu kanclerz i tak był zagniewany na Radziwiłła, potężnego pana, który o słabość ojczyznę przyprawił, że aż na głos wyrzucił swoje, tylko we wściekłości strasznej wypowiadane słowa:
— Cielęcium ciapcium, mosterdzieju!
Oznaczać to miało „niedołęgę”, lecz kogo tak nazwał pan Sapieha: księcia Janusza, czy podpitego pana Hłaskę, tego i sam nie wiedział.
Wprost był nieswój z gniewu i musiał pofolgować swemu wzburzeniu.
Szlachta tymczasem, jak to zwykle szlachta, wpadła w dobry humor i piła na nic niepomna.
Co chwila zrywały się wiwaty na cześć króla jegomości, hetmanów Żółkiewskiego i Chodkiewicza, pana Aleksandra Gąsiewskiego, dzielnie trzymającego się na Kremlinie, pana Lisowskiego i rodu Lisów, którzy tak śmiele i wspaniale dziś powagą go swoją osłonili i wsparli.
Ujrzawszy kanclerza, ucztująca brać otoczyła go z wzniesionemi kubkami i hałłakowała, aż okna dzwoniły i pająki bujać się zaczęły na łańcuchach:
— Niech żyje kanclerz litewski, szczery rycerz i statysta! Niech żyje pan Lew Sapieha, wierny syn ojczyzny! Vivat! Vivat ad multos annos![37]
Sapieha pokraśniał i, biorąc od nadbiegającego pana Wańkowicza srebrny puhar z małmazją, podniósł go wysoko nad głową i zakrzyknął donośnie:
— Na zdrowie miłego naszym sercom gospodarza! Na zdrowie wasze, mili bracia!
Ktoś usiłował zaintonować pieśń biesiadną, lecz czkawka go dławiła, więc zanurzył wąsy do konwi z miodem i pił naumór.
Wielka ochota ogarnęła szlachtę Litwy i Białej Rusi, a nikt nie wiedział, skąd i dlaczego to przyszło?
Może tylko jeden młody księżyna rozumiał więcej od innych.
Jasnym, dobrotliwym wzrokiem spoglądał dokoła, uśmiechał się i, dotykając paciorków różańca, szeptał:

Populus integer vitae scelerisque purus![38]
Rozdział III.
PRZED WIELKIM LOTEM.

Hetman polny litewski, Jan Karol Chodkiewicz siedział zadumany w swojej kwaterze.
Powrócił przed chwilą od Zygmunta, którego raz jeszcze na kolanach błagał, aby kazał otrąbić wsiadanego i nie zwlekając, na Moskwę ruszył.
Nie zdążył jeszcze hetman zdjąć z siebie delji i szabli odpasać. Usiadł, jak przyszedł, w głębokim fotelu i zadumał się.
Snać nie wesołe były myśli hetmańskie, bo na Wysokiem czole sławnego wojownika i wodza troska ryła brózdy głębokie.
Pan Chodkiewicz ważył w tej chwili sprawy palące, rozumiał, że od nich cała moskiewska zależy impreza. Polska zabrnęła w niej zadaleko i cofnąć się już nie mogła, bez wielkiej dla siebie szkody i ku niesławie imienia.
Hetman nie zauważył, że rękodajny pacholik dwa razy zaglądał do komnaty, lecz cofał się, spojrzawszy w pochmurne oblicze pana. Nareszcie hetman głowę podniósł, gdy drzwi po raz trzeci skrzypnęły, a pacholik przez szparę głowę wytknął.
— Co tam masz? — spytał pan Chodkiewicz.
— Pan pułkownik Aleksander Lisowski o posłuch prosi, wasza dostojność, — odpowiedział pacholik.
— A słowo stało się ciałem! — zakrzyknął hetman. — Właśnie o nim myślałem. Dawaj go tu, a żywo!
Po chwili drzwi się otworzyły i na progu stanęła wyniosła postać rycerska, oddając pokłon wojskowy.
— Rad jestem widzieć waćpana, mości pułkowniku! — rzekł cicho hetman i oczy wbił w stojącego nieruchomo wojownika.
Rozglądał go tak bacznie, jak gdyby po raz pierwszy widział. Wyczuł to w mig rycerz i stał wyprostowany, milczący.
Pan Chodkiewicz swój wzrok przenikliwy zatrzymał na chudej, marsowej, ogorzałej twarzy pułkownika, na jego stalowych, zimnych oczach, na ustach zaciętych, na krótko przystrzyżonych wąsach i gładko ogolonej głowie.
Czarna, przydługa czamara, mocno zaciągnięta skórzanym pasem z wiszącą na nim krzywą, ciężką szablą, oblegała szeroką pierś i wąskie biodra rycerza.
Pan Lisowski stał długo, bez najmniejszego ruchu, ścisnąwszy w ręku okrągłą czapę futrzaną z uszami. Stał tak twardo i niewzruszenie, że nawet ostrogi na długich, za kolana sięgających butach, nie zadzwoniły ani razu. Czekał i, jak w tęczę, patrzył w oblicze hetmana.
— Siadaj waść! — rozkazał wreszcie pan Chodkiewicz i dłonią wskazał na zydel. — Miałem cię na myśli, gdyś sam przyszedł. Omen w tem widzę i nunc bono animo sum![39] Z czem przychodzisz waść?
Głuchym, lecz pewnym, nawykłym do rozkazów głosem odrzekł pan Aleksander Lisowski:
— Z doniesieniem stawiłem się do waszej dostojności, panie hetmanie, iż posiłki zaciężne do mnie przybyły. Więcej się już nie spodziewam, chyba gdzieś w pochodzie zgarnę z luźnych watah i rozsypanych wszędzie kup swawolnych.
— Dużo tego jest? — spytał pan Chodkiewicz.
— Rogawski przywiódł z Łęczyckiej i Sieradzkiej ziemi tysiąc i pięciuset ludzi, Kleczkowski — z Litwy, Białej Rusi i Inflant dwa tysiące, osobno przybyło pięciuset jeźdźców pod znakiem Lisów i dwustu pod komendą Haraburdy Walentego, bratanka kasztelana mińskiego.
— Toż to siła wojska masz! — zawołał hetman.
— Z tymi co już miałem pod Smoleńskiem pięć tysięcy szabel, wasza dostojność — odpowiedział pułkownik.
Nagle wstał i wyprostował się.
Podobny był w tej chwili do ogromnego, czarnego orła, groźnego i drapieżnego.
Hetman ze zdziwieniem podniósł oczy na pana Lisowskiego.
— Wasza dostojność!... — zaczął mówić pułkownik, a głos stawał mu się coraz bardziej głuchym, aż przeszedł w chrapliwy szept. — Wasza dostojność! Straciliśmy dwadzieścia miesięcy pod Smoleńskiem bez pożytku, bo Moskale za ten czas na siłach się poprawili... Czyż i teraz siedzieć po dawnemu będziemy? Słyszałem, że król do Wilna z dworem całym ciągnąć zamierza, a Moskwy na myśli niema? Tymczasem Gąsiewski spali się tam i na nic pójdą wspaniałe trudy wielkiego hetmana koronnego. Zdrada, wasza dostojność, zdrada!
— Uspokój się waść i siadaj! Pomnij o jakiej osobie i przed kim mówisz!... Wola królewska nam żołnierzom posłuch nakazuje! — rzekł pan Chodkiewicz.
— Czas nagli wasza dostojność, aby słowo prawdy wyrzec przed tym, który tę prawdę zrozumie! — szepnął pułkownik.
Hetman nagle za głowę się porwał i zaczął się kiwać w fotelu, mówiąc:
— W dzień i w nocy głowię się i troskam o to, wierzaj mi waść! Ino cóż mogę zrobić! Nie masz tu wielkiego hetmana Żółkiewskiego, a Potoccy, Sieniawscy i Radziwiłłowie większy u króla posłuch mają i od moskiewskich spraw go do innych rzeczy odciągają. Król zwleka, wykręca się, jak może, gładkiemi słowy zwodzi i koi troski... Cóż ja zrobić mogę?
— Rozkaż, wasza dostojność, a ja króla jegomościa i wszystkich owych panów dziś jeszcze porwę i przespiecznie do Moskwy doprowadzę, królewicza Władysława na tronie kremlińskim osadzę i całą Ruś spędzę do jego nóg, aby mu „czołobitne“ składała w hołdzie pokornym, rabim!
Wyrzekłszy te słowa, pułkownik oczy stalowe wbił w zdumione oblicze hetmana.
Pan Chodkiewicz zaniemówił na chwilę.
— Do czorta! — wyszeptał wreszcie. — To byłby pomysł nielada.... Przygoda, jakich nie bywało w historji. Beze mnie ożeniono mnie! Cha-cha-cha!
Hetman śmiał się, lecz w śmiechu tem nie było wesołości.
— Zapóźno, waść, przychodzisz z tem! — szepnął niemal z rozpaczą. — Król chce albo sam zająć tron carów, albo nie wie, czego chce...
— Klęska tedy... — odezwał się groźnym głosem pan Lisowski.
— Klęska tedy... — jak echo powtórzył hetman.
Zapadło milczenie.
Wreszcie mówić zaczął pan Chodkiewicz:
— Bojarowie wieszają się naszego obozu, skamląc o królewicza, aby co rychlej przybył i ład w znękanym kraju przywrócił. Zjeżdżają nawet czerńcy i posłowie patrjarchy, błagając o to, bo, słysz, podbite niedawno przez Iwana Groźnego ludy: astrachański, kazański, kasimowski, zyrjański, wociacki i sybirski burzyć się już poczynają i o oderwaniu się od Moskwy myślą!
— Boże wielki! — zawołał pan Lisowski i usiadł ciężko. — A my? A my cóż?
— A my obietnicami ich zwodzimy! Pod Smoleńskiem stoimy i posiłków na Moskwę posłać nie możemy. Już Chowański, kneź Pożarskij i ten rzeźnik — Minin śmiechy i drwinki z nas stroją! Już kraczą, jak wrony nad ścierwem! Czerńcom wiary greckiej i posłom patrjarszym bąkamy o wiary katolickiej szerzeniu na Rusi, o przywilejach jezuitów, o władzy Ojca Świętego... Nawet nasi stronnicy odpadać zaczynają, bo słabość naszą czują i o odwrocie myślą, chwili sposobnej wyglądając.
Pan Lisowski siedział wyprostowany i milczał.
Hetman ciągnął dalej, coraz bardziej się zapalając:
— Nie wolno myśleć nawet, aby takie mrowie ludu chrześcijańskiego na naszą wiarę przerobić! Komu to potrzeba? Jezuitom, dla nowych przywilejów i łask Ojca świętego? Królowi, skaczącemu, jak kukła włoska, przed cesarzem rzymskim? Zapomniał, widzę, król jegomość, że mu owa impreza jezuicka koronę szwedzką umknęła, ponoć, nazawsze? Teraz do nowej klęski już nie siebie samego, lecz Rzeczpospolitę popycha! Zapóźno z pomysłem swoim przybywasz do mnie, waść! Sam widzisz, suponuję, i rozumiesz to...
Pułkownik poruszył się i mruknął:
— Ja tak dłużej tu nie zdzierżę, wasza dostojność! Nie chce król panu Gąsiewskiemu w sukurs iść, sam tedy pójdę ze swymi ludźmi, Moskwę obsadzę i obronię przed Pożarskim i stronnikami Michałki Filaretowa,[40] a gdy król jegomość nie chce tronu moskiewskiego, ja nowego Dymitra znajdę i na stolcu carów osaczę, aby mi tylko pod nożem na gardle, lub po dobrej woli wiekuiste przymierze z Rzeczpospolitą przysiągł i do tego bojarów dumnych[41] zniewolił. Uczynię tak, jeśli nie — sam głowę w stryczek wcisnę i niech gorzeję w piekle do końca świata!
Groźnie brzmiał głos pułkownika, a z oczu biły ognie, rzekłbyś, łuna krwawa rzucała w źrenice rycerza błyski chybotliwe.
Znowu zapadło milczenie. Przerwał je hetman pytaniem: — I ty, mości pułkowniku, zawiążesz konfederację nową?
— Po mnie się tego nie pokaże: niemasz tego wasza dostojność w obyczajach mojego wojska! — głucho odparł pan Lisowski. — Za nieposłuch — śmierć zadaję towarzyszowi, lub pachołkowi! Ja konfederacji nie zawiążę! Wprost pójdę sam, bo widzę, że nikt dobra ojczyzny w pieczy nie ma...
— Tak sądzisz? Myślisz, że i ja tej pieczy nad Rzeczypospolitą nie mam? — spytał hetman, mocno wzruszony.
— Hetman litewski podlega racji stanu, którą narzuca mu król i jego pachoły niegodne! — padła odpowiedź zuchwała.
Pan Chodkiewicz milczał.
Lisowski surowym głosem wyrzucał słowo po słowie:
— Dla mnie racja stanu w tej oto dobie — utrzymanie zdobytej Moskwy i nałożenie ręki żelaznej na tego, który na Kremlinie na carstwo będzie obran, jeśli król i królewicz gardzą tym tronem i na inne szlaki wychodzą, ojczyznę za sobą prowadząc na manowce, ja na to patrzeć i ręki do tego przykładać nie chcę, wasza dostojność!
W tej chwili do izby wbiegł dworzanin królewski i zawołał:
— Miłościwy pan prosi pana hetmana litewskiego na naradę do siebie!
Pan Chodkiewicz powstał i rzekł do Lisowskiego:
— Niebawem rozmowę naszą zakończymy, mości pułkowniku, bo skończyć ją musimy i, aut inimicitias suscipere aut consentire de re.[42] Poślę po ciebie!
— Rozkaz, wasza dostojność! — odpowiedział pułkownik i, złożywszy ukłon, szybko opuścił kwaterę hetmańską.
Pan Chodkiewicz ręką potarł czoło, i szepnął:
— Boże sprawiedliwy! Za jakie ciężkie winy królem niegodnym pokarałeś ojczyznę moją, że najlepsi jej synowie wrogami stać się mogą!?
Jeszcze raz potarł hetman stroskane czoło i szybkim krokiem podążył do apartamentów króla Zygmunta ITI, W którego żyłach, zdawało się, kropli jednej nie było krwi Jagiellonów, chociaż wyssał ją przecież z mlekiem matki.
Pan Aleksander Lisowski, wyszedłszy od hetmana, podążył na Gliniańskie przedmieście, gdzie były rozkwaterowane jego chorągwie.
Pachołek zbrojny prowadził konia, a pułkownik szedł groźny i ponury, patrząc w ziemię.
Miał mocno zaciśnięte zęby, a koło uszu poruszały się i drgały guzy mięśni.
Pachołek dobrze znał swego pułkownika, bo raz po raz żegnał się potrzykroć obyczajem greckim i szeptał:
— Spasie, światyj, preczystaja Maci, spasi i pomiłuj raba Bożaho!
Jednocześnie oczu Kozak nie spuszczał z groźnej postaci pana Lisowskiego, czyli „batki-atamana“, jak go nazywali Dońcy.
W każdej chwili gotów był konia podać, szablą błysnąć, lub w ogień skoczyć, gdyby taki rozkaz padł z ust pułkownika.
— No, chłopcy, — myślał Kozak, — puści was dziś batko w prysiudy, jeżeli nie przestanie kłów ściskać i w ziemię czarną oczu wbijać! Oj, czuj duch, mołojcy!
Wreszcie w oddali ujrzał Kozak czerwono-czarną chorągiew, zatkniętą na dachu spalonego domu.
Pan Lisowski nagle podniósł głowę i obejrzał się.
— Konia! — rzucił krótki rozkaz.
Pachołek biegiem podprowadził bachmata i strzemię podtrzymał.
Pułkownik wskoczył na siodło i pomknął wcwał.
Gdzieś daleko jeszcze zagrała trąbka, odpowiedziały jej natychmiast jazgotliwe piszczałki.
Kozak uśmiechnął się pod wąsem. Wiedział, że już w obozie dostrzegli atamana i teraz setnie wybiegały na błonie za miastem.
Jak huragan, przemknął Lisowski po przedmieściu i wybiegł na pole. Wyprostował się dumnie i w oczach błysnęła mu radość.
Ujrzał to, co serce każdego wodza musiało pocieszyć i radością napoić.
Na polu uszykowane w czworobok stało całe wojsko. Cztery chorągwie — czarna, czerwona, zielona i niebieska łopotały, igrając z wiatrem.
Proporczyki różnobarwne powiewały nad setniami. Znaki oddzielnych pułkowników stały na lewem skrzydle.
Rozmieściły się tam chorągwie Wojciecha Sulmirskiego, Adama Skoralskiego, Pawła Moisławskiego i nowoprzybyła rota Lisów, potężna, bo weszli do niej Lisowie białorusko-inflanccy i łęczyccy.
Na ich czele na modłę husarską, bokiem do szeregów zwrócony, stał pan Wacław Jaxa Lis ze Sławęcka, mąż dorodny i w bitwach mnogich wsławiony jeszcze za panowania króla Stefana.
Tylko ta jedna chorągiew sprawowała szyk, inne stały kupami bezładnemi, gęsto zbite dokoła swoich proporców secinnych.
Na widok hetmana lisowczycy jęli wyrzucać czapki do góry i hałłakować sposobem tatarskim.
Pan Lisowski objeżdżał setnie i chorągwie panów, przyglądał się ludziom, jak dobry pasterz owcom, i mówił do odprowadzających go pułkowników i poruczników:
— W tej rocie za dużo ludzi! Pięciudziesięciu posłać pod żółty proporczyk! Z tych utworzyć setnię nową! Niech ją prowadzi towarzysz Delpowski Mikołaj!...
Zbliżywszy się do chorągwi Lisów, wysłuchał raportu Pana Wacława Jaxy i rzekł spokojnym głosem:
— Dziękuję waszmościom za pomoc i przybycie do mnie! Mości pułkowniku Lisie, podzielisz swoich ludzi na cztery setnie, bo z takiem towarzystwem nie będziesz umiał sobie radzić. My — nie husarze skrzydlaci, których siła — w ciężarze i liczbie. Nam — zwinność, lot jaskółczy i robota w pojedynkę za broń służą najzacniejszą. Poruczników dla secin nowych później wyznaczę, gdy obaczę was w robocie, jacy zacz jesteście!
Odjechał dalej.
Przyglądał się Haraburdom i Ossendowskim z Pokunina, którzy nie z Lisami, lecz z Haraburdami trzymali się w szeregach, jako, że te dwa gniazda mocno były ze sobą skoligowane i po mieczu i po kądzieli.
Na Białej Rusi z tego pokrewieństwa nawet gadka powstała: „Taki dobry Ossendowski z Pokunina — Lis, jak Haraburda z Żebrowszczyzny — Abdank.“
Z Homelmujżów zaś i z Lisowa Ossendowscy łącznie z Lisami wystąpili, bo ci siedzieli w Ossendowicach, a tamci znów w Lisowie, którego nazwę od dawnego gniazda, nad Bzurą opuszczonego, przenieśli do Inflant za Batorego.
Długo robił przegląd pan Lisowski nowozaciężnych Kozaków dońskich. Zwerbował ich strażnik oboźny, Stanisław Krupka, oraz towarzysz dawny hetmański, Jakób Korniakt, nad Don posłani.
Nad wolną rzeką znali i czcili Dońcy imię przesławnego pułkownika i w ogień za nim iść byli gotowi; to też sypnęła się na pierwsze wezwanie taka gromada, że panowie Krupka i Korniakt mieli nielada robotę wybrać, co najtęższych chłopów.
Siedzieli teraz Dońcy na lotnych koniach o garbatych pyskach, pochyleni naprzód na wysokich siodłach, ze spisami w rękach, w pstrych różnorodnych przyodziewkach i patrzyli na groźnego atamana.
Mołojcy, chudzi, mocni, jak z żelaza, okrutni i bezmyślni, oczu oderwać nie mogli od tego, przed którym w rozsypkę szły najlepsze drużyny moskiewskich wojewodów; wpatrywali się w hetmana, który po całej Rusi od Białego morza do Astrachania, jak piorun burzliwy śmigał, grobami i zgliszczami swoje imię groźne znacząc.
Odezwał się wreszcie hetman.
Mówił niezbyt głośno, a przecież każde słowo padało, jak kamień do misy cynowej, dźwięcznie, donośnie, ostro:
— Hto chce wiroju służy ty, zdobywaty złoto i sławu mołojecku, łycersku, a nie bojaty sia okrutnie zhinuty, harło swoje za chorągwie nasze daty, kto se tej smerty nie boitsia, pojdyte za mnoju! Pomnijcie, mołojcy, szczo bydź jeden premudry muż powidaw: ne treba se smerty baty, koły sia nemuż wystrechaty. Pomnijcie szczo lubo pomrete i szczeznyte bez slidu, lubo łycarami i bohaczami nad Don wernetesia![43]
— My, Batko-ataman, z toboju hotowy w ohoń i wodu! — wrzasnęli Kozacy i jęli w powietrze wyrzucać kołpaki spiczaste, barwne.
— No, to i dobre! Z Bohom! — odpowiedział hetman i rzekł do rotmistrza Stanisława Rusinowskiego:
— Tobie ich oddaję! A jutro na podjazd wyjdziesz i ludzi w robocie poznasz, waść!
— Rozkaz! — odpowiedział rotmistrz i z wielkiej radości konia nogami ścisnął, aż ten dęba stanął i jęknął.
— Doniosł mi imć Krupka, że przywiódł z Dońcami watażkę sławnego — Jemeljana Podkowę — dodał pan Lisowski. — Z niego dobrego sobie lokotenanta[44] urobić możesz bez trudu, waszmość, panie Rusinowski.
— Rozkaz! — powtórzył rotmistrz. — Jużem tego watażkę oglądał. Pysk, jak bania, po karku szerokim wozem jechać można. Ludojad straszliwy! Cha, cha!
— W to ci graj, wilkołaku! — uśmiechnął się hetman, bo lubił Rusinowskiego, rycerza sprytnego, odwagi nadprzyrodzonej i okrutnego, jak żaden inny z dowódców.
Po chwili pochylił się do niego i rzekł już poważnie: — Po przeglądzie wojska na ucho szepniesz wszystkim pułkownikom, rotmistrzom i porucznikom, że przed północkiem wyjdziemy do Polanówki starym szlakiem na Wiazmę. Języka dostałem, że tam drużynę zbiera bojarzynek Orłow. Rozumiesz?
— Rozumiem... — szeptem odpowiedział Rusinowski.
— Ty ze mną nie pociągniesz. Pójdziesz z Dońcami na Desnę, bo tam Zaruckiego zmiennika Kozaków spotkasz. Urządzisz rzeź na amen! Żeby mi tam noga nie uszła! Tabory tam bogate znajdziecie. Łupu po uszy mieć będziecie dla zachęty, na początek, na początek!
— Rozkaz! — odezwał się pan Rusinowski.
Pan Lisowski wyjechał na środek czworoboku i mówić zaczął:
— Na zwycięstwo i zdobycz bogatą powiodę was! Nie ścierpię nieposłuchu nijakiego, buntu i szemrania! Co każę, to uczynicie. Nie wymagam od was nic, tylko śmierci pogardy i zwycięskiej bitwy... zwycięskiej bitwy! Kto na to nie przystaje, ten niech wynijdzie z szeregów!
— Przysięgamy nie odstąpić ciebie, hetmanie! — krzyknęło wojsko.
— Pomnijcie, że prawo publiczne łamać będziemy co dnia. Ino mamy swoje prawo, a za pogwałcenie tego śmierć od sądu naszego ustanowiona jest bez miłosierdzia! — zagrzmiał głos pana Lisowskiego.
— Przysięgamy nie odstąpić ciebie, hetmanie, chorągwi i znaków naszych! — rozległy się nowe okrzyki hufców.
— Przyjmuję przysięgę waszą przed obliczem Boga i ojczyzny, która osądzi nas nie podług skarg i krzyków, ino podług wielkiego dzieła naszego. Tak nam dopomóż Bóg i Królowa Niebios, Matko Chrystusowa!
— Tak nam dopomóż, Boże i Królowa Niebios, Matko Chrystusowa! — powtórzyło całe wojsko.
Obnażyły się głowy, ręce znak krzyża świętego kreśliły, a w chwilę później rozległ się zrazu głuchy, przyciszony, a później coraz silniejszy i potężniejszy śpiew tysięcy głosów:
Boga rodzico — Dziewico!
Bogiem sławiona Marya...
Hetman lisowczyków, niedawny banita, infamis, Aleksander-Józef Lisowski stał, jak posąg, jak potężny wódz, przed którego wolą uginało się wszystko, i słuchał.
Groźne oczy jego miotały błyskawice, za uszami poruszały się guzy mięśni, skrzypiały potężnie zaciśnięte zęby, a w duszy huczała nawałnica uczuć i myśli.
— Boże dobrotliwy! Niezbadane są wyroki Twoje! Oto wyprowadziłeś mnie z bezdroża i szlak mój wskazałeś. Nie zejdę z niego, aż serce bić nie ustanie, aż nie zmyję skazy rokoszu w dobie burzy, szalejącej nad ojczyzną, aż nie odkupię wierną służbą Rzeczypospolitej długich miesięcy, gdy pachołem bitnym oszustów, łżecarewiczów Dymitrów chadzałem, macierz naszą świętą na krwawe, zwodnicze szlaki wojny moskiewskiej prowadząc. Przebacz, wielki, sprawiedliwy Boże, i pozwól zmyć ohydę grzechów moich, chociażbym zginąć miał i szczeznąć z pamięci ludzkiej. Fiat voluntas Tua, Domine![45]
Przebrzmiały i umilkły słowa pieśni rycerskiej. Oprzytomniał pan Lisowski i oczami gorejącemi ogarnął chorągwie, znaki, proporce, hufce szlachty i kupy Dońców, skamieniałych na wysokich siodłach.
Podniósł wódz rękę i znak krzyża świętego ruchem szerokim i śmiałym w powietrzu zakreślił powoli.
Skinął głową.
Zgrzytnęły piszczałki.
Rozległy się słowa komendy.
Setnie, wiwatując i hałłakując, odchodziły na swoje kwatery, i leża przy ogniskach.
Rotmistrz Rusinowski migał po polu na białym koniu i szeptem powtarzał pułkownikom, rotmistrzom i porucznikom rozkaz hetmana.
Lisowski stał i zimnemi oczami, w których zwolna przygasły błyski wzruszenia, radości i obcowania z Bogiem, odprowadzał swoje hufce.

Wiedział, że musiały zalecieć daleko, a gdzie miały znaleźć wieczny spoczynek lub sławę niezmierną, tego nie mógł odgadnąć i przejrzeć wzrokiem potężnej duszy swojej.
Rozdział IV.
PODSZEPT ROZPACZY.

Lisowczycy dopiero po tygodniu powrócili do obozu smoleńskiego; zapędziły się, bowiem, lotne, zuchwałe wojska aż pod samą Wiazmę, ścigając moskiewskie drużyny, a na południu doszły pod mury Briańska, gdyż Kozacy zdrajcy Zaruckiego pierzchli, posłyszawszy gromkie okrzyki napastników:
— Lisowski idzie! Lisowski idzie!
Powracające wojska przywiodły ze sobą tabory, naładowane łupem wszelakim, i tłum jeńców.
Nie zdążył jeszcze Lisowski wejść do kwatery, gdy przybiegł towarzysz pancernej chorągwi Lenczewski i do hetmana Chodkiewicza wołał pułkownika.
Okryty kurzem i błotem, w czamarze szarej, poplamionej krwią, stanął pan Aleksander przed hetmanem.
— Chociażeś znużon, muszę rozmowę naszą zakończyć, mości pułkowniku, — rzekł pan Chodkiewicz, wyciągając rękę do rycerza.
— Jestem na rozkazy waszej dostojności! — odparł Lisowski.
— Siadajże tedy i słuchaj, a miarkuj wszystko i waż na wsze strony! — powiedział hetman i rycerza ku ławie, skórą końską okrytej, popchnął.
— Waść tam hulałeś pod Wiazmą i na szlaku Desneńskim, a tu zaszły wypadki, qui cumulum patientiae affere[46] mogą, chociażbym aniołem był! — zawołał pan Chodkiewicz i w desperacji pięścią w stół uderzył. — Słuchaj ino, waść!
Hetman pochylił się ku Lisowskiemu i, dobitnie wymawiając słowo po słowie, mówił:
— Pożarskij i Trubeckoj coraz bardziej gnębią Gąsiewskiego i co dnia nowe szturmy do murów kremlińskich przypuszczają. Już tam i ludu za mało i spiży u naszych niemasz nijakiej, bo psy, koty i szczury pojedli i o umarłych się swarzą nawet. Nasi aljanci — Sołtyków i kneź Mścisławskij na ostatnie pismo marszałka koronnego nie odpisali. Widzę w tem, że oczy w inną stronę — do Pożarskiego, którego na Rusi mają za zbawcę ojczyzny, zwrócili. Podobno w Kremlu dogorywa starosta uświacki...
— Pan Jan-Piotr Sapieha umiera?! — zakrzyknął pułkownik i porwał się z ławy.
— Tak! — odpowiedział ze smutkiem pan Chodkiewicz. — Mam takowe wieści...
— Dawny wódz, później kombatant i druh, aczkolwiek bywało, że do oczu sobie skakaliśmy! Dzielny rycerz, wierny Polak... — szepnął pułkownik.
— Wiem o tem — rzekł hetman — toż on niewiele więcej od czterdziestu wiosen liczy, a już trzydzieści dużych bitew wygrał, pomniejszych potyczek nie licząc! Znałem go i w obecnej potrzebie zbrakło mi go, oj, zbrakło! Tacy teraz tylko mogą ojczyznę piersiami swemi osłonić...
Lisowski rękami twarz sczerniałą ścisnął i cicho szeptał:
— Wieczny spoczynek i w niebiosach nagrodę racz mu dać, Panie!
Milczeli długą chwilę.
Hetman mówił dalej:
— Nad Kremlinem klęska zawisła, jak chmura czarna, co lada chwila gromem i błyskawicami żygnie; zima nadciąga, gdy to o wojnę jazdą — trudno! Ostatnia godzina wybiła, aby królewicz Władysław, lub król sam wyruszyli pod Moskwę całą siłą. Toby jeszcze fortunam nostram amplificare[47] mogło. Odpędzilibyśmy Pożarskiego piechotę i odsiecz naszym skutecznie ad finem[48] doprowadzilibyśmy.
— Jako żywo, że tak! — zawołał Lisowski. — Ci, co pragną, aby silny car siedział na tronie, odrazu na naszą przeszliby stronę. Mam ja tam wszędzie swoich ludzi i — wiem, że tak będzie.
— Tymczasem... — ciągnął hetman — animus meminisse horret![49] Król odjechał z królową, królewiczem, panami, całym dworem...
— Boże wielki!... — jęknął pułkownik.
— Chce, widzisz waćpan, król oczy nasycić i uradować widokiem pokonanych, łańcuchami dzwoniących Szujskich!... Marzy o wjeździe do Krakowa, jako triumfator, salvator patriae, dux summus.[50] Cha, cha, rozumiesz?! Po coronam victoriae[51] zdąża król jegomość do starego gniazda Jagiellonów! Cha, cha, cha!
Hetman śmiał się, lecz ręce łamał w rozpaczy i żalu gryzącym.
— Boże wielki! Boże wielki! — powtarzał Lisowski i za głowę chwytał się oburącz.
— Cóż będzie? cóż będzie? — zapytał chrapliwie.
— Co będzie? — zaśmiał się szyderczo pan Chodkiewicz. — Calamitas, flagitium, facinus indignum.[52] Sprawę moskiewską utopiliśmy bezpowrotnie! Napierśnicy, pachoły, do wakansów i łask królewskich ochoczy, podszeptują, słysz, królowi, że Żółkiewski ma swoje myśli, popychając Rzeczpospolitą ku wojnie z Moskwą...
— Toż to infamia,[53] którą jak piaskiem w oczy rzucają wielkiemu wodzowi, jakim jest hetman Żółkiewski! — krzyknął Lisowski i znowu z ławy się zerwał.
Zdawało się, że skoczy ku hetmanowi, aby ubić go, zetrzeć w proch.
Pan Chodkiewicz uważnie przyglądał się groźnej twarzy i pałającym nienawiścią oczom pułkownika. Ten zaś, dysząc ciężko, wyrzucał słowo po słowie:
— Oczajdusze! Świniarze! Zdrajcy! Chodzi po tej naszej polskiej ziemi jeden, jedyny mąż, na którego patrząc, wstyda się każdy inny o sumieniu nieczystem, grzesznem, a taki i jego chcą w błoto rzucić, sponiewierać, oszkalować, zgnębić! Oj, pokażę ja wam, sobacze dusze, ladaczniki!
— Uspokój się, waść! — surowym głosem rzekł hetman. — Toż ci powiedziałem, kto takowe calumnias[54] rzuca... Ci, co półmiski królewskie zlizują, co do ucha mu gładkie, a po myśli króla jegomości słówka podszeptują.
— Cóż przeciwko hetmanowi koronnemu podszeptywać ważą się? — spytał pułkownik, jeszcze groźnie patrząc przed siebie.
— Mądrze obmyślili, sam Ulisses chytrzejby nie potrafił, cha, cha! — zaśmiał się złośliwie i gorzko pan Chodkiewicz. — Powiadają, że Żółkiewski nieudaną wyprawą zamierza Zygmunta urok rozwiać, od wojny ze Szwecją odciągnąć, a tronu pozbawić...
Hetman umilknął, namyślając się.
— Co jeszcze? — spytał Lisowski, pochylając głowę.
— Powiadają, że hetman koronny knuje zdradę, chcąc, aby jego na carstwo moskiewskie obrano... — szeptem zakończył pan Chodkiewicz.
— Ta—a—k to? — przeciągnął Lisowski i oczy zmrużył. — To niech wasza dostojność wie, że o tem na Kremlu śród bojarów był rozhowor... Chcieli oni hetmana Żółkiewskiego na cara kreować, jako, że wojownik wielki, mąż szlachetności nieskalanej, ręki twardej i mądrości niezwykłej, ino nie na takiego trafili bojarowie, acz nikt inny chyba nie oparłby się pokusie nałożenia na głowę drogocennej czapy Monomacha! Nie chciał słuchać bojarów dumnych wierny sługa Reczypospolitej — hetman Stanisław Żółkiewski i na królewicza Władysława wskazał! Od bojarów, moich drużków, i od Zaruckiego, gdy z nami jeszcze trzymał, o tem słyszałem, wasza dostojność.
Znowu jął groźnie patrzeć w oczy hetmanowi litewskiemu pan Aleksander Lisowski.
— Wiem ci ja o tem wszystkiem! — zawołał pan Chodkiewicz. — Konfidencję ma dla mnie hetman koronny i nie ja takowe brednie szerzę, ino — oni, dworacy niecni... Teraz wiesz wszystko i rozumiesz, że król o tron moskiewski ubiegać się nie będzie, bo już mu za Szwecją tęskno i nad nową wojną zamyśla się, aby zdobyć koronę Wazów... Musimy radzić, co dalej czynić. Pożarskij — dobry wódz. Zdobywszy Moskwę, na Smoleńsk niechybnie pociągnie, a przez tę bramę — nasze rubieże przekroczy...
— Tak uczyni, nie inaczej... — szepnął Lisowski.
— Trzeba więc coś poczynać, porywać się na rzeczy zuchwałe, bo periculum in mora,[55] mości pułkowniku! Teraz wóz, albo przewóz! Mnie poruczył król jegomość sprawy moskiewskie naprawić, chociaż i on, i ja wiemy, że do nich serca nie ma i w myślach ich nie trzyma. Donoszą mi, że krzyw na mnie jest król za zawieszenie broni, które podpisał de la Gardie, bo mu nóż do gardła przystawiliśmy... Czas przyszedł na robotę, ale jaka ma to być robota, jeszcze nie wyrozumiałem do sedna... Jeszcze nie!
Za drzwiami rozległy się okrzyki spierających się ludzi.
— Pan hetman nie kazał nikogo wpuszczać do siebie. Naradę ma z pułkownikiem, panem Lisowskim! — doszedł głos pachołka, stojącego przy drzwiach.
— Nie można z tem zwlekać, chłopie! — odpowiedział czyjś tubalny głos. — Idź i oznajmij, że poselstwo z Rusi przybyło...
— Zaś tam! — krzyknął pan Chodkiewicz. — Michałku, wpuść!
Drzwi się rozwarły szeroko i do komnaty wszedł towarzysz królewskiej husarskiej chorągwi, pan Tomasz Oleśnicki, strażnik oboźny.
— Wasza dostojność! Mamy siła gości i, suponuję, tyleż mieć będziemy nowin. Od knezia Mścisławskiego przybyli w poselstwie bojarowie Koszkin i Ableuchow z pocztem znacznym, a tuż za nimi wpadł goniec od knezia Pożarskiego z pod Moskwy z pismem odręcznem. Powiada, że dziś jeszcze przed nocą gnać ma nazad.
Chodkiewicz spojrzał na Lisowskiego i zamyślił się.
— Proś bojarów naprzód, mości strażniku oboźny, a goniec niech zaczeka w izbie pocztowej! — rzekł hetman marszcząc brwi.
Pan Oleśnicki wyszedł. Po chwili wprowadzał już bojarów, którzy od progu w pas się kłaniać zaczęli, a później żegnać się zamaszyście, wpatrując się w pozostałą w prawym rogu izby ikonę bizantyńską.
Hetman kazał pachołkom przynieść miodu i suchych podpłomyków z imbirem na przygryzkę. Nie zapomniał też szepnąć do pana Lisowskiego, aby pozostał i świadkiem rozmowy był.
Bojarowie, wciąż bijąc uniżone pokłony, długo wyliczali, który i jaki kniaź i bojarzyn sławnemu wojownikowi, hetmanowi Chodkiewiczowi, pozdrowienia zanieść polecił, a później żalić się i utyskiwać poczęli, że to króla w Smoleńsku nie zastali, że na pismo Mścisławskiego odpowiedzi nie przysłał, że chrobre wojsko Polskie wciąż na dawnych leżach pozostaje, że królewicz na carstwo moskiewskie nie śpieszy się i, że z tego powodu „smuta“[56] szerzy się na Rusi, gdzie nikt dnia jutrzejszego nie jest pewien, bo już tych, co z Lachami trzymali, do więzienia wtrącają, w czerńców obracają, albo zgoła ubijają, „zmienników” w takowych widząc.
Hetman, wysłuchawszy skarg i prośb posłów, chytrze mówić zaczął:
— Król do Wilna podążył, aby od litewskiej strony z Wojskiem pod Moskwę rozpocząć pochód i królewicza Przystojnie na tron carski wprowadzić. Ja zaś stąd ruszę, tylko czekać! Podchodzą do mnie posiłki zacne, z któremi na cztery wiatry rozpędzę wrogów obranego przez was na carstwo królewicza; tymczasem zaś pójdzie w straży przedniej i zagony dalekie czynić będzie obecny tu pan Aleksander Lisowski, sławny wojennik.
Bojarowie oczy wybałuszyli i z ławy się porwali. Starszemu z nich Koszkinowi nawet kubek z rąk wypadł i z brzękiem potoczył się na posadzkę.
— Hetman Lisowski!... — szeptali. — To on — taki?! Mówili na Rusi ludzie, że, gdzie spojrzy, tam grody same się zapalają, gdy krzyknie — berdysze i dzidy z dłoni wyłusknie... Lisowski, Aleksander Janowicz... Aż na Białe Jezioro zapędził się z oddziałem małym, na Wołgę zajrzał i w Astrachaniu rządził się, jakgdyby u siebie w domu. Sam wojewoda, Michał Skopin, a z nim Boratyńskij, Lapunow i Chowańskij nieraz pod niebiosa wychwalali waszego Lisowskiego i mówili, że, gdyby takiego wojewodę wśród swoich mieli, cały światby zwojować mogli... To — Lisowski?! Wielki wojownik, sławny wódz, orzeł bystry!
Cmokali ustami bojarowie i oczu oderwać od czarniawej, marsowej twarzy pułkownika nie mogli.
— Cóż patrzycie na mnie, jako baran na nowe wrota? — ponuro spoglądając na bojarów, zapytał pułkownik.
— Słuchy... słuchy były, że Bogu ducha oddał pan Lisowski w jeden dzień z Sapiehą, który Kreml nasz wespół z Gąsiewskim dzierżył — odrzekli bojarowie. — Teraz widzimy, że przy życiu i dobrem zdrowiu ostaje sławny wódz... Pojmujemy, że temi słuchami chytry Pożarskij chce ducha w swojem wojsku podnieść, bo na Lisowskiego nie pójdą z ochoty własnej drużynnicy i wojewodowie.
Długo rozpowiadali posłowie o wszystkiem, co się dzieje na Rusi, nastając na konieczność przybycia królewicza bez zwłoki.
— My — nie zdrajcy swojej Rusi świętej — mówili — my dla jej dobra Lachów o cara prosimy! Kogoż powołamy innego? Szwedzki królewicz obcy nam z krwi, wiary i mowy. Obrawszy swego, nowe będziemy mieli zatargi, bo inni bojarowie nie uznają nowego cara. Mówić będą: „Dlaczego ten, a nie my?“ Jeden ratunek od „smuty“ — wasza pomoc i wasz królewicz na tronie carów moskiewskich!
Długo słuchał posłów hetman i myślał uparcie, raz po raz rzucając spojrzenie na groźną, zawziętą twarz Lisowskiego, siedzącego w milczeniu, w bezruchu, jak posąg.
Nareszcie pan Chodkiewicz wstał i zaczął żegnać poselstwo.
— Towarzysz podręczny zaprowadzi was do izby gościnnej, a ja tymczasem do króla i królewicza pismo ułożę i gońca bez zwłoki pchnę do Wilna.
Przy tych słowach, pan Lisowski nagle podniósł drapieżną głowę i zimne, przenikliwe źrenice zatopił w oczach hetmana.
Bojarowie, bijąc pokłony, odeszli, poprzedzani przez towarzysza pancernego, a hetman usiadł ponownie i mruknął do pułkownika:
— Pisma nie poślę, bo nic teraz po niem...
Lecz pan Lisowski jeszcze baczniej jął wpatrywać się w oblicze hetmańskie i rzekł dobitnie:
— A ja do nóg gotowem waszej dostojności paść, aby pismo owe, niech będzie bodaj ostatnie, do króla Jegomości i królewicza Władysława napisać zechciał, a mnie, jako gońca, posłał...
Hetman podniósł ramiona, mocno zdumiony.
— Co waści do głowy przyszło?
— Króla chcę widzieć i błagać o mądre i godziwe zakończenie sprawy moskiewskiej, a królewicza zaś skusić rychłym do Kremla wjazdem i koronowaniem na carstwo!... Takie są myśli moje, wasza dostojność...
Pan Chodkiewicz głowę na złożone na stole ręce opuścił i długo milczał.
— Niechże tak będze! — szepnął nareszcie. — Raz jeszcze spróbuję. A może tobie, mości pułkowniku, coś wskórać się uda na dworze królewskim... Przychodź po list za godzinę! Czołem, mości pułkowniku!
Panu Lisowskiemu oczy błysnęły dziką radością, lecz nic nie powiedział. Skłonił się tylko i, dzwoniąc ostrogami, zniknął za drzwiami.
— Hej, tam, który! — zawołał hetman i klasnął w dłonie.
Wbiegł pachołek i stanął przy progu.
— Gońca do mnie! A żywo!
Pan Chodkiewicz zaczął chodzić po komnacie, w palce trzaskał i czoło wysokie tarł. Pismo do króla układał w myślach wierny syn Polski, zamierzając w półszwedzkiem sercu Zygmunta Wazy miłość dla ziemi Piastów i Jagiellonów obudzić.
Stanął przed oknem, w które tłukł i siekł zimny deszcz jesienny.
Słyszał pan Chodkiewicz, że goniec moskiewski wszedł i stanął przy drzwiach, lecz nie oglądał się na niego.
Jakiś lęk, nieznany tej twardej duszy żołnierskiej, dręczył teraz hetmana, niby zła wieszczba, przeczucie dążącej klęski.
Wytrzymał chwilę długą, aż poszedł ku gońcowi, surowy wzrok wbijając w wylękłą twarz Moskala.
— Ktoś zacz? — rzucił krótkie pytanie i brwi groźnie namarszczył.
— Setnik Klim Ustinow z drużyny przybocznej kniazia Dymitra Pożarskiego... z pismem do hetmana — wybełkotał goniec.
— Dawaj! — rzekł Chodkiewicz i, wziąwszy pismo, usiadł tak, żeby setnik mógł go dobrze widzieć, gdy będzie odczytywał słowa kniazia.
Czytał hetman i, chociaż zrywała się w nim burza i szalała rozpacz, żaden muskuł nie drgnął na surowej gniewu twarzy i żaden cień wzruszenia nie przemknął po niej. Wiedział bowiem i czuł Chodkiewicz, że goniec oczu z niego nie spuszcza i usiłuje odczytać, zrozumieć myśli hetmana wrażych Lachów.
Skończył, pieczęć obejrzał uważnie i, podnosząc wzrok na gońca, rzekł spokojnie i poważnie:
— Odpowiedź przyślę ze swoim gońcem do obozu kniaziowego, a ty zaś pozdrowienia ode mnie zawieź kniaziowi Pożarskiemu i powiedz, że już rychło spotkamy się z nim.
— Powtórzę słowo w słowo, jakem słyszał z ust twoich, jaśnie wielmożny gospodinie — odpowiedział setnik i zgiął się w pokłonie, ręką dotykając ziemi.
Cisza zaległa komnatę. Ledwie, ledwie, niby brzęk muchy, dzwoniła ostroga hetmańska, bo pan Chodkiewicz trząsł nogą pod stołem; chrzęściła stalowa koszulka pod skórzaną kurtą Klima Ustinowa.
Hetman rzucił mu woreczek z dukatami i rzekł cicho:
— Możesz odejść!
— Dziękuję za miłościwe słowa! — odezwał się goniec. — A dukatów wziąć nie przystoi mi. Jam nie drużynnik prosty, ino setnik, co nad innymi władzę dzierży w boju. Ostawajcie szczęśliwie, jaśnie wielmożny hetmanie!
— Nie wiedziałem, że macie takich honornych? — rzekł hetman i powstał. — Jeśli tak, to mój koniuszy konia ci w podarek ode mnie da.
— Pokornie dziękuję! — odpowiedział setnik i znowu zgiął się w pokłonie w pas.
Po chwili, cofając się plecami ku drzwiom, opuścił kwaterę hetmańską.
Ledwie z cichym szmerem opadła za nim kotara, pan Chodkiewicz skoczył ku stołowi, niby ranny ryś, porwał za list Pożarskiego, wbił w niego ostry wzrok i czytał bez końca, niby upajając się każdem słowem, lub usiłując zapamiętać je na całe życie.
Kniaź Dymitr Pożarskij pisał słowy grzecznemi i uczciwemi:
— Wielce nam szanowny i z serca szczerego podziwiany hetmanie litewski! Wiadomem nam jest, że wasz król nie myśli o tronie moskiewskich carów, a ludzie nam nie życzliwi, jako to hetman koronny Żółkiewski i inni pany, ku temu go namawiają. Cała Ruś teraz na Lachów powstać gotowa i z Kremlu ich wyżenąć. Ja wiem, że sławny wojak, Aleksander Gąsiewski, bronić się będzie do końca, przeto, nie chcąc krwi przelewu, pismo to wyprawiam do ciebie, hetmanie, Boga prosząc, aby zrozumienie prawdy zesłał do twojej duszy. Ja pozwolę Lachom wyjść z Kremlu spokojnie, unosząc chorągwie, oręż, rannych i chorych i spiży im dostarczę aż do naszej rubieży. Ty zaś, w imieniu króla i stanów, odstąpisz nam Smoleńska, gwałtem i przemocą nam wydartego, i z wojskiem odbieżysz za polską grań. Tedy tylko podpiszemy umowę o długim pokoju, a wasz król pieczęciami swemi ją utwierdzi i toż samo uczyni Michał Fedorowicz, z Bożej Łaski przyszły car Moskiewski, Astrachański, Kazański, Kasimowski i innych dzielnic i włości gospodin, jako że takowego wkrótce czapką Monomachową ozdobimy.
Uderzył hetman pięścią w otwarty list, chciał go podrzeć na drobne kawałki, lecz rzucił znowu na stół, jeszcze raz odczytał i jął chodzić po komnacie wielkiemi krokami, mrucząc do siebie chrapliwie:
— Już czują padło kruki moskiewskie! Już głowy podnoszą i szpony ostrzą... Odwagę miał Pożarskij do mnie takie pismo posłać! O wszystkiem wie, jakby tu w obozie człowieka miał zaufanego i wiernego, co węszy wszędy i słucha bacznem uchem... Boże wielki, do jakiej hańby kazałeś dożyć mi! Dlaczegoż nie zginąłem pod Derptem, Kircholmem i w stu innych bitwach srogich?! O Boże! Boże! Zacóżeś pokarał mnie takową sromotą?!
Hetman szybko krążył po komnacie, za głowę się chwytał i gardło sobie ściskał.
Bał się, że krzyczeć pocznie, wyć, złorzeczyć, bluźnić.
Nareszcie podbiegł do drzwi, kotarę odrzucił i zawołał:
— Pułkownika Lisowskiego duchem do mnie!
— Pan pułkownik w sieni na posłuch oczekuje! — odpowiedział pachołek.
Lisowski natychmiast, jak z ziemi, wyrósł przed hetmanem. Był już gotów do drogi, w opończy i grubych butach. Szablę miał na krótkich rapciach podciągniętą i pistolety za pasem.
— Czytaj, waść, a nie rycz i nie wyj, bo wiem sam, że czas po temu! — szepnął pan Chodkiewicz i ręką na list Pożarskiego wskazał.
Lisowski na łokciach się oparł i pochylił nad listem.
Gdy podniósł głowę, twarz miał bladą i płomienie w ponurych oczach.
— Co rzekniesz? — zapytał hetman.
— Czekam na pismo waszej dostojności do króla! — odpowiedział rycerz, nie podnosząc wzroku.
Hetman ze zdziwieniem spojrzał na niego, lecz nie odezwał się więcej.
Usiadł i zaczął pisać list, płonąc cały i ciężko dysząc.
Skończył i odczytał na głos.
Pan Lisowski nagle padł na kolana i w milczeniu przywarł wargami do dłoni hetmana.
— Z wami żyć i umierać! Święci męczennicy — Żółkiewski, Chodkiewicz, Koniecpolski... Nie zginie przy nich macierz-ziemia!... Nie zblednie honor rycerski!... Żyć i umierać! — szeptał.
A gdy podniósł się, sucha, groźna twarz nie zdradzała już wzruszenia, w oczach tylko migotały ogniki, niby płomyki nad przygasającemi węglami.
Wziął list, schował w zanadrzu kurty skórzanej, zapiął ją szczelnie i z milczącym ukłonem odszedł.
Długo patrzył za nim hetman, potem ręką krzyż w powietrzu nakreślił i rzekł cicho:

— W szczęśliwą godzinę, rycerzu!
Rozdział V.
W WILNIE.

Król jegomość był w wybornym humorze i zabawiał się rozmową z księciem Konstantym Ostrogskim, wojewodą Piotrem Sieniawskim, Stefanem Potockim i przebiegłym, a w mowie ostrym jezuitą Warszewickim, bratankiem wychowawcy królewskiego.
Mówili panowie o poniżeniu zuchwałych Szujskich, którzy się porwali na Rzeczypospolitą, Dymitra zabili i rzeź straszliwą w Moskwie trzem tysiącom Polaków sprawili.
— Uważacie, waszmościowie, jak Bóg Sprawiedliwy Wszystko osądza w mądrości swej! — zawołał król. — Byli ci carzykowie Szujscy in rebus prosperis et ad voluntatem fluentibus, [57] a ninie muszą in vincula duci[58] w pohańbieniu.
Sic „clapsit” gloria mundi[59] — wtrącił jezuita.
Król się uśmiechnął, bo lubił żarciki Warszewickiego.
— Teraz Szujscy w swojem własnem państwie in invidiam veniunt, [60] miłościwy panie — zauważył Potocki.
— Nikt nie myśli rationem repetere a regibus in vinculis[61] — z chytrym uśmiechem, zacierając wypieszczone dłonie, dodał jezuita.
— Zaś tam! — zawołał król. — Ktoby śmiał?
Nikt z siedzących w komnacie królewskiej panów nie zaprzeczył. Wszyscy rozumieli dobrze, że Zygmunt III siebie wielkim zwycięzcą widział i triumfatorem. Uważał król, że z uwięzieniem Szujskich i zdobyciem Smoleńska wojnę moskiewską ku szczęśliwemu zakończeniu skierował.
Że tak myślał, o tem panowie sądzili z tego, że, odjeżdżając ze Smoleńska, rzekł do pana Chodkiewicza:
— Bez nas, mości hetmanie, oko miej wszelako nad sprawami moskiewskiemi.
Panowie jednak, bystrzejsi od króla statyści i wojownicy, wiedzieli dobrze, że w nieszczęśliwem przed sięwzięciu tem, porobiono błędy nie do zrozumienia, sprawę do rdzenia popsuto i na drogi rozstajne wyprowadzono ją.
Wiedzieli, że bojarowie i cała Ruś, znękana zawieruchą, wszczętą przez Dymitrów, oczekiwała przed dwoma laty przybycia królewicza Władysława na tron, oddając mu go bez sprzeciwu, aby tylko Samozwańców pognębił, a rozruchy i waśni w kraju uciszył. Zygmunt synowi jechać nie pozwolił, żądał krzewienia wiary rzymskiej na Rusi, a wkrótce, z przyczyn niepojętych, dziwnych, wojnę z oczekującą nań Moskwą zaczął i Smoleńsk, dzielnie przez Niemca Szeiną broniony, długo oblegał.
Doradzili mu zdobycie Smoleńska pan Aleksander Gąsiewski i pan Lew Sapieha.
Właśnie myślał o tem w chwili rozmowy z królem wojewoda Sieniawski, pan mądry i rozważny, mimo swego ohurstwa[62] zaciętego. Jedną tylko widział przyczynę takowych rad pan Piotr Sieniawski.
Gąsiewski, mający się trzymać na Kremlu do przybycia królewicza, rozumiał, że będzie w krwawym znoju pracował, gdyż miłujący swoją ojczyznę bojarowie i mieszczanie już powstawać zaczęli. Chciał więc wojownik dzielny i przewidujący widzieć smoleńską bramę dla Polski otwartą, aby przez nią posiłki i odsiecz szybko mogły do niego nadążyć.
Trudniej było wyrozumieć pana kanclerza litewskiego. Na czem w tej imprezie zależało Sapieże? Jedyne tylko znajdywał pan Sieniawski wytłumaczenie. Pan Lew doradzał królowi zdobycie Smoleńska na naleganie pana Jana-Piotra Sapiehy, który wówczas w Rosji grasował i Kremlinu z powiewającemi nad nim chorągwiami polskiemi bronił.
Ten sławny, szalonej fantazji zagończyk pojmował również znaczenie Smoleńska i zdobycia tej twierdzy żądał natarczywie przez kanclerza litewskiego.
Jednak wypadało podtrzymać króla w jego radosnem usposobieniu, więc pan Piotr, a z nim i inni panowie zawołali niemal chórem:
— Ktoby śmiał?! Azaliż targną się tacy, jak ów Michałko Filaretowy — Rurykowicz, albo ów rzeźnik niemyty — Kuźma Minin lubo brodaty Pożarskij?
— Nie mówcie tak, waszmościowie, oni też wielką siłę mają i mogą nietylko skutecznie bellum gerere,[63] lecz nawet polskie hufce facere ad fugam effusam[64] — z przebiegłym i obleśnym uśmiechem rzekł nagle ksiądz Warszewicki.
Quid hoc rei est? Co to znaczy? — zapytał król, marszcząc brwi i szarpiąc wąs.
— Gdy ich wojska pierzchną przed rotami waszej królewskiej mości, miłościwy panie, wypuszczą inne, których bez liku mają w szubach, czapach kosmatych, brodach i kudłach nieczesanych! — spokojnie odparł jezuita.
— Och! — z ulgą zawołał Zygmunt. — Id a sensibus meis abhorret![65]
Skrzywił usta ze wstrętem, lecz, spoglądając wesoło, dodał:
— Wszy... pchły... płeszczyce[66]... zawsze one po każdem poselstwie bojarów pozostają, niby dary jakoweś drogocenne!...
Timeo Danaos et dona ferentes![67] — figlarnie krygując się, zawołał ksiądz. — Jak z takimi w układy wchodzić i unję kościelną zatwierdzać?! Horrendum![68]
— Wesołek z tego jezuity! — pomyślał Potocki, patrząc z podziwem na Warszewickiego.
— Lis szczwany — mignęła myśl Sieniawskiemu.
— Podżegacz! — prawie na głos mruknął kniaź Ostrogski i z niechęcią od jezuity się odwrócił.
Drzwi komnaty uchyliły się i wszedł porucznik husarski — Wojciech Niedźwiedzki, straż w obozie królewskim sprawujący.
Wyprostował się i rzekł:
— Goniec z pismem od pana hetmana litewskiego ze Smoleńska o posłuch pilny, niezwłoczny prosi miłościwego pana!
— Wprowadź! — rzekł król rozbawiony i wesół bez miary.
Porucznik odchylił kotarę i przed obliczem majestatu stanął Lisowski.
Okryty błotem od stóp do czapy, z czarną niemal, zimnym wiatrem obwianą twarzą, stał pułkownik w króla stalowe, jarzące się oczy wbijając.
Wspaniała, potężna i dumna postawa gońca uderzyła obecnych. Ci bowiem znali się na ludziach rycerskich i na fantazji kawalerskiej. Wszyscy oni słyszeli nie jeden raz o przewagach ambitnego pół-watażki, pół-pułkownika, jak nazywano w wojsku koronnem pana Aleksandra, jednak nigdy nie oglądali go na oczy własne, więc i nie wiedzieli, kto był ów rycerz wyniosły, chudy, barczysty, niby z rzemieni mocnych a grubych spleciony. Drapieżna głowa, wysoko podniesiona i oczy pełne odwagi, zuchwałości i przenikliwości dzikiego zwierza uderzyły króla i otaczających go panów.
Zygmunt spojrzał na gońca pytającym wzrokiem.
— Pismo od hetmana litewskiego, miłościwy panie — rozległ się głuchy, śmiały głos od progu.
Jezuita podbiegł do Lisowskiego i trzymany przez niego list królowi podał.
Zygmunt jednak nie śpieszył się z jego odczytaniem. Wpatrywał się w niezwykłą postać gońca.
— Pocztowy, czy pachołek hetmański? — rzucił nareszcie pytanie.
Pan Lisowski dłoń na jelcu szabli położył i, pochylając głowę, rzekł dobitnie:
— Hetman własnego wojska lekkiej jazdy, pułkownik Aleksander-Józef Lisowski, wasza królewska mość!
Znieruchomiał, tylko głowę orlą jeszcze wyżej podniósł i wzrokiem ponurym palił i badał zebranych panów.
Wszyscy się podnieśli i z podziwem patrzyli na rycerza, którego imię stało się postrachem Rusi, jak była długa i szeroka; rozumieli wojenni panowie a i sam król, że około Lisowskiego już się zrodziła baśń krwawa i wspaniała, że był to człowiek, stojący poza dziejami królów, hetmanów, marszałków, ba, nawet poza historją Rzeczypospolitej owych czasów. Rozumieli, że Lisowski sam tworzył swoją historję, porywającą legendę, płynął własnym prądem, osobnem łożyskiem, od ojczyzny niczego nie żądając, natomiast rozsławiając szeroko miecz polski i nowe, skuteczne sposoby wojny w życie wprowadzając.
— Lisowski... Vir gloriosus![69] — wyrwały się jezuicie pełne zachwytu słowa.
Król namarszczył brwi. Przypomniał sobie wszystko, bo mściwy był. Odrzuciwszy list na stół, założył nogę na nogę i, wydymając usta, drwiącym głosem jął pytać:
— Toś waść przy Zebrzydowskim stawał przeciwko majestatowi naszemu?
— Tak jest... — rozległa się spokojna odpowiedź.
— Toś uciekał z pod Guzowa? — ciągnął, coraz bardziej drwiąc, król, zamierzający poniżyć i spostponować sławnego junaka.
— Byłem rozbity wraz z wodzem, któremu służyłem, — odparł Lisowski, — lecz zapomniałem o tej porażce dawno.
— Jakto zapomniałeś? — spytał król gniewnie.
— Pamiętam ino zwycięstwa, miłościwy panie, a było ich dużo, bo samych grodów warownych zdobyłem więcej, niż inni, co na wodzów się kreują, miast widzieli!
Podniósł pan Lisowski głowę i zaczął recytować płynnie, rzekłbyś czytał z pisanego:
— Zwycięstwa nad Tatarami na brzegach Prutu i na Multanach, nad Szwedami pod Derptem, Kirholmem i w innych miejscach, pod wodzą panów Niewiarowskiego i Sapiehy; na Rusi — pod Briańskiem, Zarajskiem, Rzezanią, Tambowem, Astrachaniem. Czyż mam dłużej wyliczać, aby najjaśniejszy pan zrozumieć raczył, iż mogłem zapomnieć o winie swojej po tylu zwycięstwach a nadzieję żywić, że i mój król nie popamięta mi błędów moich, że łaskawie spojrzeć raczy na czyny cne...
Panom aż krew nabiegła do twarzy na tak śmiałą a rezolutną odpowiedź.
— Infamis jesteś i nie nam — Dymitrowi służyłeś! — rzucił król.
Panowie przybledli na myśl, co na to odpowie zuchwały pułkownik.
— Miłościwy panie, za rokosz pana Zebrzydowskiego już trzy lata temu wypadła ogólna amnestja. Ja się o nią nie upominałem, bo w innej stronie krwawe żniwo zbierałem. Sam sobie amnestję przed infamją wypisałem temi tu bliznami, trudami wojennemi, odwagą, jak powiadają, rycerską i junacką! A przecież Wy, dumni, wysoko urodzeni panowie, zwykli jesteście mówić: „czy to infamis dla rekuperowania czci taką czyni odwagę?!“ Tak myślę o owej infamji, która nie wadziła hetmanom Żółkiewskiemu, Chodkiewiczowi i Janowi Potockiemu mnie — infamisa na wyprawy maximi valoris posyłać, gdy innym na to ducha nie stawało!
Król oczy spuścił, bo wiedział, że zuchwały pułkownik prawdę mówił. Panowie zaś niemal z zachwytem łowili teraz każde słowo Lisowskiego.
— Herbu Jeż i sam — istny jeż! — pomyślał pan Piotr Sieniawski.
— A, że Dymitrowi służyłem — to służyłem! Ino cóż miałem czynić? Potężni, co w rokoszu brali udział, sianem się wykręcili, a nas — chudopachołków mogli do wieży wrzucić, albo na gardle skarać. Miałżebym na takową fortunam czekać? Pobiegłem do Dymitra, a co z tego wynikło, miłościwy panie? Oto możesz ręką syna swego tron moskiewski ku sławie i zdrowiu Rzeczpospolitej dzierżyć i siłami moskiewskiemi Turków i Tatarów pognębić po wieczyste czasy, kły im wyrwawszy, niczem żmii jadowitej!
Popatrzył pan Lisowski długą chwilę na wszystkich i, nagle porwany jakąś myślą, znowu jął wyrzucać chrapliwym głosem:
— Cisnąłeś mi w oczy, miłościwy panie, Dymitrem? A czyż to ja jeden za nim poszedł? A wojewoda sandomierski Mniszech? A kniaziowie Konstanty i Adam Wiśniowieccy? A kardynał Maciejowski? A Sanguszko, Różyński, Zborowski, Samuel Tyszkiewicz, Lanckoroński, Bobowski, Sapieha nie poszli? A ty, miłościwy królu, czyś nie pomagał mu przez Żółkiewskiego i Zamojskiego zrazu tajnie, a potem jawnie, gdy to wraz z carycą Maryną twoi posłowie Oleśnicki i Gąsiewski do Kremlu zjechali i w twojem imieniu przemawiali? W czemże to moja tak wielka wina? Ja — chudopachołek, człek od szabli, nie od księgi — winien, omal na zdrajcę kreowan, a ci możni, wielcy, przy majestacie stojący — jako jagnięta białe! Czy źle mówię?
— Jako żywo — szczera prawda! — zakrzyknął pan Stefan Potocki.
Król spojrzał na dworaka gniewnie i milczał.
Nikt się więcej nie odzywał. Słychać było, jak zgrzytało wahadło zegara gdańskiego, stojącego w rogu komnaty.
Nareszcie król podniósł głowę i, wzruszając ramionami, spytał:
— Dziwno nam, że hetman litewski takiego znamienitego gońca do nas pchnął i że waść tego się podjąłeś?
— Pismo warte jest gońca stokroć znamienitszego, najjaśniejszy panie! — natychmiast odparł pułkownik.
Król złamał pieczęcie i czytać zaczął.
Twarz jego pochmurniała coraz bardziej, oczy ciskały błyskawice, lewa dłoń biła w aksamit fotela.
— Hetman nie był po uczcie, gdy pismo to do nas układał? — zapytał drżącym z gniewu głosem.
— Pisząc, płakał i włosy na sobie rwał pan Chodkiewicz — cicho odpowiedział pułkownik i nagle, jak długi, runął do nóg króla.
— Panie!... królu miłościwy!... — rwały się bezładne, gorące słowa. — Nie zwlekaj!... Ruszaj pod Moskwę!... Ostatnia już bije godzina!... Teraz zwycięstwo i długie z Rusią przymierze lub skojarzenie... Później tylko śmierć, zagłada... hańba!
Z niechęcią odsunął od siebie król błagającego rycerza i rzekł:
— Wstań, waść, i opamiętaj się! Nie wiesz chyba, jak zuchwałe pismo przysyła nam pan Chodkiewicz? Widać, zamierza w pana Zebrzydowskiego vestigia sequi[70] pan hetman litewski? Może pozwie nas na nowy sejm inkwizycyjny? Cha! Cha! Doradcy, viri doctissimi, sapientissimi! Pan Chodkiewicz nie do rad, ino do wojny przeznaczon jest przez nas!... Fidelis filius patriae![71] Wielu jest takich, jeno wszyscy de privatis[72] myślą! Pan hetman voluntatem nostram a se alienat![73]
Pan Lisowski powstał i nic już nie mówił.
Zrozumiał wszystko. Wiedział to i przeczuwał, siedząc w obozie lub dumając przy ogniskach podczas dalekich zagonów, musiał jednak naocznie się przekonać, jak św. Tomasz ręką własną dotknąć broczących krwią ran ojczyzny.
Uspokoił się odrazu. Stanął znowu przy progu, wyprostowany, groźny i drapieżny.
— Pisze pan Chodkiewicz, abyśmy waćpana, mości pułkowniku, do królewicza dopuścili. Preces repudiamus summo imperio nostro![74] Słyszysz waść?!
Król był tak wzburzony, że pięściami bił w poręcze fotela. Panowie milczeli.
Lisowski stał niewzruszony.
Zdawaćby się mogło, że nie słucha i nie patrzy na miotającego się Zygmunta.
— Waść za godzinę Wilno opuścisz, nic tu po tobie! Hetmanowi litewskiemu oznajmij, że odpowiedzi nie dajemy! — krzyknął król.
— Słucham, wasza królewska mość, i wnet odjeżdżam, bo — nic tu po mnie...
Król skinął ręką.
Pan Lisowski skłonił się szybko i wyszedł.
Zygmunt przeszedł się kilka razy po komnacie i zaczął żegnać panów, którzy radzi byli odejść, bo nastała ciężka, kłopotliwa chwila.
W komnacie pozostał tylko uśmiechnięty, gładki ksiądz jezuita Warszewicki. Bacznie śledził zmienne oblicze króla i w pewnej chwili rzekł:
— W takich to tak zwanych junackich duszach lubują się panowie Żółkiewski, Chodkiewicz i inni, co sami siebie na vero filii fideles Poloniae[75] kreowali! Tymczasem tacy to zakałę i bunt w wojsku szerzą...
— Nie mów tak, ojcze duchowny, bo to istotnie są wierni Polacy! — zawołał król niespodzianie. — Na takich polegać w każdej potrzebie można, aby tylko do siebie przywiązać, a o to wszakże nie trudno. Są to, bowiem, dusze prostacze... Irasco nobis, żeśmy pozwolili sobie iracundia inflammari[76] i tego rycerza znamienitego od nas odtrącili! Pobiegnij-no, ojcze, i zawróć pułkownika Lisowskiego!
Ksiądz pośpieszył z komnaty, a król usiadł w fotelu i już przybrał zwykły sobie dobrotliwy i łaskawy wyraz twarzy, gdy jezuita powrócił i oznajmił, że goniec, wyszedłszy od króla, natychmiast odjechał.
Peccavi! Melioribus annis[77] musimy to naprawić! — mruknął zmięszany król i dodał: — Pozostaw, ojcze, nas, bo musimy myśli zebrać de publicis. Rychło marszałek koronny przybędzie...
Ksiądz Warszewicki cicho wyślizgnął się z komnaty i zniknął za kotarą.
Król długo nie mógł się uspokoić. Chodził z kąta w kąt, głęboko zamyślony. Ciężkie dumy trapiły go.
Mruczał sam do siebie. Myślał na głos:
— Na Boga żywego!... Czyż winien jestem? Moskwa nie chciała wiary katolickiej prawdziwej przyjąć i do stóp Ojca Świętego paść... Dymitr pierwszy śmierć zato poniósł od bojarów i drużynników pałacowych... A przed tem? Ujrzawszy się mocnym na tronie moskiewskim i w pomoc papieską ufny, już zamach knuł, aby koronę polską nam wyrwać... Jeszcze żyją w Rzeczypospolitej tacy, co już raz na to się targnęli; targnęliby się raz jeszcze... Czyżby i syn nasz, trzymający berło nad największą dzierżawą[78] nie zwrócił miecza przeciwko nam? Przecież nawet w jednej zagrodzie waśni się ojciec z synem, a cóż dopiero, gdy obaj na tronie zasiądą?! Byłoby tak, nie inaczej!... Tem rychlej i łatwiej, że Władysław musiałby wiarę grecką przyjąć, a wtedy, o byle co wojna rozgorzeć by się mogła... Panowie polscy pociągnęliby na stronę królewicza... nie naszą... Tak! Tak! Tedy jakaż korzyść dla Rzeczypospolitej i naszej osoby, że na tronie moskiewskim zasiądzie jeszcze jedna gałęź Wazów? Siedzi ona i na tronie szwedzkim, a ja należnej mi korony nie mam, Rzeczypospolita zaś — pokoju... Nie! Tylko siłą miecza zmusimy Moskwę do przyjęcia tego, co jej rozkażemy... Prima conditio[79] — wiara święta, katolicka! Bez niej ominie nas pomoc Ojca Świętego i naszego sojusznika cesarza... inaczej nie dojdziemy do korony, porwanej nam przez uzurpatora. Nigdy! Tylko wojna! Czasu mamy dużo przed sobą... Zima nadchodzi... niesposobny to czas na wojnę... Na wiosnę!... Na wiosnę!...
Takie to zapadło postanowienie królewskie wtedy, gdy pan Aleksander Lisowski mijał już ostatnie zabudowania przedmieścia wileńskiego i wyjeżdżał na szlak smoleński.
Mroczna była dusza rycerza i ból straszny palił ją.
Bódł konia ostrogami, aż jęczał i rzucał się, jak szalony, rudy bachmat. Pędzący za pułkownikiem pachoł — Kałmuk Kazi, którego niegdyś wziął ze sobą ze stepów nadkaspijskich, głową kręcił i cały w słuch się zamienił, bo Lisowski rzęził i syczał przez zęby:
— Przybysz!... Obca krew!... Nie na takich... nie na takich natrafiłeś... mości królu!... My...my... w tan pójdziemy... takie pochodnie zapalimy, że na cały świat łuny padną... My ciebie za uszy... za brodę... na tę wojnę zawleczemy... boś gotów jej zaniechać... Nic ci, królu, do honoru rycerskiego... ale dla nas ino w niem życie!...
Nagle podniósł się w strzemionach i strasznym głosem krzyknął:
— Naprzód! W konie!
Kazi odpowiedział swemu „atamanowi" chrapliwym okrzykiem i, rękę położył na głowni szabli.

Pędzili jak widma czarne, jak duchy nocne, w zawody z wichrem jesiennym szalejące...
Rozdział VI.
ZEW SŁAWY.

Noc ciemna roztoczyła dokoła zwoje powiewającego płaszcza czarnego. Wiatr zimny smagał nielitościwie. Coraz częściej zaczynał mżyć drobny deszcz jesienny. Droga rozmiękła. Z pod kopyt koni, unoszących Lisowskiego i pachołka, leciały grudki błota, a nieraz chlupotały kałuże zbierające się w wykrotach i kolejach, przerżniętych kołami wozów. Jechali pustkowiem, bo w one czasy zatargów z Moskwą, ludziska opuścili okolice, nawiedzone przez wojnę, a jeszcze bardziej trapione postojami własnych chorągwi.
Z obu stron drogi podstąpiły lasy, a na odkrytych polach widniały do majaków straszących podobne wierzby rosochate, o gałęziach, niby zjeżone włosy na głowie potwornego węża, wytykającego łeb i szyję z czarnej ziemi.
Zdawało się, że nikt nie mógł sunąć tak szybko, iście wilczym pędem, jak ci dwaj jeźdźcy, w milczeniu mknący w mroku nocnym. Rwali naprzód, prawie nie zwalniając biegu. Raz tylko stanęli, aby przenieść siodła na luzaki, i — znowu pędzili przed siebie.
Trudno było znaleźć innych, bardziej wytrzymałych jeźdźców, a jednak Kazi już kilka razy stawał w strzemionach i głową kręcił, nadsłuchując. Wreszcie porównał się z Lisowskim i rzekł chrapliwą, łamaną mową, mięszając słowa ruskie, tatarskie, polskie i ukraińskie:
— Bogadyr[80], tri „mori“[81] bieżą za nami, jak syromachy[82] prytko[83]...
— Słyszę! — odparł Lisowski i konia harapem smagnął.
Pędzili znowu w milczeniu, lecz coraz wyraźniej dochodziły odgłosy szybkiego biegu trzech koni. Nieznani jeźdźcy zbliżali się tak błyskawicznie, że pułkownik aż się zdziwił i pomyślał:
— Ależ bachmaty muszą mieć przednie!
Nie zdążył pan Lisowski tej myśli się wyzbyć, gdy trzech jeźdźców, pochylonych do grzyw końskich, przeniknęło jak widma, obrzucając go błotem i oparami zgrzanych koni.
— Stój! — huknął pułkownik.
Jeźdźcy nic nie odrzekli, tylko ostatni z nich odwrócił się na chwilę. W ciemności błysnął ogień, zagrzmiał strzał i kula, przeciągle gwizdnąwszy, zginęła w gąszczu lasu.
— Do djabła rogatego! — uśmiechnął się Lisowski. — Zmykają przed pościgiem — nie inaczej! Ależ rezolutne chłopy! Bez zwłoki za pistolety! Ho, ho!
Kazi znowu zajechał zboku i, trącając strzemieniem o strzemię pułkownika, cmokał głośno i oczy przewracał:
— Aj — aj — aj! Sajn mori! Sajn mori, bohadyr![84]
Kazi znał się na koniach, bo całe życie w stepach astrachańskich spędził na siodle.
Że wierzchowce spotkanych jeźdźców były dobre, rozumiał to i sam Lisowski. Przegonić jego rudego bachmata, a teraz odbiec tak daleko, że nawet szczękania podków nie słyszał pułkownik, na to potrzebne były konie wysokiej krwi.
Na drugi dzień przed wieczorem Tatar spostrzegł na drodze odłamek podkowy i uśmiechnął się:
— Teraz dogonimy tamtych, bo jeden koń bez podkowy kuleje! — pomyślał.
W godzinę później zatrzymał się pan Lisowski na nocleg w karczmie żydowskiej. Po posiłku chciał przejść do sąsiedniej izby, lecz żyd sprzeciwił się, mówiąc płaczliwym głosem:
— Pokornie proszę, jaśnie wielmożnego pana ostać tu... Jak dzieci swoje kocham, pokornie proszę!
— Co tam masz, karczmarzu? — groźnie zapytał pułkownik.
— Oj! Oj! — zaczął trząść brodą i szeptać żyd. — Trzech młodych panów dziś w południe przybyło... Kazali mi nikogo do nich nie wpuszczać... dukata za to dali... Powiedzieli mi jeszcze tak: „Jeżeli kto tu do nas się wedrze, to jemu i tobie gnaty połamiemy!“ Jak swoje dzieci kocham, na świętą torę przysięgam, że tak powiedzieli!
— Ho, ho! — zaśmiał się pan Lisowski. — To jacyś kawalerowie z fantazją zgoła rycerską?
Żyd śmiał się w kułak i szeptał:
— Oj! Oj! To zupełnie jeszcze młode wyrostki...
— Tak? — zapytał Lisowski. — A co tu robią?
— Dwa konie podkowy zgubiły. Kowala niema, bo zbiegł niedawno, gdy lisowczyki z Wilna ciągnęli... Sami sobie panowie podkowy wykuwają... Chi! Chi! Jak dzieci swoje kocham, tak prawdę mówię!
Pan Lisowski istotnie słyszał odgłosy młota kowalskiego, donoszące się z podwórza, więc uwierzył karczmarzowi.
— Słuchaj! — rzekł do niego. — Masz dukata, a gdy goście z kuźni powrócą do izby, powiedz im, że chcę się do kompanji zaprosić. A teraz pierzynę dawaj i siennik dla pachołka. Koniom obroku dosyta nasyp, a terlic nie zdejmij czasem, bo zgrzane mocno!
— Aj — aj — aj! Czyż ja to mało rycerskich koni u siebie miał? — kręcił głową żyd, wybiegając z izby.
Pan Lisowski usłyszał po chwili głosy za ścianą.
Tajemniczy młodzieńcy powrócili z kuźni.
Jeden z nich mówił wesołym głosem:
— Kowale z nas nietędzy, mili moi! Może młot za lekki, nie podręczny, bo co uderzę, — na placek żelazisko rozbiję! No, ale podkowy taki są i wcale nie byle jakie... Do Smoleńska zdzierżą.
Pan Lisowski szybko otworzył drzwi i wszedł.
— Czołem, waszmościom! — rzekł, uważnie rozglądając się po izbie.
Ujrzał trzech wyrostków o twarzach dzieciaków. Jednak były to dzieciaki zuchwałe, zadzierzyste i czupurne.
Jeden z nich natychmiast podszedł do pułkownika i spytał groźnie:
— Ktoś zacz? Poco wchodzisz bez opowiedzenia się?
Lisowski się zaśmiał.
— Komuż miałem się opowiedzieć, gdy hajduków nie macie przy sobie? Jestem Aleksander...
— A bądźże nawet królem Zygmuntem! — przerwał wyrostek. — Nic tu po waści...
Jakby piorun trząsł w pułkownika. Zawirował w powietrzu, porwany jakąś potężną mocą i wypadł z izby, niby kamień, ciśnięty z procy.
— Dobranoc jegomości! — rozległy się drwiące głosy z poza ściany.
Lisowski podniósł się i zaczął śmiać się głośno i wesoło.
— Dobranoc waszmościom! — odkrzyknął. — Dziękuję, bo upadłem właśnie na pierzynę.
— Tam też i mierzyłem! — odpowiedział młody, zawadjacki głos.
Chłopcy przyczaili się, jak myszy, i sprawowali się tak cicho, że, gdy przed świtem pan Lisowski wyszedł z izby, aby konie obejrzeć, wyrostków nie było już w karczmie.
Żyd, jęcząc i stękając, skamłał:
— Oj! Oj! Już ja — trup... I to za marne dwa dukaty! Oj! Oj! Ja już konam!...
Istotnie karczmarz miał siniec przez cały policzek i przewalał się, pochylony na lewą stronę.
— To oni tak cię uraczyli? — zapytał Lisowski ze śmiechem.
— Oni... za to, że jaśnie wielmożny pan był u nich i do konfidencji doszedł... — odparł poturbowany żyd.
— A... doszedłem, doszedłem! — zaśmiał się pułkownik. — To bardzo dworscy panowie i osiłki naschwał... Żałuję, że odjechali już!
— Oj! Niech ich choroba zdusi! Niech ich własny ojciec i matka odstąpią!.. Zbóje... opryszki... niczem lisowczyki — rozpoczął karczmarz.
— Słuchaj-no, żydzie — mruknął pułkownik. — Widzi mi się, że ja ci poprawię z drugiej strony, abyś był jednakiej maści, no, i chodził równo... Milcz, wraża krew, bo ubiję!...
Karczmarz w jednej chwili skoczył w kąt izby i wcisnął się za piec, bełkocąc:
— Ja nic... Ja nic... Oj! Oj! Biednego człowieka krzywdzą... Oj! Oj! Jak dzieci swoje kocham... ja nic!
Pan Lisowski cisnął dukata na stół i wyszedł z karczmy.
Pędził znowu, jak szalony, lecz młodzików nie dogonił.
— Ależ bachmaty mają te szczuki[85] zubaste! — myślał pułkownik i uśmiechał się, przypominając zajście w karczmie.
Później jednak przyszły niewesołe myśli i jechał już ponury i stroskany aż do Smoleńska.
Zatrzymał się w kwaterze pana Chodkiewicza i, odesławszy pachołka z końmi, wszedł do hetmana.
Pan Chodkiewicz aż za głowę się schwycił.
— To już powróciłeś, waść? A może jakiś przypadek w drodze? — spytał.
— Powróciłem, wasza dostojność, — odpowiedział rycerz. — Król na list nie odpisał i mnie do królewicza iść zakazał władzą swoją.
Hetman spuścił głowę.
— Gniewny jest na mnie za pismo? — spytał po chwili.
— Zuchwałem je nazwał i w poczet niedruhów swoich Waszą dostojność raczył król jegomość zaliczyć — rzekł Lisowski.
Hetman o nic więcej nie pytał. Namyślał się długo.
Wreszcie rzekł:
— Idź waść, mości pułkowniku, wypocznij, a w południe przychodź. Wolny będę. Posilimy się razem i ogadamy to, co postanowić ninie należy!
Lisowski skłonił się i kwaterę hetmańską opuścił.
Zostawał jeszcze spory kawał drogi do obozu, gdy usłyszał krzyki, nawoływania, trzask łamanych desek i pokrywający cały ten zgiełk i hałas tubalny głos pana Jarosza Kleczkowskiego, który hetmana lisowczyków podczas jego nieobecności zwykle zastępował.
— Razem po pięciu! — huczał bas pana Jarosza. — Ręce związać! Żywcem brać!
Rozległ się tupot nóg, krzyk przeraźliwy, jęki i przekleństwa, któremi sypał namiestnik hetmana.
— Co do kulawej wiedźmy, za harce wyprawia Jarosz? — pomyślał Lisowski i szybko zdążał w stronę zabudowań, zajętych przez wojsko.
Nareszcie przez otwartą bramę, opuszczoną przez straż, wstąpił na obszerny majdan, ze wszystkich stron otoczony budynkami.
Dziwny widok przedstawił się oczom pułkownika.
Ludzie z łykami i sznurami do pętania koni, po pięciu wbiegali do domu, gdzie się mieściła kancelarja. Hałłakowali przytem, jak gdyby szli do ataku. W kancelarji ryk stał i łoskot niezwykły. Tak ryczy i kruszy wszystko mocarnemi łapy niedźwiedź, przez psy osaczony w barłogu.
Po chwili przez wyłamane okno i zerwane z zawiasów drzwi jeden po drugim powracali atakujący Kozacy.
Wylatywali z domu, jak jakieś nieznane, olbrzymie ptaki i, zatoczywszy łuk w powietrzu, z jękiem i krzykiem padali na ziemię.
Pan Kleczkowski stał na pustej beczce i szalał.
— Co najtęższe chłopy naprzód! Przez drzwi i okna! Żywo, bo łby pourywam! Naprzód! Naprzód!
Ludzie kopnęli się do nowego ataku.
Pan Lisowski aż usiadł na kupie kamieni w zdumieniu.
Już zaczynał się domyślać wszystkiego. Zabawiała go ta awantura.
Śmiał się na głos, widząc, jak, co który kozak przyskoczył do okna lub drzwi, zjawiała się natychmiast coraz to inna twarz młoda, niemal chłopięca, a zawzięta i zuchwała. Machały pięści i ludzie odbiegali z jękiem lub, ugodzeni w pierś i policzek, padali nawznak z przeraźliwym lamentem.
Niewiadomo, czemby się skończyła bitwa pod oknami kancelarji, gdyby nie nagłe zjawienie się hetmana.
— Stój! — krzyknął pan Lisowski. — Pułkownik Kleczkowski do mnie! Opowiadaj, waść, co się tu u was dzieje?
Zmięszany pan Jarosz zaczął recytować:
— Dziś przybyło trzech chłopaków na ochotnika do nas. Wyrostki małe, chuchra jakieś, myślę, więc powiadam, że takich nie bierzemy, bo nie wozimy ze sobą ani nianiek, ani kolebek. Na to rzeką mi hardo:
— Nie do waćpana przybywamy, ino do hetmana Lisowskiego, a on — człek wojenny — na Lisach się pozna. Lisowie my, bowiem, bracia stryjeczni — Marcin, Olko i Jan!
— Lisowie — dobre gniazdo, stare! — wtrącił hetman.
— A ja im na to gadam — ciągnął pan Kleczkowski: — Wynoście się do infimy[86] swojej, berbecie, bo nie chcemy, aby nowe na nas krzyki podnoszono, że to ściągamy do siebie nieletnich...
— No i cóż oni na to? — zapytał Lisowski.
— Usiedli sobie na ławach i powiadają, że skoro przyjechali do wojska, to w wojsku ostaną.
— A waćpan zacząłeś wyrostków wyrzucać? — zaśmiał się Lisowski...
— Jako żywo, ino oni mi już z półsetki ludzi poturbowali — mówił zmięszany pan Jarosz. — Osiłki to, chociaż dzieciuchy, jak się widzi...
— Mówiłem, że setny to ród! — rzekł wesoło Lisowski. — Znam ja jednego z nich. Zaraz się z nimi rozmówię.
Pan Lisowski poszedł do kancelarji i, stanąwszy przed oknem, rzekł grzecznym, chociaż drwiącym głosem:
— Jestem pułkownik Lisowski. Waszmościowie chcieli mi sprawę swoją wyłuszczyć? Bardzo proszę! Słucham!
To mówiąc, wszedł do kancelarji i nagle parsknął głośnym śmiechem.
Ujrzał bowiem groźny pułkownik trzech wyrostków barczystych, walką zagrzanych, a teraz wylękłych, niemal drżących i bladych.
Jeden z nich nagle zatoczył się i upadł na ławę, szepcząc dygocącemi wargami:
— Hetman Lisowski!... Hetman Lisowski! — Rad jestem waćpana bliżej poznać! — ze śmiechem zawołał pułkownik. — W karczmie nie miałem czasu zapytać o godność. Z kim-że to proszę mam zaszczyt?
— Jestem... jestem... Mar... Marcin Lis... — jąkał się chłopak, wylękłym wzrokiem patrząc na rycerza.
— A ci kawalerowie?
— Też Lisy... stryjeczni moi... Olko i Jan... Zbiegliśmy z domu do wojska, bo rodzice nie dali zezwolenia... My zaś wysiedzieć po dworach i konwiktach nie możemy... Garście mamy... i ochotę...
— Aha! — zgodził się Lisowski.
— ...i szablą robić sposobni... na wojnę iść chcemy... pod pana hetmana znakiem — zakończył chłopak i w oczy pułkownika patrzył błagalnie.
— Pod moim znakiem? — zapytał Lisowski. — Bardzo się to waćpanom chwali, ino pocóż tyle swoich znaków na skórze moich ludzi porobiliście?...
— Gwałt nam zadać chciano... nie po kawalersku się obejść, — broniliśmy się... — tłumaczył Marcin Lis.
— Jako żywo... ujma honorowi! — dodali Olko z Janem.
— A mnie waćpan na łoże też niebardzo troskliwie rzuciłeś? Czy to też za obrazę honoru? — spytał, udając gniew, Lisowski.
— Nie wiedziałem, że taka osoba wchodzi do nas... Obawialiśmy się pościgu rodziców, więc gnaliśmy i w dzień i w nocy — mówił wyrostek.
— Zacne macie konie... — zauważył Lisowski.
— O zacniejsze trudno! — zawołali chłopcy. — Cioteczny nasz brat, pan Władysław Haraburda, dał nam je, aby nie dogoniono nas w drodze. Bachmaciki to tatarskie, z Dzikich Pól przywiedzione.
— Zacne! — powtórzył pułkownik.
— Zacne! — jak echo odpowiedzieli młodzi Lisowie i nagle, jak na komendę, padli na kolana przed Lisowskim, wołając już z płaczem:
— Nie wyganiaj nas, panie hetmanie, weź do siebie, nie oddawaj nikomu! My ci się zasłużymy! Niczego się nie uboimy, w posłuchu, w karności sekundować ci we wszystkiem będziemy.
— Nie wiem, czy będę miał z was pociechę? — spytał Lisowski z uśmiechem.
— Będziesz, panie hetmanie, przysięgamy! — wołali. — Już my się niczego nie ulękniemy nigdy! Wszystkiego dokonamy, co nam każesz!
— Spróbuję... spróbuję, może, rychło nawet — szepnął Lisowski. — Zostawajcie więc!
Chłopcy rzucili się do nóg pułkownika, obejmowali go za kolana, całowali po rękach i wykrzykiwali ochoczo słowa niezrozumiałe, radosne.
— A zato, że pobiliście półsetki z regimentu pułkownika Kleczkowskiego — do jego rot pójdziecie, bo on w sam raz dowódca nad takimi urwipołciami, wilkołakami! — zadecydował pułkownik.
— Dziękujemy! Żyć i umierać przy twoim boku, hetmanie przesławny! Vivat, niech żyje hetman Lisowski! — darli się chłopcy, jak gdyby ich ze skóry obłupiano.
— Cichajcie! — upominał ich Lisowski i krzyknął:
— Jarosz, chodź-no tu! Weź tych basałyków i na naszą modłę przerób, naucz, bo to nie Lisy, jeno wilczyska zadzierzyste, wściekłe!...
Odszedł pan Lisowski, przebrał się i znowu podążył do kwatery hetmana litewskiego. Pilno mu było rozmowy dokończyć i do czynu przystąpić, albowiem już postanowienie niezłomne w duszy rycerskiej zapadło.
Pan Chodkiewicz zajęty był rozmową z przybyłymi z Warszawy posłami na sejm i, chcąc ich do ofiar na wojnę pobudzić i zmusić do gardłowania za sprawę, w ich obecności bojarów na nowe posłuchanie wezwał.
Posłowie z podziwem słuchali błagań Moskali i rozumieli, że wojna moskiewska nie jest zgoła „iniuriam”,[87] o czem coraz głośniej krzyczeli wrogowie hetmana Żółkiewskiego, lecz rzeczą, w znaczne dla Rzeczypospolitej korzyści brzemienną.
Pan Chodkiewicz rad był z przebiegu posłuchania, gdy nagle bojarowie pokpili sprawę.
Jeden z nich zaczął mówić:
— Ruś czeka na prawego pana i rada będzie widzieć królewicza waszego na tronie Rurykowym, jeno nie dopuszczajcie gwałtów i krzywdy, która się dzieje od waszych wojsk. Czołem przeto bijemy, abyście atamana Lisowskiego na Ruś nie puszczali. Pije on krew naszych ludzi, jak wilkołak, grody i wsie pali i wszelkie bezprawie czyni. Imię jego, jako mór i pożoga! Boi się go lud i nienawidzi!
— Czy wasi wojewodowie Skopin, Lapunow i Chowańskij lepsi byli dla nas? — wtrącił hetman.
— Oni bronili swojej ziemi, a ataman Lisowski zagony na nasze połacie zapuszcza, śmierć i zniszczenie sieje, niby kara Boga! — odparli bojarowie.
— Wojna okrutna jest zawsze, twardą, nie łaskawą ręką prowadzona, — starał się hetman złagodzić słowa wysłańców moskiewskich, lecz rozumiał, że sejmowi panowie już się namyślać i wahać zaczęli.
Po skończonej naradzie, przyjął hetman pana Lisowskiego.
Pułkownik spostrzegł, że pan Chodkiewicz stroskany był i smutny.
Hetman chodził po komnacie i milczał. Pułkownik czekał aż hetman przemówi pierwszy.
— Nienawidzą ciebie bojarowie... — rzekł pan Chodkiewicz. — Powiadają, że jako mór i pożoga jesteś! Prosili, aby ciebie nie posyłać na Ruś... Co powiesz?
Pułkownik obojętnie wzruszył ramionami.
— Wiem o tem, wasza dostojność! Nie masz grodu, gdzieby na mnie nie czyhano. Do nikogo strzałą zatrutą nie mierzą, ino do mnie! Tajnych zbójów zdradliwych do mego obozu nieraz posyłano. Już niejednemu z nich rzemienie z grzbietu zrywać kazałem...
— Źle to, iż ciebie nienawidzą okrutnie!... — mruknął hetman.
Pan Lisowski śmiać się począł cicho.
— Dobre to, nie złe! Moskale, gdy mieli dobrotliwych carów — burzyli się i wojny domowe wszczynali. Iwan Groźny na pale buntowników wbijał i po więziennych lochach głodem morzył — za wielkiego przeto poczytują go cara. Na Rusi jeno okrutną ręką do posłuchu dojść można, wasza dostojność! Nie virtutes i misericordia,[88] lecz siła i postrach rządzić owym krajem winny. Najokrutniejszych, najkrwawszych tam wielkimi nazywać zwyczajni są.
Pan Chodkiewicz milczał. W duchu zgadzał się z Lisowskim, bo Ruś znał dobrze i w duszę jej ludu przeniknął głęboko.
Potrząsnął więc głową i rzekł:
— Prawda jest w słowach waści, mości pułkowniku, jeno z owych skarg impedimentum[89] znaczne wyniknąć może na sejmie.
Pan Lisowski wciąż śmiał się głucho i groźnie.
— Z tem przychodzę do waszej dostojności — powiedział nareszcie. — Przedtem jednakże relację zdać o słowach króla muszę.
Obszernie, nic nie tając, opowiedział pułkownik o rozmowie z Zygmuntem, a gdy skończył, rzekł:
— Już nie mam żadnej nadziei, wasza dostojność! Król bez animuszu, opieszale na tę wojnę spogląda okiem niechętnem, bo widzi mu się wciąż odwet na Szwedach za konfuzję pod Linkoeping.[90] Będzie się starał z imprezy moskiewskiej wycofać co najrychlej... Mamyż i my iść za nim? Tyle krwi wylano za rubieżą, tysiące szczerych wojowników ziemię ruską gryzie!
Hetman milczał, oczy wbiwszy w ziemię, więc Lisowski ciągnął dalej, zapalając się coraz bardziej:
— Królewskie słowo na zajęcie tronu moskiewskiego padło. Czyż mamy ścierpieć, że majestat królewski za oszusta poczytywany będzie? Czyż nie pomścimy rzezi kremlińskiej? Czyż patrzeć będziemy spokojnie, że owe mrowie moskiewskie w siłę wzbierać pocznie, aż nam na naszej ziemi łuną w oczy zaświeci i mordem nawiedzi? Czyż bezsławnie powrócimy do naszych dworów i żalić się będziemy po niewczasie? „Co było łoni, tego nikt nie dogoni“ — mówi stara gadka, a inna znowu dodaje, iż „każde ciele znajdzie swego rzeźnika“. Tak i z Rzeczpospolitą będzie, jeśli na cielę sama się przerabia...
Hetman słuchał uważnie i rzekł cicho:
— Nie było nas — był las; nie będzie nas, będzie las...
Lisowski za głowę się porwał i zawył. Zdawało się, to wilk zgłodniały w noc zimową wyje rozpaczliwie.
Pan Chodkiewicz aż się żachnął. W oczach jego przerażenie miotać się zaczęło.
Trwało to jednak niedługo, bo pułkownik uspokoił się szybko, tylko jeszcze bardziej ponurym się stał i już na hetmana nie patrzył.
Wystawiwszy naprzód głowę i ścisnąwszy zęby, mówił:
— A ja wam powiadam: biada wam! Ja z wami ręki do tego przykładać nie będę! Gdy mnie nie było, był las, lecz, gdy ja z wojskiem przez las przejdę, tam on już nigdy nie powstanie!... Jestem infamis i infamisem pozostanę, wasza dostojność, tylko, że, gdy wy dla racji stanu, cha, cha! łaskawie pozwalacie panu Gosiewskiemu i odważnemu rycerstwu zginąć w Moskwie, gdy ze łzami i pokorą patrzeć będziecie, jak Moskale pozrywają polskie chorągwie z basztów kremlińskich i w proch i błoto je cisną, — ja tego nie zdzierżę i na to nie zezwolę! Uczynię, co mi serce nakazuje, aby Ruś postrach przed Polszczą miała i nie ważyła się porywać na nią, aby groza oręża naszego długo jeszcze błyskawicami świeciła od Wołgi do Smoleńska... aby... aby... Eh! A później oddajcie infamisa Lisowskiego katom, a, jeśli taka wola będzie, to i Pożarskiemu, który po swojemu poigra ze mną, a ujrzycie, czy będzie on łaskawszy dla Lisowskiego, niż Lisowski był dla jego wojewodów i drużynników... Niech w was pioruny biją!...
Chociaż mowa była zuchwała, pan Chodkiewicz milczał.
Pułkownik stał już spokojny i nieruchomy. Powiedział wszystko, co kamieniem i trucizną leżało mu na sercu.
— Możesz odejść, waść! — powolnie wymawiając każde słowo, rzekł hetman. — Swój sąd wydam rychło... a pomnij, żeś mówił do prywatnej osoby, nie do hetmana, pod którego wodzą służysz... Pomnij!
W głosie pana Chodkiewicza zaczynała się podnosić burza.
Zuchwały jednak i zrozpaczony do reszty rycerz stał przed nim.
Lisowski podniósł głowę drapieżną i rzucił:
— Do hetmana, pod wodzą którego biłem się hen! po wszystkich rubieżach Rzeczypospolitej, mówiłem. Nie inaczej!...
Skrzyżowały się spojrzenia mężów, nieraz śmierci w oczy bez lęku patrzących.
— Co to znaczy? — spytał hetman. — Jawny bunt? Obelga, rzucona wodzowi?
— Mówię nie do króla Zygmunta Wazy, nie do złych doradców majestatu, do hetmana Chodkiewicza mowę swoją zwróciłem. Na sąd stanę sam... po powrocie z Rusi... po powrocie... Proszę o zezwolenie odejść. Czas na mnie!
Hetman milczał. Lisowski wybiegł z kwatery.
Był wzburzony i wściekły. Gdy go ujrzano na majdanie wojskowym, z ust do ust podawali sobie lisowczyki:
— Czuj duch! Djabeł złapał naszego hetmana...
Pułkownik wpadł do swojej izby i zamknął się w niej, rozkazawszy nikogo do siebie nie wpuszczać.
Padł na ławę i pogrążył się w ciężkiej zadumie.
Narazie nie uświadamiał sobie, jakiem łożyskiem płyną jego myśli, ale wkrótce oparł głowę na rękach i cicho jęczeć zaczął. Przyszła bowiem nań ciężka, męki pełna chwila rachunku sumienia.
Wstawała przed oczami groźna chwila rokoszu Zebrzydowskiego, pogrom pod Guzowem, ucieczka do Dymitra z dwoma stami kozaków Radziwiłłowskich i wojna na Rusi. Zewsząd płynęły potoki krwi, zbierały się w wielkie morze; szalało ono kraśnemi falami od Białego jeziora do lazurowego Kaspijskiego morza, od Wołgi do Siewierskiej i Smoleńskiej ziemi. Pałały łuny na czarnem niebie, miotały się płachty pożogi nad grodami, wsiami i łanami żyta; płynęły krzyki mordowanych, jęki rannych, łkania krzywdzonych, przekleństwa i błagania... Wszystko zniknęło nagle w wirze bitwy, w nawale okrzyków bojowych...
Dzika radość ogarnia serce rycerza, prostują się i kurczą palce, do szponów orła podobne, a oczy błyskają odwagą i drapieżną wesołością. Nagle wypływa z kurzawy i zgiełku bitwy obleśna twarz Samozwańca, obok Rożyński zuchwały, niemal plujący w oczy cara i harapem smagający jego dostojników, dalej, — dumne oblicze Maryny-carycy, która, pychą porwana, królowi swemu pismo ohurne posłała, a po śmierci Dymitra ukryć się w Rzeczypospolitej nie chciała, jako że „będąc panią narodów, carową moskiewską, wracać do stanu szlachcianki polskiej i znowu poddanką być nie może“[91].
— Dla kogo, dla kogo tyle krwi, tyle trudów i nieprawości uczyniono? Czyż nie rzuciło to jadowitego siewu nienawiści dla Polaków na Rusi? Czyż tą drogą miało iść sprzymierzenie dwuch pobratymczych narodów?
Jakież dręczące pytania, jakiż ból nieznośny! I nagle — świt i ukojenie... Przybywa hetman Żółkiewski i swawolnych wojowników do bitew na pożytek Rzeczypospolitej rzuca... Wszystko staje się prostem i zrozumiałem. Krew, jęki, łzy i przekleństwa, bojów zgiełk i zwada — już pełne są znaczenia i radością przepełniają serce. Żółkiewski, Sapieha, Lanckoroński, Gąsiewski i nareszcie Chodkiewicz — ich rozum rządzi, a rycerstwa dłonie krzepkie robią.
Znowu opada głowa Lisowskiego i oczy gasną w beznadziei.
Cóż teraz? Król i stany nie chcą wojny... Hetmani w niepewności ducha... Boże wielki i sprawiedliwy! Cóż robić, dokąd oczy zwrócić, do czego rękę przyłożyć?
Pada Lisowski przed obrazem świętym na kolana, korzy się, czołem uderza o deski izby i w pierś bije się z mocą i rozpaczą.
— Naucz, wyprowadź, doradź!... — szepczą drżące usta wojownika.
Słychać tylko głębokie, urywane westchnienia, głośne bicie serca i chrzęst zaciskanych w porywie modlitwy palców.
Stojący na czatach Kozak zaglądał przez szparę i drżał ze strachu.
— Czuj duch!... — szeptał do innego, który powtarzał to pułkownikom, czekającym na rozkazy przed domem.
— Czuj duch! — biegło szerzej i szybciej aż do najdalszych zakątków zabudowań, gdzie leża dla swego wojska przysposobił Aleksander Janowicz Lisowski, hetman lekkiej jazdy, infamis, bożyszcze zuchwałych „straceńców” i widmo, rzucające blady postrach na wrogów, jako mór i pożoga.
On zaś wciąż jeszcze korzył się przed Bogiem i namiętnym szeptem błagał o poratowanie myśli jego, zbłąkanych na drogach rozstajnych.
Bóg wysłuchał prośby rycerza. Zatętniły za oknami kopyta końskie i rozległ się głośny okrzyk:
— Do pułkownika Lisowskiego pismo hetmańskie!
Pan Lisowski wypadł na majdan i porwał z rąk gońca list pana Chodkiewicza.
Hetman litewski pisał krótko:
— Przybiegła sztafeta królewska. Miłościwy pan rozkazuje mi Kreml do wiosny utrzymać, albowiem wojna moskiewska ciąg dalszy mieć będzie.
Lisowski oczy ku niebu podniósł i zakrzyknął:
— Konia!
Za chwilę pędził do hetmana i, wbiegłszy do jego kwatery, z pokorą o przebaczenie za słowa gorzkie i niekarne prosił i zapytywał o rozkazy.
Hetman ścisnął go za głowę i rzekł:
— Widziałem ciebie pod Kircholmem, słyszałem, coś dokazał nad Prutem pod buławą Zamojskiego i Jana Potockiego — na Rusi... Lubię ciebie, boś rycerz, ale przejrzałem duszę twoją i kocham ciebie, jak syna, boś wierny, acz zbłąkany syn naszej wspólnej macierzy. W tej materji skończyłem! A teraz ad rem.[92] Jutro zaczynamy rwać ku Moskwie! Pójdziesz w przedniej straży, a uczyń tak, aby wojsko nieprzyjaciół na dużej przestrzeni rozciągnąć, abyśmy jak grotem przebić go mogli małemi siłami. Głoś, że idziemy pokarać zuchwałych zmienników, oręż przeciw prawego cara Władysława podnoszących... Gońca pewnego z pismem muszę pchnąć do oblężonego w Moskwie Gąsiewskiego. Dasz mi takowego, bo masz ludzi zuchwałych i przybiegłych, jak nikt inny.
Lisowski rękę hetmana w uniesieniu ucałował i, porwany radością i szczęściem, padł przed krucyfiksem, wiszącym na ścianie i modlić się począł krótko a żarliwie.
Z miłością i współczuciem skierował na niego hetman oczy mądre, rozumiejące ból i miotanie się ducha.
Sam w onej chwili nie był pewny wdzięczności królewskiej za to, co czynić zamierzał, nie widział też w mroku przyszłości szlaku dążących wypadków.
Nie wiedział pan Chodkiewicz, że chytry i chwiejny Zygmunt uląkł się swego wybuchu wobec groźnego, a tak bardzo potrzebnego dla sprawy Lisowskiego, od hetmana z pismem odręcznem przybyłego i, jak zwykle, zwodził niejasną, mglistą decyzją, sam zaś zamierzał wojnę z Moskwą przewlec i, pod naciskiem jezuitów, siebie, nie królewicza, na tron carów wprowadzić.
Obawiał się hetman chwiejności i niepewności myśli Zygmunta, lecz postanowił Rzeczpospolitą w wojnę moskiewską ostatecznie uwikłać, aby oderwać króla od zakusów na koronę Wazów, od wojny ze Szwecją i od wpływów cesarza, który Polskę do nowej wojny tureckiej i walki z reformacją popchnąć zamierzał.
Lisowski skończył modlitwę i wstał.
Z twarzy bił mu blask niezwykły, a z oczu, zawsze ponurych i groźnych, płynęła radość kojąca i łagodna.
— Jutro przed świtem wyjdę ze Smoleńska, a dziś po nocy wybiegnie jedna chorągiew moja pod Strójnowskim, — zaczął mówić. — Gońców pewnych dam do pana Gąsiewskiego.
To mówiąc otworzył okno i krzyknął do trzymającego konie Kozaka:
— Hunia, leć do kwatery i młodych Lisów, co wam wczoraj boki połamali, wołaj duchem! Z kopyta!
W kilka minut później trzech wyrostków stanęło przed panami.
Lisowski mówił do hetmana:
— Pewny jestem tych młodzianów, że potrafią pismo waszej dostojności naszym w Moskwie doręczyć. Sprawa to niełatwa i o głowę zaważyć może łacno. Suponuję jednak, że fantazja kawalerska i spryt szczęśliwie imć Lisów do pana Gąsiewskiego doprowadzą.
Wyrostki stali nieruchomi, zapatrzeni, tylko oczy im błyszczały jak młodym wilkom, i drgały wargi.
— Gotowi jesteście, waszmościowie? — zapytał pan Chodkiewicz, spoglądając życzliwie na młodzików.
— Gotowim! — odparli ochoczo, chórem.
— Znam Lisów! Dobra krew... — dorzucił hetman. — W lignickiej bitwie polegli przy boku Henryka Pobożnego, Piastowicza.
— Przodek nasz, Wacław Lis, cało wyszedł z owej bitwy i chanów znacznych na głowę pobił... — poprawił go Marcin Lis i głową chełpliwie potrząsnął.
— Drugi zaś przodek Jaksa z Targowiska w pierwszym szeregu Grunwaldczyków walczył, jako jeden z dziewięciu najsławniejszych rycerzy — dodał Jan.
— Dziadek nasz miecz jego w osobnej komorze przechowuje — dorzucił Olko. — Tak wielce ciężki, że jeno Marcinek może krzyż nim machnąć.
— Cóż to za Marcinek? — spytał już ze śmiechem pan Chodkiewicz.
— To ja! — zawołał, z dumą uderzając się w pierś, jeden z wyrostków.
— Bardzo to się chwali waści, że tak godnie moc Lisów, i, spero,[93] ich cnotę przechowujesz! — powiedział hetman.
— To się pokaże! — mruknął Marcinek i zębami zgrzytnął.
— Za godzinę przyjdziecie do kancelarji po listy! — zakończył rozmowę pan Chodkiewicz. — A na waści, mości pułkowniku, oczekiwać będę na wieczerzę, gdy to ostatnie narady mieć będziemy. Żegnam waszmościów!
— Dziękujemy z duszy — serca! — zawołali Lisowie, gdy wraz z pułkownikiem wyjechali już z dziedzińca kwatery hetmańskiej.
— Ha! — zaśmiał się Lisowski. — Ufam, że potraficie przemknąć się do Moskwy. Od czegóż jesteście Lisami z nazwiska i klejnotu, a wilkami z kłów? Jeżeli dojdziecie — korzyść dla Rzeczypospolitej będzie znaczna. Jeżeli was ubiją Moskale, korzyść na moją rękę wypadnie!
Wyrostki oczy wytrzeszczyli, patrząc na Lisowskiego.
Ten zaś parsknął śmiechem i rzekł:
— Bo macie spryt lisi, kły wilcze, a bary niedźwiedzie. Popsować możecie całe moje wojsko, basałyki miłe!

Śmiał się pan Lisowski, czego mu się oddawna nie przydarzyło, prychali w kułaki młodzi Lisowie i łokciami się trącali z wielkiej uciechy.
Rozdział VII.
LISOWY TROP.

Wesoło gwarząc, szlakiem na Drohobuż jechało trzech młodych Lisów.
Młodzieńcy wcale się nie kryli, śpiewali nawet, a dźwięczne głosy rozlegały się dokoła i biegły aż do ciemnego boru, skąd ochoczo odkrzykiwało im echo.
Chude, lecz silne i rącze bachmaty biegły szerokim szłapem, trzęsąc łbami.
— Ja wam powiadam, mili barankowie moi, — mówił Marcinek, — po ostatnich zagonach naszego hetmana do samego Drohobuża, jak miotłą zamiótł! Nikogo nie spotkamy i kryć się nie potrzebujemy.
Istotnie nikogo w drodze nie widzieli.
Przeprawiwszy się przez Dniepr za Polanówką, ujrzeli pierwsze ślady ostatniej wyprawy Lisowskiego.
Były to trupy drużynników moskiewskich, posiekane straszliwie.
Na uboczu pod lasem czerniły się zgliszcza osady czy dworu, a, widać, dawno tu nie zaglądali ludzie, bo para wilków kręciła się wśród gruzów i węszyła.
Wyrostki sunęli szybko naprzód, pełni dobrej nadziei i wiary w szczęśliwy koniec wyprawy.
— Pojąć nie mogę — zawołał Jan Lis — jakżeż to nasz hetman nazywa się Lisowski, a nie pieczętuje się „Lisem“, ino jakimś tam „Jeżem“!
— Tybyś, Janko, chciał, iżby Żółkiewski, Koniecpolski, Chodkiewicz, ba, nawet sam król Zygmunt pieczętowali się naszym klejnotem dla splendoru rodu, co? — ze śmiechem zapytał Marcinek.
— Jako żywo! — odparł Janko. — Tylko króla nie adoptowałbym do naszego herbu, boć to nie swój i nie wojenny człek.
— Hm! hardy z ciebie królewicz! Trudno o łaskę u takiego! — zauważył, mrugając do Marcina, Olko.
— W Drohobużu zanocujemy? — spytał nagle Jan. — Pułkownik Kleczkowski rozpowiedział mi, gdzie stanąć należy i kazał piękne ukłony pewnej gładkiej podwice zanieść od niego.
— Obaczymy... — mruknął Marcinek. — To się pokaże.. Trza tam zerkać na wsze strony... Mogły już, bowiem, wojska wraże podciągnąć.
Przed Drohobużem Lisowie zjechali z drogi i wparli konie w gęste zarośla olszynowe, któremi sunęli teraz ostrożnie, stając często i nadsłuchując.
Przelatywały z drzewa na drzewo sójki krzykliwe, z krakaniem ciągnęły wysoko nad lasem, powracające na noc wrony; z pod kopyt końskich zerwał się cietrzew-kogut, zabełkotał ździwiony i, łopocąc skrzydłami, zapadł w haszcze.
Od strony drogi nie dochodziły żadne odgłosy. Ludzie, zdawało się, oddawna porzucili te okolice, nawiedzone krwawą stopą wojny.
Lisowie wyjechali więc znowu na trakt i pobiegli dalej.
— Wiemy, jakby kto łopatą do głowy włożył, kędy jechać mamy — zauważył Olko. — Wszystkie osady napamięć umiem i znaki, po których drogi rozpoznać można i ścieżki uboczne. Znają hetman i pułkownicy te strony, ho! ho!
— Z Drohobuża na Wiazmę, na Wereję, Podolsk, Worobjewo do Moskwy — recytował Jan.
— Taką drogą nie pojedziemy... — zaśmiał się cicho Marcinek.
— Jakto?! — zawołali wyrostki.
— Tak to! — odparł krótko. — Tą drogą, jaką nam wskazali, każdyby goniec poleciał, no, i czekają tam na niego... przyjaciele z łykami...
— Skąd wiesz? — spytał Janko.
— Tak suponuję i rozważam w głowie...
— Jakżeż pojedziemy tedy? Innej drogi nie znamy! — pytali zaniepokojeni młodzieńcy.
— Ja znam! — zaśmiał się znowu Marcinek. — Od Watażków kałuskich, w setni pana Andrzeja Zejmy służących, o wszystkiem się dowiedziałem.
— Jakże tedy będzie?
— Posuniemy przez Juchniew na Kaługę, ominiemy ją i Włodzimierskim traktem od wschodu do Moskwy pojedziemy. Tam nikt się nas nie spodziewa i czat nie mają Moskale — objaśnił Marcin.
— Jako żywo! Głowę masz senatorską, bracie! — zawołali chłopcy.
— Chcielibyście, abym nie miał ani głowy do rady, ani tyłu do kulbaki? Hę? — śmiał się osiłek.
— No, no! Co tu mówić?! Fura siana ci do głowy nie zajechała — cmokając ustami, mówili bracia stryjeczni. — Dobra nasza! Dojedziemy szczęśliwe i pismo hetmańskie z łapki do łapki panu Gąsiewskiemu oddamy!
— Hej, chłopcy, nie skaczcie wyżej nosa własnego. Nie wiemy, jaki kołek dola na nas struże! — upomniał ich Marcin i nagle konia zdarł.
Nadsłuchiwał.
— Jeździec pojedynczy szybko goni — szepnął.
— Zaczaimy się i wpadniemy — odpowiedzieli bracia. — Szach, mach i — już!
— Nie! — potrząsnął głową Marcin. — Jadąc na Moskwę, nie wolno nam trupów za sobą zostawiać. Ścigać one nas będą i zgubią.
— Truposze pobieżą za nami? — spytał Olko. — Hej, coś pleciesz, Marcinku!
— Chciałem pięknie się wysłowić, jak uczył nas na retoryce ksiądz-kanonik Walenty Kosakowski. Nie trupy ścigać będą, ino po ich śladach — moskiewscy wojewodowie. Kto bije, bywa też i bity, Olko!
To mówiąc, Marcinek poklepał go po ramieniu i rzekł:
— Kryć się nie będziemy i w konfidencję wejdziemy, jakem was uczył. Pamiętacie?
— Jak „Ojczenasz!“ Ależ to będzie teatrum! Heca, kieca kole pieca: będzie jutro mróz! — zawołał Jan i aż czapkę z głowy zerwał.
— A gadajcież z ruska gładko! — raz jeszcze upomniał Marcinek i ruszył naprzód.
Z poza zakrętu drogi nagle wywinął się jeździec.
Lisowie spostrzegli, że był uzbrojony.
Zdarł konia i stanął.
— Co za ludzie? — krzyknął, wyciągając z pochwy szablę.
— Spasi Bóg i Preczystaja Matier! — odpowiedział Marcinek potulnie. — Z Wielikich Łuk my. Od Lachów bieżym do swoich, którzy do Wiazmy uciekli.
— Znam ja Wieliki Łuki... z jakiegoż to wy domu? — pytał jeździec podejrzliwie.
— My Telepniowa bojara synowie... Mać nasza i inne niewiasty do Wiazmy dawno zbiegły, ojciec ninie i nas posyła...
— Prawda, bojar Telepniow bogate, piękne choromy[94] wystawił w Wielikich Łukach! — odparł Moskal. — A poco macie szable? A nużby Lachy was spotakały?
— Lachów żadnych nie widzieliśmy. Szable na zabitych, leżących po drodze, znaleźliśmy i wzięliśmy. Lepiej naszym niech służą...
— To Lachów, powiadacie, nie widzieliście? — pytał Moskal.
— A nie, sława Bohu! Słyszno, że Lisowski idzie przez Wieliż, Toropiec pod Pskow...
— Pod Pskow! — zawołał jeździec. — Tedy dobra nasza! Kniaź Trubeckoj już wyszedł z Moskwy, aby Lachów w Smoleńsku odwiedzić.
— Sława Bohu! — powtórzył Marcinek. — Luto oni krwi naszej przelali!
— Teraz im Trubeckoj krwi utoczy w ich barłogu! — zaśmiał się drużynnik. — Kiedy do Drohobuża wjedziecie, pytajcie o dom Łukina. Znajdziecie tam setnika Wasyla Boborykowa, powiedźcie mu, że spotkaliście mnie.
— A jakże powiemy, kiedy nie wiemy, kogo spotkaliśmy? — zapytał Janko.
— Powiedźcie, że Iwan Seleźniow, dziesiętnik z przedniej straży wojewody Gromowa jechał. Nie zapomnijcie!
— Christa radi[95], jakżeby zapomnieli?! Taką radosną wieść słyszymy od was, że Lachów idziecie rzezać! — zawołał Marcinek.
— No tak! Z Bohom! — rzekł jeździec.
— Z Christom Bohom! — odpowiedzieli i ruszyli dalej.
Jechali, zlekka potrącając się strzemionami i mrugając do siebie figlarnie.
— Kiep kpa kpa, a kiep kpa odekpa — szepnął Marcinek i, obejrzawszy się, zatrzymał konia.
— Ważna to wieść, że Trubeckoj na Smoleńsk uderzyć zamierza, a straż przednia już blisko. Czy wiedzą o tem hetman i pan Lisowski? Oby nieszczęścia nie było! Chryste Panie, zmiłuj się nad nami!
Pomyślał chwilę Marcinek i rzekł:
— Chłopcy! jeden z nas musi duchem skoczyć nazad i wieść hetmanowi o Trubeckim zanieść. Wiem, że każdemu ochotnie do Moskwy się przedrzeć i tam dokazywać... Pociągniemy przeto los!
Zeskoczył z konia, urwał trzy gałązki, zacisnął w pięści i podał do ciągnięcia.
Najkrótszą wziął Janko.
Skrzywił się, lecz nie stawiał oporu.
— Bywajcie zdrowi, mili bracia! — rzekł smutnie.
Pocałowali się młodzi Lisowie, a Marcinek rzekł:
— Bacz, abyś na owego capa Seleźniowa nie wpadł. A gdybyś spotkał, — w łeb go walnij gracko i w krzakach dobrze ukryj!
— A no! — zawołał, zjeżdżając z drogi, Janko. — Na amen ugłaszczę, po naszemu. Bywajcie!
Zniknął w krzakach.
Marcinek z Olkiem ruszyli dalej.
Już się mocno ściemniło, gdy ujrzeli ognie Drohobuża; zaczaili się w krzakach; ściągnęli koniom pyski aby nie rżały i nie prychały, uwiązali do pni drzew i zaczęli gryźć suchą kiełbasę.
— Oby tylko Janko głową nie pokpił... — rzekł Olko.
— Nie taki to basałyk! — uspokoił go Marcin. — Nie jednego zniewoli on ziemię brodą ryć!
— Dajże Boże! — westchnął Olko.
Zdrzemnęli się chłopcy, przyciśnięci do siebie i burkami otuleni.
Noc zapadła głęboka. Zdaleka doszło poszczekiwanie psów.
Marcin podniósł głowę, pociągnął się, aż stawy trzeszczeć zaczęły i wstał.
Wytknął głowę z krzaków i długo nadsłuchiwał.
Po chwili szepnął:
— Wielki czas na nas... Na koń!
Wyjechali na drogę i zaczęli skradać się pod Drohobuż. Ciemność pochłonęła miasto i żadnego światełka nigdzie już dojrzeć nie można było.
— Cóż to? — szepnął Olko. — Chcesz wpaść do miasteczka?
— Przecież musimy języka dostać, jakie tam siły stoją... — odparł cicho Marcinek.
Skradali się bez szmeru, bo droga była miękka. Konie nie szczękały kopytami na kamieniach.
Już zaczernił się ostrokół, otaczający miasto.
Popalili go byli lisowczycy, lecz, widać, świeżo naprawili Moskale, bo tu i ówdzie odcinały się w mroku białe pale, nowe, niedawno ociosane i wbite.
— Kto idzie? — zabrzmiały nagle głosy i z ciemności wyłoniło się kilka postaci.
— A wy co za ludzie? — śmiało pytaniem na pytanie odpowiedział Marcinek i Olka łokciem w bok trącił.
— My z drużyny wojewody Gromowa, — rozległy się głosy.
— My z wieścią od Iwana Seleźniowa do wojewody odpowiedział młody Lis. — Sława Bogu, na swoich najechali! Myśleliśmy, że Lachy tu węszą wpobliżu. Z Wielikich Łuk w dzień i nocy jedziemy...
Pięciu drużynników z berdyszami otoczyło chłopaków i przyglądało się im podejrzliwie.
— Na czaty postawiono was? — spytał Marcinek.
— Na czaty po pięciu posyłają teraz setnicy — odpowiedzieli Moskale.
— To was pięciu tu stoi? — dopytywał chłopak, szczypiąc Olka w udo.
— Mówiłem, że pięciu, bo taki rozkaz, — objaśniał żołdak.
— Ale daleko stąd do bramy, bo do wojewody pilno nam z wieścią od Seleźniowa, dzielnego mołodca?
— Na trzy strzelania z rusznicy będzie — odparł. — A co z Seleźniowym słychać?
— Ucapił on trzech Lachów, powiązał i prowadzi za sobą. Jeno opierają się mu, więc kazał, żebyśmy wojewodę o przysłanie mu trzech drużynników prosili — mówił ze śmiechem Marcinek. — Struchlały Lachy, na ziemię padają, za drzewa się chwytają, nie chcą iść, bo wiedzą, że poigracie wy z nimi!
— Oj, poigramy, a jeszcze lepiej poigramy, jeżeli to Lisowskiego, wściekłego psa, konniki! — zawołali drużynnicy.
— Jakbyś zgadł, bracie! Lisowskiego to ludzi spotkał Seleźniow, dobry wojak! — mówił Marcinek.
— Czegóż, szczeniaki głupie, nie mówicie tego odrazu? — zawołał starszy żołdak. — Pobieżemy tam sami i już niedługo będą się opierały wraże Lachy!
— A któż nas poprowadzi do wojewody? Radi Christa, odprowadźcie, bo musimy go o swoich bojarów Telepniowych zapytać. Spieszno nam!
— Sieroga i Włas pokażą wam dom wojewody, a wy chłopcy, za mną! — krzyknął starszy drużynnik.
Lisowie pojechali do Drohobuża, prowadzeni przez dwuch zbrojnych żołdaków.
Miasto spało. Widocznie, wojewoda spokojny był, bo na ulicach nie było straży, a nawet przed domem Wodza nie ujrzeli czat.
— Tu stanął wojewoda — rzekli drużynnicy i nagle wydali krótki, ledwie dosłyszalny jęk. Rozległ się chrzęst kości i dwa ciała, z rozmachem ciśnięte o ziemię, pozostały bez ruchu.
— Poczekaj na mnie — szepnął Marcinek do stryjecznego brata, — i nikogo do wojewody nie wpuszczaj, gdyby ktoś szedł. Ja się z wojewodą zabawię.
Śmiałym krokiem wbiegł chłopak na ganek i trącił drzwi. Nie były zamknięte.
Wojewoda jeszcze nie spał, bo przez szpary źle skleconej ściany przebijał się do sieni czerwony błysk kagańca.
Marcinek przyłożył oko do szpary.
Wojewoda siedział przy stole samotny, z głową, złożoną na rękach.
— Śpi, czy duma przed śmiercią? — pomyślał zuchwały chłopak i głośno chrząknął.
— Kto tam przyszedł? — zapytał sennym głosem wojewoda.
— Od przedniej straży setnika, Wasyla Boborykowa goniec! Szukam kwatery wojewody Gromowa, — odparł po rusku Marcinek.
— Wchodź!
Młody Lis szarpnął drzwi i wszedł.
Jednem spojrzeniem ogarnął całą izbę. Na stole połyskiwał szyszak wojewody, a w kącie na ławie leżał miecz, ciężki, z rękojeścią-krzyżykiem.
W izbie, oprócz Gromowa, męża barczystego, o twarzy szerokiej, okolonej długą, czarną brodą, nikogo nie było.
— Z czem przybywasz od setnika? — zapytał wojewoda, podnosząc senne oczy na chłopaka.
— Przybywam z wieścią, że Lisowski jest tuż, pod Drohobużem — rzekł groźnym głosem Marcinek. — Jego ludzie pobili już czaty od strony smoleńskiego szlaku i są w twoim obozie.
Gromow zerwał się od stołu.
— Czyś pijany lub oszalał? — spytał trwożnie.
— Mówię prawdę, bo oto stoi przed tobą rycerz hetmana Lisowskiego — pochylając głowę, dobitnie powiedział chłopak.
Wojewoda skoczył, aby miecz pochwycić, lecz Marcinek dopadł go i porwał, jak wilk porywa jagnię.
Moskal nie zdążył krzyknąć, bo żelazne palce ścisnęły mu gardło, a ciężka pięść z rozmachem spadła pomiędzy oczy.
Marcinek wyciągnął nóż i na stole wyrzynał literę po literze:
„Biada wam, Moskale, my już spadliśmy
na was, jak orły na stado kaczek.
Lis.“
Spokojnie wyszedł z domu i rzekł do Olka:
— Doczekała się sierpa pokrzywa! Przepadł wojewoda, jak kozak z dudami. No, a teraz do tamtych, co Seleźniowa szukają!
Wskoczyli na siodła i pojechali.
Starszy drużynnik spotkał ich gniewnym okrzykiem:
— Co wy brechacie, psie syny? Nikogo na drodze niema: ani Seleźniowa, ani Lachów!
Marcinek bystro spojrzał na Olka i rzekł rezolutnie:
— Chlastasz ozorem, jak krowa po cielęciu! Jakżeż Lachów niema, kiedy aż dwu szczerych Polaków przed tobą stoi, capie?!
Błysnęła w tej chwili szabla i dziesiętnik padł bez okrzyku.
Chłopcy rzucili się na pozostałych.
Po chwili rozległ się trochę zdyszany głos Olka:
— Przebierzemy się w łachy owych chamów i pojedziemy dalej spokojnie, jako drużynnicy.
— Poto cała ta heca kole pieca była — ze śmiechem odparł Marcinek, zrzucając z siebie burkę.
Omijając miasto, drogą, wiodącą do Kaługi, koło północy jechało dwuch drużynników moskiewskich.
Jeden z nich śpiewał półgłosem:
„Moskala mnie nie żal.
Rąb, Sarmacie, siecz i pal!“
A drugi śmiał się i mówił:
— Leżą teraz capy głupie, a dumne, bo i wojewoda z nimi tam...
— O świcie w pościg pobieżą za nami? — spytał Olko.
— A jakżeż inaczej! — odpowiedział Marcinek. — Pobieżą... szlakiem na Smoleńsk...
— A my na Kaługę walimy?
— A my na Kaługę, bracie! — parskając śmiechem, odpowiedział jeździec w szyszaku ruskim i ciepłej szubie lisiej.
— A jutro co będzie? — spytał znowu Olko.
— O dziś myśl, a jutro Pan Bóg da! — padła odpowiedź.
— Ależ ciemno na tej Rusi.
— Ciemno, choć w pysk daj!
— Dla wilka ponoć to najsposobniejsza pora!
— Mądrześ to sobie wykoncypowal, bo i dla Lisów też.
— Ha! I dla Lisów też, Marcinku! — ze śmiechem rzekł Olko i głośno ziewnął.
— Sen morzy od tej ciepłej szuby! — zauważył Marcinek.
— Poczekaj-no odrobinę — wszy ciebie obudzą! — żartował Olko.
— Już mi tam one harce po karku wyprawiają! — ze śmiechem zawołał starszy Lis i, porwawszy ogromne, nieskładne szablisko moskiewskie, na długich rapciach wiszące, zaczął walić głownią pomiędzy łopatki.
Jechali raźno naprzód.
Spotykali chłopów, którzy na wozach „teliegach“ wieźli do Kaługi mięso i wory ze zbożem, owsem, solą i inną spiżą dla wojska.
Długie szeregi takich wozów cięły ciężkiemi kołami rozmiękłą od niedawnych deszczów drogę, bróżdżąc ja głębokiemi kolejami.
Przy wozach tych jechali dla dozoru młodzi bojarowie, kupcy lub ich ludzie zaufani.
Widząc drużynników, zpodełba spoglądali na nich i mruczeli przekleństwa i wyzwiska.
Młodzi Lisowie w rozmowę z nimi chętnie się wdawali.
Oddawna mieszkali na wschodnich, ku Pskowskiej włości wysuniętych kresach; język ruski znali dobrze a chociaż mówili z białoruska, to też twierdzili, że z pod Wielkich Łuk do drużyny wojewody Gromowa przybyli.
Słuchając Moskali, trącali się Lisowie strzemionach i łokciami w uciesze niemałej.
Zrozumieli bowiem, że nie w smak tym ludziom zawierucha wojenna, porywająca im chłopów i dobytek, ściągany dla wojska, a nie dająca od długich lat ani chwili spokoju i wytchnienia. Gdy i drużynnicy zrazu ostrożnie, a później śmielej zaczęli uskarżać się na wojenne niewywczasy i trudy nieznośne, bojarkowie jęli na Pożarskiego, Lapunowa i Trubeckiego narzekać i wzdychać do królewicza Władysława, przy którym miała Ruś spokoju zażyć.
— Zachciewa się bojarom dumnym Michała Romanowa na carstwo powołać, a samym przy tronie stanąć i pierwszymi ludźmi przy majestacie być! Oby morowa zaraza pożarła, oby „smutjanów“[96] luta spotkała śmierć! — mówili Moskale.
Acz młodzi byli Lisowie, jednak w mig zrozumieli, że lud o pokoju marzy i chętnie do Polaków garnąć się będzie, jeżeli ład z rąk ich otrzyma.
Nie wiedzieli jednak wyrostki, że lud zawsze niechętnem okiem na wojnę spogląda i, że państwa — nie całą gromadą, lecz wiernymi ojczyźnie synami się bronią przed nawałą wrażą.
Tak też było na Rusi. Miłujący ojczyznę Pożarskij, Trubeckij, Chowanskij, Basmanow i Minin wojnę podtrzymywali i coraz szersze koła ludu moskiewskiego w grę krwawą wciągali.
Nie chcieli oni mieć obcego cara na tronie Rurykowych potomków, a przeciw Polakom nienawiścią pałali za to, że król i jezuici — dwóch oszustów-samozwańców podtrzymywali, a wojska polskie grody plondrowały i niejedną włość ogniem i mieczem zburzyły.
Nie tylko na Rusi, lecz i w Rzeczypospolitej umysły stateczne i serca uczciwe krzywo patrzyły na harce swawolnych rycerzy polskich, wojnę na własną prowadzących rękę, i przebaczyć tego nie mogły nawet sławnemu Żółkiewskiemu, że on tę hałastrę bitną, tych panków z pod ciemnej gwiazdy buławą swoją osłonił i, do służby Rzeczypospolitej biorąc, powagą i blaskiem swoim opromienił.
Nawet ci, którzy niechętnem okiem na króla Zygmunta spoglądali, dobra dla Rzeczypospolitej od niego nie przewidując, z szacunkiem teraz mówili, że król do obcej i nieczystej sprawy nierad rękę przykładał, ustępując przeciw własnej woli naleganiom hetmana koronnego i Zamojskiego.
Zbyt młodzi jeszcze byli Marcinek i Olko Lisowie, aby w takie zawiłe sprawy głębiej wejrzeć. Palili się do czynów wojennych, do wiernej służby ojczyźnie, o inne racje nie dbali i o tem, co im głowy nie suszyło, nie myśleli.
Nie do Żółkiewskiego tedy, ani do Koniecpolskiego, Lubomirskiego lub Chodkiewicza poszli, tylko do pułkownika Lisowskiego.
I nie dziw! Przesławny zagończyk, hetman lekkiej jazdy własnego tworzywa, był w owe czasy wojenne, niespokojne, uosobieniem fantazji rycerskiej i odwagi porywającej.
To też garnęło się do niego wszystko, co było młode, w siły swoje ufne, a do przygód i bohaterskich czynów ochocze.
Kresowa szlachta, nawet starsza już wiekiem, też podziwiała Lisowskiego przez ambicję i dumę, że to z ich szeregów taki junak przesławny wyszedł i zabłysnął.
Marcinek i Olko widzieli nawet w całej owej przygodzie nocnej szczęśliwy omen, niemal nagrodę za swoją ucieczkę pod znak bitnego Lisowskiego. Bo jakżeż inaczej mogli myśleć, gdy oto przepowiadano im długą, najeżoną niebezpieczeństwami drogę ze Smoleńska do Moskwy, po przez zastępy nieprzyjaciół, a tymczasem jechali spokojnie razem z Moskalami i nie obawiali się żadnej przygody?
Tak też i było. Drużynników przedniej straży, jadących z tajnem doniesieniem do obozu Pożarskiego, Wszędzie wolno przepuszczali, gościli po karczmach i dworach, bo sprytne chłopaki wiedziały, co i jak mają mówić.
Gdy się czuli pośród przyjaciół przyszłego cara Romanowa, chociaż lękiem zatruwać serc Moskali nie zapominali, opowiadając o przewagach Chodkiewicza i Lisowskiego, pocieszali zarazem, twierdząc, że wojna rychło skończona będzie i pokój trwały na długo zapanuje we włości Rurykowej.
Przebywając natomiast w domach stronników pokojowej partji, przerażali ich do reszty opowiadaniami o okrucieństwie Lisowskiego i o genjuszu wojennym hetmana litewskiego, utyskiwali nad losem coraz bardziej burzonej „Rusi świętej“, powtarzając żałosnemi głosami:
— Hospodi Boże, pomiłuj i spasi nas griesznych rabów Twoich!
— Amen! Amen! — szeptali starzy bojarowie i ich grube, wylękłe połowice, które nie wiedziały, gdzie posadzić, jak ugościć i czem dogodzić młodym drużynnikom.
Szczególnie rozpadały się nad wyrostkami młodsze niewiasty, głaszcząc ich po czuprynach zawadjackich i mówiąc:
— Tóż-to dzieciaki jeszcze, a już ojczyzny bronią swoją piersią!
— A bronimy! bronimy! — zgadzali się chłopaki i zerkali na siebie chytrze.
Pozostając we dwóch, szeptali do siebie, cicho się śmiejąc:
— Do śmierci samej za duszę owego Iwana Seleźniowa modlić się musimy! Tak zacnie nam sekundował w wyprawie naszej! — mówił Marcinek.
— Zaś tam! — dziwował się Olko. — Przecz może żyje jeszcze ów chłop?
— Nie znasz chyba Janka naszego?! — wołał Marcinek. — Zły on i markotny był, iż wracać mu wypadło. Odbił on to na skórze owego Moskala! Nie byłby Lisem, gdyby nie odbił!
Tak jadąc szczęśliwie i bezpiecznie, dotarli do obozu, oblegającego Moskwę. Wałęsali się wśród namiotów, niby to szukając bojara Telepniowa, węszyli, przyglądali się wszystkiemu i słuchali.
Moskale byli tu dobrej myśli.
Oczekiwali rychłej porażki Polaków.
— Dobrzy oni w bitwie. Rębajły znamienite. Odważni mołodcy, lecz już brzuchy im podciągnęło do reszty. Słysz, jedzą pono koty, szczury i padlinę końską. Długo nie zdzierżą, bo dostawy spiży znikąd nie będzie. Otoczył Moskwę Pożarskij kniaź tak, że zwierz nie prześlizgnie się, ptak nie przeleci!... Wieści krążą, że Chodkiewicz, sławny hetman, Lachom na odsiecz dąży. Ha! Chytry nasz wojewoda... On ich do Moskwy wpuści... Przecież z taborami nie wejdą, bo nie przeszłyby po drogach, gdy je roztopy jesienne zalały. Gdy Lachów więcej będzie w stolicy, prędzej z głodu mrzeć zaczną i poddadzą się, a my nowemu carowi głową Chodkiewicza się pokłonimy!
— A jeżeli Lisowski z nim przybieży? — pytano z trwogą.
— Lisowski... Lisowski... — mruczeli wojacy moskiewscy, — ten — to niesamowity „krowopijca“[97]... Głowa w tem kniaziów naszych... „Awoś“[98] Lisowski na nasze szczęście nie przybędzie! Słuchy były, że zapędził się pod Psków, inni mówią, że Zaruckiego Kozaków nad Desną ściga... Bóg miłościwy, awoś, jakoś będzie! Spasi nas, Chryste Boże, od Lisowskiego!...
— Cierpnie na capach skóra! — szeptali do siebie Lisowie młodzi. — Aż im zęby dzwonią na same imię naszego pułkownika... Ha! Pobaraszkuje on pod Moskwą, a i my z nim!... Poczekajcie ze swojem „awoś“ brodate poczwary!
Jakoś wkrótce dowiedzieli się chłopacy, że wojewodowie wysyłają na noc wycieczkę przeciwko Polakom, broniącym się w stolicy.
Miał ją prowadzić witeź konny — Ananjasz Selewin oraz wieśniak Nikifor Szyłow.
Jeździli obaj po całym obozie i wywoływali ochotników.
Marcinek z Olkiem krótko się namyślali.
Stawili się przed namiotem Selewina i oznajmili, że chcą iść z wycieczką na Lachów.
Ujrzawszy wyrostków, śmiać się zaczął ogromny, niby z głazu wyciosany, witeź moskiewski i zawołał:
— Cóż to ja na niańkę do was mam pójść?!
— Kiedy my niańki nie potrzebujemy, — skromnie odezwał się Marcinek. — My, aczkolwiek młodzi, bary mamy tęgie i szablą machać umiemy.
— Ho, no! — zdziwił się Selewin i krzyknął: — Szyłow, chodź-no tu!
Dowiedziawszy się, że chłopaki na Lachów się proszą, uśmiechnął się rosły wieśniak, podobny do pnia starego dębu, i spytał:
— Chcecie na próbę stanąć?! Musimy mieć tęgich chłopów, bo na wrażego Gąsiewskiego idziemy. Będzie ten czortow Lach zębami i pazurami się bronił. My zaś chcemy ich z Kremla wykurzyć, skarby carskie odebrać, nim Chodkiewicz nadąży.
Marcinek oczy spuścił i mruknął:
— Z Chodkiewiczem sam Lisowski idzie. Zwiedział się o tem bojar Telepniow — mój ojciec.
— Lisowski! — wrzasnął Selewin. — Ja się z nim potykał pod Troickim monastyrem[99] i strzałą z konia go obalił. Ha! Ha! Postrachem byłem tam na Lachów!
— A ja go w sieczy berdyszem w biodro zraniłem, monastyru broniąc, — zamruczał Szyłow. — My nie boimy się tego czorta wściekłego! Niech przychodzi! Spotkamy go!
— O, i my chcemy go spotkać! — zawołali chłopacy z ogniem w oczach.
— Widzę, że wy dobre mołodcy! — zaśmiał się witeź. — Czy na próbę pójdziecie?
— Pójdziemy! — jeszcze skromniej odparli obaj Lisowie razem.
— No, to i dobra! — zawołali Moskale i, wyszedłszy z namiotu, jęli krzyczeć:
— Zbierajcie się, dobrzy ludzie! Siłę dwóch mołodców zielonych próbować będziemy!
Tłum żołdaków i różnej gawiedzi, wałęsającej się po obozie, zaczął się gromadzić szybko. Na krzyki i śmiechy przyszedł młody książę Kurakin, ulubiony wódz Dymitra Pożarskiego, i pytał, gdzie się tu próba odbędzie.
— Na wygonie, gdzie się pasie bydło obozowe, — objaśnił Selewin.
Przyszli na wygon, otoczony palami, pomiędzy któremi przeciągnięte wisiały grube powrozy, broniące bydłu wyjścia.
W zagrodzie, z nieociosanych kloców skleconej, stał ogromny byk siwy, o długich rogach spiczastych.
— No, mołodcy, przyszliśmy do celu! — zawołał witeź. — Chwalicie się barami mocnemi, tedy ja wypuszczę byka wściekłego, a wy go musicie zagnać zpowrotem do stojła. Zgoda?
— Jak wasza wola będzie! — skromnie odrzekli Lisowie, na siebie porozumiewawczo spoglądając.
Widzowie czem prędzej pouciekali za zagrodzenie lub powłazili na stosy zebranych kamieni, pni drzew, zrąbanych na ogniska, lub stawali na krawędziach nasypów ziemnych, przez oblegających z szańczyków wyrzuconych.
— Otwieraj stojło! — krzyknął Selewin.
Szyłow w jednej chwili odrzucił grube żerdzie i uskoczył nabok.
Z głuchym, ponurym rykiem wypadł rozwścieczony, siwy byk i biegł, szukając przeciwnika.
Pierwszy zaczął sunąć ku niemu Olko.
Byk pochylił głowę, nastawił rogów i rzucił się na chłopaka, siekąc ogonem po bokach.
— Ach! Zginie chłopczysko! — wyrwały się przestraszone okrzyki.
Olko zręcznie wywinął się bykowi i, skoczywszy, spadł mu na kark, uchwycił za rogi i zwarł się z nim.
Widzom wydawało się, że to niedźwiedź złapał byka i przechyla mu głowę, usiłując złamać potężną szyję.
Byk stanął jak wryty i nie mógł się poruszyć. Ryczał tylko głucho, ale głos stawał się coraz chrapliwszy i żałośniejszy, bo głowa coraz bardziej przechylała mu się nabok. Wywiesił czarny ozór i ronił płachty białej piany.
Olko, naciskając coraz silniej na rogi, oparł się mocniej i zaczął popychać byka, usiłując odwrócić go głową w stronę zagrody.
W tej chwili stopa osiłka trafiła na mokry kamień, poślizgnęła się, i Olko runął na ziemię, uczepiony do rogów zwierza.
Byk odrazu otrząsnął się i, widząc gramolącego się z ziemi przeciwnika, pochylił łeb aby dosięgnąć go rogami.
Wtedy do byka podbiegł Marcinek i uchwycił go dwiema rękami za skórę na boku, ciągnąc ku sobie.
Byk wydał jęk i zachwiał się na nogach.
Marcinek zaś, lepiej zgarnąwszy skórę, wlókł go ku zagrodzie. Wskoczył Olko na nogi i popychał byka od tyłu, wołając:
— Chodzi, chodzi, skotinka[100], awoś dojdziesz do żłobu!
Doprowadzili byka do otworu pomiędzy palami i tu stała się rzecz niewidziana.
Marcinek przysiadł, zgiąwszy kolana, i nagle wyprostował się i szarpnął straszliwie.
Widzowie na chwilę oniemieli ze zdumienia, a potem krzyki rozległy się i wycie tłumu.
Marcinek podniósł wysoko nad głową krwawą szmatę skóry, wyrwanej bykowi, a Olko uderzeniem nogi wtrącił słaniające się z bólu zwierzę do zagrody i żerdziami zasuwał wejście.
— Aj da mołodcy! — zachwycał się Selewin. — Jak takich bohatyrów na Lachów nie puścić? Pójdziecie z nami tej nocy!
Szyłow tylko ustami cmokał w podziwie i oczy przewracał w zachwycie.
Kniaź Kurakin szedł do Marcinka, klepał go po ramieniu i szablę mu swoją, świecącemi kamieniami na rękojeści wysadzaną, wyciągał, mówiąc:
— Będę wojewodę Gromowa prosił, aby was do mojej drużyny oddał!
— Nie proś, kniaziu, — odpowiedział Marcinek wesoło. — My sami przyjdziemy do ciebie, bo ochotni jesteśmy ciebie na polu bitwy ujrzeć.
— Rad wam będę! — odpowiedział Kurakin.
— A my tobie! — odparli chłopcy. — Prawdę mówimy, na Spasa[101] przysięgamy, na świętego Dymitra Dońskiego i świętych męczenników Bożych!
Kurakin i Selewin, nie rozumiejąc ukrytego znaczenia przysięgi młodych Lisów, z radością słuchali ich i kiwali głowami potakująco.
— Pokażecie wy Lachom wrażym! — zakrzyknął Szyłow.
— Pokażemy, co będziemy mogli pokazać! — odpowiedzieli zagadkowemi głosami, spoglądając jarzącemi się oczami na Moskali.
Tejże nocy dwa tysiące ludzi pod wodzą Selewina i Szyłowa poszło do szturmu.
Skradali się cicho, idąc wężową linją wyrytych okopów i coraz bardziej zbliżając się do murów Kremlinu.
Lecz czujny wódz bronił miejsca, gdzie miał jaśnieć tron polskiego królewicza Władysława! Pan Gąsiewski nie dał się podejść.
Zapłonęły nagle na murach smolne beczki i stosy łuczywa, a on sam w zbroi srebrnej, w hełmie połyskliwym stanął w czerwonych blaskach ogni, czerwony, jaśniejący, jak lucyfer, i szablą błysnął.
Żygnęły armaty i rusznice, potoczyły się kamienie i lunęły strugi wrzątku, wylewanego ze stągwi na głowy napadających.
Moskale biegli z workami piasku, z drabinami i toczyli za sobą młoty oblężnicze, taranami zwane, i wieże z przerzucanemi z nich mostami, aby łatwiej było wdrapywać się na mury.
Nie doszli jednak parzeni gęstym ogniem i morderczą strzelaniną. Odpłynęli, niby fala morskiego prysku, odbiegająca od skalistego spychu.
— Czujne sobacze syny! — wściekłemi głosami krzyczeli oblegający ochotnicy, kryjąc się od pocisków polkich. — Nigdy nie śpią przeklęte Lachy! Nie źrą oddawna, a sił im nie ubywa! To ich papieża czary biesowskie! No, ale poczekajcie! Poigrali z wami nasi, kiedy Mićkę[102] Samozwańca ubili, poigramy i my, ino lepiej to zrobimy! Pasy z was zdzierać będziemy, flaki wypuszczać, gardziele podrzynać! Wnukom swoim zakażecie w stronę Rusi świętej spoglądać! Taką wam krwawą łaźnię sporządzimy, a pary dodawać będziemy, aż za Smoleńsk odbieżycie, Lachy proklatyje.[103] Hej, tam! Kto na mnie wyjdzie w pojedynkę? Wychodź! Zderzmy się! Spróbujmy się!
Pan Aleksander Gąsiewski kazał bramę otworzyć i natychmiast na szeroki plac przed murami wyjeżdżać zaczęli na harce polscy rycerze.
Moskale poznawali niektórych z nich i głośno wykrzykiwali ich imiona:
— Hej, patrzcie! Tamten na białym koniu — to pułkownik Jaksa Bobowski, luty krowopijca! A ten bez szyszaka — to Aleksander Zborowski, co obuchem zbroję łamie; ów na czarnym koniu i sam, jak djabeł czarny, to Rożyński, co Samozwańca po mordzie tłukł, a w pojedynkę odrąbał dłoń wojewodzie Szeremetjewowi... Dużo ich dziś wypadło...
Tymczasem wyjeżdżali konni i wy chodzili piesi Moskale, aby harcami się nacieszyć.
Jakiś setnik, barczysty i porywczy, dojechał do Polaków pierwszy i krzyknął:
— Wychodź, kto śmiały!
Rzucił się do niego młody Michał Gedroyć, lecz setnik ciął go po hełmie i z siodła zrzucił. Już leżącego dobił włócznią.
Wspiąwszy konia, skoczył na pomoc płomienny Roman Sanguszko, lecz w tej chwili z obu stron sypnęli się inni i bitwa stała się ogólną.
Aby Moskale nie mogli, korzystając z harców, do nowego rzucić się szturmu, pan Gąsiewski odciął plac boju od zaczajonych drużynników ścianą ognistą z padających gęsto pocisków armatnich, a na mury wprowadził strzelców z rusznicami przy ramieniu.
Ten i ów z drużynników wybiegał jednak ze skrytek i przyłączał się do harców.
Widząc, że zwycięstwo przechodzi na stronę biegłej w szermierce szlachty polskiej, wyjechał na harc sam Ananjasz Selewin, a za nim z toporem w ręku kroczył Szyłow.
Lisowie, zaczajeni za świeżym nasypem, spostrzegli, jak ten i ów z Polaków cofnął się przed strasznym witeziem.
Selewin ściął w potyczce Adama Gorajskiego i strzałą przeszył ramię Janowi Zaliwskiemu.
Porwany dumą i zuchwałością podniósł się Selewin na strzemionach i krzyknął wyniośle:
— Wychodźcie Lachy przeciwko mnie w pojedynkę! Jak chcecie, tak stanę, — wybierajcie, jaką śmiercią zdychać chcecie, psy niewierne!
— I ze mną na bój wychodźcie! — wtórował mu Szyłow, błyskając siekierą.
Marcinek dotknął ramienia brata stryjecznego i rzekł do niego:
— W imię Boże pójdźmy teraz!
— W imię Boże! — powtórzył Olko.
Zrzucili z siebie sukmany drużynników i szyszaki. Pozostali, mimo, że zimny dął wiatr, w koszulach tylko i szerokich portkach. Szablami się przepasali, sunąc bokiem, kryjąc się za gruzami podpalonych domów, zachodzili Polakom od lewego skrzydła. Gdy byli już blisko, wyskoczyli nagle i pobiegli na środek placu.
Marcinek dobiegł pierwszy i krzyknął donośnie:
— Chcę się zmierzyć z Selewinem niezbrojny, pierś w pierś, ramię w ramię, ino nie dla zabawy, a na śmierć lub życie!
Olko stanął przy nim i wołał jeszcze głośniej:
— A ja na topory z Szyłowym pójdę! A dajcie mi dobry, podręczny, aby był ciężki i o toporzysku mocnem, grubem!
Zapaśnicy moskiewscy w półubranych chłopakach nie Poznali osiłków, których niedawno podziwiali na wygonie.
Śmiali się tylko, patrząc na zuchwałych młodzików, a i Polacy głowili się nad tem, kto zacz tacy byli, których nie widzieli nigdy na Moskwie i nie znali.
— Wychodzicie, czy tchórz was obleciał, capy? — zapytał Marcinek, prężąc kopulastą pierś.
Polacy ryknęli głośnym śmiechem, a z szeregów Moskiewskich rozległy się krzyki:
— Hej, Selewin i Szyłow! Wy — dobrzy mołodcy i śmieli, nauczcie rozumu te szczenięta zubaste i ziemi ich oddajcie, aby więcej nie szczekały, lacka ich krew!
Ktoś rzucił pod nogi Olka siekierę, zwykłą, chłopską do rąbania drzew, ale ciężką i mocną, chyba dwuręczną.
Chłopak schwycił ją i machnął zamaszyście. Furknęła tylko głucho i znowu się podniosła, krwawa od dających na żelazie błysków płonącego na murach łuczywa smolnego.
Ananjasz Selewin schodził z konia, ściągał z szerokich barków koszulkę żelazną i odpasywał miecz.
Marcinek krzyknął, zwróciwszy się do swoich:
— Jesteśmy Lisowie z Inflant! Ja — Marcin, tamten, mój brat stryjeczny — Olko. Służymy w pułkach Pana Aleksandra Lisowskiego i fortelem dobrym do Moskwy doszliśmy. W drodze ubiliśmy wojewodę Gromowa i pięciu drużynników. Z pismem hetmana Chodkiewicza do pana Gąsiewskiego posłani jesteśmy. Pismo albo oddamy sami po bitwie, albo znajdziecie je, waszmościowie, w cholewie zaszyte.
Pojedynek rozpoczął Olko na siekiery.
Wszyscy wiedzieli, że jeden raz, zadany toporem, rozstrzygał bitwę. Przeciwnicy nie mieli zbroi i tarczy, więc starannie unikali razów, wyczekując chwili, aby dosięgnąć wroga.
Szyłow starał się porwać młodego przeciwnika i obalić swemi potężnemi ramionami, lecz Olko odrzucał go od siebie, jak wór z pierzem, i już biegł, aby uderzyć. Znowu zaczynała się walka przewlekła. Nacierali i odskakiwali, uderzali i zasłaniali się szerokiemi ostrzami toporów.
Nagle wieśniak, zwarłszy się z Olkiem, pochylił się i poderwał go pod kolana. Chłopak runął nawznak, lecz w jednej chwili wszystko zmiarkował: i to, że Moskal biegnie ku niemu z gotowym do cięcia toporem, i to, że już nie ma czasu, aby się podnieść i umocować należycie na nogach, więc zaczął się toczyć szybko, przewalając się z boku na bok i nie wypuszczając z rąk siekiery.
Zatrzymał się dopiero w chwili, gdy Szyłow już dobiegał.
Błysnęło ostrze topora młodego Lisa i broń mignęła w powietrzu, godząc w szeroką pierś Szyłowa.
— Trup! Trup! — zakrzyknął Olko i, skoczywszy naprzód, wyrwał siekierę z rąk padającego wroga, gruchnął go obuchem w łeb i krzyknął:
— To nasza Lisowa broń najsposobniejsza! Jeszcze praszczur nasz za Henryka Pobożnego siła toporem dokazał. U-ha!
Aby okrutnie pomścić śmierć wiernego druha, z rykiem runął ogromny Ananjasz Selewin na stojącego przed nim Marcinka.
— Goljat i Dawid! — krzyknęli Polacy. — Jatki tu Hdą! Sprawa pewna. Brońmy młodzika, waszmościowie!
— Ani kroku do mnie! — wrzasnął Marcinek. — Na miły Bóg, ani kroku, waszmościowie, bo pierwszemu kark skręcę na postronek! Wychodź!
Z tym okrzykiem zwarł się Marcinek z olbrzymim Witeziem w jeden zwał, drgający, sapiący i rzężący.
Miotali się po placu i szamotali, to znowu stali nieruchomo, wyprężeni w straszliwem napięciu mięśni, wrywając stopy w miękką ziemię i tupiąc z siłą niezwykłą, niby tarany okute, bijące w kamień muru.
— Trup! Trup! — rozległ się nagle krótki okrzyk chłopaka.
Nic się nie zmieniło napozór w postawie walczących. Tak samo zwarci uściskiem potężnym stali nieruchomo. Jednak Marcinek już poznał siłę przeciwnika i postanowił użyć swego ulubionego chwytu.
— Trup! Trup! — powtórzył wesoło i nagle podrósł ramiona do góry.
Ucieszony Selewin natychmiast wsunął mu ręce pod pachy, aby zgnieść mu boki i pierś.
— Trup! Trup! — rozległ się nowy okrzyk.
Podniesione ręce młodzika z siłą opadły, rozległ się trzask pękających kości Selewina, jego przeraźliwy ryk. Po chwili obsunął się na ziemię ze zwisającemi bezwładnie rękami, a młody Lis ucapił go za koszulę i portki i cisnął, jak ogromny kloc drzewa ku swoim.
Wrzaski strwożonych Moskali odpowiedziały jękom Selewina i wiwatom Polaków.
Nie czekając komendy, rzuciło się rycerstwo na zaczajonych i wylękłych ochotników, siekąc, bodąc szablami i włóczniami, gnali aż do szańców, otaczających obóz Dymitra Pożarskiego.
Takiemi to drogami zawieźli młodzi Lisowie, dalecy prawnucy Wańka z Lisowa i Jaxy z Targowiska, pismo hetmana Chodkiewicza do pana Aleksandra Gąsiewskiego, rycerza dzielnego i wodza niepowszedniego.
Bitna szlachta z załogi kremlińskiej wiwatowała na ich cześć, sam pan Aleksander Gąsiewski brał ich w ramiona i pochwał nie szczędził.
Wojsko po harcach powracało do miasta, śpiewając pieśń, ułożoną w Moskwie, gdzie garść awanturników zawładnęła bogactwem carów:

Kto nam chce skarby wydrzeć?

Nie wydrze, nie wydrze, nie wydrze!

Trwogi się bać, trwogi się bać, trwogi się bać!
Nic nie bać!
Moc na moc!

Brońmy, brońmy, brońmy, brońmy!
Niechaj nas znają,
Nas niewiele

A ich wiele.“
Rozdział VIII.
AMOR SKRZYDLATY MARSOWI ZBROJNEMU
URĄGA.

Młodzi Lisowie niedługo w Moskwie popasali.
Byli wśród swoich, a jednak czuli się tu obco.
Nie poznawali Polaków w tych, co z Dymitrem na Kremlu gniazdo osie założyli. Choć odwaga była i porywczość starodawna, szlachecka, błyskotliwa, zjawiły się jednak i inne cechy jeszcze, a te raczej przywarami były.
Duma, zarozumiałość, okrucieństwo, nieposzanowanie wiary i praw mieszkańców tej ziemi wstrętem przejęły młodych Lisów, o sercach czystych i duszach otwartych.
— Na barzego wsiedli[104] bracia szlachta, — mruczał do stryjecznego brata Marcinek. — Ohurstwo takie, iż Wąsy ponad czapą noszą.
— Mają widać wróble pod czapą, bo nikomu się nie kłaniają nasi rycerze — odpowiedział Olko pogardliwie.
— A widziałeś, jak oni z pułkownikami i z samym panem Gąsiewskim gadają? Niczem z pachołami swymi! Wczoraj słyszałem, jak pułkownicy Ciekliński, Zaliwski i Pobidziński do pana Gąsiewskiego mówili, że, do koronnych należąc chorągwi, nie chcą pod litewskim hetmanem służyć — opowiadał z przerażeniem w głosie Olko, — zagrozili, że konfederację zawiążą i ostawia Moskwę.
— Pod Janem-Karolem Chodkiewiczem służyć za infamiam dla siebie uważają?! Bić się pod buławą takiego wojownika i wodza byłoby zaszczytem nielada dla najprzedniejszych rycerzy całego świata! — zawołał Marcinek.
— Cichaj! — szepnął Olek. — Bacz, aby nie usłyszeli...
— Jak mnie gniew opadnie, tedy rzucę im to w ślepia same, oczajdusze, warchoły! — groźnie błyskając oczami, odparł młody osiłek.
— Oj, Marcinku, przecież tu tylu sławnych rycerzy!
— Nie sława szablą machać, gdy łapska tęgie świerzbią! Zasługa, gdy rycerz chrobry pamięta maksymy mądrej, za którą mnie w infimie dwadzieścia batów ojcowie jezuici wsypali, bom jej wyrecytować nie umiał — mówił Marcinek. — Non, nisi parendo, vincitur![105] Tak-to, bracie mój miły! Za to, żeby zrozumieć ową mądrość, nie żal kije oberwać!
Chłopaki umilkły, lecz po chwili starszy rzekł ze smutkiem:
— Nie widzę znikąd nadziei, bo w grzechach tu nasi, jak wieprze w bagnie, ugrzęźli. A bez Boga jakże wybrnąć z tych tarapatów? Kto ma wiarę w Boga, temu zawsze prosta droga. Aż dziś spać nie mogłem, kiedym ujrzał...
— Cóżeś widział? Mów! — pytał Olko.
— Cerkwie ruskie na stajnie zmienili, ciury piją z naczyń kościelnych; jedzą i śpią na ołtarzach... — ze zgrozą w głosie opowiadał Marcinek.
— Cerkwie to, przecież ruskie... — zaczął Olko.
— Stul gębę! Cerkiew — to kościół, dom Boży! Nie myślisz chyba, że Bóg moskiewski inszy jest od polskiego? Gdybyś myślał, tobym miał ciebie za poganina, który wierzy w kupę bogów. Bóg — jeden i w jego to domu takie sprośności się dzieją, że gdym ujrzał, kląłem do północka. Źle to jest i za to pomstowanie wypadnie srogie...
Olko westchnął, strapiony.
— Cóż robić tedy? — spytał.
— Jutro wyjdziemy z Kremlu i do naszych przedzierać się poczniemy. Może Bóg doprowadzi szczęśliwie — rzekł Marcinek.
Olko milczał i nieruchomym wzrokiem patrzył na mówiącego.
— Cóżeś zbladł, jak owsiany placek? — zapytał Marcinek.
— Jakżeż teraz pójdziemy? Już na drużynników nie przerobimy się w drugoraz. Gęsto okolili Moskale stolicę...
— Kryć się będziemy i na fortele pójdziemy. Raz kozie śmierć! Ruszymy „per fas, per nefas,[106] byle było u nas“, jak mówił pan Michał Kiełpsz, sąsiad Pokuniński — uspokoił go Marcinek.
Lisowie, nie zwlekając, zaczęli się do drogi sporządzać.
Ubranie dostali takie, że nikt nie mógł je za polski strój wziąć, szable — ruskie, czapy wilcze, kosmate, uszaste.
Siodła mieli o łękach wysokich, jakich też i moskiewscy konniki używali.
Trudniej było zebrać pożywienia na drogę.
Chodzili po całym Kremlu i węszyli, lecz nic nie zdobyli.
— Głód tu taki, że ni cebulki, ni w co wkrajać! — wzdychali, oczyskami łypiąc na wsze strony.
Marcinek jednak wlazł do kuchni pułkowników, gdzie rządził sławny kuchmistrz, imć Wierciński, dawny dworzanin Mniszchów, bo z pogromu kremlińskiego jakąś przebiegłą sztuką się salwował.
Chytry Lis zaczął się do niego przymilać i o worek placków żytnich prosić.
— Czyś ty, chłopie, oszalał?! — zawołał imć Wierciński. — Worek placków! Ja tu muszę bigosy ze starej miotły koncepować i flaki z kocich jelit, a ty o plackach gadasz!
Ale Marcinek, niby się to bawiąc, głownią szabli knezia Kurakina błysnął i okiem na imć Wiercińskiego wyraziście łypnął.
— To powiadasz: worek placków, ale jeden? — spytał szlachetka.
— Jeden jeno, a jabym przez wdzięczność tę oto szablicę waści na dozgonną przyjaźń oddał. Zacna, jak żadna inna! — szepnął obrotny chłopak.
— No, to dawaj szablę, a wieczorem przychodź po placki! Sam upiekę — przednie będą — rzekł imć Wierciński.
— Dziękuję waści! Koniecznie przyjdę i szabelkę przyniosę — odparł, domyślnie patrząc na kuchmistrza, Lis. — Zacny, powiadam waści bułat, kniaziowy, a kamienie — cud!
Mówiąc to, podsunął głownię pod czerwony nos imć Wiercińskiego i ustami cmokać zaczął.
W ten sposób sporządzili się do dalekiej i niebezpiecznej drogi młodzi Lisowie.
Korzystając z nocy ciemnej, gdy rozszalała wichura zrywała dachówki i mosiężne blaty z dachów pałaców i cerkwi kremlińskich, wyła i pędziła przed sobą kłęby kurzu i opadłych liści, wymknęli się chłopcy z gniazda polskich szerszeni i dali nura w labirynt spalonych i zburzonych domów. Skradali się cicho bez szmeru, niosąc na sobie siodła i worek placków żytnich, przednich, upieczonych przez chciwego na drogie kamienie imć pana Rafała Wiercińskiego.
— Do szkap dorwaćby się rychlej! — westchnął Olko.
— Dorwiemy się! Czy tak, czy owak, nie bojuś, bom kozak! — odpowiedział Marcinek, a jego wesoły głos uspokoił Olka.
— Cierp, kozacze, atamanem będziesz! — rzekł już raźniej.
— A widzisz! Przysłówko powiada: „bieda kozacka, ni chleba, ni placka“, a my mamy placki. Hę?
— Mamy! — już radośnie odpowiedział Olko.
Tak rozprawiając, doszli do ostatnich domów, stojących na krańcach spalonego przedmieścia.
Przed sobą mieli teraz tylko przestrzeń nagą, pozbawioną krzaków i trawy.
— Podła łysina!... — mruknął Marcinek.
Siedzieli w spalonej chacie, wyglądali przez okno i nadsłuchiwali.
— Od wschodu wychodzimy z miasta... — kombinował Marcinek. — Z tej strony, jak słyszałem, nie mają Moskale ani szańców, ani wojsk znacznych. Chyba podjazdy i roty strażnicze... Może przechyniemy... Aby jeno do tamtych zarośli dopełznąć. Tam już łatwiej będzie. Przemkniemy, jak skrzaty, i obejdziemy obóz...
Nagle od strony zachodniej zaczerniły się na płaszczyźnie postacie ludzkie. Szły, z pochodniami. Pięcioro ludzi otaczało dwa wozy.
Podeszli blisko do chaty z zaczajonymi w niej chłopcami.
Zrozumieli Lisowie, iż był to kondukt pogrzebowy. Czterech wieśniaków, zatknąwszy w ziemię pochodnie zaczęło kopać dół. Na wozie leżały ciała zabitych.
Wysoki, długobrody pop w srebrnej kapie i w czarnym kłobuku śpiewał ponurym głosem modlitwy i kropił dół wodą święconą.
— Olku, — szepnął Marcinek. — Masz aż cztery konie i wcale nie bylejakie. Musimy zabrać...
— A tamtych?... — zapytał i ręką wskazał na ziemię.
— Nie! — potrząsnął głową Marcinek. — Zabijać nie trza! Ogłuszymy, zwiążemy i ostawimy w chacie.
Wyszli i zaczęli się zbliżać do grabarzy i popa. Nie zaniepokoili się Moskale, bo byli, przecież, wśród swoich wojsk.
Kopano dwa doły i przy dwóch naraz odbyło się coś takiego, czego, pewnie, nigdy nie mogli zrozumieć grabarze.
Jacyś ludzie wskoczyli do dołu i, porwawszy pracujących, zderzyli ich łbami.
Gdy ogłuszonych związano powrozami, na których grabarze mieli spuszczać nieboszczyków, Lisowie podeszli do popa. Stał za wozami i nie widział, co się stało, a słyszeć nie mógł, bo wogóle nie było nic do słyszenia.
Głuchy łomot zderzających się głów... nawet ten odgłos błyskawicznej walki pochłonął nadlatujący poryw wichury.
Po chwili chłopcy, zakneblowawszy popowi usta, odnieśli go związanego i zamknęli w małej świetlicy, gdzie przechowały się drzwi z drewnianą zasuwą.
— Tak! — zaśmiał się Olko. — Chowa pop ludzi, pochowali i popa!
— Do koni! — zawołał Marcinek.
Zakrzątnęli się chłopcy szybko i sprawnie.
Dwa konie stały już osiodłane, gdy nagle Marcinek zamyślił się i rzekł:
— Z onych krzaków nikt nie wyszedł na pogrzeb... Suponuję, przeto, iż nijakich czat tam nie mają...
— Pewnikiem tak jest... — zgodził się Olko.
— Tedy znowu maszkarę zrobimy! — zaśmiał się Marcinek. — Wytrząśniemy ubitych z wozu i pojedziemy drogą śmiało. Mówić będziemy, że mięso woziliśmy dla wojska z pod Wiazmy i na ten gród pociągniemy.
— A co gadać będziemy o tych koniach osiodłanych?
— Powiemy, że dwuch ludzi bojarzyna Telepniowa człapało przy wozie, ale odjechali kałamagą, a nam konie ze sobą prowadzić kazali.
— Łżesz, jak najęty, francie! — parsknął śmiechem Olko.
— Żadna bestyja tak nie łże, jak człowiek, bracie, to też łgarz i po suchym piasku popłynie!
— Ale ty łżesz, jak piórko osmolił!
Spochmurniał nagle Marcinek, posłyszawszy te słowa i rzekł surowo:
— To nie łeż, to — fortel wojenny. Nec Hercules contra plures![107] Dwuch nas, a dokoła krocie wrogów... Głupi jeno pięścią macha, gdy nań cała potęga wali. Nie bój się, wiem ci ja też, że „gdzie lisiej skóry nie stawa, tam ją lwią skórą nadstawić!“ W drogę, bracie, z Bogiem!
Pokrwawiony wóz potoczył się wartko po wyboistej drodze, gruchocząc i dudniąc śmiele. Chłopcy wesoło pokrzykiwali, popędzając konie.
Spotkali jakiś podjazd, ale ten nawet nie pytał ich o nic. Okolice były spokojne, Polaków tu nie spodziewano się, i tylko dróg potrochu strzeżono, aby na tabory i wozy z żywnością nie napadały bandy ludzi swawolnych i opryszków zuchwałych.
Nie zaglądali też chłopcy do worka z plackami, bo na niczem im nie zbywało. Po wsiach, dworach bojarskich, po miasteczkach, w kupieckich i popowskich domach radzi im byli; jechali ze stolicy, więc najświeższych wieści od nich żądano wszędzie i słuchano, pary z ust nie puszczając.
Opowiadali więc Lisowie na prześcigi, a zawsze jakoś tak wychodziło, że słuchacze głowami smutno potrząsali i mruczeli do siebie:
— Zria[108] kniaziowie Pożarskij i Trubeckoj na sierdzitych[109] Lachów wojną poszli!
Inaczej też nie mogli mówić Moskale, bo junaki o przewagach polskich szermierzy cuda opowiadali; nie zamilczeli o zwycięstwie Polaków nad witeziem Selewinym i odważnym wieśniakiem Szyłowym; szeptem mówili o tem, że wojewodowie ruscy ukrywają prawdę od ludu, bo Chodkiewicz z dużem wojskiem pod Moskwę ciągnie, a Lisowski ogniem i mieczem pustoszy włość nówgorodzką i ku stolicy szybko zmierza.
Dla pozoru chwalili męstwo i wierność dla ojczyzny Pożarskiego, Trubeckiego, Szeremeta i Kurakina, ale bojarowie, kupcy i popi tylko brodami potrząsali i mruczeli swoje:
— Zria! Zria! Ty nas nie pocieszaj! Wiemy, że kijem pnia nie przerąbać!
— Jakby im psi pojedli krupy, tak zmarkotnieli... — szeptali do siebie chłopcy i, czasu nie tracąc, jedli za pięciu.
Marcinek, trącając stryjecznego brata w bok, mawiał zwykle:
— Pomnij, Olko, co dziadziuś ci wyśpiewywał, gdyś się barszczem z rurą po uszy opchał!
— Nie pomnę! — odpowiadał sennym głosem chłopak.
— Jak głodny, to do niczego, a jak sobie podje, toby spał!
— Wcale nie chcę spać, bom widział w kleci mocno piękną dziewicę: na pysku dziobata, na nogę — kuternoga — śmiał się Olko.
— A ładna! Żeby ją do wody wpuścił, toby się raki zlękły! — odpowiedział Marcinek. — To śmieszka nadworna, wesołek w kiecy...
— W poszanowaniu jest u tych bojarów! — dziwował się Olko.
— Jak się widzi! Wszyła się w łaskę, niby wesz w kołnierz!
Tak dworując, jechali coraz dalej, kierując się na Wiazmę, układając sobie w myśli, że hetman i Lisowski na ten gród nasamprzód się zwalą, bo twierdza to była mocna i bardzo zasobna w spiżę wszelaką.
Od Moskwy biegł w owe czasy prosty trakt do Wiazmy. Lisowie jednak omijali go, mówiąc żartobliwie, że nie każda prosta droga do celu prowadzi, albo, że i do grobu — droga prosta. Więc sunęli bocznemi, mocno w jesieni popsutemi szlakami.
Tu rzadko spotykali dążące pod Moskwę wojska, częściej zato luźne watahy opryszków, grasujących po drogach z maczugą, toporem lub kiścieniem za pazuchą.
Najczęściej watażkowie nie zamierzali czynić im krzywdy, widząc przed sobą dwuch samotnych chłopaków, ale gdzieś koło Glinnej napadło na nich pięciu zbirów, żądając aby im korne osiodłane oddali i szable; a nożami przytem błyskali i przemawiali do Lisów zuchwale.
— No, cóż oddacie po dobremu, czy mamy wam grdyki podciąć? — pytał herszt bandy, podchodząc do Marcinka.
A młody Lis, zamiast odpowiedzi, zadał pytanie:
— Powiedz-no mi, sławny wojowniku, czy tu wpobliżu innej jeszcze bandy niema?
— Nikogo tu niema! My tu jesteśmy panami na drodze. No, dawaj szable i konie, szczeniaku! — odpowiedział watażka i Marcinka niebacznie za rękę ujął.
— Wara! — mruknął młodzik. — Nałajęć dębowemi słowy![110]
— To ty tak do mnie gadasz, psi wyskrobku! — wrzasnął herszt i kiścieniem nad głową śmignął.
Marcinek porwał zbójnika za rękę, wykręcił, złamał i walnął nim drugiego. Na pozostałych trzech rzuciły się chłopaki, niby młode rysie, i porąbały, nim ktoby pacierz zmówić zdołał.
— Dogodziliśmy im, jak psu biczem! Ho, ho! — wołali chłopcy i jechali dalej.
— Jaka cześć — taka i dzięka! — zawyrokował Marcinek. — Żeby grzecznie prosili, oddałbym im nasze szkapy z siodłami, bo widzę na nic nam się nie zdadzą, ino karmić je musimy. Ale zaraz gęby naoścież i łapami capać, to i... doczekała się świeczka wieczora!
— Eh, co tam gadać o nich! Dbam o to tak, jakoby drapał mnie kto piętą — mruknął Olko i splunął.
— Wjo! wjo! koniki! — popędzał Marcinek szkapy.
— Jak było, tak było, ty ciągnij, kobyło!
Ujechali od miejsca potyczki z opryszkami spory szmat drogi. Już noc zapadła.
Niedawno zmienili konie, więc wóz toczył się szybko, skacząc po wybojach, kolejach i wykrotach. Zluzowane szkapy, uwiązane ztyłu dowozu, biegły, parskając radośnie.
Powoził Olko, Marcinek chrapał, wyciągnięty na słomie.
Nagle z poza lasu wytrysnął słup iskier i ognia, szkarłatem zalał ciemne, pochmurne niebo. Jakieś blaski to przygasały, to z nową siłą biegły po obłokach i igrały na wierzchołkach sosen.
Olko trącił brata. Ten przetarł oczy i usiadł.
— Czego chcesz? — mruknął.
— Łuna... — szepnął Olko i zatrzymał konie.
Marcinek stanął na wozie i przyglądał się bacznie.
— Łuna! — rzekł. — Ino niebardzo jeszcze blisko. Ruszaj!
Pojechali szybko, bo Olko popędzał szkapy.
Las się skończył. Pociągnęły się pola, suchem pokryte ścierniskiem.
Woddali płonęły jakieś domy.
Wiatr ustał na chwilę. Wyraźnie już dolatywały syk i trzask płomieni, krzyki ludzi i strzały.
— Widać, że pocharkali się[111] Moskale, jak raki w worku! — rzekł Marcinek.
— A, może, to nasi? — zapytał cicho Olko.
— Nasi?
Nagła nadzieja wstąpiła w serca chłopaków. Nadzieja i radość ślepa, nieopatrzna. Nie naradzając się nawet, wskoczyli na osiodłane konie i przez pola, naprzełaj, pomknęli ku płonącym budowlom.
Ujrzeli duży dwór, ogrodzony płotem z pali.
Za dworem podnosiła kopulastą głowę cerkiewka.
Jacyś ludzie szturmowali dwór. Z poza płotów strzelano do napadających, którzy podpalili stodoły i złożone na zimę stogi siana.
— Ilu ich może być? — spytał Olko.
— Na oko, to chyba ze dwudziestu chłopa. Co zacz za ludzie? — szepnął Marcinek.
Zeskoczyli z koni, uwiązali je w małym gaiku i zaczęli się skradać, kryjąc się za krawędzią wąwozu, biegnącego przez pola.
Doszli zupełnie blisko, bo wyraźnie słyszeli krzyki oblegających.
Byli to Moskale. Nawoływali się po rusku i wykrzykiwali ohydne przekleństwa.
— Hej, wy tam, psi syny, poddajcie się! My — kniazia Pożarskiego drużynnicy! Przyszliśmy zabrać waszego bojara — zmiennika, bo przy Mścisławskim stoi i na lacką stronę ciągnie Ruś świętą! Poddajcie się i wywleczcie do nas za brodę bojarzyna Ozorina.
— Hę? — mruknął Marcinek, łokciem trącając Olka. — Słyszysz?
— W sukurs trza pośpieszyć — odparł chłopak.
— O tem też i myślę! — rzekł Marcinek.
Tymczasem drużynnicy krzyczeli, nie mając odwagi zbliżyć się do buchającego strzałami dworu.
— Nikogo nie ruszymy, ino bojara Ozorina musimy wziąć i do obozu kniaziowego odstawić! Taki rozkaz! Zwiążcie tego lackiego pachołka i przerzućcie przez płot, a wtedy odjedziemy!
Dwór odpowiedział salwą. Rozległy się nowe przekleństwa i straszliwe pogróżki.
— Czekajcie, czortowe wióry, wykurzymy was, jak jaźwców z nory!
Lisowie dłużej nie czekali.
Biegnąc przez pola, okrążyli dwór od tyłu, który opierał się o jezioro; wdrapali się na płot i zeskoczyli na dziedziniec.
— Na pomoc do was przybywamy! — wołali po rusku. — Hospodi pomiłuj[112], święty Mikołaj cudotwórca!
Stary, dostojny w mowie i ruchach bojar Ozorin witał ich z radością i pytał o imię.
— Nie czas na to ninie! — zawołał Marcinek. — Wpierw musimy rozpędzić tą hałastrę. Hu macie ludzi we dworze? Czy wszyscy są uzbrojeni?
— Mam dworskich sług dwudziestu, sam zaś samotrzeć jestem, bo dwuch synów pozostało we dworze. Wszyscy uzbrojeni. Mają szable i berdysze — odpowiedział Ozorin.
— Tedy dobra nasza! — krzyknął Marcinek. — Każ, gospodinie, otworzyć bramę, a my wypadniemy z twymi ludźmi i pobijemy tych łotrzyków!
— Jakżeż tak?... — zaczął starzec, lecz Lisowie już nie słuchali.
Podzielili ludzi na dwa oddziały i odsuwali ciężkie, kute wrzeciądze bramy.
Za chwilę już się zderzyli z napastnikami.
Zawrzała bitwa.
Młodzi lisowczycy i synowie Ozorina szaleli najwięcej, kładąc trupem drużynników.
Niedobitki zaczęły się cofać i uchodzić. W pościg za nimi wysłał Marcinek drugi zapasowy oddział, który prowadził jeden z młodych Ozorinych.
Wkrótce wszystko się uciszyło. Dopaliły się i zgasły stodoły i stogi. Noc otuliła pola i stojący pośród nich samotny dwór bojarski.
— Kogóż mamy wspominać w modlitwach naszych? — pytał stary bojar, kłaniając się obrońcom.
Marcinek zawahał się krótką chwilę, lecz później, porwany jakąś myślą, odparł z dumą:
— My — Polacy! Z rodu Lisów pochodzimy: Marcin i Aleksander Lisowie. Przybyliśmy, aby bronić wiernego sojusznika Rzeczypospolitej, bo takim jesteś, mości bojarzynie.
Zdumiony Ozorin aż się zatoczył i usiadł na ławie.
W tejże chwili jakaś postać niewieścia rzuciła się ku junakom, upadła na kolana i obejmowała ich nogi, płacząc i śmiejąc się przez łzy.
— Polacy! Bracia przyszli!... Chwała Tobie, Matko Przenajświętsza!
— Na Boga, waćpanno, skądżeś się tu wzięła? — pytali chłopcy.
— Jestem Krystyna Czaplińska, panna z fraucymeru carycy Maryny... Po pogromie kremlińskim, gdy panią moją do klasztoru wrzucono... nas oddano bojarom do niewoli. Mnie wzięli ci poczciwi, dobrzy ludzie... Opiekowali się, niby córką rodzoną...
— Dziw nad dziwy... — szeptali junaki i patrzyli na pannę.
Marcinek podniósł ją i, sadowiąc na ławie, w oblicze spojrzał i pokraśniał. Piękne, bowiem, ujrzał cudo.
Liczko białe, przybladłe z przerażenia, oczęta modre, brew ciemna, foremna, niby łuk, zgięty mocną dłonią, Warkocze płowe i pierś wysoka, falująca pod wzorzystą tkaniną „sarafanu“[113].
Panna Krystyna aż oczy rwała: tak była piękna, a wylękła, a słodka, a przylepna, a z pod ciemnych rzęs patrząca błagalnie i rzewnie. Ciągnęła ku sobie oczy młodzików, niby pszczoły do wonnego miodu lipowego.
Pokraśniał Marcinek jeszcze bardziej i zmięszany na brata ciotecznego spojrzał.
Spostrzegł odrazu, że i ten stoi zarumieniony, jak żak przed karą, więc się nagle rozgniewał i mruknął przez zaciśnięte zęby:
— Czeka, jako młody gawron, gębę rozdziawiwszy, rychło-li mu co w nią wetkają! Ciapukapusta!
— Ciapugroch! — odmruknął Olko. — Patrzcie-no?! Fuka, niczem jeż z płonkami... Kawaler ognisty!
— Stul pysk...
— Nie stulę, bo ty stul!...
Zdawało się, że zacietrzewieni junacy rzucą się na siebie z pięściami, lecz Marcinek pohamował się i nagle śmiać się zaczął, a później szeptać do ucha Olkowi:
— Jedna dziewka stu chłopów powaśni — to prawda, ino czy my w tej setni będziemy, bracie miły?
— Jako żywo — nie! — odpowiedział Olko. — Bierz sobie, boś starszy i najmocniejszy z Lisów — i łęczyckich i inflanckich, kresowych! Bierz! Ja na drużbę pójdę, albo na chrzestnego ojca. Chi! chi! chi!
— Pleciesz, jak ślepa baba łyko! — żachnął się Marcinek, lecz w sercu czuł wielką radość i wdzięczność dla Olka.
Całą noc nie mógł chłopak oka zmrużyć.
Przed świtem dopiero usnął, ale sen nie przyniósł mu ulgi i wypoczynku.
Wstawała przed nim słodka twarz panny Krystyny, błagalnie i zalotnie zarazem patrzyły modre oczy łzawe, ciągnęły się niby wiotkie, wysmukłe lilije białe ramiona dziewczęcia.
— Ratuj, ratuj, junaku! — słyszał cichy, gorący szept. — Nie odjeżdżaj, nie pozostawiaj sieroty samotnej, bezbronnej!
Budził się i, nie rozumiejąc, iż senna nawiedzała go mara, w pierś uderzał się dłonią mocarną i mówił:
— Nie ostawię samej, do zgonu bronić będę, luba moja Krzysiu!
Posłyszał nagle przez siebie wymówione słodkie, spieszczone imię panienki, zarumienił się i twarz zmięszaną w poduszkę wcisnął.
Na szczęście Olko, znużony bitwą, spał mocno i chrapał, jak odyniec, gdy w gaju dębowym żołędziami się opcha.
Nie mógł usnąć więcej rozkochany naumor Marcinek, więc umył się, przyodział, jak mógł, i wyszedł na dwór.
Była wczesna godzina. Nikogo nie spotkał na dziedzińcu, poszedł tedy do sadu, gdzie jabłonie zrzucały z siebie ostatnie liście.
Szedł ścieżką, myśląc nad tem, jak to go tak nagle porwała miłość, mocna, płomienna. Czuł, że bez Krzysi nie mógłby teraz dnia przeżyć, że pochłonęła go całego, jak toń bezdenna pochłania topielca.
— Nie odstąpię ciebie, luba dziewczyno, od złego obronię i skrzywdzić nie pozwolę nikomu!... — szeptał i czuł, jak mu łzy gryzące, nabiegają do oczu.
Powolnym krokiem wracał ku domowi.
Po chwili usłyszał, jak z lekkim zgrzytem otworzyło się okno.
Podniósł oczy. W oknie górnego teremu, gdzie zwykle w ruskich domach przebywały niewiasty, stała dziewczyna.
Miała na sobie długą białą koszulę i, patrząc przed siebie, rozczesywała złociste włosy, miękkiemi falami spadające jej na pierś wybujałą i na okrągłe różowe ramiona. Zadumała się, snadź, bo niebieskie oczy rozmarzone nic nie widziały przed sobą, ani smutnych, nagich jabłoni, ani pożółkłych krzaków porzeczkowych, ani ostatnich, jesiennych kwiatów liljowych, ani zapatrzonego w nią młodzieńca.
— Kraśna dziewka!... — pomyślał Marcinek. — Pewno, to córka bojara. Oj, kraśna, bo kraśna! — Delibera nos a malo![114]
Postanowił więcej nie patrzeć i, oczy wbiwszy w ziemię, szedł dalej.
Bojarówna spostrzegła wtedy junaka i długo wpatrywała się w jego zawadjacką twarz i szerokie bary. Potrząsnęła główką i nagle okryła się złotym płaszczem włosów.
— Rycerzu! — zawołała dźwięcznym głosem, opierając się rękami o framugę okna. — Podejdź bliżej!
Nie patrząc na nią, podszedł.
— Jestem córką, jedynaczką Ozorina, możnego bojara... — zaczęła mówić. — Ojciec zrobi wszystko, czego zażądam. Odmowy nie będzie!
— Czegóż chcecie ode mnie, bojarówno? — spytał Marcinek i spojrzał na dziewczynę.
Patrzyła nań śmiało wesołemi, niebieskiemi oczami, a usta czerwone, niby dojrzałe wiśnie, śmiały się do niego.
— Ja wiem... wiem wszystko... — szepnęła.
— Co wiecie? — zdziwił się chłopak.
— Wiem, że Krystyna i wy pokochaliście się w jeden mig! To takie piękne!... Ja wiem!... Krystyna zwierzyła się przede mną. Ja też pokochałam od pierwszego wejrzenia... tego... drugiego... brata waszego.
Mówiła śmiele, bez drżenia w głosie, bez wstydu dziewiczego. Oczy tylko błyszczały jej coraz goręcej, ciężko podnosiła się i opadała pierś, a czerwone, grube wargi rozwarły się i ukazały równe, białe ząbki, drapieżne i ostre.
— Pokochałam tamtego... drugiego! — powtórzyła. — Jak ma na imię?
— Aleksandrem go chrzczono, a Olkiem w domu nazywają stryjecznego brata mego — odpowiedział Marcinek.
— Aleksander, to — dobrze! Nasze prawosławne imię... To i wy — Lachy uznajecie świętego Aleksandra? — mówiła dalej.
— My uznajemy wszystkich najzacniejszych świętych! — odparł chłopak.
— Powiedz mu, aby w południe przyszedł do „biesiedki“[115] na końcu ogrodu... — szepnęła bojarówna i szybko zatrzasnęła okno.
Zdaleka donosił się głos starego bojarzyna:
— Nastia! Naścieńka! Wstawaj prędzej, ptaszyno luba, i wychodź! Goście drodzy na posiłek czekają.
— W mig zbiegnę nadół! — odpowiedziała bojarówna z głębi teremu.
— Ho, ho! — pomyślał Marcinek. — To ci przygoda! Gdzie się tu nie obrócisz, wszędy miłość, niby grzyb w lesie, wyrasta.
Pobiegł do Olka i jął mu opowiadać o spotkaniu z bojarówną Naścią.
Olko wysłuchał spokojnie i, obojętnie wzruszywszy ramionami, rzekł:
Asinus asinum fricat,[116] jak powiadał ksiądz kapelan w konwikcie naszym!
— Dlaczegóż to niby ja jestem osłem? — spytał Marcinek i pięścią pogroził.
— Boś się zakochał piorunem! Prawda, że dziewa kieby łania, ino pamiętaj, co przysłowie gada: „łatwiej sto pcheł upolować, niż jednej dziewczyny”...
Olek na głos śmiał się i prawił dalej:
— A tej moskiewskiej krasawicy zasię do mnie! Byle chłop, byle czop, byle czapczyskiem śmierdział, aby męża mieć! Spieszno jej...
Zamyślił się i, drapiąc się w głowę, rzekł po chwili:
— A może dla fortelu udać amor, jak się zowie? A później drapnąć?... Eh! nie... Nie godzi się to... nie kawalerska byłaby sprawa... Tfu! Jak to też taka niecna myśl mi mignęła?! Tfu! Tfu! A cóż to ona we mnie upatrzyła, owa Naścieńka? Powiadasz — krasawica?
— Chocia w obraz wstawić! Malowanie!
— Cóż we mnie upatrzyła? — powtórzył Olko zamyślony.
— No, przecież, chłop z ciebie, jak się widzi, i na pysku jesteś strasznie piękny... — mruknął Marcinek.
Asinus asinum fricat — odparł Olek, mrużąc chytre oczy. — Masz chyba dymek w głowie?! Bredzisz, jak kowal w gorączce! Ja — tęgi chłop, toć prawda, bom Lis, jak to zwyczajnie bywa... Ino tego teraz nie widać... Czapka na bakier, a łydki gołe... Czarny jestem, jak djable sumienie i od tej szuby capem śmierdzę, a to do olejków tureckich różanych, ponoć, zgoła niepodobne...
Marcinek milczał, a Olko rozmyślał wciąż.
Nareszcie machnął ręką i rzekł do brata:
— At! Dziurę w głowie mi wygadałeś... Bajdury! Nie pójdę w południe, ino zaraz — jeść, bo chory jestem na wilczą chorobę...[117]
Właśnie w tej chwili przybiegł służka od bojara i, bijąc pokłony, na posiłek poranny „dostojnych gości“ prosił.



Rozdział IX.
ZWODNICZE DROGI MIŁOŚCI.

Już cały miesiąc upłynął, a chłopcy siedzieli w Dubrawie — dworze Porfirjusza Ozorina, dawnego bojara dumnego, i nie ruszali się z miejsca.
Marcinek chodził, jak cień, za Krzysią.
Młodzi, rozkochani w sobie pierwszą miłością, przezywali czasy niebiańskie. Nie czuli szalejących wichrów jesiennych, przymrozków nocnych i nawet zrywającej się coraz częściej śnieżycy.
W sercach mieli wiosnę i wszystko dokoła upieściła, ozdobiła, opromieniła wiosna miłości.
Żółte i czerwone liście, leżące na ziemi, wydawały im się kwieciem; wichura, łomocąca w okiennice, zrywająca gonty z dachu i szarpiąca nagiemi drzewami, była nich burzą, szalejącą w sercach, a wyrywającą się nazewnątrz.
Ludzie mieli dla nich dobre oblicza, łagodne oczy i uśmiech przychylny na ustach.
Marcinek omówił już wszystko z panną Krystyną.
Powróciwszy do ojczyzny, natychmiast zjedzie junak pana Czaplińskiego, starosty rawskiego, i o rękę córki prosić będzie, odmowy nie bojąc się, gdyż komuż, jak nie Marcinowi Lisowi, ma oddać rodzic rękę córki, salwowanej z niewoli moskiewskiej przez młodego rycerza?
Czekali tylko sposobnej chwili, aby gościnny dom Ozorina porzucić i w daleką drogę do Smoleńska podążyć, skąd już nietrudno było o powrót panny do Rzeczypospolitej.
— Pięknem wianem i parafernaljami zacnemi rodzic obdarzy mnie! — uśmiechała się szczęśliwa panna. — Oj, co tego będzie! I skrzynie, i sepety i szkatuły i toboły... Obaczysz, miły Marcinku! Już ja ojca znam — nie poskąpi!
Wymachiwał junak rękami głową trząsł i mówił:
— A nic mi nie potrzeba! Ja tam do ręki nikomu nie chcę patrzeć! Chociaż z dawnych czasów Lisowie zubożeli znacznie, bo i na oszajców pójść musieli za Stefana — króla, lecz coś-niecoś i ja na swoją część mam. A i tego nie potrzebuję, bo, jak Bóg poszczęści, to tyle zdobyczy z Rusi przywiozę, że z najbogatszymi w paragon pójdę! Już miałem ja taką szabelkę, Krzystko miła, że za nią zacny folwark możnaby kupić...
— A cóżeś z nią zrobił? — spytała panna.
— Zmieniłem ją na worek placków żytnich i to takich, których całkiem nie jadłem! — ze śmiechem odpowiedział młodzieniec.
— Boże wielki! — zdumiała się panienka.
— Nic to! — uspokoił ją Marcinek. — Gdy na Kreml powrócę, przywiozę ze sobą worek placków i zwrotu szabelki zażądam!
— Hej, nie oddadzą ci!
— Hej, sam wezmę! Nie znasz mnie, Krzysieńko!
— Wiem, żeś najpierwszy rycerz na całą Rzeczypospolitą — zawołała rozkochana panienka. — Sam stary Porfirjusz Michałowicz Ozorin podziwiał twoją siłę i odwagę!
No, i cóż wypadało robić?
Marcinek brał słodką swoją dziewuchę w objęcia, ściskał, po oczach i ustach całował, a ona garnęła się do jego piersi szerokiej i niemal słabła i mdlała w oplocie potężnych ramion.
Czas więc nieznacznie i szybko upływał.
Do Dubrawy rzadko dochodziły wieści z wojny i z Moskwy.
Sąsiedzi wiedzieli, że stary Ozorin z synami był w niełasce u Pożarskiego i innych wodzów za swoją wierność Polakom.
Nie odwiedzali go. Jedni, dlatego, że byli stronnikami przyszłego cara wiary greckiej, drudzy — tylko dlatego, że obawiali się zemsty przeciwników Mścisławskiego i innych, którzy ratunek Rusi widzieli w skojarzeniu się z tronem polskim.
Jednakże słuchy doszły nawet do odciętej od wszystkich Dubrawy.
Były to słuchy bałamutne, które stary Ozorin ważył i tak i owak.
Szły pogłoski, że hetman Chodkiewicz szybko pędził ku Moskwie z całem wojskiem, że „zbójniki“ Lisowskiego, jak ich na Rusi nazywano, pustoszą północne włoście i ze Szwedami się potykają. Mówiono jednocześnie, że Chodkiewicz ze Szwedami przymierze usilne podtrzymuje; że w Moskwie pułkownicy pana Gąsiewskiego nie radzi są z przybycia surowego hetmana litewskiego i już bunt podnieść zamierzają; dobiegły słuchy, że Pożarskij i inni wojewodowie cofają się przed wojskiem polskiem i gotowi są nawet wpuścić Lachów do stolicy, a w tymże czasie mówiono, że Polacy zginą na Rusi, bo swary między nimi się już zaczęły, zawiść, spory o władzę i tytuły.
— Gołemi rękami ich weźmiemy, mówili mi w obozie kniazia — opowiadał Ozorinowi jakiś przybyły ukradkiem do Dubrawy przyjaciel, — a i Mścisławskij obawia się, że tak będzie, bo Lachy luto pomiędzy sobą się gryzą!
Zasmuciła ta wieść młodych Lisów, chociaż wiedzieli, że póki żyją Chodkiewicz i Lisowski, to „gołe ręce“ są tylko przechwałkami moskiewskich wojewodów, ale rozumieli też, że w Kremlu muszą się dziać rzeczy straszne i wobec ojczyzny występne, zdradzieckie.
— Przy hetmanie Chodkiewiczu zgasną ci nasi na Moskwie pułkownicy, jako klecha przed organistą, bo sami Pana Boga by przedali! — mówili chłopcy, bardzo zasmuceni.
— Dość tych amorów! — zawyrokował nagle Olko. — Do swoich przedzierać się — ostatni czas!
Chociaż markotno było Marcinkowi lubą dziewczynę porzucać, jednakże zgodził się z tem i zaczęli obmyślać nową wyprawę.
Olko też jakoś na humorze stracił.
Naścia Ozorinówna, jak to kobieta, potrafiła wprost do serca mu wjechać czwórką koni. Niedarmo to przysłowie mówi:
— Najsroższego zwierzęcia zrozumiesz naturę, białogłowie czort w sercu, drugi wlazł za skórę...
Jak zaczęła bojarówna do młodego Lacha przymilać się, a wzdychać, tak wkońcu zmusiła go do rozmowy, bo Olek długo uciekał od niej, jak djabeł od kropidła.
Sama, o dziewiczym wstydzie zapomniawszy, o kochaniu swojem dla niego rozpowiadała, a tuliła się i płakała tkliwe, tak, że koić jej ból musiał i po złotych włosach głaskał, jak brat siostrę, lub zgoła, niby ojciec córkę.
Ale w każdym włosku złocistym siedział djabełek mały, kąśliwy i chyży. Ten, jak trucizna, przez palce i dłonie dostał się do serca, rozżarzył tam ogień gorący. Płomień wyrwał się, zapalił oczy, do czerwoności rozgrzał usta i dłoniom nadał ciepło przejmujące, rozkoszne.
Bojarówna w zachwycie i radości, upojona miłością dziarskiego Lacha, objęła go za szyję, w oczy zajrzała omdlałym wzrokiem i szepnęła:
— Luby mój, za tobą, jak raba, wszędy pójdę: — i w ogień i w wodę! Dla ciebie wiarę ojcową porzucę i do twojej cerkwi chodzić będę, w twojej mowie Boga, Spasa i Macierz Jego Przeczystą błagać będę, aby życie nasze w miłości i szczęściu długie lata zachowali aż do śmiertnego czasu!
Wtedy o wszystkiem zapomniał młody Olko Lis, bo krew gorąca burzyć mu się zaczęła; całował ruską krasawicę, miłość i wierność jej ślubował do grobu.
Tak to skrzydlaty bożek — Kupido sidła zastawił Lisów i usiecił ich, omamił, skrzydła im podciął i słodką niemocą osłabił, zatruł.
Jednak w sam czas przyszła trwożna wieść o tem, co się dzieje w polskiem wojsku, broniącem dla królewicza Władysława Kremlu, gdzie czekał na niego wspaniały tron Rurykowych potomków i carska czapka Włodzimierza Monomacha.
Otrząsnęli się chłopcy, zrzucili z siebie słabość i troski miłosne, powiedziałbyś, jak jabłonki i wiśnie zrzucają z siebie kwiat wiosenny.
— Czekają Moskale na naszych, jak kruk na ścierwo, rzekł Marcinek. — Niedoczekanie ich!
— Oj, nie trza nam było tu do tej Dubrawy z odsieczą wtedy iść! — westchnął Olko. — No, ale stało się! Żeby człek wiedział, gdzie ma upaść, toby zrazu usiadł...
— Gdyby nie gdyby, toby były grzyby! — zakończył rozważania brata Marcinek. — Nowych fortelów trza się imać i — tyle!
— A dziewki nasze? toż-to płakać będą! Od śluzów chyba jezioro z brzegów wystąpi? — zauważył Olko.
— Popłaczą, ale zrozumieją, że nijak nam inaczej nie lza!
Poszli najprzód na naradę ze starym bojarem.
Ten radził przeczekać dni kilka, bo słuchy krążyły, że właśnie w stronę Dubrawy cofa się jedno skrzydło moskiewskie pod wodzą Szeremetjewa.
— Ucapią was i ubiją — mówił Ozorin. — A co wtedy z dziewkami będzie? Widzę ja, choć stary, co się tu święci...
W głosie starca Lisowie dosłyszeli smutek i niepokój.
Pod pozorem dostarczenia wojskom kilku głów bydła, wyruszył Marcin Lis na zwiady.
Dotarł do obozu samego Szeremetjewa, rozejrzał się bacznie, jeszcze baczniej słuchał, o czem gwarzą setnicy i drużynnicy przy ogniskach i wielu rzeczy się dowiedział.
Był to początek października.
Chodkiewicz prawie bez bitwy szedł do Moskwy, gdzie istotnie wybuchły zaraz niesnaski. Stołeczne i własne jego wojsko burzyć się zaczęło, krzycząc, że to już za późna pora na wojnę, dla której też zapasów i spiży brakło; pułkownicy znaków koronnych nie chcieli służyć pod buławą hetmana litewskiego, a inni, chociaż w tem ujmy dla honoru nie widzieli, jednak, obawiając się, że cnotliwy i twardą mający rękę wódz, weźmie ich w karby, a nawet za dokonane liczne zbrodnie, hańbiące imię polskich rycerzy, pokara surowo, — sekundowali rokoszanom.
Zbuntowane przez pułkowników Cieklińskiego, Zaliwskiego, Pobidzińskiego i Łaszcza chorągwie koronne, bez wiedzy hetmana, do króla posłów wyprawiły z żądaniem wypłaty żołdu i powrotu do kraju.
Marcinek, zrozpaczony i wściekły, na własne uszy słyszał, jak przybyły z Moskwy szpieg moskiewski, po wysłuchaniu go w kwaterze wojewody, popijając gorzałkę, rozpowiadał o tem tłumnie otaczającym go drużynnikom.
— Pożdijcie małość[118], a Lachów gołemi rękami, jak piskorzy imać będziemy! — śmiał się szpieg. — Pogryzą się oni nie dziś, to jutro na śmierć, jak głodne wilki!
Chciał mu Marcinek za te słowa głowę rozłupać siekierą, co przy ognisku leżała, w drewno wrażona, jednak się pohamował, najpierw — na nic to, powtóre — prawdziwie rozumował szpieg.
— Sami na siebie stryczek gotują! — ze smutkiem myślał młodzian, zęby ściskając, aż mu skrzypiały, jak bułat po szkle.
Pocieszyły go natomiast wieści o Lisowskim.
Ten oganiał wojska moskiewskie, jak brytan stado, odrazu z różnych stron.
Wszędzie był, a wszędzie, jak wilk, coś urwał, coś odgryzł, coś rozpędził w popłochu na cztery wiatry.
Jakiś setnik, przybyły z obozu Pożarskiego, mówił do djaka,[119] przyjmującego od Marcinka bydło, dostarczone z Dubrawy:
— Ten wściekły pies, ten wilkołak nie daje kniaziów ani czasu, ani wypoczynku! Szczypie go ze wszystkich stron, otoczył, jak mgła, wichrem pędzona! Nikt nie wie godziny, ani miejsca, gdzie spadnie, jak drapieżna kania... Przerywa nasze szańce, zasidki[120] i zasieki, odciąga od stolicy wojsko, które do szturmu iść nie może, a nadwołżańskie i nowogrodzkie ziemie odciął tak, że z tych stron wojewodowie nie ważą się posiłków pchnąć pod Moskwę, bo bezpieczeństwa swoich grodów nie są pewni... Oby go prędzej jaka strzała jadowita dosięgła, bo kniaź nasz nasłał na niego zbójów tajnych...
Nabrawszy takich wieści, powracał Marcinek do Dubrawy, rozmyślając nad tem, w jaki sposób do hetmana Chodkiewicza, lub do lotnych Lisowskiego chorągwi się dostać.
We dworze Ozorina napozór nic się nie zmieniło. Tylko panna Krzysia rzadko się teraz pokazywała i nie wychodziła do ogrodu, gdzie zawsze miewał z nią spotkania Marcinek.
Głowił się junak nad tem, aż przyłapał pannę, gdy szła po obiedzie do teremu, i wręcz zapytał, drogę jej zastępując, a w oczy błagalnie i surowo zarazem patrząc.
— Cyt! — odpowiedziała Krzysia, podejrzliwie się oglądając i nadsłuchując. — Przedwczoraj przybył starszy syn bojara — Roman... Miłość mi swoją dawno wyznał i żenić się ze mną zamierzał. Ino ja zwlekałam, w pomoc Bożą ufna...
— Powiedziałaś mu, że nic z tego, bo mnie sobie upodobałaś na życie całe? — zapytał młodzieniec.
— Nie... — odparła cicho. — Strach miałam, że ubije ciebie, bo to dobry wojak i sławny siłacz, którego bohatyrem i witeziem nazywają.
— Ba! — zawołał Marcinek. — Jeśli tylko to, nie trwóż się, luba dziewczyno! Już ja sroższego witezia do piekła posłałem... Sam mu w oczy zajrzę i powiem, co rzec należy!
— Nie czyń tego! — błagała, łamiąc ręce, panna Krzysia. — Lepiej politykować do czasu.
— Czasu nie mam, bo spieszno mi do swoich, gdzie każda szabla i każde wierne ojczyźnie serce, oj, jak są potrzebne! — rzekł porywczo.
— Zaczekaj do jutra! — prosiła. — Naradzę się z Naścią. Ona nam doradzi najlepiej, bo serce dla mnie i dla was ma szczere.
Jednak nie doczekał się jutra Marcinek. Zresztą nie jego była w tem wina.
Roman Ozorin od sług się dowiedział o miłości pięknej Laszki dla przybyłego Polaka — rycerza.
Krążył więc wpobliżu świetlicy Lisów, wypatrując chłopaka, aż spostrzegł go Marcinek i skinął na Olka.
— Słuchaj, bracie! — szepnął. — Miarkuję, że z Romanem będę miał przeprawę. Jak się ona skończy, Bóg Jeden wie. Gdybym jednak poszedł ziemię gryźć, przysięgnij, że pomstować nie będziesz, ino uratujesz mi Krzysię i do ojca odwieziesz.
Przybladł Olko i po namyśle rzekł:
— Przysięgam, acz z bólem serca to czynię...
Marcinek zapiął na sobie kurtę i, niby nie widząc Romana, poszedł do ogrodu.
Słyszał, że młody bojar szedł za nim twardym, ciężkim krokiem.
Dogonił go Roman i zaszedł mu drogę.
— Próżno szukasz, nikogo w sadzie nie spotkasz! —mruknął, ponuro patrząc na junaka.
— Ciebie szukałem i spotkałem! — odpowiedział Marcinek i głowę hardo podniósł. — Chciałem prosić ciebie o konie, bo odjeżdżamy.
Roman podejrzliwie rzucił okiem na Lisa i znowu mruknął:
— Piaskiem rzucasz w oczy... Wy — Lachy, jak te sobaki niewierne, co rękę, ich karmiącą, ugryźć zawsze gotowe...
— Stul gębę, chłopie! — syknął junak. — Nie znasz Polaków, mówisz w złości, więc lepiej nie gadaj, bo...
W głosie Marcinka zabrzmiała pogróżka.
— Bo co? — spytał Roman, mrużąc oczy i zaciskając zęby.
— Bo nie ścierpię i gębę ci na bakier skręcę!
— Ty, Lachu?
— Ja, Moskalu!
Roman, nic nie mówiąc, rzucił się na Marcinka i schwycił go wpół. Zamierzał podnieść przeciwnika i o ziemię cisnąć. Jednak Marcinek nie chciał się od ziemi oderwać wrósł w nią, nogi potężne rozkraczywszy. Trzymał ręce wyciągnięte nad głową, a, gdy ździwiony napastnik głowę odchylił, chcąc spojrzeć mu w oczy, uderzył w odsłoniętą pierś łokciami, strzaskał obojczyk i ogłuszył.
Upadł Roman Ozorin na kolana, wyjąc z bólu, lecz oprzytomniał i gwizdnął. Natychmiast pięciu tęgich łowczych wypadło z zarośli krzaków malin i rzuciło się na chłopaka.
— Związać Lacha i gębę zakneblować, aby nie kwiczał! — ryknął Roman.
Otrząsnął się Marcinek od Moskali, jak odyniec od nasiadających i czepiających się go psów, plecy oparł o pień starej jabłoni, machnął kilka razy pięściami i postąpił naprzód.
Napadający chłopi leżeli, wijąc się z bólu.
Zdumiony i nastraszony Roman, nie mogąc poruszyć prawą ręką, siedział i z przerażeniem patrzył na zbliżającego się Polaka.
Pochylił się nad nim Marcinek i mówić zaczął:
— Mógłbym walnąć ciebie w ciemię, a rodzic twój musiałby popa o pogrzeb prosić, ino — nie chcę... starego mi żal! Zaniosę cię do niego, a on ci powie, żeś tchórz, łotr i cnoty nie masz rycerskiej ani krzty! Któż to widział, sławny witeziu, o białogłowę w sześciu na jednego napadać?! Ech, ty, niedomordo niemyta, obwiesiu, łotrzyku jeden!
Zgarnął Marcinek siedzącego na ziemi Moskala, przerzucił go sobie przez ramię, niby worek słomy, i stanął z nim przed Ozorinym — ojcem.
— Jam was od zemsty Pożarskiego ludzi ratował w ciężkiej potrzebie i krzywdy wam nijakiej nie zadał, a w twoim domu takową napaść łotrowską na mnie tu uczyniono. Nie chciałem, ciebie żałując, tego hajdamakę ubić, ale ty mu nakiwaj po ojcowsku, zawstydź i poucz, bojarze!
Zawrócił się junak i wyszedł z świetlicy, ojca z synem pozostawiając.
Troska powstała w sercu Marcina Lisa po tem spotkaniu. Nic ono bowiem nie rozproszyło, nic nie przebiło. Rozumiał, że jeszcze większa nienawiść będzie trapiła duszę pokonanego bojara, a, może, nawet i jego ojca, zawstydzonego niecnym czynem syna, którym się szczycił i którego kochał nad życie.
Wyjechać jednak nie mogli z Dubrawy, bo dokoła szły cofające się przed Chodkiewiczem wojska, zajmujące nowe leża na zimę i dążące ku miejscom, zagrożonym przez Lisowskiego.
Głowili się chłopacy nad ucieczką i wywiezieniem panny Krystyny, ale nic wykombinować nie mogli.
Pewnego razu Olko wpadł do świetlicy i zawołał:
— Hej! Widzi mi się, że umkniemy!
— Gadaj! — krzyknął Marcinek.
— Naścia wykoncepowała... — zaczął chłopak. — Pojadę do folwarku, gdzie ładują owies dla wojska i tam pozostanę. Gdy główne siły Moskali przejdą, tedy pchnę tu sześć koni i wieść wam poślę, abyście wyruszyli do mnie. Pojedzie też z wami moja dziewczyna, uszczknę ją bojarom na amen! Szkoda takiej krasawicy dla moskiewskich chamów!
— Dlaczego ty pojedziesz, a nie ja? — spytał Marcinek.
— Naścia boi się, że bez ciebie Roman wykradnie pannę Krzysię.
— A no! Przy mnie tego nie będzie, jako żywo! Mam ja nad tem oko i w dzień i w nocy! — zawołał junak.
— Widzisz! — rzekł Olko. — Mądrze wszystko ułożyła moja bojarówna! Powiada, że z Dubrawy nie moglibyśmy zbiec, bo Roman szyki pokrzyżowałby nam snadnie. Mściwy on i rankor do ciebie ma zawzięty. W łyżce by wody utopić chciał, nie śmie ino, bo już spróbował targnąć się na ciebie, a oberwał zacnie. Czyha on teraz i czeka chwili sposobnej...
— Czekaj, piesku, aż kobyła zdechnie, będziesz ją jadł... — mruknął Marcinek.
— No, to i dobra! Jadę przed zachodem słońca, a wy tu gotowi bądźcie każdej godziny, bo periculum in mora, bracie!
— Zaś tam! Nie zaśpię sprawy, Olku! Nie bój się, gotowi będziemy na każdą porę! — powiedział Marcinek.
Zaczęli się ściskać, żegnając.
Nie wiedzieli Lisowie, że, ledwo Olek Dubrawę opuścił, przez boczną bramę wyjechał Roman Ozorin i, rozpuściwszy rączego konia, pomknął w przeciwną stronę.
Po wieczerzy Marcinek długo rozmawiał z Krysią, prosząc, aby do drogi dalekiej gotową była, bo lada dzień porzucić muszą dwór bojarski.
— Cudza chata gorsza od kata, słoneczko moje, ptaszyno luba! — mówił junak, całując modre oczy dziewczyny.
— Gotowa będę w mig — odpowiedziała, mrużąc oczy i tuląc się do chłopaka. — Nie boję się niczego, przy tobie wszędzie mi dom i wszędzie radość!
Rozstali się wkrótce, bo już kury po raz drugi piać zaczęły.
Marcinek rzucił się na posłanie. Sen jednak nie przychodził. Jakiś niepokój, ciężkie przeczucie niebezpieczeństwa, niewytłumaczona obawa nie pozwalały junakowi zmrużyć oka.
Nadsłuchiwał przybycia Romana.
Około północy usłyszał Marcinek łomotanie w bramę, głosy kilku ludzi, szczęk kopyt i ciężkie kroki w sieni dworu.
— Z gośćmi, czy co, do kata, powrócił ten łyk? — pomyślał.
Jednak wkrótce wszystko ucichło. Widocznie, przybyli goście rozeszli się po izbach na spoczynek.
Tylko pod oknami świetlicy Marcinka raz jeden zachrzęścił żwir.
Wyjrzał w okno. Ciemna, jesienna noc ukryła wszystko, wiec nic nie dojrzał, a i cisza, niczem niezmącona, zaległa dokoła dworu.
— Nic innego, tylko stróż nocny przeszedł wpobliżu — uspokoił siebie młody Lis i oczy zmrużył.
Po chwili podniósł się na tapczanie i znowu nadsłuchiwał.
Doszły go wyraźnie skradające się kroki kilku ludzi tuż za drzwiami.
Siedział, wytężając słuch.
Ktoś cicho zapukał do drzwi.
— Hej! Któż po nocku łazi, jak dusza potępiona? — spytał młodzian.
— To ja — Roman... — rozległ się głos bojarzyna. — Przyszedłem pogodzić się z tobą, bo zrozumiałem, że ciebie jednego kocha Laszka. „Gwałtem miły nie będziesz“ — mówi nasze przysłowie, więc poco mamy w nienawiści żyć?
— Na to dnia dość, nie trza nocnej pory, która też dla dobrej sprawy, pono, niesposobna, — odpowiedział Marcinek.
— Ja do ciebie ze szczerem sercem, a ty nie chcesz mnie wpuścić? — rzekł z wyrzutem Roman.
Chłopak pomyślał chwilę, poczem wstał i zasuwę odrzucił.
Ktoś szarpnął drzwi i na progu wyrosły postacie zbrojnych drużynników, prowadzonych przez setnika z pistoletem w ręce.
— Zdrajca! — rzekł dobitnie Marcinek. — Zdrajca i tchórz!
— Bierzcie go! — krzyczał ukryty za plecami żołdaków Roman. — To — Lach z watahy owego zbója i czorta Lisowskiego! Sam o tem powiadał ojcu memu, którego do bitwy z naszymi wojakami namówił, oszukawszy go tem, że byli to niby swawolni ludzie, co po drogach grasują. Bierzcie go, a baczcie dobrze, bo to osiłek — ten wraży Lach! Jakby co — ustrzelcie go!
Setnik, mierząc Marcinkowi w pierś, spytał:
— Słyszałeś? Czy to prawda?
— Prawda, żem Polak; prawda żem jest z chorągwi lisowczyków; prawda, żem osiłek, bo ów łotr i zdrajca na swojej skórze to wypróbował; nieprawdą zaś jest, żebym do bitwy starego bojara skłaniał. Podczas bitwy przyszedłem mu na pomoc.
— Poddajesz się? — pytał setnik.
Marcinek zerknął ku oknu, lecz i tam tkwiły ostrza berdyszów i majaczyły w mroku dzikie twarze drużynników.
— Ze dwadzieścia zbrojnego chłopa, — kombinował chłopak, — a każdy z rusznicą. Nec Hercules contra plures...
Westchnął i rzekł spokojnie, prawie wesoło:
— Poddaję się! Tylko niech podejdzie tu Roman Ozorin. Widzę go w sieni, bieli się tam, jak kobyli łeb na płocie. Chcę plunąć mu w oczy, bo to pies zdradliwy!
— Związać go! — rozległ się wrzaskliwy głos Romana.
Marcinek wyciągnął ręce. Związano mu łokcie za plecami i nogi.
Usiadł na tapczanie i spokojnie przyglądał się podchodzącemu Romanowi. Bojar szedł blady, nienawiścią pałający i trzymał lewą ręką podniesioną.
— Będę bił ciebie, Lacha, po gładkiej twarzy, jak raba, pachołka, jak psa!...
Marcinek siedział i milczał. Był dziwnie spokojny i miał twarz pogodną, prawie łagodną.
— Struchlał chłopak!... — śmiali się drużynnicy.
Roman postąpił jeszcze bliżej i szeroko się rozmachnął.
Marcinek w jednej chwili upadł wpoprzek tapczanu, zgiął w kolanach nogi spętane i, wyprostowawszy je, z całej siły kopnął wroga w brzuch.
Jak wyrzucony z kuszy[121] kamień, przeleciał Roman przez izbę i grzmotnął się o ścianę. Leżał nieruchomy, krew ustami oddając obficie.
Drużynnicy podbiegli do niego, zaczęli macać i słuchać, czy bije serce.
— Już nie żyje! — zawołali. — Mocny czortów Lach!
— No, wstawaj, czas w drogę, dobry mołodziec! — odezwał się z szacunkiem w głosie setnik.
W tej chwili z krzykiem przerażenia i rozpaczy wpadła do świetlicy Krzysia. Widząc związanego Marcinka, otoczonego tłumem zbrojnych żołdaków, rzuciła się ku niemu, przywarła całem ciałem drżącem do jego piersi, rękami oplotła i wołała żałośliwie, jak łabędzica, krążąca nad przeszytym strzałą łabędziem:
— Weźcie i mnie z nim! Zabijcie razem, bom też Polka! Chcę pozostać przy nim aż do śmierci...
— No, do śmierci to jeszcze pożyjecie! — zaśmiał się setnik. — Mam rozkaz zabrania was i odwiezienia do Permskiego monastyru, gdzie twojemu lubemu w lochach ciemnych siły ubędzie, a i ty, dziewko, krasę swoją postradasz! Stamtąd ino do grobu przechodzą!
Krzysia skamieniała ze zgrozy. Stała blada, jak widmo, z oczami szeroko rozwartemi i nagle padła zemdlona.
Ocucono ją. Znowu przytuliła się, zdawało się, wrosła w barczystego junaka, stojącego jak dąb niewzruszony, dumny, a spokojny.
Pochylił usta do jej ucha i, pocieszając, cicho szepnął:
— Nie rozpaczaj, bo póki życia, tyle czasu na fortele chociażby w lochach...
Zwrócił się do setnika i, ogarnąwszy wesołym wzrokiem drużynników, krzyknął:
— W drogę! Spieszno i wam i nam!
— Prytki[122] Lach! Dokądże ci spieszno? — spytał jeden z żołdaków.
— Na wolność, bratku! — odpowiedział Marcinek.
— Śmierci lutej prędzej się doczekasz! — zaśmiał się inny.
— Dobre i to, bo i tak wolny będę! — odpowiedział junak, na Moskali patrząc zagadkowo.
Chociaż w straszne wpadł tarapaty, jednak głowił się nad tem, dlaczego nie widział ani starego Ozorina, ani Naści, nie słyszał też, żeby ktoś wspomniał o bracie stryjecznym, Olku.
— Dobra nasza! — zawyrokował. — Może tamci ucieczką się salwowali, a wtedy pomocy od nich oczekiwać możemy.
Uśmiechnął się do siebie i mruknął:
— Fortuno — matko! Kiwnij ogonem gładko!
Wsadzono jeńców na wóz, otoczono konnymi drużynnikami i ruszono.
Dubrawa pozostała za nimi, a w mroku nocnym ledwie się znaczyła jaśniejsza wstęga drogi.
Dokąd miała ona zaprowadzić te zbłąkane na wrogiej ziemi, a kochające się serca, — tego nikt w onej chwili groźnej nie wiedział i nie przeczuwał.



Rozdział X.
FORTUNA KOŁEM SIĘ TOCZY.

Zima już nadeszła. Pokryła białym całunem pola, a nawet lasy świerkowe przysypała tak, że zające śmigały po wierzchołkach zagajników, pod śniegiem ukrytych.
Ścięte mrozem stanęły rzeki i jeziora.
Miasto Perm tonęło w śniegach, zasypujących ulice i place tego grodu warownego, gdzie rządził wojewoda Ostap Łukin, człek surowy, w kniei więcej, niż w domu przebywający.
Niedaleko od miasta, wśród lasów stał ukryty od świata klasztor Staro-Makarjewski. Nieduży czworokąt wysokich płotów, z grubych pali złożonych, po rogach był uwieńczony kopulastemi głowicami czterech cerkiewek. Tuż za płotem o dziesięć kroków od niego ciągnęła się długa budowla, gdzie mieszkali mnisi, oddani surowej regule, przestrzeganej przez bogobojnego, dla innych nielitościwego przeora Makarego, przezwanego „Świętym Katem“.
Posyłano go zawsze do takich klasztorów, gdzie bracia zaczynali od reguły odstępować, lub gdzie skierowywano odszczepieńców kościoła, lub jeńców, wziętych podczas wojen, prowadzonych przez Rosję.
Pod szopą, zamieszkałą przez czerńców, ciągnęły się głęboko pod ziemią wyryte lochy, gdzie tak samo, jak w Kremlu i w monastyrze na Białem Jeziorze, carowie przechowywali swoje skarby, oraz złoto i srebro, potrzebne państwu w dobie wojny.
Jeszcze głębiej, tam, gdzie już nie dochodziły żadne odgłosy z ziemi, mieściły się ciemnice. Do mrocznych kazematów, pełnych zaduchu, zgnilizny i sączącej się zewsząd wody, wrzucano wrogów carów, wiary greckiej i Rusi.
Tu, za Groźnego Iwana zakończyły życie liczne rodziny niepokornych bojarów, wojewodowie Nowogrodu i Pskowa, walczący z Moskwą o niezawisłość swoich miast i wieców, astrachański car Szeman, zwyciężony przez moskiewskiego cara. Za panowania Tatara Borysa Godunowa, umorzono w lochach klasztornych pięciu bojarów dumnych za to, że oskarżali nowego cara o zamordowanie ostatniego Rurykowicza po mieczu — Dymitra, który później odrodził się w dwóch samozwańcach, pogrążających Rosję na długie lata w otchłani waśni domowej i pustoszącej kraj wojny z Polską.
Stary służka kościelny, „jurodziwyj“, co znaczy niespełna rozumu, „boży człowiek” — Jaszka miał w swej pieczy więźniów. Karmił ich tem, co od stołu czerńców pozostawało, a było tego mało, bo reguła wymagała suchego postu przez cały rok, za wyjątkiem trzech dni wielkanocnych. Jaszka żywił zamkniętych w lochach ludzi tyle tylko, aby nie umarli odrazu, dając im czas na długie nieraz miesiące i lata konania.
Bywały dnie, gdy Jaszka wpadał w szał. Wtedy wykrzykiwał bez ładu słowa modlitw cerkiewnych i psalmów, mieszając je ze sprośnemi śpiewkami, tańcząc i skacząc. Wtedy zapominał o Bożym świecie, a cóż dopiero o jęczących i zrozpaczonych ludziach, umierających z głodu w mroku kazematów.
Do tych to lochów przywieziono Marcinka Lisa i Krzysię Czaplińską.
Przeor Makary, brodaty, siwy starzec o twarzy wychudłej i surowej, o oczach jak dwie gorejące świeczki, spojrzał na jeńców i spytał setnika:
— Kto są ci źli ludzie, których oddajecie nam?
— Lachy to są, świętobliwy ojcze, — odpowiedział setnik.
— Lachy! — złowrogim głosem wykrzyknął przeor.
— Lachy, którzy chcieli zburzyć Troicki monastyr skromnych i bogobojnych czerńców lutą śmiercią karali?... No, to ja sprawię tak, że we łzach i jękach winy swoje odkupią, zanim śmierć ich z mych rąk nie wyrwie!
— Świętobliwy ojcze Makary! — przerwał mu setnik. — Pozwólcie mi, że powtórzę, co nakazał powiedzieć wam wojewoda Szeremetjew.
— Mów!
— Prosi wojewoda, abyście owego młodego Lacha przy życiu zachowali, jako zakładnika. Jest to znaczny człek i razem z innymi pójdzie, gdy z niewoli polskiej wykupywać będziemy naszych wojewodów, bojarów, cara Szujskiego z bratem... świętobliwego metropolitę Filareta... A dziewka...
— Niewiasta! — krzyknął mnich, oczy spuścił, ręce pod habitem ukrył, a kaptur z białym krzyżem i trupią czaszką na twarz z pośpiechem zarzucił. — Nie wiedziałem, że to — niewiasta, czarci pomysł, Belzebubowa pokusa!
— Przebrana za pochołka, bo już uciekać chciała, gdy dwór bojara Ozorina, gdzie przebywali, otoczyliśmy, — objaśniał setnik.
Makary trząsł głową i tupał nogami, krzycząc:
— Precz z nią! precz! Nie masz tu miejsca dla niewiasty, a do tego — łacińskiej wiary wrażej! Tu w sąsiedztwie na tamtym brzegu rzeki, w borze stoi „skit“[123] żeński, gdzie czernice[124] mogą ją wziąć do siebie i ustrzegą, ustrzegą!
Rozmowy tej nie słyszeli Marcinek i Krzysia, stali bowiem na dworze, zziębnięci, otoczeni żołdakami, którzy siarczyście klęli mróz, wojnę, Pożarskiego z Szeremetjewem, setnika i przeora, bluźniąc przeciwko Bogu i coraz bardziej we wściekłość wpadając.
— I co tu z Lachami się wodzić po zimnie?! Powróz na szyję i na pierwszą sosnę przydrożną! — mruczał jeden z drużynników, skacząc i rozcierając śniegiem odmrożone uszy.
— Nad ciebie i nad świnie wójtowe — niema mądrzejszych! — pomyślał Marcinek, wilczem okiem spoglądając na drużynnika.
Nareszcie zjawił się setnik z Makarym i Jaszką, brzękającym dużym pękiem kluczy.
Ujęto Marcinka pod ręce, skute łańcuchem, i poprowadzono.
Przy wejściu do ciemnego kurytarza, ukośnie biegnącego pod ziemią, zatrzymał się junak i długiem spojrzeniem żegnał umiłowaną dziewczynę...
Odstąpiła go w onej chwili nadzieja ratunku, ujrzał przed sobą straszną, powolną śmierć w więzieniu. Serce mu się ścisnęło bólem i rozpaczą, jednak pohamował się, zwalczył słabość i, patrząc wesoło na dziewczynę, zawołał, aby dodać jej otuchy:
— Pomnij, Krzystko najsłodsza, że kto z Bogiem, Bóg z tym! On to da mi fortel, a fortel zwycięży by najmocniejszego. Bądź że mi zdrowa i nadziei pełna!
Z temi słowami Marcin Lis zadzwonił żelazem kajdan i zaczął posuwać się za idącym przed nim z latarką „jurodziwym“ Jaszką, bo już straż odstąpiła więźnia.
— Jakgdyby do grobu opuszczają mnie... — pomyślał i dreszcz wstrząsnął chłopakiem.
Wojenną krew mieli jednak w sobie Lisowie bitni, rycerscy, więc, chociaż ciężar miał w duszy Marcinek i niepokój o słodką dziewczynę, z którą rozstał się przed chwilą, być może, nazawsze, bacznie się wokoło rozglądał.
Ujrzał drzwi okute, prowadzące do podziemi, tuż pod klasztorem leżących, i zrozumiał, że człowiek, idący na przodzie, prowadzi go jeszcze niżej.
Wtedy wzrok swój skierował na Jaszkę.
„Jurodziwy“ szedł, podskakując na schodach, śmiał się i podśpiewywał.
Marcinek widywał na jarmarkach w Białej Rusi takich „bożych ludzi“ poważanych przez prostaków, i bał się trochę tych opętańców.
Teraz zrozumiał, że Jaszka ma być jedynym człowiekiem, którego będzie widywał w podziemiach klasztornych.
— Jak się nazywasz, boży człowieku? — spytał pokornym głosem.
— Jaszka, chi-chi-chi, Jaszka! — odparł starzec i jeszcze wyżej podskoczył.
— Ty — dobry człowiek, boży, ja lubię takich ludzi! — ciągnął Marcinek.
— Chi-chi-chi! — śmiał się Jaszka.
— Tyś sprawiedliwy człowiek i krzywda ci się dzieje — mówił chłopak, nie wiedząc sam, do czego zmierza.
Starzec nagle stanął i poświecił więźniowi w oczy.
— Krzywda? — spytał. — A ty skąd o tem wiesz?
— Widzę, bo ja wszystko widzę... — rzekł wymijająco.
— Aha! widzisz? Ty myślisz, że tamci są świętobliwi czerńcy, a oni ciemni są i pisma nie znają, tymczasem ja...
— Ty — uczony inok[125], ja wiem... — szepnął Marcinek.
— Jam na Atosie[126] był i u błogosławionego Jony — opata służby cerkiewnej się uczył za młodu... chi-chi! chi! — prawił Jaszka, krzywiąc twarz i podnosząc ramiona.
— A oni? Co oni znaczą przed tobą! — zawołał Lis.
— Oni — psy dzikie, ciemne, złe! — zapiszczał „boży człowiek“. — Gdy zacząłem na ich nieprawości i rozpustę wskazywać, na Sołowki[127] mnie zesłali, głodem morzyli, katowali, na łeb zimną wodą kapali całemi dniami, aż pomieszał mi się rozum. Chi! chi! Jurodziwy Jaszka! Boży człowiek — Jaszka! Klucznik więzienny Jaszka, kat, który skazańców głodem trapi i kazematy wodą zalewa, lub ziemią przysypuje, jak w mogile. Chi! chi! chi!
— Zemścić się musisz, inoku uczony... — szepnął Marcinek.
— Zemścić się! — wyrwał się starcowi namiętny krzyk. — Kto mi dopomoże? Słaby ja na rozumie i pomieszany... pogardzany Jaszka-słuszka!
— Ja ci dopomogę, świętobliwy Jakóbie[128], jeżeli uczynisz dla mnie przysługę — szeptał chłopak, czując, jak serce mu kołatać zaczyna, pełne nagłej nadziei.
— Chi! chi! Jeżeli wyprowadzę ciebie po nocy z lochu? — spytał starzec.
Marcinek z siłą zaprzeczył, aby nie zdradzić swej radości, że i o tem mówić może z chorym na umyśle służką klasztornym.
— Nie! Wiem, że tego nie zrobisz, chociażbym za to uczynił ciebie przeorem tutejszym.
— A zrobię, a zrobię, gdy zechcę! Jaszka — taki, chi! chi!
— Nie! Dowiedz mi się tylko, co uczynią z moim towarzyszem, który pozostał na dziedzińcu klasztornym, a później przychodź i naradzimy się, jaką zemstę na nich wszystkich obmyśleć i tu, i na Sołowkach — rzekł Marcinek.
— I na Sołowkach! — krzyknął Jaszka. — O, jest tam czerniec Hawryło, kat mój... Ja znam ścieżki przez bory... prędkobyśmy doszli,.. a pomorscy rybacy przewieźliby nas na wyspę klasztorną... Ja ciebie wypuszczę i pójdziemy razem... Chi! chi! Zobaczą oni, jaki Jaszka pokorny, „człowiek boży!“
Doszli tymczasem do wąskiego korytarza z kilkoma drzwiami, nisko opuszczonemi do ziemi.
Żaden dźwięk nie dochodził z poza tych drzwi, skleconych z grubych desek i okutych żelazem.
— Dużo tu masz ludzi? — szepnął Marcinek, oczami wskazując na zasuwy i wrzeciądze.
— Nikogo niema... Wszyscy pomarli... Przed dwiema niedzielami ostatniego zakopałem w tym oto lochu... syna dumnego bojara Rostopczyna; car Borys go tu zesłał, a później zapomniano o nim... chi! chi! Wchodź, dobry człowieku!
Jaszka z trudem uchylił ciężkie drzwi i opuścił latarkę ku ziemi. Marcinek ujrzał głęboki wąski dół o zboczach, pokrytych pleśnią i strugami sączącej się wody, a na dnie kilka kamieni, strzaskaną misę glinianą, dzban bez ucha i wiązankę czarnej słomy.
— Właź do barłogu, chi! chi! — zaśmiał się znowu Jaszka.
Śmiech był bezmyślny, dziki i straszny.
— Dobrze, inoku uczony, świętobliwy, a tak bardzo skrzywdzony! — odpowiedział chłopak i, niby w przepaść, skoczył, zadzwoniwszy łańcuchem.
— Śmierć... — pomyślał. — Czego mogę się spodziewać po tym szaleńcu?...
Jednak Jaszka nie odchodził. Stał długo, a myślał nad czemś uporczywie, z trudem wiążąc w całość jakieś wspomnienia i resztki wrażeń.
— Przyjdę później, chleba i kaszy przyniosę, wody świeżej... też... Pobieżę teraz zwiedzieć się, co z tamtym drugim czerńcy uczynią... — rzekł spokojniejszym głosem.
— Dziękuję dobry bogobojny ojcze! — zawołał uradowany junak. — Ja ci zaś przyrzekam, że zemsty za twoją krzywdę dokonam! Tak mi dopomóż Bóg!
— Czerńca Sawę ubijesz? On mnie ogniem przypieka, gdy „nieczysty“[129] mnie porywa i hardym się staję? — zapytał Jaszka pochylając się nad dołem.
— Tak mi dopomóż Bóg! — powtórzył z siłą Marcinek.
— Bóg słyszy twoje słowa — pamiętaj! — rzekł starzec i ze zgrzytem zamknął drzwi na zardzewiałe wrzeciądze.
W mogile pozostał w mroku i tchnieniu śmierci człowiek z gorącą krwią, bijącem sercem i bezgranicznym lękiem w duszy...
Marcin Lis brzęknął łańcuchem, żeby spłoszyć ciszę grobową, ukląkł i głośno modlić się zaczął. Nie była to modlitwa, raczej rozmowa z Bogiem, niemal groźba, przechodząca w błaganie, brzmiące surowem wyzwaniem.
— Boże, Ojcze w niebiosach! — mówił, prawdę krzyczał więzień. — Boże który wszystko widzisz i sądzisz ludzi i sprawy! Jeżeli jesteś wszechpotężny i sprawiedliwy nie dopuścisz aby mnie i jej bez grzechu śmiertelnego przed Tobą krzywda straszliwa stać się miała! Boże, błagam Ciebie o zmiłowanie nad nami, aby oto ja, rzucony na pastwę tęsknicy i strachu, nie zwątpił w Twe miłosierdzie, w Twoją potęgę i abym nie rzekł w zapalczywości i rozpaczy: „niebiosa — jako pustynia i nie masz w nich nikogo, któremu na imię — Bóg!“
Uląkł się swoich zuchwałych słów chłopak samotny, w mrok rzucony na nieznany los, korzyć się zaczął przed Panem Świata, łkać i powtarzać coraz głośniej, aż w krzyk przeraźliwy przeszły słowa błagalne i namiętne:
— Wybacz, wielki, sprawiedliwy Boże, ratuj, wyprowadź nas z ziemi egipskiej, z domu niewoli, a sługami wiernymi pozostaniemy do zgonu naszego, imię Twoje święte chwaląc po wsze czasy! Ratuj! Ratuj!
Łkał, krzyczał w lęku bezmyślnym, który serce i duszę w lodowatych kleszczach ściskał, miotał się w swej mogile Marcinek i nie słyszał, że długo zgrzytał zamek, zaskrzypiały zawiasy drzwi, a opamiętał się dopiero wtedy, gdy żółte błyski latarki padły na zbocza ohydnego dołu.
Ujrzał pochyloną nad sobą nieprzytomną twarz Jaszki i migotliwą latarkę w wychudłej, czarnej dłoni.
— Chi! chi! — śmiał się starzec. — Lęk ciebie zdjął?... Dusza upadła w piersi?... Nie bój się, dobry człeku!... Jaszka z tobą... Chi! chi! Naści świeżej słomy, ryb wędzonych, chleba kromkę i kwasu[130] dzban!
— Dziękuję, dziękuję, żeś przyszedł, boży człowieku! — radośnie zawołał Marcinek. — Życia nie starczy, aby ci się odwdzięczyć!
— Chi! chi! — śmiał się starzec. — Dopomóż i to już i dość będzie... Chi! chi! A tę dziewkę, co z tobą przywiedli razem, przeor nasz do „skita“ czernicom pod opiekę oddał. Będzie tam tkała i haftowała szaty cerkiewne....
— O, Boże, bądź sławiony po wieki wieków! — wyrwało się chłopakowi.
— Amen! Amen! — rzekł Jaszka. — Przyjdę do ciebie w nocy... Naradzać się będziemy, jak i kiedy zacząć... Posil się teraz... ja ci latarkę zostawię... bo w ciemności to strach przylatuje i krew wysysa... Chi! chi! Pójdę już, bo w dzwony na modlitwę czas uderzyć... Po nocy przyjdę... Nie bój się!...
Poszedł i drzwi nawet nie zamknął już. Ulżyło to Marcinkowi, chociaż wiedział, że, skuty, nie mógłby się wydostać z głębokiego dołu.
Posilił się i czekał na przyjście Jaszki.
Przy żółtych blaskach latarki odleciały od niego strachy i rozpacz głęboko się ukryła w tajnikach serca. Uspokoił się i zaczął myśleć.
Cieszyła go wiadomość, że nic nie grozi Krzysi, bo haftować, prząść i szyć — białogłowska to praca. Od tego żadna nigdy nie schudła i lic krasy nie postradała.
O sobie też myślał już na wesoło, po — Lisowemu.
— Ha! — mruczał do siebie. — Dziś na wozie, jutro pod wozem. Takie jest życie nasze żołnierskie. Jak widzi mi się ninie, to rycerz powinien być nietylko do kufla i korda, lecz i do niewoli. Cała rzecz w tem, aby znieść ją mężnie! Ho, ho! zdzierżę i wynijdę z tej dziury, bo ten „boży człowiek“ nie inaczej, ino pomoże mi. Zaciętość w nim rozpaliłem... Już nie dam jej zagasnąć! Ależ ohydna ta dziura, jak żadna inna! Bóg mnie natchnął, że na ową rozmowę z Jaszką natrafiłem... Dziś gnijemy, jutro kwitniemy! Jeszcze dobrze z nami będzie!
Jaszka spełnił przyrzeczenie i przyszedł w nocy.
Długo opowiadał Marcinkowi o swojem życiu na Atosie, o tem jak chciał regułę klasztorną zmienić i tylko uczonych czerńców na inoków wyświęcać.
— Bo teraźniejsi, to ani Bogu świeczka, ani czortu koczerga[131] — opowiadał Jaszka. — Ciemni to ludziska, zabobonni, o brzuchu jeno myślący! Miast lud na dobre czyny wołać, oni zarazę niosą... Gdy tak zacząłeś mówić, wszyscy tacy na mnie z kłami i kułakami się rzucili. Skargi zaczęli zanosić do archirejów,[132] ba, nawet do patrjarchy... Wrzucili mnie do lochów Sołowieckiego monastyru, znęcali się nade mną, mękami strasznemi dręczyli, aż zrozumiałem, że zabić odrazu nie mają zwyczaju, ino, podług reguły, przez ciemnych, dzikich czerńców ułożonej. Wtedy udawać zacząłem „jurodziwego“, „bożego człowieka“, chociaż, po prawdzie niespełna jestem rozumu, który mi się pomącił od katowania bez miary!...
— To udajesz ino? — zapytał zdumiony Marcinek.
— Swoja skóra bliższa, niż koszula! — zaśmiał się mnich. — Cóż chcesz? Umierać ochoty nie miałem, więcem się przerobił na „jurodziwego“ i tu dostałem się... Nie słodsza jednak rzodkiew od chrzanu! Przeor Makary ciemny jest, jak noc, ledwie — ledwie czytny, inni — nie lepsi, śpiewają psalmy, powtarzają modlitwy, słów nie rozumiejąc, a najgorszy to — Sawa, kat i sędzia cerkiewny na cały obwód!
— Nie lubi ciebie Sawa, ojcze? — zadał pytanie Marcinek.
— On jeden przejrzał mnie i wie, że więcej udaję. Więc nieraz na spytki bierze, ogniem przypieka, na lód sadza, pod paznogcie drzazgi wbija. On — kat! On — gorszy od zbója!
Starzec aż trząsł się od nienawiści i zgrozy.
Długo rozmawiali, jak dwaj spiskowcy, Jaszka — służka klasztorny, stróż przy lochach strasznych, i młody, uwięziony rycerz polski.
Nareszcie uradzili, że nazajutrz Jaszka przepiłuje łańcuchy więźniowi i pod jakimś pozorem zamani Sawę do lochu, gdzie go Marcinek zwiąże i przebierze się w szaty i kłobuk czerńca. Mnicha zamkną w lochu, a sami w nocy uciekną z klasztoru.
— Do wsi Troszinoj tylko dojść musimy, a tam już drużków wiernych znajdziemy, dadzą oni „bożemu człowiekowi” i innemu czerńcowi kłobucznemu konie. Powiemy, że do Kazania jedziemy, pomylimy ślady... No teraz śpij; złych snów nie miej! Bóg niech ciebie ma w swej opiece, synu!
— Amen! — odrzekł młodzieniec. — Dziękuję, ojcze, za słowa pociechy i nadziei, bo niewinnie tu zostałem wrzucony.
Mnich wyszedł i ciemność znowu ogarnęła wstrętny, cuchnący loch, a cisza grobowa nawaliła się, niby ciężka góra, niczem niewzruszona.
Gorąco się modlił Marcinek, Bogu dziękując za świt nadziei, prosząc Go o łaskę i pomoc w okrutnej doli.
Nazajutrz Jaszka przyszedł zaniepokojony, przyniósł wór sucharów i wiązankę suszonych ryb.
— Słuchaj! — szepnął. — Dziś wezwano przeora do trzech klasztorów w ważnych sprawach. Bierze mnie ze sobą dla posługi... Musimy odłożyć. Do ciebie będzie teraz Sawa przychodził. Będzie on patrzył, czy rychło umrzesz, wodę przynosił i rzucał suche kromki chleba i ogony śledzi niedojedzonych. Strzeż się go! Nie ufaj! Jęcz z bólu i tęsknicy, gdy będzie stał nad ciemnicą twoją, błagaj o zmiłowanie...
— Zmiłowania prosić nie będę, a jęczyć będę tak, że aż w Moskwie słychać będzie — odrzekł chłopak i nagle zapytał:
— A może go odrazu wciągnąć tu?
— Ej, nie! Skuty jesteś, a Sawa — mocarz, niczem niedźwiedź bury. Ktemuż, jeżeli on z tobą tu będzie — któż wam jadło i wody przyniesie? Z głodu zamrzesz.. Ja przyniosłem ci sucharów i ryb, schowaj pod słomę na czarną godzinę! — doradzał mnich.
— Ojcze! — rzekł Marcinek. — A w skicie będziecie?
— Będziemy...
— Postarajcie się zobaczyć ową dziewczynę, co ze mną tu przybyła, i powiedźcie jej tak: „Bądź pokorna, do pracy i posłuchu ochotna, bo dzień wyzwolenia nadchodzi“.
— Powiem, bo „jurodziwy” Jaszka wszędzie nos swój wścibia, jak to zwykle bez rozumu!... — cicho śmiejąc się, mówił stary czerniec.
Pogwarzyli jeszcze chwil kilka i Jaszka, pożegnawszy jeńca, odszedł, starannie zamykając drzwi lochu na klucz i zasuwy żelazne.
Długo siedział Marcinek, rozmyślając o swem miodem, a już tak burzliwem życiu. Nie wiedział, czy był to dzień, czy świt, czy noc nad ziemią pełzła, bo w dole straszliwym panował nigdy nierozświetlony, nieprzemijający mrok czarny, beznadziejny.
Jednak wkrótce usłyszał Marcinek zgrzyt klucza, więc jęczeć zaczął głośno i wić się na posłaniu ze słomy.
Pobiegły po ścianach lochu żółte, blade smugi światła i młodzieniec ujrzał czerwoną, tłustą twarz, o małych, złych oczach i rudym kłaku brody. Czarny habit z naszytemi na nim godłami męki Chrystusowej, trupią głowę z skrzyżowanemi piszczelami ludzkiemi, takiż kłobuk ze spadającemi na barki pasmami czarnej tkaniny świadczyły, że był to mnich, — wysoko postawiony inok. Marcinek domyślił się, że widzi przed sobą Sawę.
— Wyjesz, Lachu? — spytał mnich.
— O! o! — jęczał więzień. — O — o — o!
— Nie podoba ci się tu? Lepiej na Kremlu siedzieć i świątynie Boże łupić? Gdybym ja był przeorem, kazałbym ciebie żywcem wodą na mrozie polewać... A tu — karmić wrażego Lacha musimy!
To mówiąc, Sawa rzucił zapleśniałą kromkę chleba i kawał ryby.
— Żryj, Lachu, bo tego to i psi nie tkną!
Splunął „sługa Boży“ do dołu i zaczął z wściekłością obracać klucz w zamku.
— Skręć sobie kark, ruda poczwaro! — z całego serca posłał mu życzenie Marcinek i, namacawszy suchary i ryby, przyniesione przez Jaszkę, posilać się zaczął.
— Ma rudą brodę ten djabeł w habicie, ale ja mu te czerwone kłaki pourywam, aby do Kaina — bratobójcy nie był podobny, ani do Judasza zdrajcy, bo i tych by owem podobieństwem o chorobę przyprawił! — myślał Marcinek i dla rozrywki jął na głos wykrzykiwać różne przezwiska, myśląc o Sawie, jego tłustym piegowatym pysku i małych, niby u rozpasionego wieprza oczach.
Niektóre słowa były tak dosadne, że chłopak sam się śmiał.
Wesoły śmiech, w tym grobie ohydnym budził strach.
Nieboszczyk się śmiał, czy człowiek żywy, z rozpaczy oszalały?
Nie myślał o tem młody Lis. Śmiał się, bo dobrze dociął rudemu czerńcowi, był najedzony i miał w sercu nadzieję.
Cały tydzień jednak czekał na powrót starego mnicha.
Przez ten czas znosił cierpliwie urągania i drwiny swego kata, zresztą nie słyszał nic, bo ledwie w zamku zgrzytnął klucz, drzeć się zaczynał wniebogłosy, jęcząc i wykrzykując przeróżne słowa, bez ładu i znaczenia.
Przyglądał mu się bacznie Sawa i coraz bardziej zdziwiony mruczał:
— Nic nie je, a żyje? Wytrzymały Lach, rogatą ma duszę wraży syn! Czemu nie umiera? Czas jużby...
Tak zdecydowawszy, przez dwa dni nie przychodził wcale i nic nie przynosił więźniowi. Marcinek dogryzał już ostatnie suchary, pojadł nawet cuchnące, nadgniłe ryby, rzucone mu przez Sawę, i trwożył się bardzo, drżąc na myśl, że Jaszka może już nigdy nie powróci.
Jednak „jurodziwy“ powrócił, opowiedział, że Krzysi dobrze się żyje w skicie, gdzie pośród czernic są bojarówny, szukające za murami monastyru zbawienia duszy; że powiedziała, iż w sercu zachowała dawne miłowanie, że w Bogu pokłada nadzieję.
Chociaż Marcinkowi było znowu raźniej i lepiej w okrutnem więzieniu, lecz siedział w niem przez miesiąc, a może dłużej, bo Jaszka nie mógł o ucieczce myśleć. Do klasztoru zjechało się mnóstwo gości świeckich, przywożących każdego roku ofiary dla cerkwi i podarki dla braci zakonnej.
— Mają ci goście pochołków zbrojnych przy sobie, łacnoby nas wytropili, gdyby ucieczkę spostrzeżono, — mówił Jaszka. — Poczekać trza! Co się odwlecze, to nie uciecze! Mędrzec, syn Siracha, mówił: „Pośpieszaj powoli!“
Godził się z tem Marcinek, bo nie godzić się nie mógł.
Pewnego razu przybiegł do niego Jaszka, wskoczył do dołu i zaczął rozpiłowywać kajdany. Mozolił się, pocił bardzo długo, aż Marcinek szepnął do niego.
— Już podpiłowałeś trochę, ojcze... Daj-no, spróbuję szarpnąć.
Szarpnął raz, szarpnął dwa i — zerwał łańcuchy.
We dwuch bardziej sporzyła się im robota i — nakoniec Marcinek był wolny. Obręcze kajdan na nogach i rękach zostały przecięte i zrzucone.
— Dziś wieczorem, przed spoczynkiem czerńców przygodę tu Sawę... — szepnął Jaszka, a pomarszczona, wyniszczona twarz jego stała się złowroga i zawzięta.
— Czemże go tu zamanisz, aby przyszedł rudy? — spytał Marcinek.
— Cha! Cha! Powiem mu, żeś umarł, stojąco oparty o ścianę, że szczury nos ci odgryzły... — odpowiedział stary mnich. — Sawa dawno oczekuje twojej śmierci i będzie rad, ten kat, przez Boga wyklęty, spojrzeć na ciebie. Zawzięty on na Lachów i na ich wiarę łacińską!
— Ale szczurów tu niema... — zauważył chłopak. — Nie uwierzy Sawa!
— Szczurów? — zapytał Jaszka. — Niejednego już one na śmierć pożarły... Nie przyszły jeszcze, bo na polach były, a śnieg i mrozy zaskoczyły je... Dziękuj za to Bogu, synku!... No, więc czekaj na Sawę; pomnij ino, że mocarz to, a ty osłabłeś w tym grobie...
— Przywiedź rudego, a już dam mu radę! Nie pierwszyzna mnie z mocarzami się szamotać! — odparł chełpliwie Marcinek i ramiona rozłożył szeroko.
Cieszył się, że miał wolne ręce i nogi, że za każdem poruszeniem nie dzwoniły mu kajdany ciężkie.
— Ja waszych głów napłatam za te łańcuchy, więcej niż w nich ogniw było! — mruczał młodzieniec, lecz natychmiast do Boga z wdzięcznością wzdychał i myślał:
— Niktby mi w takiej opresji poratowania nie dał, ino Bóg... i, za zrządzeniem Jego, — nasze szczęście Lisowe, co z łaski Bożej przez wieki przy nas trwa... Laudatur nomen Tuum, Domine![133]
Stary Jaszka wyszedł i długo nie powracał.
Czas się wlókł nieznośnie. Marcinkowi wydawało się, że całe dnie mijają i że już nic nie zajdzie, coby mogło zmienić jego los.
Zgrzytnął wreszcie klucz w zamku zardzewiałym, z głuchym brzękiem upadły wrzeciądze, i zaskrzypiały ciężkie zasuwy drzwi. Przez szpary werwały się żółte błyski latarek.
Marcinek skoczył ku ścianie swego dołu, wyprostował się niby skostniały, lecz bacznie patrzył z pod opuszczonych powiek.
Zakołysały się nad otworem dołu dwie latarki i rozległ się gruby, basowy głos Sawy:
— Zaprawdę skończył Lach? Rogaty był nieboszczyk, a nie zdzierżył!
Podszedł bliżej, stanął tuż nad głową „nieboszczyka” i przechylił tłuste cielsko, aby lepiej przyjrzeć się więźniowi.
Marcinek nagle podskoczył, pochwycił go za nogi i poderwał. Z rykiem przerażenia runął opasły czerniec na dno dołu i nawet nie bronił się, bo zabobonny strach przed ożywającym „nieboszczykiem“, którego uważał za wilkołaka, siły mu odebrał.
Marcinkowi też nie chodziło o potyczkę z mnichem, więc porwał rzucony mu przez Jaszkę powróz, w mig skrępował mu nogi i ręce na amen, zdarł habit, kłobuk buty i wtedy dopiero wziął latarkę, świecąc w oczy leżącemu.
— Słuchajno, rudy wieprzu! Pamiętasz jakeś splunął na mnie, skrępowanego łańcuchem? Wtedy przysiągłem samemu sobie, że ci zato rudą brodę twoją wyrwę.
Oparł się Marcinek kolanem w pierś mnicha, zgarnął w obie garście gęste kłaki rudego włosia i szarpnął.
Zawył przeciągle Sawa, a później krzyczeć jął, niby szczekał.
— Szczekasz, rudy psie? — zapytał chłopak. — Czekaj! nie tak jeszcze będziesz śpiewał pięknie. Daruję życie, ale zostaniesz tu. Módl się do Boga, jeżeli twój plugawy głos może dojść do Niego, aby cię na czas znaleziono, bo inaczej umrzesz z głodu, lub szczury urządzą nad tobą stypę...
Stary mnich ukląkł i pochylił się nad otworem dołu.
— I mnie posłuchaj teraz, inoku Sawa! Ty, najciemniejszy z najciemniejszych! Ty — najokrutniejszy z katów! Za krzywdy moje spotka cię straszna kara, albowiem Bóg jest sprawiedliwy Sędzia!
Przebrał się Marcinek za mnicha. Kłobuk aż na same oczy wcisnął i wyszedł za Jaszką.
Ten zatrzasnął drzwi, klucz przekręcił, wrzeciądze i zasuwy na miejsce włożył, kłódki powiesił i mruknął:
— A klucz w polu wyrzucę.
Na dziedzińcu klasztornem nikogo nie spotkali, bo nocy tej Jaszka przy bramie straże trzymał i w kołatkę postukiwał.
Postukał nią po raz ostatni, furtkę klasztorną otworzył i obaj wyszli.
Przed świtem jeszcze doszli do wioski, gdzie mieszkali drużkowie starego mnicha, wzięli konie i powiedzieli, że do Kazania jadą. Sami zaś, pokluczywszy po polu, wyjechali na drogę, gdzie się krzyżowały ślady kopyt i sani. Popędzili konie na północ...
Zakreślając duży łuk i zatrzymując się na wypoczynek i nocleg w „zimowjach“, w małych chatkach lub norach, w ziemi ukrytych, gdzie w zimie przebywają myśliwcy, polujący na sobole, bielki,[134] kuny i niedźwiedzie, zbliżali się do „skitu“ gdzie przebywała panna Krystyna Czaplińska, w trwodze o życie umiłowanego rycerza pędząca smutne, jednostajne dni.
Przybyli tam po zachodzie słońca.
— Późno! — rzekł Jaszka. — Po wieczornem nabożeństwie zakonnice bramę zamykają i nikogo nie wpuszczają. Jutro nad ranem, gdy w dzwony na modlitwę uderzą, pójdziemy... Teraz poszukajmy noclegu!
Pojechali wąską ścieżką, biegnącą w głąb boru. Doprowadziła ich do obszernej polany, na której stała chata i szczekał spuszczony z łańcucha biały, ledwie widzialny na śniegu pies.
— A! — zawołał starzec. — To bartnik Dormidont tu mieszka... sługa ze skitu...
Weszli do chaty i rozgościli się.
Jaszka wypytywał gospodarza, co się w obydwuch klasztorach działo, co słychać na świecie, czy niema wieści z wojny.
— Oj, źle! Pokarał nas Bóg ciężką ręką! — wzdychał stary bartnik, żegnał się bez przerwy i pokłony bił przed małym, zupełnie czarnym obrazkiem. — Wojewoda Lachów z pod Moskwy ruszył i sunie ku nam. Już jego zagony przedwczoraj Jżewsk rozgromiły i spaliły. Bracia z monastyru naszego uciekli, wszystko porzuciwszy, bo, podobno, Lachy mnichów wieszają. Źli są na nich za obronę Troickiej Ławry.[135]
— To zakonnice ze skitu też wyjechały?! — krzyknął zrozpaczony Marcinek.
— Nie! Czernice nie chciały swego gniazda porzucić, a jest tam u nich jakaś Laszka; ta im obronę przed Lachami obiecała, bo dobre były dla niej — mówił Dormidont.
W tej chwili na błonach okna pląsać zaczęły, to rozpalając się, to przygasając, szkarłatne błyski trwożne.
— Co to? — spytał Jaszka i wybiegł na dwór.
Wszyscy poszli za jego przykładem.
Stanęli, jak skamieniali. Za borem, rozlewając się coraz szerzej i jaskrawiej, podnosiła się łuna krwawa; obłoki czarnego dymu oświetlonego od dołu płomieniem, buchającym iskrami, szły ku niebu.
— Klasztor się pali! — zawołał bartnik. — Lachy idą!
Marcinek nie słuchał dalej. W habicie rozwianym i w kłobuku mnisim, wskoczył naoklep na rozsiodłanego konia i, bijąc go nogami, pomknął naprzełaj, przez bór, ku pożarowi, szalejącemu gdzieś za czarną ścianą starych świerków.
Wybiegł na obszerną płaszczyznę i ujrzał woddali klasztor. Płonęły już kopulaste głowice cerkiewek, z trzaskiem głuchym zawaliła się dzwonnica, a po niej wnet strzecha domu zakonników, grzebiąc pod zgliszczami wejście do lochów, gdzie związany leżał rudy inok Sawa.
Przeleciał Marcinek jak strzała równinę, przemknął po lodzie rzekę i, ujrzawszy kilku jeźdźców, biegnących z płonącemi żagwiami, rwał ku nim, jak szalony.
Nareszcie spostrzeżono go. Trzech jeźdźców natychmiast wypuściło konie ku niemu. Jeszcze zdaleka dojrzał Lis uszaste czapy — ableuchy, młotki, wiszące na łękach siodeł, a na długiej spisie jednego z jeźdźców polski proporczyk.
— Nasi! Lisowczyki! — śpiewało w duszy Marcinka, więc gnał konia i pędził, jak obłąkany na spotkanie jeźdźców.
Nareszcie dopadli do siebie.
— Jak się masz, ojczaszku! — rozległ się basowy, dobrze znany głos. — Przecież jest jeden, który nas uczciwie przyjąć może... Dalejże chłopcy, upiec tego czarnego kruka w ogniu jego barłogu, a żywo!
— Panie pułkowrniku Kleczkowski! — wrzasnął nie tyle wystraszony, ile ucieszony Marcinek. — Panie pułkowniku! Toż — to ja... goniec hetmański... z ramienia pana Lisowskiego... naszego wodza... Marcin Lis!...
Chłopak nie wytrzymał i zaczął szlochać głośno, kryjąc twarz w grzywie końskiej.
— Niechże cię kule biją, mopanku! — zakrzyknął pan Jarosz. — Cóż — to u kaduka za maszkara takowa? Słyniemy my „Straceńcy“ z pstrości w ubiorach i maści koni, ale, jako żywo, dotąd czerńców w chorągwiach nie mieliśmy, na djabła rogatego! Mów-że, asan, bo patientiam tracę do reszty!
Naprędce opowiedział Marcinek, śmiejąc się i płacząc naprzemian, o swojem posłowaniu i przygodach, a gorąco prosił o ratunek niezwłoczny dla panny Krystyny Czaplińskiej.
— Czy nie córka to pana starosty rawskiego?! — zawołał pan Jarosz.
— Jego to córka! — odpowiedział Lis.
— Toż ja go znam oddawna!... — wołał pułkownik. — Wnet pojedziemy, ino dopalimy do reszty ten kurnik.
Nagle przypomniał sobie Marcinek, że w lochach klasztornych przechowywano klejnoty carskie, złoto i srebro. Rozpowiadał mu o tem nieraz Jaszka „jurodziwy“.
Gdy to posłyszał pułkownik, rozkazał zaraz spędzić okolicznych mieszkańców, aby do lochów wejście oddalili, a sam, z przebranym już Marcinkiem po pannę pojechali, pędząc wcwał.
— Do Permu nie pójdziemy, bo nie podręcznie nam ninie w zimie długo przy warownych grodach stać, — mówił pan Kleczkowski. — Obejdziemy go, lecz jutro posyłam tabory z żywnością do hetmańskiego obozu, to i pannę pod opiekę pana Chodkiewicza oddamy.
— Jako żywo! Przezpiecznie jej będzie, gołąbce mojej, niczem u Boga! — zawołał Marcinek. — Ja zaś z wami ruszę, bo ślubowałem, że Moskali muszę naciąć więcej niż ogniw naliczyłem w moich kajdanach!
— Dobry rycerz z waszmości, panie Lis! — pochwalił pan Jarosz.
Marcinek milczał, a później spytał:
— Czy w chorągwiach pana pułkownika niema kozaków lub innych ludzi wiary greckiej?
— Toż — to ja mam u siebie połowę Dońców! — odparł pan Kleczkowski.
— A ja mam dla nich duszpasterza — rzekł Marcinek poważnie. — Uczony inok Jakób, zakonnik z Atosu, człek przebiegły i zacięty! Pokornie proszę pana pułkownika o łaskawe przyjęcie go do naszych szeregów. On, bowiem, życie mi salwował!
— Jak tak, to i niema o czem mówić! — zakończył rozmowę pułkownik. — Ale otóż i ów skit, suponuję...
Marcinek ręce do serca przycisnął, bo tak mu tętniło, że aż ból czuł nieznośny, więc krzyk wydał podobny do klekotu młodego orła i konia wskok puścił, podnosząc za sobą śnieżną kurzawę.



Rozdział XI.
LOTEM PTAKÓW WĘDROWNYCH.

Od pamiętnej nocy, gdy z samotnego klasztoru Staro-Makarjewskiego pozostały ponure ruiny i zgliszcza, minął rok.
W one czasy burzliwe stawał on za wiek cały, bo dzieje zmieniały się i mknęły, jak prąd wezbranej rzeki, unoszącej odłamy kry, rwącej brzegi i w szalonych wartkich wirach kruszącej konary drzew stuletnich.
Wszystko się zmieniło na Rusi, a szczęście od Polaków się odwróciło.
Król Zygmunt tak długo zwlekał z posłaniem świeżego wojska koronnego pod Moskwę i z przybyciem królewicza do stolicy, że hetman Chodkiewicz dłużej utrzymać Kremlu w rękach polskich nie mógł. Może zresztą przetrzymałby jeszcze czas jakiś, lecz niełaski i niekarność zgubę przyspieszyły. Pułkownik Nikołaj Struś odmawiał pomocy hetmanowi i broniącemu Moskwy Gąsiewskiemu; pułki, któremi niegdyś dowodził ognistej fantazji kawaler, Jan Sapieha, po śmierci tegoż, pod namową zdrajców: Jana Zaliwskiego i Wacława Pobidzińskiego, bunt otwarty wszczęły i tak odważnie bronioną przez dwa lata stolicę opuściły.
Zrozumiał wreszcie Chodkiewicz, że, unikając klęski, i hańby ostatecznej, zmuszony jest ku Smoleńskowi się cofnąć i wojska polskie z matni wyprowadzić.
Był to najstraszniejszy dzień w życiu bohaterskiego hetmana. Wtedy to przywołał do siebie Aleksandra Lisowskiego i, za ręce go porwawszy, zapytał:
— Pomnisz, waść, nasze narady w Smoleńsku?
— Pomnę! — odpowiedział wojownik ponuro, bo już wiedział, co rzeknie doń hetman.
— Przyszedł czas, abyś porażkę naszą sławą, grzmiącą na świat cały, okrył! — szepnął Chodkiewicz.
— Uczynię tak... — szeptem odpowiedział groźny pułkownik.
— Ojczyzna wdzięczna ci będzie, rycerzu!
— Wdzięczności nie czekam, bo o nią u nas trudno! Nie potrzebuję jej... obym tylko serce miał ukojone myślą, że dla Rzeczypospolitej znój mego życia oddaję.
— Ja cię bronić będę! — zawołał hetman. — Tam — na dworze królewskim i na sejmie nie pojmą wielkości twego szaleństwa, za zbrodnię i hultajstwo poczytywać je będą, ale, przecież, ty nas obronisz w odwrocie! Pamiętaj, że masz wstrzymać na sobie wojewodów wschodnich, aby — na pomoc Pożarskiemu pośpieszyć nie mogli. Ja zaś przez ten czas zdążę króla do sprawy nakłonić, Smoleńsk obwarować, w armatę opatrzyć, granice nasze osłonić, bo suponuję, przy takiem szczęściu bojowem, Moskale rzucą się ninie na nas i wojnę do Rzeczypospolitej przeniosą, tylko patrzeć! Wielkiego czynu twego sejm nie pojmie, lecz gdy o jego skórę pójdzie, w głowę się podrapie...
— Wasza dostojność, ja dawno o tym czasie i sposobności myślę — na kulbace, w pochodzie i nieraz w sieczy nawet!... Ja na sobie wstrzymam wszystkich wojewodów wschodnich, północnych i południowych! Nikt z nich nie będzie pewien ani dnia, ani godziny! Zgliszcza, zwaliska, pola stratowane, trupy, krew i łzy — takie będą ślady moje! Poniosę chorągwie polskie i okrzyki nasze bitewne tam, gdzie ino zwierz dziki i ptak przelotny siedzibę mają!
Lisowski podniósł głowę drapieżną, rękę do piersi przycisnął, a oblicze miał groźne, natchnione.
— Idź i czyń! Rzecznikiem twoim będę, obrońcą i przyjacielem wiernym. W imię Boże idź!
Padli sobie w ramiona i już nic nie mówili.
Lisowski wybiegł z kwatery hetmańskiej i do swego obozu popędził.
Od onej chwili szaleństwa dwuch mężów wielkiego ducha i odwagi niepohamowanej rozliczne nad ziemią i ludźmi przemknęły wypadki.
Lisowski wojsko swoje lotne, powiększone cudzoziemskimi jeńcami, z więzień i klasztornych lochów zwolnionymi, Kozakami, Tatarami i zbójnikami, podzielił na sześć chorągwi, postawiwszy nad niemi — pułkownika Stanisława Czaplińskiego, Jarosza Kleczkowskiego, Walentego Rogawskiego, Stanisława Rusinowskiego i Stanisława Strojnowskiego, a sam wraz z druhem swoim Ryśkiewiczem, który z zastępem zbrojnym przybył do niego, ośrodek stanowił i parł naprzód.
Nikt nie mógł myślą ogarnąć, ile było tego wojska, które ogniem i mieczem srodze nawiedzało północne włości aż po brzegi morza Białego, zapuszczało zagony w wąwozy i uroczyszcza gór Uralu leśnego, przepływało Wołgę i przeciw Moskwie niedawno podbitych Kałmuków astrachańskich podnosiło skutecznie.
Marcinek Lis setnię prowadził w chorągwi Kleczkowskiego. Nie był to już dawny, pucołowaty, wesoły wyrostek. Troska ciężka o los ukochanej dziewczyny i braci zagnieździła się w głębokich zmarszczkach czoła i wyglądała z ponurych, tęsknych oczu.
Milczał jak głaz; straszny był w bitwie, gdzie tłumy cofały się przed nim; niemiłosierny dla swoich, bo i dla siebie surowym był. Pomimo tego, każdy z jeźdźców, czy to polski szlachetka z pod ciemnej gwiazdy, po łup przybyły, czy watażka, po drogach grasujący, czy wolny Kozak z Donu, czy Francuz o dźwięcznej mowie, lub Anglik białowłosy i milczący, lub Tatar skośnooki, — wszyscy lubili młodego junaka i szli za nim w ogień. Wiedzieli bowiem, że każdego ma na oku, na przeprawie niebezpiecznej wyciągnie z wartu, w bitwie pomoc da, do niewoli porwanego odbije, chociażby własne miał postradać życie.
Pułkownik Kleczkowski przyglądał się bacznie junakowi i pewnego razu gdy od Permu, jak sierpem rzucić, szli wzdłuż Kamy do Czerdynia, skinął na Lisa i rzekł:
— Chodź-no, waść, do mnie! Mam dla ciebie sprawę niemałą!
Usiedli na kamieniu pod drzewem, a wtedy zapytaj pan Jarosz:
— Rozpacz waści z pod powiek wyziera?!
Setnik zacisnął zęby i mruknął:
— Nie rozpacz, ino troska.
— To, suponuję, o tej gładkiej pannie? — pytał pułkownik.
— O niej... o braciach też stryjecznych... i o srogiej dla ojczyzny ranie... — odparł urywanym głosem.
— Nie sumuj się[136] i nie troskaj, junaku, po próżnicy! — doradził pułkownik. — Nic z tego nie wypłynie! Pannę do obozu hetmańskiego tedy z taborem odesłałem... Tabor doszedł, wiemy o tem... a bracia? o nich, prawdę rzec, nic nie słyszałem... Ha! Nasze pułki po całej Rusi miotają się... Może gdzieś są i twoi bracia... Pocóż zawczasu nad grobem ich płaczesz?
— Ja nie płaczę, — odpowiedział Lis, — ino troskam się i modlę...
— Modlisz się? — zapytał pan Kleczkowski. — Nie dużo czasu mamy w imprezie swojej na modlitwę...
Zaśmiał się pułkownik i na młodziana spojrzał, bo ten nagle poruszył się i głowę podniósł.
— Ja się modlę o to, aby Bóg poratowanie dał tym, którzy w sercu mojem żyją, a zato niech rzuci mnie na czyn sławny, wielki, abym na łaskę bożą zasłużył i odkupił ją...
Pan Kleczkowski porwał się z kamienia.
— Bóg natchnął mnie, że rozmowę z tobą, waść, Zacząłem! Mam ja dla ciebie w pogotowiu czyn sławny i wielki, o którym po wieki wieków Polacy i inne ludy pamięć przechowają i podziw!
— Uczynię to! — rzekł Marcin Lis i w pierś się uderzył.
— Najpierw słuchaj! — zaczął pułkownik. — Waż w rozumie każde słowo, bo rzecz to zawiła!... Widzisz, że grasujemy po całej Rusi, jak wicher niszczący, i coraz dalej i głębiej brniemy? Moglibyśmy dawno już uchodzić, hen, przez Dzikie Pola, albo to i wprost, bo któżby śmiał takiej zgrai wilków czoło stawić? A my nie! My ostajemy na Rusi... Już nie bierzemy łupu, bo kamykami świecącemi i złotem mamy pod łęk Wypchane kulbaki... Nasi w kraju oddawna wywczasów po wojnie moskiewskiej używają... Więc poco my przebiegamy ruskie stepy, góry i bory?... Słuchaj! Nasz hetman Lisowski sławą chce okryć nieudaną wojnę Rzeczypospolitej o tron carów! Sławą, o jakiej dotąd nie słyszano! Kroniki pisać o niej będą, a ludzie nasi i obcy z podziwem i zachwytem wspominać!...
— Pojmuję, bo i sam takem myślał — szepnął setnik.
— Tedy gadać dalej nie będę, a wprost ad rem przystąpię! — zawołał Kleczkowski. — Chcę wysłać jutro ochotników garść, co najzuchwalszych i najtęższych, — aby góry owe przeszli i dotarli tam, gdzie dojść mocy im starczy; wszędzie głosić mają imię polskie, a szablą sławę naszą znaczyć na niezdrowie Rusi!
Marcin Lis porwał się na równe nogi.
— Panie pułkowniku, o łaskę proszę, aby mi owa garść ochotników pod komendę oddaną była! — zawołał.
— To, waść, miałem na myśli sam, i w sedno utrafiłeś! Lepszego nad ciebie dla takowej wisielczej imprezy nie mam...
I tak się też stało.
Marcin Lis, groźny setnik lisowczyków, oddawna już szedł ku północy, obóz Kleczkowskiego opuściwszy.
Za nim sunęła cała jego setnia, która za swoim wodzem pójść chciała, jak jeden mąż. Do tego dorzucił pan Jarosz pięciuset chłopa z pod innych chorągwi, a wśród najtęższych i najdzielniejszych trzęśli się na wysokich siodłach — Dońcy smagli, ze swym kapelanem, inokiem Jakóbem z Atosu, dawnym „jurodziwym“ — Jaszką, francuski kapitan Legrange i angielski marynarz Screw, przez młodego Lisa z lochów Pieczerskiego skitu zwolnieni, bo żadnego klasztoru nie ominęli teraz lisowczycy i wszędzie jeńców na wolność wypuszczali. Byli to ci, których Moskale wzięli do niewoli przed laty, gdy Szwedzi, mając dużo żołnierzy najemnych, na Moskwę wojną szli.
— O — O! — mruczał Screw, trącając Francuza, — dokąd idziemy, my dog[137] Przecież to pustynia szczera! Damm![138]
Dźwięcznym głosem swoim wyśpiewał odpowiedź Legrange:
Mon cher blond, o tem wie komendant!
Yes! well! — mruknął Anglik uspokojony.
Jakby odpowiadając im, zwrócił się Marcin Lis do sWoich ludzi i rzucił donośnie, aż góry echem mu odpowiedziały:
— Słońce za przewodnika mamy! prowadzi nas ono tam, gdzie jest ktoś, kto o nas słyszeć powinien, inaczejby nie świeciło nad nagą pustą ziemią; bez wyroków Bożych nic się na ziemi nie dzieje. Naprzód!
Jechali dalej z dniem każdym nowe spotykając dziwa.
Widzieli góry, odwiecznemi pokryte lasami, gdzie w kniei niedostępnej śladem łosi sunęli coraz głębiej, jak duchy potępione, lub widma zemsty krwawej.
Niedźwiedzie nieraz drogę im zastępowały, lecz rażone strzałą, padały, lub w haszczach niedostępnych szukały ocalenia.
Głuszce czarne, krzykliwe cietrzewie i chyże jarząbki wyrywały się z pod końskich kopyt; na moczarach łoś, łopaty rozłożywszy rosochate, stał, wstrzymany w biegu przez much żarłocznych chmary.
Spadała ta skrzydlata plaga na jeźdźców i na konie, dając wytchnienia i spoczynku. W dymie ognisk smolnych zaledwie na krótką chwilę znajdywali ludzie ukojenie. Lecz od jadowitych żądeł much, komarów, bąków, jęły przydarzać się coraz częściej złe zimnice,[139] wrzody, ropiące się straszliwie, i oczu ból nieznośny.
Pustkowie pochłonęło lisowczyków. Zdawało się, że słońce po próżnicy świeci nad tą wyklętą ziemią. A oni ciągle szli...
Ujrzeli nagle wysoką, okrytą szczeciną jedlin górę, o głowicy, spowitej obłokami.
Szli na nią wprost, jak do jakiejś wymarzonej mety.
Z podziwem oczy pod obłoki skierowali, bo usłyszeli stamtąd krzyk i trąbienie gromkie, niemilknące...
To wędrowne ptaki, przelotne gęsi, kaczki i łabędzie nad górą tą leciały, na południe swój szlak wytknąwszy. Jesień dążyła i ptactwo północ przed mrozami opuszczało.
Dokoła góry równina ciągnęła się i wszerz i wdał, murem gór zamknięta. Tu ujrzeli lisowczycy namioty z brzozowej i modrzewiowej kory, koło nich — ludzi, w skóry od stóp do głów odzianych.
Zdrożonych wojowników przyjęto pokłonami i darami.
Stosy skór puszystych poznoszono, ryb suszonych i mięsiwa, w jałowcowym dymie uwędzonego.
Ludzie ci nazywali siebie Wogułami, a górę ową, co Lisowi za metę służyła, — Telpos.
Na nieszczęście nie zrozumieli lisowczycy mowy tych cudacznych ludzi, więc rychło w robotę poszły szable i spisy.
Zagwizdały w odpowiedzi strzały wogulskie, a ostre były i, snać, trucizną napojone, bo siła ludzi ubyło Lisowi, a kto grotem zadraśnięty został, chociażby w przelocie, ten padał, po ziemi się tarzał, darninę rwał i szarpał, aż ducha wyzionął i zrazu czarny się stawał na obliczu.
Umknęli Wogułowie w góry, lecz co chwila z poza drzew furczała strzała i padał Doniec, Polak, Francuz, Niemiec...
Marcin Lis rozkazał tedy las otoczyć, jakgdyby obławą na odyńca szedł, podpalić knieję, a wybiegających z ognia ludzi siec szablami, kłuć rohatynami bez miłosierdzia, strzałami szyć.
Trupami pokryła się równina i zbocza gór. Poginęli Wogułowie i zaległa cisza w uroczyszczach głuchych.
Nie znał rycerz polski mądrości starożytnej, że — ubi solitudinem faciunt pacem appelant.[140]
Od tego dnia szli, przebijając się nietylko przez knieję pogmatwaną, mchem wiszącym oplątaną, moczarami bezdennemi przeciętą, rojącą się od robactwa lotnego, opędzając się krwawo zbrojnym ludziom nieznanym, napadającym w dzień i w nocy.
Na błotnistych brzegach jeziora zwaliło się na komunik Lisa takie mrowie wojowników o ciemnej skórze, czarnych, skośnych oczach i długich, na ramiona spadających kudłach, że nie mógł setnik przebić się przez ich stłoczone szeregi. Oni zaś, naciągając długie łuki, jednym końcem o ziemię oparte, prażyli całą chmarą strzał.
Wtedy rzucił się Marcin Lis do jeziora, zamierzając na przeciwległy brzeg wypłynąć, a za nim — chorągiew cała.
Długo borykały się konie zdrożone z tonią, lecz zaledwie połowa ludzi wypłynęła za rycerzem. Zginął w jeziorze zdradliwem inok Jakób, potonęli Legrange i białowłosy Screw, znaleźli śmierć i inni, a wszyscy: szlachta, pieczętująca się herbami, Kozacy, zuchwali watażkowie, zbójniki, cudzoziemcy i czerniec greckiej wiary w jednej legli mogile.
Myślał wtedy stroskany rycerz:
— Czyż przed śmiercią nie wszystkie ludy, nie Wszystkie stany, równe są sobie? Dlaczegóż przeto jedni chełpią się przed drugimi, jedni drugich poniżają i w raby podłe obracają?...
Pędzili dalej, jak skrzaty krwawe, jak upiory straszne, bo tu ówdzie widzieli ślady koni kutych i drogi wydeptane.
Rozumieli, że gdzieś wpobliżu leży osiedle ludzkie, znaczne.
Wyjechali po kilku dniach, gdy śnieg już pruszyć zaczynał, a wody lodowa pokrywała kora, na brzeg ogromnej rzeki. Była tak szeroka, że we mgle ledwie majaczył brzeg przeciwny.
Rybaków, sieci do wody rzucających, na spytki wzięli i usłyszeli, że rzeka Obią się nazywa, a niżej niedaleko już leży „ostróg”[141] Obdora.
Trzy dni oblegał sybirski gród obronny Marcin Lis, aż zdobył miasto, żołdaków do kasztelu, z bel cedrowych wzniesionego, zapędziwszy.
Od jeńców się dowiedział, że grodu broni ruski wojewoda Iwan Klużew z dwiema setniami drużynników, którzy władzę Moskwy tej krainie, do Ostjackich kniaziów należącej, narzucili przemocą.
W grodzie otworzył rycerz wieżę, gdzie więźniów licznych trzymał Klużew.
Z okrzykami i łzami wdzięczności wybiegali zmęczeni, wygłodzeni więźniowie, a wśród nich Polacy — Bela, Węgrzyn i Berezański od pięciu lat trzymani w Obdorze, i wraz z nimi zagarnięci pod Pskowem Szwedzi, Francuzi, Niemcy i Anglicy, razem sześćdziesięciu mężów.
Obejrzał ich uważnie Marcin Lis, wysłuchał skarg na okrutnego Klużewa i rzekł:
— Weźcie szable i młoty i pomstujcie na wojewodzie i drużynnikach!
Pochwycili więźniowie broń i z krzykiem na Moskali uderzyli. Po krótkiej bitwie kasztel zdobyto, nie żywiąc nikogo.
Tu w Obdorze, dobrze w spiżę zaopatrzonej, na zimowe leże pozostał Marcin Lis ze swoją chorągwią.
Nie spał jednak, lecz robił to, czego inni w one czasy, kiedy na szabli tylko polegano, nigdy w myśli nawet nie mieli. Pomagało mu w tem dwuch mężów mądrych, z tegoż więzienia obdorskiego wyzwolonych. Byli to: polski szalchcic z Pomorza — Jaksa Opieński i szwedzki pułkownik, statysta wielki — Gustaw Olmsgren.
Opieński przyszedł do setnika i opowiedział mu, że, korzystając z zamieszek w Rosji i z tego, że syberyjski Wojewoda Trojekurow wszystkie niemal wojska pod Moskwę poprowadził w sukurs Pożarskiemu, — Ostjaki, Tatarzy, Samojedzi i Kałmucy postanowili wyrżnąć załogi moskiewskie i w ręce swoje zagarnąć Sybir, przez Cara Iwana Groźnego podbity.
— Skąd waćpan o tem tak dokładnie wiesz? — spytał młody rycerz.
— Siła o tem mówić! — odparł szlachcic. — Powiem ino, że przybyli do mnie kniaziowie Ostjaków i Tatarów prosząc o poradę...
— Do waści?
— Tak, bom doradcą był sybirskiego cara — Kuczuma, który to przed piętnastu laty poległ w bitwie przeciwko wojewodzie Adrzejowi Wojejkow... Trza im pomogę dać i Moskala stąd wyprzeć nazawsze!
Doradzał także to uczony Olmsgren, rozwijając przed młodzieńcem plan wojny.
Tak też i postanowili. Jądrem wojska miała być chorągiew wytrwałych okrutnych i zgranych lisowczyków, resztę stanowiłyby hordy plemion, koczujących pomiędzy Tobołem, Irtyszem, Obią, a brzegami morza Lodowatego.
Takie myśli pochłaniały Marcina Lisa podczas długiej, ciemnej zimy polarnej na brzegach szerokiego ujścia Obi, gdzie na krwawych skrzydłach swoich zaniosła polskich rycerzy wojna.
Naradzał się z wodzami dzikich plemion, objeżdżał ich koczowiska, do bitew sposobił i czekał wiosny, jak zbawienia.
Lecz wiosna długo nie szła. Szalały zamiecie śnieżne, od mrozu pękały drzewa koszlawe, głazy potworne i zastygła zlodowaciała powierzchnia Obi.
Zdawało się ludziom, przybyłym z nad brzegów Dźwiny, Wilji, Wisły, Buga, mołojcom kozackim z nad sinego Donu, cudzoziemcom z dalekich krajów, że słowa i westchnienia, oddech i nawet myśl w mroźnych podmuchach wichrów na bryły lodu się zmieniały i spadały martwe na umarłą ziemię.
Dziwili się przybysze, widząc wrony, zamarzające w locie; różnorakie zwierzęta i ptaki — w białem włosiu i opierzeniu: niedźwiedzie, lisy, jelenie, o nigdy niewidzianych rogach,[142] zające kosmate i pardwy.
Pod ostrokołem Obdory wałęsały się zgraje głodnych wilków i porywały ludzi, psy i konie.
Do miasta wrywały się niedźwiedzie, wyłamywały drzwi domów i obór, zagryzając mieszkańców i bydło. Walki krwawe staczali z nimi lisowczycy, a niejeden z nich padł pod ciosem potężnej łapy drapieżnika.
Zapuszczając się do boru po drzewo dla pieców, widzieli nowe dziwy.
Soból, który, niby szwaczka sprawna, nizał trop swój na śniegu głębokim, syczał i prychał, wlazłszy na drzewo, gdzie wśród białym puchem i szronem okrytych konarów czernił się futrem drogocennem; śmigały niebieskie popielice i gronostaje białe, znacząc się czarnemi ogonkami, brnęła drapieżna rosomacha, zdobyczy szukająca; zamarły, niby duża narość drewna, ryś czyhał na jelenie lub na głuszce nieostrożne; zwinna, bura kuna skradała się do stadka gilów napuszonych, w gęstych haszczach przed wrogiem się chroniących.
Nie kwiliła tu kania, ani jastrząb, nie ryczał żaden zwierz. W mroku nieprzerwanej nocy milczenie panowało władne, głuche, groźne.
Z pod pni zwalonych drzew unosiły się i marzły obłoki pary lotnej. To w barłogu ciepłym łapę ssał zapamiętale na zimę całą uśpiony niedźwiedź bury.
Zrzadka spotykali łowców; odziani w skóry ciepłe w mroku i zadymce śnieżnej, niby widma chybkie, majaczyli, na lekkich nartach sunąc, myśliwcy północy mroźnej.
Na niebie, od nadmorskiej strony, skąd wicher groźny dął, coraz to częściej nieznane wytryskały ognie. Gdzieś daleko, coś płonęło z siłą wielką, a koła świetlne, czerwone, żółte i zielone słupy strzelały hen, do góry, aż pod obłoki najwyższe, przygasały i buchały jasnością tajemniczą, ludzi i zwierzęta napawając strachem.
Ostjaczki — czarne i ponure wiedźmy — szeptały o tym ogniu opowieści dziwne. Mówiły, że na szczyt nieznanej góry mkną dusze zmarłych na sąd wielkiego Boga, a które, za prawość, Bóg pochwali, odlatują w otchłań niebios.
Osądzone i odtrącone zaś dusze biegną w krainę północnych biesów i z nimi razem wirują w tanach rozpętanych, tworząc wicher mroźny, wyjącą „purgę“[143] i noc otchłanną.
Drżeli lisowczycy, słuchając opowieści staruch ostjackich, szeptali słowa modlitw zapomnianych i wyglądali wiosny.
A wiosna wciąż nie nadchodziła, ociągała się, kryła za zasłoną zamieci nieustającej.
Północne biesy odpędzały ją od rubieży swojej włości.
— Nie prędzej ona nadejdzie, niźli się goła splecie![144] — mruczał Bela, który znał Hyberborejów kraj.[145] — Ciemno jak, w beczce na dnie! Tak aż do wiosny potrwa!...
Upadali na duchu obcy tej ziemi ludzie, stęsknieni do słońca, do ciepłych powiewów, do zielonych gór i stepów, do wartkich nurtów rzek. Choroby różne trapiły wojowników. Ludziom gniły dziąsła, wypadały zęby, krwią ten i ów pluł bez przerwy, puchły nogi, ręce, boleści przeszywały umęczone ciała. Coraz częściej z domów wynoszono umarłych i zakopywano ich w śniegu. Po chwili zbiegały się wilki, wyły ponuro na stypę, warcząc, gryząc się wściekle, odgrzebywały i pożerały nieboszczyków.
— Dzień nasz — cały wiek nasz! — mówili mołojcy, smutnie kiwając głowami. — Oby ciepłe dnie nastały!
— Poczekasz, aż rak świśnie! — mruczeli inni. — Tu nam skonanie i mogiła!
— Głupiś, jako czop! — śmiał się wesoły zawsze Węgrzyn. — Wszystko ku końcowi idzie. Ale, co wam gadać?! Rozumu w was właśnie, juk u komara sadła!
— Mały komar, a przecież guz po nim... — mruknął jeden z Dońców.
— Nie sięgaj przez krupy do jagieł! — upomniał go imć Węgrzyn, ostro patrząc na mołojca. — Jedną masz na barach głowę, hę?
Umilkł Kozak, co już gotów był bunt podnieść; pospuszczali oczy inni, chętnie go słuchający.
Imć Węgrzyn jednak pomyślał:
— Hej, hej! przychodź, wiosno, bo łacno tu krew polać się może!...
Nareszcie przyszła, lecz ukojenia nie przyniosła ze sobą. Raczej jeszcze bardziej przeraziła, przygniotła, nadziei i ducha pozbawiła.
Potrzaskała, pokruszyła kajdany Ob potężna i poniosła w wartkim prądzie swoim ku morzu. Pola lodowe zderzały się z trzaskiem, rozpryskiwały się na drobne, na słońcu skrzące się odłamy, które stawały nagle i piętrzyć się zaczynały, niby białe potwory walczące, ze świstem wylatywały w powietrze, padały na brzeg, łamiąc krzaki i drzewa, a wezbrana rzeka podmywała strome urwiska; te z hukiem i pluskiem obsuwały się, tworząc w nurcie wiry i miotając pianę i strugi wody żółtej.
Wpobliżu ujścia nagromadziły się góry potrzaskanego lodu, zapchały, przegrodziły łożysko, tworząc potężne „torosy“ lub „zatory“ które, niby mur zamknęły wodzie dopływ do morza. Wtedy wściekała się rozszalała Ob; z pluskiem straszliwym walczyła z zatorą lodową, która trzaskiem ogłuszała i tak grzmiała pod jej ciosami, że ludzie głosów swoich słyszeć nie mogli. Odbiegła nagle od przegrody i runęła na brzegi, zburzyła urwiste spychy, zerwała zdziary, wylała się na połacie nizinne, druzgotała i unosiła krzaki, drzewa, kamienie, doły.
Z pomiędzy wirujących kawałów kry wynurzały się rozdęte kadłuby znoszonych powodzią koni i krów; nieraz mignęła blada twarz topielca, płynącego, snadź, zdaleka, gdzie na południu, na Tobole, Irtyszu, Omi, Biji i Katuni „ostrogi” moskiewskie, oraz osiedla kirgiskie i tatarskie stały.
Nareszcie z hukiem, jakgdyby tysiące armat naraz ognia dały, pokruszyła Ob zaporę lodową, podważyła, rozbiła na mniejsze zwały, drobniejsze odłamy, na tafle i tafelki kry sczerniałej. Przez trzy dni niosła rzeka resztki lodu i rzucała je na pastwę morskich fal.
Pędziła teraz żółta, wartka, potężna, coraz to bardziej wchodząc w dawne łożysko, spływając z łąk, wąwozów i szerokich zdziarów nadbrzeżnych.
Lisowczycy z przerażeniem spoglądali na żółty prąd, z którego wynurzały się okrągłe, wąsate głowy, do ludzkich podobne, i wyły, szczekały ponuro i groźnie.
— Wodne biesy, djabliska czy baby rzeczne?... — pytali Kozacy, krzyżem od napaści siły nieczystej się broniąc.
Próżno tłumaczył im uczony Szwed, że są to morskie krowy, psy i koty lub morsy o długich ostrych kłach; nie chcieli słuchać Dońcy, modły szeptali, a ten i ów ze szlachty w piersi się bił i mruczał:
Retro satana.[146]
Lecz słońce już przygrzewało, a z jego promieniami w serce wstępowały nadzieja nowa i ochota.
Pewnego dnia do Obdory zjechał z licznymi wojownikami sam Ungu, syn cara Kuczuma, a z nim car kałmucki — Azym, który wtedy z hordą swoją nad Tobołem koczował; chan Uzdeń, wódz Piegiej Hordy tatarskiej, i Bakkałaj, chan Kirgizów krzywonogich i barczystych. Zgromadziła się licznie starszyzna Ostjaków, Wogułów, Samojedów i Zyrjanów z nad Pieczory, a wszyscy radzili nad wojną z ruskiemi drużynami, po „ostrogach” siedzącemi.
Nad wszystkiemi stanąć miał polski rycerz, ponury, milczący, a mocny i odważny, jak żaden inny.
Sam Ungu i dumny Bakkałaj strzemię mu trzymali, bo widzieli dzicy wodzowie, jak rozgniewany Marcin Lis uderzył hardego watażkę Polenowa w pierś na odlew, a ten padł nieżywy i ustami krew oddawał; widzieli, jak polski rycerz wściekłego konia, za kark ucapiwszy, kładł i nogi mu rzemieniem pętał, niby słabemu jagnięciu.
Nareszcie, podzieliwszy swoje wojsko, spadł młody wódz odrazu na Berezów, Tobolsk i Tumeń, zdobywając te miasta i w pień wycinając drużynników.
Nie wiedział Marcin Lis, że w tym dniu jego zwycięstwa, hetman Lisowski musiał z Rusi uchodzić, opuszczony przez druha dotąd wiernego, uczestnika sławy jego i powiernika — Ryśkiewicza, którego do zdrady Namówiła żona-moskiewka i do Pożarskiego przejść zniewoliła. Nie chciał Lisowski, aby pogromem jego wojsk znienawidzonych uwieńczyli Moskale swoje zwycięstwo nad Polakami.
Zwołał więc pułkowników i kupą przebijać się na południe rozkazał.
Nie chciał pan Jarosz Kleczkowski opuszczać młodego Lisa, który zapędził się gdzieś daleko, lecz Lisowski rzekł:
— Rzućmy na stos ofiarny to młode serce rycerskie! Z jego krwi wyrośnie sława i tak się stanie, że imię polskie na Sybirze szczytnie znane i powtarzane będzie przez długie wieki! Jeśli zginie — wieczny spoczynek da umęczonemu Pan na Wysokości; jeśli cały wynijdzie — duszę przyniesie, jak krzemień twardą, niezłomną...
Marcin Lis pozostał więc sam na Sybirze, oddzielony od ojczyzny niezmierzoną przestrzenią burzącej się Rusi, wrogiej i zemstą ziejącej.
Tymczasem wielki wojewoda sybirski — Trojekurow, po obraniu cara Michała na tron moskiewski, do kraju powracał, wieści już mając o napadzie ludzi nieznanych i hord pogańskich na „ostrogi“ obronne.
Na Irtyszu mu drogę zastąpił Marcin Lis, w dwudniowej bitwie pogromił i drużyny jego rozproszył.
Przebiegły był jednak stary Trojekurow.
Kradkiem gońców podsyłał do Kozaków dońskich i ruskich ludzi, w wojsku lisowczyków służących. Obiecywał im win przebaczenie i groził przyjściem nowej zimy, po której nikogo przy życiu nie zostanie, gdy tymczasem w lecie swobodnie mogą drogami znanemi do domów powrócić.
Pisał też Trojekurow do kałmuckiego cara Azyma, na swoją go stronę przeciągając i obietnicami kusząc.
Widać, pewny był swego sybirski wojewoda, bo, garść zaledwie ludu zbrojnego zebrawszy, na lisowczyków i hordę uderzył.
W bitwie ztyłu na swoich uderzyli Dońcy i rosyjscy ludzie, przez Lisa zebrani po drogach i wieżach więziennych, popłoch w szeregi lisowczyków wnieśli i do Trojekurowa przebiegli.
Wtedy cofnąć się musiał młody wódz i stanął w koczowisku Azyma. Ten namawiać go zaczął do zaniechania wojny, a że z oczu skośnych zdrada mu wyzierała, wręcz go o to Marcin Lis zapytał.
Kręcił się, jak węgorz, Kałmuk, aż rzekł:
— Zapytam naszego boga o radę...
— Pytaj — zgodził się, ponuro patrząc mu w oczy, junak, — ale pomnij, że potem ja ciebie jeszcze raz popytam po swojemu.
Gdy Azymowi po kałmucku słowa wodza powtórzono, stał się szary ze strachu i wargi mu latać zaczęły.
— Bohadyr! Bohadyr!... — powtarzał.
Poszli jednak do boga.
Była to ogromna baba[147], w boki rozparta, o powiekach opadłych, w kucki siedząca. Miała usta otwarte, w które wylękły Azym złoty piasek jął sypać i pytać o radę.
Głosem ludzkim ryczała baba kamienna, a, widać, po myśli Azyma gadała, bo oczy mu się skrzyły i radość biła z ciemnego oblicza.
— Bóg nie chce wojny! — wołał.
Nic nie odrzekł Lis, ino skinął na dziesiętnika Starościaka, Mazura sprytnego, i rozkazał:
— Wleź-no migiem na owego bałwana i zajrzyj mu w gębę, a co zaś ujrzysz, powiesz!
Jak żbik wdrapał się dziarski chłopak po podwiniętych kolanach, dłoniach, złożonych na grubym brzuchu, i po piersi, aż w otwarte usta idoła śmiele zajrzał.
— Hej tam! — krzyknął z wielką uciechą. — Siedzi w brzuchu dwóch drabów i w trąby wykrzykuje!
— Złaź! — zawołał rycerz, a gdy Starościak stanął na ziemi, grzmiącym głosem rozkazał:
— Lisowczyki! Straceńcami jesteśmy i śmierci w oczy z drwinkami patrzymy. Hej! chłopcy! Obalić tę babę niecną i do flaków jej zajrzeć! Co znajdziecie — to wasze!
Zarzucono rzemienie na szyję „boga“, szarpnięto tęgo raz i drugi. Baba z hałasem upadła i stłukła się, bo z gliny ulepiona, pod ciężarem własnego cielska rozprysnęła się na czerepy; wypadły z niej kawałki złota, wysypały się drogocenne, barwne, świecące się kamyki.
Bractwo rozszarpywało skarby, a młody wódz, za ramię porwawszy Azyma, z krzykiem:
— Taki to twój bóg! — walnął nim o ziemię i życia pozbawił.
Wieczorem bitwa nowa wypadła, a Kałmucy i Piegiej Hordy Tatarzy zmykać zaczęli, z wojskiem Trojekurowa się łącząc.
Skrzyknęli się wtedy Polacy i cudzoziemcy i uchodzić szybko zaczęli, gęsto z łuków strzelając. Nie raz otaczano ich potężnem kołem, lecz, jak sokół wyrywa się ze stada ścigających go szpaków, tak Marcin Lis przebijał szeregi wrogów i uchodził coraz dalej i dalej ku zachodowi, ukryć się zamierzając w wąwozach krętych, pośród gór, na halach niedostępnych, gdzie perć przekłada jeleń i goniący go ryś drapieżny.
Dopadł go jednak wkońcu Woguł mściwy, grot jadowity wypuścił, w pierś junaka godząc.
Spadł z siodła Marcin Lis, porwali go Starościak, Opieński, Węgrzyn, Luda, Bela i uchodzić poczęli co prędzej, aż pogoń daleko za sobą zostawili.
Jak nieżywy leżał, przez koński kark przerzucony, surowy rycerz, zagończyk sławny, ponury młodzian, troską zżarty. Zdawało się, że ducha oddał już, bo nie dyszał, a bladość lic o śmierci mówiła.
— Co robić ninie? — pytał Starościak. — Setnik ponoć z Bogiem już rozmawia?...
Zatrzymali się w haszczach, aby sobie i koniom dać wypoczynek i naradzić się społem.
Ognisko rozpalili i rannego przy niem złożyli na burce. Snadź ciepło ożywiło już stygnącą krew, bo setnik dyszeć zaczął, a powieki mu zadrgały, niby otworzyć się miały. Rogata dusza niełacno z potężnego ciała młodzieńca wychodziła... Borykała się ze śmiercią...
— Mało nas ostało! — westchnął Mazur Luda. — Nas — Polaków trzydziestu; wiernych Dońców, co nie Poszli za zdrajcami, pięćdziesięciu, no, i innych — ze dwudziestu. Chorągiew! Na wróblim dziobie by się zmieściła! Cóż ta czynić będziemy? Iść naprzód albo czekać na to, co z setnikiem ma się stać.
— Iść! — zawołało kilka głosów.
— Zostać! — zawyrokowali Opieński i Szwed uczony. — Może komendant do przytomności wróci i nam doradzi, bo tu jego głowa więcej od naszych rad waży...
Pozostali więc, zaczajeni w gęstych krzakach, wpobliżu boru.
Na trzeci dzień dopiero oczy otworzył ranny rycerz.
Obejrzał się, przypomniał sobie wszystko, bo zaraz twarz mu smutkiem się powlokła i zapytał:
— Ilu pozostało?
— Setnia szabel — odpowiedział Opieński.
— Dobra nasza... — szepnął. — Mała kupa łacniej się prześlizgnie wszędy, niźli duża i niepewna... Czuję, że nie umrę, lecz słaby jestem okrutnie i ruchać się nie mogę, niby mnie łańcuchami spętano...
— Cichajcie! — szepnął Starościak, nadsłuchując. — Konie bieżą...
Przygotowali się do obrony, bo zostawić rannego wodza nie chcieli.
Trudno było zauważyć tych stu ludzi, zapadłych w haszczach „tajgi”[148], tak cicho się przyczaili, jednak dojrzano ich, bo nad krzakami podnosił się lekki dymek ogniska.
Trzech jeźdźców wyjechało na polankę, gdzie popasali lisowczycy.
— Spasi, Boże! — pozdrowili.
— Czy to wy ci Lachy, co całą Ruś przebiegli i aż o Irtysz się oparli? Opowiadał nam o tem wojewoda Trojekurow i carzyk wogulski? — spytał poważny, o długiej brodzie i przenikliwych oczach jeździec na dobrym siedzący koniu.
— My to jesteśmy! — z dumą odpowiedział Starościak.
— A wódz wasz żyje, czy zginął w bitwie?
— Żyje, ino ranę ma w piersi — rzekł Opieński.
Jeździec zeskoczył z kulbaki i pochylił się nad leżącym rycerzem.
— Możesz, gospodynie, mówić, czy nie? — spytał.
— Mogę! pytaj o co chcesz — szepnął z trudem Lis.
— Słuchaj! — zaczął dostojny mąż. — Jestem kupiec Michajło Stroganow z Wierchoturja... Mam listy Iwana Groźnego na rozszerzanie włości ruskich na północ i na wschód. Potrzebni mi są ludzie bitni, odważni i sprytni. Lepszych od was nie znajdą! Idźcie do mnie na służbę!
Marcin Lis i jego ludzie milczeli długo.
— Umowę spiszemy o żołdzie dobrym i o tem, że po pięciu leciach dam wam jarłyki[149] ochronne, z któremi do domów powrócicie bezpiecznie. Teraz i tak nie przejdziecie! Burzy się wszystko na Rusi. Lachów ubijają, a wy, słyszałem, — lisowczyki, których djabłami u nas zowią! Zginiecie...
Namyślał się rycerz długo, naradzał ze swoimi ludźmi, nareszcie rzekł:
— Zgoda!...
Znowu zemdlał; i nic już nie słyszał, nie widział...
Śmierć powiewała nad rycerzem zimnemi skrzydły.
Wysoko pod obłokami, gęgając i trąbiąc, leciały klucze łabędzi, gęsi, żórawi, powracając na brzegi samotne, gdzie wkrótce miało życie zatętnić, obudzone ze snu, z pół-śmierci zimowej.



Rozdział XII.
LOSY ZMIENNE.

Dzień nasz — wiek nasz — mówi przysłowie stare. Tak to w jeden dzień — odważny, w siły potężny, setnik lisowczyków, Marcin Lis, o losie własnym i ludzi swoich na lat pięć postanowił.
Lecz cóż miała robić owa garstka Polaków, prowadzących ze sobą Kozaków dońskich i cudzoziemców, z więzieni moskiewskich cudem ocalonych?
Na jakie nowe czyny bojowe mógł targnąć się młody wódz, ciężką raną gnębiony?
O czem mógł marzyć daleki potomek Wańki z Lisowa i Jaxy z Targowiska, sławnych rycerzy znaku Lisa prastarego, gdy niemal rok cały walczył z chorobą i śmiercią?
Powoli goiła się strzałą wogulską przebita pierś, lecz jad grotu pozostał. Wrzody straszliwe i bolesne pokrywały całe ciało junaka; zębami, szczęki ścisnąwszy, zgrzytał, aby nie krzyczeć, nie wyć z bólu.
Dręczyła go nieświadomość tego, co się w Rzeczypospolitej dzieje, i jakie są losy wojny moskiewskiej.
Dopiero po kilku miesiącach poszedł, jeszcze blady i słaby do Michała Stroganowa, kupca możnego, a swego teraz pana, i rzekł mu:
— Mogę już robić, co każesz, ino proszę — powiedz, co na wojnie słychać?
Chytry był człek Stroganow, wiedział, że, gdyby prawdę odkrył, nie utrzymałby tego do lotu zrywającego się orła, więc ramionami wzruszył i odparł obojętnie:
— Nad samą rubieżą Polszczy borykają się ze sobą Wasi i nasi... Kto kogo zmoże, to osądzi Bóg...
— A o Lisowskim hetmanie czy słychać co? — pytał rycerz.
— Zaginęły o nim słuchy... Wiemy tylko, że wojewodę Kurakina i sławnego wodza Łopatina pobił, a później kijowskiemi stepami do swoich się przerywał opowiadał kupiec.
— Chwała Bogu Wielkiemu! — zawołał Marcin Lis.
Westchnął Stroganow, czarną brodę pogłaskał i rzekł:
— Zaiste wielki to wojownik... nam takich brakowało... chyba Zarucki, sławny kozacki ataman...
— Zarucki — pies zdradliwy! — zapalczywie krzyknął junak. — Na pal takiego wbić!
Uśmiechnął się zagadkowo kupiec i oczy spuścił.
Pomilczał chwilę, a później rzekł:
— To już się stało... Gdy bojarowie i lud moskiewski na carstwo Michała Fedorowicza Romanowa obrali, Zarucki wykradł uwięzioną w monastyrze łże-carycę Marynę i chciał ją wraz z synem podłego Mićki — Oszusta do Polszczy przez Zaporoże umknąć.
— Umknął? — spytał Lis.
— Nie! Ucapiono ich koło Astrachania... Zima była... Konie im osłabły... Dognali ich drużynnicy... Śmierć na nich przyszła luta....
Stroganow wzdrygnął się i białą ręką znak krzyża Ua piersi zakreślił.
— Pewne jest, że Zaruckiego na pal wbito. Konał w mękach przez trzy dni... Maryna i jej szczenię od Dymitra — złodzieja...
Umilkł znowu kupiec i oczy przymknął, niby coś strasznego obaczył.
— Co zrobili z Maryną? — rzucił pytanie młody rycerz.
— Ech! Lepiej o tem nie myśleć... Różnie gadają ludziska... Jedni, że utopiono ich w Wołdze, w przeręblu w okolicach Astrachania, drudzy inaczej powiadają... niby Marynie szczęki połamano i utopiono później, a syna Otrepjewa[150] powieszono... Krwawe to dzieło!...
Milczał polski rycerz długo, aż się odezwał:
— Od krwi i zbrodni poczyna nowy car wasz... Ponoć, młode to pacholę?... Zamierza on ród swój utrwalić na tronie moskiewskim... Źle zaczął... przez krew wszedł na stopnie tronu, a potomkowie jego — bliscy i dalecy po krwi będą z nich zstępowali...
— Prorokujesz? — spytał wystraszony kupiec.
— Jam żołnierz, nie prorok, ino widzę w onej chwili dużo krwi, która podnosi się, burzy i zalewa Ruś od kresu do kresu... Tonie w niej car... i tak, jak zginęła Maryna z synem, zginie caryca z carewiczem śmiercią ponurą, bezsławną. Krew za krew... Widzę to...
— Spasi, Macierz przeczysta, Chryste — spasi! — szeptał wystraszony Stroganow, żegnając się zamaszyście i patrząc w bladą, natchnioną, groźną twarz Polaka.
Milczeli potem długo. Pierwszy się odezwał Marcin Lis:
— Po rozkazy przyszedłem. Mogę już na koń wsiąść, bo siły pomału wracają mi.
— To dobrze! — ucieszył się kupiec. — Usiądź, pij czaj[151] i słuchaj! Ja i bracia moi chcemy żyć z wami w dobrej zgodzie. My wiemy, że wy jesteście tacy ludzie, jakim był Jermak Timofiejewicz, dzielny Kozak, który Kuczuma pierwszy raz pobił i Sybir dla nas zdobywać zaczął. Nie będziemy skąpili dla was niczego i bogaczami od nas powrócicie do domów... Mamy my jarłyki z Moskwy na podbijanie plemion, w górach Uralskich i na Sybirze koczujących, na wydobywanie złota z ziemi, kamieni drogich, żelaza, miedzi kraśnej, srebra białego i ołowiu ciężkiego... Nie wiemy, gdzie to leży... Ukrywają od nas tajemnicę pogańcy... Musisz podbijać ich i zniewalać, aby pokazali, gdzie ukryte są bogactwa tej ziemi. Rozumiesz?
— Rozumiem! — odpowiedział junak.
— Weźmiesz, ilu chcesz ludzi, swoich i moich Kozaków najemnych, i na północ rzucisz się na Zyrjanów, na Wogułów, na Czudź białooką, o wszystkiem się dowiesz, doniesiesz, a później poprowadzisz ludzi robotnych...
W trzy dni po tej rozmowie, trzystu jeźdźców wybiegało z Wierchoturja, kierując się na północ.
Cały rok, jak orkan lub jak bicz Boży, srożył się Marcin Lis ze swymi ludźmi po północnych obszarach Rusi wschodniej, staczając bitwy krwawe z koczownikami i gwałtem wyrywając im tajemnicę złota, srebra, żelaza i ołowiu, ukrytych w nieznanych jarach i spychach górskich, lub pod grubym torfem tundry. Zwoził z Kary, z Pieczory, z brzegów Lodowatego oceanu drogie skóry sobole, gronostajowe, kunie, bobrowe, kość przedpotowych olbrzymów[152], pogrzebanych w nigdy nie odmarzających bagniskach; złoto, drogie kamienie, znajdywane przez wogulskich łowców w łożyskach potoków nieznanych i uroczyszczach leśnych, strzeżonych przez zazdrosne duchy i upiory; prowadził za sobą tłumy robotników z rydlami, pieszniami, siekierami i innemi narzędziami dla wydzierania ziemi ukrytych w niej skarbów bez liku; budował grody, osady i „ostrogi”, coraz dalej posuwając rubieże włości Stroganowskich; pędził na południe, z prądem rzeki Ural, przebijając się przez Finnów leśnych i stepowych Kałmuków, Nogajców, do niebieskich fal kaspijskiego morza dochodził, miedzi, żelaza, ołowiu poszukując i nowe osiedla moskiewskie wznosząc, potęgę i władzę Rusi zaborczej rękami polskiemi szerząc i zatwierdzając.
Nachodziły na młodego rycerza chwile, gdy włosy na sobie rwał w rozpaczy, przeklinał dzień, w którym oszczędziła go jadowita strzała wogulska, gotów był bluźnić przeciwko Bogu i zginąć na wieki na rozdrożu myśli i uczuć.
W miotaniu się ducha, w umęczeniu i goryczy sumienia biegł do druhów wiernych i, siadając przy ognisku, pytał głosem, w którym łkała i wyła rozpacz:
— Azali dobrze czynimy, iż wrogowi ojczyzny służymy i pomagamy? Powiadajcie, bo nie zdzierżę... Nie pohamuję serca!
Rozumieli Polacy i uczony, wielkiego rozumu szwedzki pułkownik, Gustaw Olmsgren, mękę i rozterkę ducha swego wodza. Sami nieraz, nie śpiąc po nocy, lub słuchając wycia wiatru i poszumu boru, kajali się i w pierś się bili, pytając — kogoś niewidzialnego, lecz potężnego i wszechmądrego:
— Azaliż śmierć nie lepsza jest?
Pierwszy odpowiadał Lisowi przez wszystkich szanowany, siwy już i z życiem pogodzony, poważny pan Jaksa Opieński.
— Nie sumuj się po próżnicy waćpan, panie komendancie. — Ante mare, undae.[153] Popłyniemy po morzu, którem będzie ojczyzna, a to, co ninie jest, — to ino fale, niosące nas przez morze... Wiem ci ja, że dulce et decorum est pro patria mori,[154] lecz gdy zabrnęliśmy tak daleko, to tuż dla ojczyzny na nic nasza śmierć, ino o salwowaniu z opresji ciężkiej trza mózg suszyć. Gorzko jest myśleć, iż fugaces labuntur anni,[155] lecz innej miary na poradzenie sobie nie mamy... Czyńmy tak, ut fata trahunt![156]
— Przyznaję rację imć Opieńskiemu — podtrzymał go uczony Szwed. — Powiedziane jest bowiem przez Mędrca: non omnia possumus omnes.[157] Konsolację jednak znajduję w naszym żywocie... Myślę tak, że Najmiłosierniejszy Bóg nie poczyta nam za grzech czynów naszych, jako że wszelako pogańców władzy chrześcijan poddajemy, a przeto nauce Chrystusowej drogę do serc ciemnych otwieramy.
Lis bacznie przyglądał się Olmsgrenowi i pytał go:
— Czy waść jesteś rzymskim katolikiem?
— Nie! Jestem wyznawcą wiary reformowanej... — odpowiedział zdziwiony uczony.
— No, widzisz, waść, a gadasz jak jezuita... — mówił młody komendant i nie czuł zwolnienia z więzów ciężkich zwątpień.
Najlepiej pocieszyli rycerza dziesiętnik Jan Starościak, wesoły imć Węgrzyn i beztroski Staszko Bela.
Wysłuchawszy skarg komendanta i odpowiedzi uczonych panów, Starościak srogie wąsy najeżył i mruknął:
— Za pozwoleniem pana komendanta, tobym rzekł słowo. Jeśli głupie będzie, nie gniewajta się, jeśli coś w niem znajdziecie — chwalić imię Boże będę, bo czy to ja nie wiem, co to — troska od niezrozumienia dobrego i złego? Ho!
Znowu nastroszył wąsiska i prawił już śmielej:
— Nasza mazurska gadka powiada: „Kto bydlęcia nie żałuje, sam sobie szkoduje“.
— No? — spytali go panowie.
— Czyżby Rzeczypospolita, król, sejm, hetmani nie pożałowali nas, którzy aż tu zalecieli i teraz tak oto poratowanie sobie dają?
— Jakby zechcieli nam posłuch dać, toćby zrozumieli chyba — zauważył pan Opieński. — Zrozumieliby i sądu srogiego nie wydali...
— A jeśli tak — ciągnął Starościak — tedy pokornie zapytam waszmość panów, czy ci jeńcy, co w Rzeczypospolitej na jej zdrowie pracują, nie są w poszanowaniu u nas?
— Hej, tam! sam widziałem, jak moskiewskie ciury, przez pana Gąsiewskiego do niewoli wzięte, mury Kitaj-horodu[158] po szturmie szybko naprawiali, panowie rotmistrze uczciwie do nich gadali; niczem do swoich! — zawołał Stanisław Bela.
— A ja toż samo widziałem pod Pskowem — dodał Wojciech Berezański.
— Ja zaś oto, jak stoję przed waszą dostojnością, wodził Kozaków i Tatarów, którzy w naszym jasyrze byli, na składanie murów i sypanie wałów w Kamieńcu! zakrzyknął wesoły imć Węgrzyn.
— A czyż Chocim nie rękami i potem Turków, Wołochów i Tatarów wzniesiony? — spytał znowu Berezański.
Zrozumiał, o co chodzi, Francuz Tomasz Grenier, który niegdyś w najemnym pułku służył Szwedom i dorzucił:
— U nas we Francji to połowę kaszteli jeńcy pobudowali, wałami i fosami otoczyli!
— A jeśli my innych do tego zmuszamy, rozumieć musimy, iż i nas w podobnej opresji zniewolić mogą, jak nas ninie! — zakończył rozumowania Starościaka i innych poważny pan Jaksa Opieński.
Na ponurem obliczu młodego rycerza błysnęła radość. Nadzieja kojąca snadź wstąpiła do serca, wiara w usprawiedliwienie czynów.
Starościak, chrząknąwszy znacząco, wyprostował się służbowo i wyrecytował słowo po słowie:
— Czekaj, tatko, latka, aż ci piwa nawarzy! Nadarzyli nam piwka po same uszy, a żłopać — to nie oni, ino my! Żłopiemy, jak umiemy, aby w onem piwsku nie utonąć... Bać się trzeba trzcinie, gdy wiatr dąb wywinie... Wywinęło, słysz, ów dąb, powalił się, a trzcina została: Ech! Dba o jęzory ludzkie, jak o burą sukę! „Nie po sercu nam Starościak!“ — powiedzą, a ja im na to rzeknę do rozumu: „Alboż ja czerwony złoty, ażebym się wszystkim podobał”?
— Wrócimy do swoich, to znowu jakaś potrzeba wypadnie. Pokażemy tedy, co umiemy, bo jesteśmy, jako ten kij nasiekany! — mrukliwie dorzucił Wojciech Berezański.
— Oni tam bunty, zdrady, konfederacje knują, panowie szlachta, rotmistrze, przesławne pułkowniki; hetmanom do oczu skaczą; królowi grożą wojną, a my, którzy Ruś przebiegliśmy, jak wilkołaki, dla ich magnackiego honoru śmierci w łapy skoczymy? Prędzej się łysa splecie, niż się doczekają jaśniewielmożne psubraty od złotej wolności, psia ich, wraża mać! — huknął Starościak, zupełnie już gniewny.
Zmiarkował jednak, że się zapędził mocno, bo, przecież przy szlachcie te słowa butne wyrzekł, więc w niepewności stał i czekał, co rzekną.
— Prawdę powiedział wachmistrz Starościak! — zadecydował pan Opieński. — Vox populi — vox Dei![159]
Znacznie uspokoiły te rozmowy prostacze serce młodego rycerza. Modlił się gorąco i przed obliczem niewidzialnego Pana świata przysięgał dokonać nowych czynów rozlicznych dla dobra i sławy ojczyzny, gdy los przywiedzie go do niej — umiłowanej, wytęsknionej.
Tymczasem dalsze zagony dla Stroganowych czynił, zapuszczając się za łańcuch gór Uralskich i wpadając do stepów Kirgizkich. Szczególnie okrutnym był dla Piegiej Hordy zdradzieckiej, samego carzyka ich pojmał i śmiercią pokarał, stada zagarnął i do pobliskich osiedli stroganowskich pognał.
Stał się postrachem od Lodowatego oceanu do piaszczystych łach Kaspijskiego morza. Imię jego znali pogańcy i na sam odgłos jego drżeli. Gdy się zjawiać wybiegali z darami bogatemi, czołami strzemienia jego dotykali i, biorąc za uzdę konia, prowadzili straszliwego rycerza tam, gdzie leżały pokłady ziemi złotodajnej, kamienie barwne, skały w miedź, srebro, ołów i żelazo bogate.
Wielkie, niezliczone skarby posiadał Stroganow, zebrane rękami i szablą polskiego rycerza. Jak syna, pokochał go i marzył, aby jak najdłużej go przy sobie zachować.
Niemało posiadał Marcin Lis złota, wypłaconego przez kupca i zaszytego w workach skórzanych. Bogaczami czuli się wszyscy jeźdźcy młodego lisowczyka: od prostego Dońca do poważnego pana Jaksy Opieńskiego i uczonego Gustawa Olmsgrena.
— Pozostań jeszcze chociażby na rok! — prosili Lisa Michał Stroganow i jego bracia. — Dobrze ci u nas!
— Dusza moja rwie się do domu, do ojczyzny! — odpowiadał. — Nie wiecie, że żyję bez serca, bo ono Jest tam, daleko, na polskiej ziemi naszej, a w jakiem miejscu — tego samo nie wie!...
Nalegali i prosili go coraz częściej kupcy możni, bo wiedzieli, że pięć lat służby Lisa już dochodzą do kresu, a gdyby nawet nie doszły, musieliby go zwolnić i do Polski wyprawić.
11 grudnia 1618 roku nad rzeką Dywiliną stanął, bowiem, rozejm pomiędzy Rzeczypospolitą i Rusią na 16 lat. Car Michał wyrzekł się tytułów księcia Inflanckiego, Smoleńskiego i Siewierskiego; królewicz Władysław wyraźnie nie zrzekł się prawa do tronu moskiewskiego, jednak, chociaż zwycięsko do Moskwy doszedł, na pokój dłuższy zgodę swoją dał.
Z niewoli polskiej powrócili do Moskwy ojciec cara Metropolita Filaret, książę Golicyn i dzielny obrońca Smoleńska, niemiec Szein, a wzamian wszyscy jeńcy polscy mieli wolność odzyskać i do Smoleńska być odstawieni.
Doszły nareszcie „ukazy“[160] carskie do Wierchoturja i, było to na wiosnę roku 1619-go, — Marcin Lis z swoimi ludźmi, żegnani przyjaźnie, opuścili gród Stroganowych.
Wjechawszy na wysoką przełęcz, skąd obszerny roztaczał się widok, zatrzymał konia młody rycerz.
Jak okiem sięgnąć, biegły na północ i południe do zielonych fal podobne, wężowe łańcuchy gór. I tu, i ówdzie podnosiły się nad borami słupy dymów. Były to osiedla, ostrogi, grody całe, pobudowane na ziemi, rękami lisowczyków zdobytej; kopano tam i dłubano piasek i skały, wymywano z nich złoto, przetapiano na żelazo, srebro, ołów, które miały po całej ziemi, jak długa i szeroka, rozpłynąć się, ku pożytkowi wszystkich ludzi.
Myślą leciał rycerz dalej, aż hen! gdzie niebieskie tumany przysłoniły dal, a gdzie widział wężowy ślad swoich pochodów szalonych, bitew krwawych, niezliczonych; zgliszcz koczowisk różnorodnych plemion, kości poległych, zwęglone resztki obozowisk.
Słyszał głos promiennej, groźnej sławy, przebiegającej ziemie nigdy niewidziane, i gromem imię polskie zwiastującej. Była to sława ponura, krwią i ogniem swój pęd znacząca, lecz nigdy niesłychana, zdumiewająca, przez żaden inny naród nie zdobyta.
Ujrzał Marcin Lis szkarłatną zorzę, okrywającą niebo, góry, korony drzew — zorzę łagodną, pieszczoty pełną i piękną. Nagły spokój zawitał wtedy do duszy junaka, a radość bujna, pełna dumy rozświetliła twarz.
— Przysiągłem, że dokonam i — uczyniłem! — rzekł głośno, bo ujrzał w tej chwili pożegnania z krainą męki bohaterstwa, szalonego porywu i jadu zwątpienia surowe oblicze hetmana Lisowskiego i wesołą, beztroską twarz pułkownika Jarosza Kleczkowskiego.
Zjechali z przełęczy. Wspomnienia prysły i jeno nadzieja i dążenie do ziemi ojców ogarnęły myśli i serca Polaków.
Długa leżała przed nimi droga.
Roztopy wiosenne przegradzały ją. Za poradą władz grodzkich omijać musieli drogi, któremi powracały z pod stolicy drużyny moskiewskie; dalej ciężka i nielitościwa stopa wojny w pustynię obróciła kraj bogaty, ludny. Z trudem, dobywając spiżę dla ludzi i koni, bardzo powolnie sunął rycerz ku rubieży Rzeczypospolitej.
Na jednym postoju w Perejasławiu-Zaleskim spotkali się z niewielkim oddziałem moskiewskim. Opatrzonych w glejty od Stroganowa, który władzę wojewody piastował na Uralu, przyjęto ich za ludzi kupczących, bo też konie, jukami obładowane, prowadzili ze sobą i do konfidencji łatwo doszli, tem łatwiej, że Moskale gorzałkę bez miary pili i języki ruszały im się luzem.
— Ech-ma! — wołał jeden z Moskali, do wodza tej bandy podobny — gdyby nie mir[161], jaby toho atamana lisowczyków Rogawskiego pojmał i pohulałby z nim tak, szczob Lachy do druhogo pokolenia zakazały na Ruś z wojną chodyty!
Zerknął na mówiącego młody rycerz, niczem wilk na owcę, i spytał:
— To już nie sam Lisowski hetmani nad lisowczykami?
Zaśmiał się pijany Moskal i rzecz:
— Toś ty chyba z nieba spadł? Bojary, pewnego człowieka posławszy, jadem śmiertnym ubiły Lisowskiego pod Starodubem, teraz bude cztery lata. Swoje wojsko sobaka kuśliwa[162] objeżdżał, z konia upadł, duszę czortu oddał!
Drgnął, zbladł rycerz i mógłby się zdradzić, lecz na szczęście Moskale pijani byli i nic nie spostrzegli.
— To po Lisowskim ów Rogawski przewodził? — zaciskając zęby, dopytywał się Lis.
— Przed nim był inny czort przeklęty! Zwali go Stanisław Czapliński. Tobo skrytym strzałem z muszkietu pod dworem swoim ubił na śmierć bojar Skrobotow. Toho dnia obrały sobie za atamana te sobaki zubaste Rogawskiego, szczob jeho śmierć wzięła szybko!
Wieczorem rycerz zdybał jednego chłopa z bandy i, wdawszy się z nim w rozmowę, usłyszał, że ten należy do drużyny Piechonki.[163]
— Sławny on wojak i Lachy go znajut, oj, znajut! przechwalał się drużynnik.
— Cóż to za Piechonka? — spytał Lis. — Zdaleka jesteśmy, nie tutejsi, nie wiemy nic!
— Piechonka?! — zawołał Moskal. — Toż to najsławniejszy na całym Donie ataman watahy zbójników! Sławny ataman!
— Czemże sławny?
— Jego żaden wojewoda carski pojmać nie umiał! Śmiały on i chytry, jak wąż!
— Cóż tu robi ów Piechonka? Dla rabunku i rozboju przybył?
— Aj — aj — aj! Jak można tak gadać?! On teraz wielki wojak! Kniaź Pożarskij powołał go z całą watahą, aby na Lachów szedł. Poszedł Piechonka i, chociaż pułkownik Ramult, Lach, pobił go tak, że ino nas trzydziestu chłopa zostało, jednak ataman usiekł potem w boju Ramulta. Taki nasz ataman Piechonka — bojownik sławny!
— Wachmistrzu Starościak, bywaj! — szepnął Marcin Lis.
A gdy stanął przed nim srogi Mazur, kazał mu junak objechać miasto i rozejrzeć się bacznie, czy dużo w niem wojska stoi i jakie — piesze czy konne.
Dziesiętnik natychmiast wyszedł, a rycerz zaczął rapcie szabli podciągać, aż mu głownia niemal z pod pachy wyglądała.
— Czuj duch! — mruknął Węgrzyn. — Komendant do bitwy się sposobi...
Sam też podciągnął szablisko wyżej, a i obuszek ciężki obok na ławie położył, aby pod ręką był.
Starościak powrócił prędko i, usiadłszy obok komendanta, szeptał:
— Żadnego wojska w mieście niema... Ludzie wszyscy pouciekali, bo tu pan Rogawski dokazywał srodze i pan hetman Chodkiewicz, leża zimowe tu wyznaczywszy, twardą miał rękę. Niektórzy ino z kupców powrócili na stare śmiecie... Ceklarzy[164] miejskich może z dziesięciu chłopa widziałem. Halebardy mają, a rusznic — nic!
— Dobra nasza! — rzekł rycerz. — Każ ludziom w pogotowiu być, na wypadek, gdyby do czego doszło, acz niema obawy.
To mówiąc, przysiadł się do stołu, za którym buszował i chełpił się pijany Piechonka. Przyglądał się zbójeckiemu watażce bacznie i ostro. Spostrzegł to Piechonka i spytał:
— Czegóż ty ślepie na mnie wypychasz?
Obojętnie wzruszył ramionami junak i odparł spokojnie:
— Dziwuję się i dziwuję!
— A czegóż to się dziwujesz?
— Jakże się nie dziwować? — odparł Lis. — Taki zbójnik, jak ty, taki oczajdusza, rzeźnik, pies nieczysty rabuś, a chodzisz na wolności? Nozdrzy ci kat nie wyrwał, na czole nie wypalił żelazem znaku „ostrogu”, palców nie odrąbał? Nie! Tyś nie Piechonka, bo takiego wisielca na szlemieniu[165] można oglądać, nie zaś przy stole z ludźmi uczciwymi.
Zerwał się watażka z ławy, zębami zgrzytać począł i palce kurczyć i prostować, niby ptak drapieżny.
— Oj! bratcy, bratcy, źle z nim zaraz będzie!... Ja z niego sieczkę zrobię... Dawajcie mi szablę! Migiem!
— Słuchajno, ty, pachołku, chamie, zbóju tchórzliwy, wychodź na dwór, bo juchą twoją nie chcę babrać izby. Wyjdziesz, czy nie? Bo jeśli nie pójdziesz, to ja cię kułakiem zatłukę, jak szczenię!
— Oj, bratcy! Ja pójdę z nim na dwór, a wy ujrzycie, co ja z niego zrobię. Mać radna jego nie pozna!
Wyszli na dwór. Księżyc świecił dobrze, bo w pełnię wszedł.
— No, opryszku, stawaj i dziękuj Bogu, że z uczciwej ręki zginiesz! — rzekł rycerz.
— Oj, co ja z ciebie zrobię! — przez zęby syknął watażka i ciął w straszliwym zamachu, chcąc odrazu skończyć z przeciwnikiem.
Zbójniki Piechonki i ludzie Lisa otoczyli walczących kołem zwartem, lecz Starościak szepnął coś do ucha temu i owemu z lisowczyków, a ci rozstawili się pomiędzy drużynnikami Piechonki, jak gdyby lepiej widzieć chcieli toczącą się walkę.
Marcin Lis odbił cios. Watażka przyciął jeszcze raz i znowu szabla jego trafiła na niewzruszoną przegrodę. Junak ani drgnął. Stał z wyciągniętym brzeszczotem i w oczy zbójeckiemu hersztowi patrzył.
Nareszcie rzekł spokojnie, lecz groźnie:
— Toś ty taką sztuką mógł pułkownika Ramulta pokonać? Nie wierzę! Łżesz, jak pies. Tożto lada chłystek polski takiego szermierza przy drugiem złożeniu zetnie. Aż mię wstyd bierze, że babram szablę, z takim capem się zadając. Tfu!
— Oj, bratcy! Ja jemu pokażę, jak ja toho Ramulta położyw! — ryknął Piechonka i nagle, pochyliwszy się do ziemi, szablę rzucił, do piersi rycerza skoczył i nożem błysnął.
Junak serpentynę na rzemyk puścił, a sam o krok odstąpił. Watażka, jak długi, runął na ziemię, a Lis nogą dłoń zbrojną nadepnął i, za kark Piechonkę ucapiwszy jedną ręką, drugą nóż mu wyrwał.
— Teraz pogadamy! — rzekł groźnie. — Gdyby cię złapali wojewodowie, na kole by ciebie połamali. Umknąłeś im, ale przyszła koza do woza. Ja ci kości połamię, strachu na baby!
Porwał Lis watażkę, przegiął, zdusił i odrzucił.
Chrzęsły kręgi grzbietu i padł Piechonka nieżywy.
Zbójniki żegnali się raz po raz i szeptali:
— Spasi Chryste, Hospodi pomiłuj! Czort nie chłop... Zaprawdę czort! Spasajteś, bratcy!
Zmykali, nie oglądając się i krzycząc wniebogłosy.
Wkrótce izba opustoszała.
Komendant kazał konie juczyć i kulbaczyć.
Porzucali Perejesław-Zaleski, gdzie na podwórku domu zajezdnego leżał z przełamanym grzbietem Piechonka, watażka zbójnicki, podstępny, dziki, zawsze pijany od krwi i gorzałki.



Rozdział XIII.
POD STRZECHĄ RODZINNĄ.

Gromadka bohaterskich włóczęgów dotarła wreszcie do ziemi polskiej. Ucałowali ją, niby stopy matki umiłowanej i, na kolanach stojąc tuż przy drodze, pod krzyżem, modlili się długo i żarliwie.
Marcin Lis nie powtarzał nauczonych słów modlitwy, lecz bił się w piersi i do Boga samego mowę zwracał:
— Boże, który widzisz dusze i serca człowiecze, wysłuchaj mnie i dopomóż! Oto błądziłem po obliczu ziemi, przez Ciebie stworzonej, straszne przebyłem potrzeby, krwi swojej i cudzej potoki całe wylałem, ogniem i mieczem nawiedziłem osiedla ludzkie. Czyniłem to z duszy czystej, podług sumienia rycerskiego, o zdrowie i dobro ojczyzny troskając się nieustannie. Przyszła jednak godzina zwątpienia gorzkiego i ciężkiego, jak głaz skalny. Oto zawahała się w miotaniu dusza moja i rozum mój prostaczy na bezdrożu ostał się samotny, bezradny. Zapytałem, czy dobrej sławie służyłem, czy owe szlaki mordu i zniszczenia są drogami, do dobra Rzeczypospolitej; czy owe łuny, pobojowiska i kurhany mogilne są miłe Tobie, Bogu naszemu? Nikt mi odpowiedzi nie dał, nikt nie nauczył, nie doradził! Skamieniała myśl trwożna, miotało się sumienie! Wyszła męka wielka i jadowita tęsknota. W pokorze przebyłem mękę, przeżyłem tęsknicę, bom zrozumiał, że prawica Twoja dosięga mnie karząca, że rękę swoją przyłożyłem do sprawy złej, zamyślonej nie dla ojczyzny szczęścia, ino dla własnych chuci... Pokarałeś mnie, Boże mój! Chłopięciem porzuciłem ten kraj nasz, — starcem powracam, bo duch mój posiwiał i przygarbił się, jak, starek stuletni! Nie dotknij mnie więcej gniewem Twoim! Nie wódź na pokuszenie, ale zbaw ode złego! Przysięgam na mękę moją, na umiłowanie i ból mój niezmierny, że odtąd nigdy nie nagnę się do sprawy, która nie jest jasna i czysta, jak kropla deszczu, jak śnieg na szczycie górskim, nie znającym stopy ludzkiej! Tak mi dopomóż, Boże!
Jechali kupą czas niedługi, bo oto oderwał się od towarzyszy poważny pan Jaksa Opieński, na Pomorze dążący, a za nim jeden po drugim rozpierzchli się inni, do domowych ognisk pośpieszając.
Przy młodym rycerzu pozostali tylko uczony Szwed, Gustaw Olmsgren, który przez Inflanty zamierzał dotrzeć do Rygi, aby stamtąd do Szwecji się przedostać, i srogi Mazur, Jan Starościak — wachmistrz wąsaty.
— A kiedyż asan porzucisz mnie i kędyż to konie zwrócisz? — spytał go pewnego razu Marcin Lis, gdy już do Witebska się zbliżali.
Starościak chrząknął w kułak, wąsy nastroszył i wypalił:
— Ja przy panu setniku pozostanę i nikiedy nie odjadę!
— Jakżeż to tak? — zdziwił się rycerz. — Czyż ci do swoich nie pilno?
Zamyślił się Mazur, ale wkońcu odpowiedział:
— Możebym tam i śpieszył, ino nie czas jeszcze, wasza dostojność, bo mi tam panowie szlachta nie radzi będą, a z tem, to swoim nowej biedy przysporzę.
— Jakiej żeś kaszy tam nawarzył? — zapytał zaciekawiony setnik.
— I — i — i! — odpowiedział, wzruszając ramionami, Starościak. — Prawdę rzec, to żadnej kaszy... Za hardość cierpię i za głupią swoją głowę... Było to tak! Pan mój, Zyglewski z Rozstawów, butny szlachcic był, na sejmikach rej wodził, braci-szlachtę gorzałką, petercymentem poił, bróździł, a jak do czego doszło „liberum veto” wrzeszczał tak, że wszystkie gołębie w całem miasteczku zrywały się z dachów! Zamyślił mój pan dziedzic szablami na przeciwnych sobie panach racji swojej dokazać. Woła mnie i powiada: „Ty, Janku, zbierzesz ludzi, co z tobą pod ojca komendą za Batorego na wojenkę chadzali, i w szable ich weźmiesz psubratów rogatych!“...
— No! i cóż dalej było? — spytał rycerz, bo Mazur nagle umilkł.
— A ja mu na to rzeknę: „Nie godzi się, jaśnie wielmożny dziedzicu, „liberum veto“ i szabli do zawieruchę w kraju czyniącej sprawy przykładać!“ A on na to: „Nie pójdziesz, chamie?“ Powiadam, że jego rodzic, świeć Panie nad jego duszą, bo to prawy był pan, uczył nas ojczyzny kochania i nieraz gniewnie gadał, że od wolności szlacheckiej, złotej Polszczą zginie. Powiadam tedy, że nie pójdę i innych naszych chłopów nie puszczę. „Ja was chamów — krzyczy — batogami do śmierci zachłoszczę!“ A ja mu na to: „Niema chama — niema pana.“ Porwał mnie tedy pan Zyglewski z innymi kompanami i bić chcieli batami... Rozpaliła się we mnie dusza, wyrwałem jakiemuś pankowi szablisko z pochwy i do obrony stanąłem. Oni do mnie, a ja ciach-szach! Odskoczyli, a ja znów szablą mach-mach! tak wyparłem panów szlachtę z izby, abym uciec mógł, aż tu jeden z panów Zyglewskich z szablą zwalił się na mnie. Rąbać się wypadło, no... no... i...
— Zarąbałeś?! — wykrzyknął Lis.
— Stało się nieszczęście.. — mruknął wachmistrz, a wąsy same, bez pomocy palców, nastroszyły się i ruszały groźnie. — Zwiewać wypadło... do lisowczyków samotrzeć z dwoma innymi przyszedłem pod pana pułkownika Kleczkowskiego komendę i od Starodubskiej hecy haruję.
— No, to widzę, że przy mnie musisz zostać, inaczej nie lza jeszcze — zgodził się rycerz.
Starościak rękę mu pokornie ucałował i szepnął:
— Ja za tę łaskę odsłużę wiernie...
— Zaś tam! Znam przecież ciebie, asanie, nie od dziś! — zaśmiał się Lis.
Starościak odjechał i, jeżąc długie, twarde, jak szczecina wąsiska, śpiewał sobie pod nosem.
Z bijącem sercem i bladością na twarzy zbliżał się Marcin Lis do rodzimego domu, stojącego na rynku, obok kolegjaty.
Nie miał jednak odwagi wejść, bojąc się usłyszeć ponure wieści.
Posłał Starościaka, aby uprzedził o przybyciu jego i wypytał dobrze o wszystkiem, co się w domu dzieje.
Długo czekał powrotu wachmistrza młody rycerz, stojąc na rynku i ze wzruszeniem oglądając rodzinne miasto. Widział dużo znajomych twarzy. Ludzie jednak nie poznawali go, bo zmężniał i zmienił się bardzo. Z podziwem patrzyli na barczystego, o dziarskiej, śmiałej twarzy jeźdźca, lecz dawnego łobuza — Marcinka w nim nie upatrywali.
Łzy nawinęły się junakowi na oczy, gdy zdaleka dojrzał przygarbioną postać łacinisty z konwiktu, ojca-jezuity, Aloizego Piętkiewicza, który go nieraz przez grzbiet kijem przejechał.
Wreszcie Starościak powrócił, wołając zdaleka:
— Rodziciele płaczą, dziadziuś stary śluzy roni, służba ryczy — powódź będzie, wasza dostojność, niczem lody na owej Obi przeklętej!
Spiął konia rycerz i pomknął niby do ataku, lisowskim zwyczajem. Wślad za nim pędzili ochoczo uczony Olmsgren i srogi wachmistrz Starościak.
Marcinek wpadł do sieni, w oczach mu zamigotały ognie, serce się ścisnęło, płomienie uderzyły na twarz. Ujrzał rodziców i dziada, dwie ciotki i stryja bez ręki, którą za Batorego w bitwie z gdańszczanami pod Tczewem stracił, kapelana domowego, tłumy służby dworskiej...
Nie ujrzał jednak tej, o której marzył i której się spodziewał.
Padł do nóg rodziców, dziada, stryja i ciotek, po ręach i kolanach całował i słowa miłości synowskiej szeptał. Witał służbę, a starym domownikom dłoń ściskał i w ramiona brał.
Padał grad pytań ze wszystkich stron, odrazu. Nie mógł nadążyć z odpowiedzią, nie słyszał nawet, co mówią, bo pytali wszyscy naraz głosami wzruszonemi przez łzy, lub śmiech szczęśliwy.
To widząc, siwy, jak gołąb dziadziuś, pan Ksawery Lis palcami strzepnął i huknął:
Dziurę chłopcu w głowie wygadacie! Puśćcie go! Najpierw modlitwa się należy po powrocie, aby był szczęśliwy! To już twoja sprawa, dobrodzieju!
Z temi słowami pan Ksawery w stronę kapelana ręką skinął. Szli więc do małej kapliczki, stojącej w sadzie.
Prowadząc matkę, płaczącą i co chwila obejmującą go, spytał Marcin:
— Czy Janko i Olko z wojny zdrowo powrócili?
— Janko powrócił z blizną przez całą gębę, bo mu oblicze pod Kaługą jakiś bojarzynek szablą zaciął... Już się wylizał ninie Janko...
— A Olko? —
— Słychu o nim niema... Jeden z Ossendowskich z Pokunina opowiadał, co była gadka, iż z jakąś moskiewską dziewką przedzierał się Olko do swoich, ino obstąpili go Moskale i w bitwie z nimi życie postradał...
Westchnął rycerz i za duszę ubitego brata modlitwę szeptać zaczął.
Krótkie modły odprawił kapłan, przybyłego wojaka krzyżem pobłogosławił, a wtedy powrócili wszyscy do domu.
Gdy obmyci i przebrani Marcin i Szwed Olmsgren weszli do świetlicy, prowadzono ich zaraz do stołu.
Bezręki stryj Ignacy po niemiecku biegle mówił, więc wnet zawładnął Szwedem, a ten mu o swoich przygodach rozpowiadał i o przewagach młodego Lisa, sławnego wodza i wojownika odważnego.
— Ha! — krzyknął tedy po polsku pan Ignacy. Lisowa krew! My wszyscy tacy!
W czeladnej rej wodził srogi Mazur — Jan Starościak. Tak okiem błyskał, tak wąsiska jeżył, że wszystkie dziewki dworskie poczuły, że naumor się rozkochały w dziarskim lisowczyku.
Jedna, gruba Klimka nawet wprost palnęła:
— Pan Jan — to taki piękniutki, że aż oczy rwie. Chi, chi, chi!
Prawda, że za te słowa stangret Wojtek, pojmawszy Klimkę na dworze, w bok jej dwa kułaki walnął aż zadudniło.
Tymczasem w jadalnej izbie, Marcinek swoje boje, niewolę i mękę opisywał, nie chwaląc się, spokojnie i coraz smutniejszym głosem.
Od samego wejścia do domu tęsknota i gorycz niewypowiedziana napełniły serce młodziana. Wyzierały one mu z oczu śmiałych, łkały w głosie, który rwał się i łamał co chwila.
Spostrzegła to, raczej wyczuła macierzyńskiem sercem pani Barbara, matka Marcina.
Spojrzała znacząco na męża i rzekła:
— Cóż, ojcze, nic nie mówisz synowi? Może to dlań najważniejsze dla życia, najsłodsze dla serca?
Pan Karol Lis zmarszczył brwi krzaczaste i odparł nieco zmieszany:
— Chciałem najpierw de publicis usłyszeć od syna. Dowiedzieć się, czy sławne imię rodu podtrzymał. Widzę ninie, że siła dokazał, czegoby inny nie potrafił. Zdzierżył wszystko, jak na rycerza przystało, bo dzielny był i bitny, a w potrzebie ciężkiej — rozważny i rezolutny. Teraz dopiero mogę mówić o tem, co na myśli, Matko, masz... — Daj no, chłopcze, cybuch!
Wziąwszy z rąk pacholika długi cybuch turecki, pyknał dymem raz i drugi, poczem nieco zmienionym głosem zaczął mówić:
— Ostatnie słuchy o tobie, synku, mieliśmy przed pięciu, albo sześciu laty. Było to wtedy, gdy hetman Chodkiewicz z pod Moskwy musiał uchodzić ex ignavia et proditione[166] wojsk zbuntowanych. Przybyła — wonczas do nas jejmościanka pewna...
Rycerz porwał się na równe nogi i zakrzyknął:
— Bądź-że pochwalony, Boże sprawiedliwy!
Jeszcze bardziej zmieszał się pan Karol, lecz ciągnął dalej:
— Powiedziała, że na chrzcie świętym dano jej imię Krystyna, z domu Czaplińska, że jest córką starosty rawskiego, że z oną niecną, zaszczytów i bogactw żądną Maryną Mniszchówną do niewoli była wzięta, a z takowego jasyru tyś ją po dwakroć wyrwał i słowem przysięgi się związał, że jako żonę pod naszą strzechę wprowadzisz...
— Jako żywo! — zawołał Marcin.
— Nie wiedzieliśmy tego i nie uwierzyliśmy, bo to tłumy wszelakich samopasek zjeżdżają do Korony i Litwy, junaków szukają i o prawa swoje upominają się zuchwale... — mówił stroskany pan Karol, fajką przygasłą pykając zawzięcie.
— Cóż z moją Krzystką uczyniliście? — prawie groźnie zapytał rycerz.
— Bo to widzisz, koniecznie chciała ta białogłowa w domu naszym ostać... Do rodzica wracać nie miała ochoty, jako że zamierzał poślubić ją komuś tam ze swoich sąsiadów...
— N-no! — wyrwało się junakowi i zębami skrzypnął.
— Nie przystało nam takową sprawę pokrywać. Gwałt mógłby powstać, pozew do sądu, boć to jawne raptus puellae...[167] Wyprawiliśmy ją tedy...
Nie skończył pan Karol, bo syn za włosy obiema rękami się chwycił, a później, pięści ścisnąwszy, w stół niemi walnął, odłupał cały róg, poprzewracał kubki, gąsiory i misy i zawył:
— Oddaliście moje miłowanie! Wyrwaliście mi serce Taka to mnie nagroda w domu czekała?!...
Wybiegł jak szalony, na podwórze i krzyknął aż zahuczało po całym dworze:
— Starościak, bywaj migiem!
Rozanielony, mocno podpity wachmistrz wyrósł przed rycerzem i w oczy groźne, zrozpaczone patrzył, wąsiskami ruszając.
— Czuj duch! — myślał, — coś się tu święci...
— Konie kulbacz i do ganku prowadź! Dwa siodłane, dwa luzem pójdą! Migiem!... — krzyknął junak.
Ledwie zdążył szablę przypiąć, pistolety za pas zatknąć, już zaszczękały podkowy czterech koni i wachmistrz srogi stanął przed gankiem.
— Marcinku... synku! — płakała pani Barbara. — dokąd jedziesz? Ostań!...
— Nie ustrzegliście dla mnie kochania mego! — rzekł ponuro. — Krzywdę mi wyrządziliście i nowy ból zadaliście! Jadę, aby odbić lub pomstować... Nie zmogły mnie dalekie krainy i krocie wraże, na rodzinnej ziemi przyjdzie lec z przekleństwem. Ech!...
Smagnął po koniu i zniknął na załamaniu ulicy.
Za nim pędził, prowadząc luzaki, srogi Mazur, lecz nie oglądał się nawet, choć czuł, że biegną za nim rozkochane oczy dziewek służebnych.
Tak też i było. Wypadły za bramę i patrzyły za nim.
Patrzyły i chlipały cienko, cieniuśko...
W domu zaś zapanowały trwoga, żal.
Siwy jak gołąb, pan Ksawery chodził po całym domu i w czoło się raz po raz pukał, niby pytał kogoś, ukrytego w niem, czy aby jest w domu i czy nie doradzi?
Pan Karol wzdychał i wysysał gorzką smołę z cybucha, który dawno zgasł. Nawet nie czuł szlachcic brzydkiego smaku czarnego sosu fajczanego, namyślał się i sprawę ważył na wsze strony.
Pani Barbara siedziała w kąciku i płakała żałośnie.
Gdy wyrwał się jej głośniejszy szloch, małżonek groźnie spojrzał na nią i mruknął:
— Cóż aśćka płaczesz, a nic nie mówisz?
Ocierając łzy i tłumiąc jęki, odparła cichutko:
— Jeśli powiem, co myślę, waćpan pogniewasz się na mnie i buszować do samej nocy będziesz... Już lepiej płakać będę, a nic nie powiem, ot co!
Stryj Ignacy, rozmawiający z Olmsgrenem, zerknął niespokojnie w stronę małżonków. Wiedział bowiem, że skoro zaczęli do siebie od „aśćki“ i „waćpana“ przemawiać, zbierało się na burzę nielada.
— Mów! Słuchać będę patienter[168] babskiego trajkotania... — mruknął pan Karol.
— Nic nie będę mówiła waćpanu, skoro słowa prawdy trajkotaniem babskiem nazywasz. Ot co! — odpowiedziała i popłakiwała jeszcze żałośniej.
— Do stu piorunów! — wybuchnął szlachcic. — Czort z babą nie poradzi!
Wskoczył i krążył po izbie, trzaskając w palce.
Zatrzymał się nareszcie przed żoną i rzekł:
— Mów-że, aśćka, bo oszaleję! Tak z nami postąpi syn, jak w gębę dał!
Nie wytrzymała dłużej pani Barbara i szybko, szybko, jak gdyby suchy groch do misy cynowej sypała, mówiła:
— A coż to? Miał Marcinek waćpanu do kolan paść, żeś mu dziewkę umiłowaną, tak niezacnie odprawił? Mówiłam ja waćpanu, że Krzysi Czaplińskiej szczerość, dobroć i kochanie z oczu patrzy, a waćpan — to zawsze jak waćpan — nie i nie! Odesłać do Rawy, do rodzica! Porwanie dziewicy! Dla kogóż to? Dla siwej bródy waćpana czy dla imć pana Ignacego, który to naewt jej do ołtarza zaprowadzić przystojnie nie może, albowiem prawicę mu kula armatnia uszczknęła? Legalista z waćpana na stare lata ho! ho! A jakeś mnie rodzicom moim umknął, toś o raptus puellae nie myślał, waćpan? Bliższa koszula, niż kabat![169] A jak co do syna rodzonego przyszło, to zaraz strachy na Lachy — krzyki gwałt, pozew... Tfu! Tfu! Ot co!
— Ależ aśćka wyśpiewałaś mi verba veritatis,[170] no, no, no! — zawołał zdumiony pan Karol, bo pani Barbara potulną była od trzydziestu lat. — Cóż ta teraz robić? Chyba i ja do Rawy skoczę, aby naszemu chłopakowi jakowej krzywdy nie uczyniono.
Pani Barbara porwała się ze swego kącika i, uśmiechając się przez łzy, całowała małżonka po rękach i szeptała:
— Skocz, ojcze, skocz! Bóg ci za to stokrotnie wynagrodzi! Ratuj naszego Marcinka! Umęczony on, stroskany, chłopaczyna — biedaczek!
I znowu całowała męża po rękach, a on — zawstydzony tulił ją do piersi i tak trwali długo, aż się popłakali oboje.
— Barbusiu miła, sporządź no wszystko do drogi — poprosił wreszcie pan Karol, obejmując żonę. — Ja zaś skoczę kolasę obejrzeć i konie co najtęższe wybrać...
W godzinę potem pan Karol Lis jechał już traktem wileńskim, a pani Barbara krzyżem leżała w kaplicy i modliła się przed obrazem Matki Boskiej Ostrobramskiej.



Rozdział XIV.
KRZYWDA.

Pan Karol Lis, aczkolwiek jechał szybko, nietylko nie dogonił syna, lecz nawet nigdzie śladów jego postojów nie znalazł.
Zagończyk, który potrafił drogę znaleźć od Witebska do ujścia straszliwej Obi, w rodzinnym kraju gnał na przełaj, szlakami nieuczęszczanemu, lecz krótszemi.
To też o dwa dni przed rodzicem przybył do Rawy, w zajeździe stanął, przyodział się i do domu starosty pana Andrzeja Czaplińskiego podążył.
Starosta, pan tuszy okazałej i pychy nadmiernej, przyjął go oschle i bez ceregieli spytał, poco do Rawy i domu jego zawitał.
Spochmurniał junak i głosem jak najpokorniejszym, chociaż krew się w nim burzyła, odpowiedział:
— Wielmożnemu panu, suponuję, córka jego, panna Krystyna, doniosła, iżem ją podwakroć z niewoli moskiewskiej skutecznie salwował i szczęśliwie, chwalić Najwyższego, do rodzicielskiego gniazda odesłał?
— Coś wspominała o tem Krzysia... — mruknął starosta, wydymając wargi i pusząc się, niczem cietrzew na tokowisku.
— Wspominała? — powtórzył Marcin Lis. — Tylko-li tyle wspominała o mnie panna starościanka?
— Ha, a cóżbyś chciał, waść, jeszcze? — zaśmiał się, bezczelnie patrząc na rycerza, pan Czapliński. — Każdy kawaler, spero, tak samoby postąpił i nigdy inaczej! Junak zrozumiał, że starosta klimkiem rzuca i drwi sobie z niego, więc zęby ścisnął i rzekł, wymawiając słowo po słowie bardzo dobitnie:
— Czy panna Krystyna nie wyznała waszmość panu, że przysięgliśmy sobie wierność dozgonną i ślubami małżeńskiemi połączenie?
Czapliński oczy przymrużył i wypalił stentorowym głosem:
— Nie!
— Za pozwoleniem, panie starosto, czy to szczera prawda, jakiej po tak wysokiej personie, szlachcicu i rycerzu spodziewać się mogę? — zadał nowe pytanie rycerz.
— A cóż to, mopanku, za indagacja, jakbyś scrutinium[171] sądowe przeprowadzał? Waż do kogo mówisz! Nie zwykł jam na takie questiones nieużyte lada szlachetce odpowiadać!
Cała cierpliwość junaka wywietrzała w mig. Podniósł się i rarogiem zajrzał w oczy panu staroście rawskiemu.
Waż i waść też, do kogo mówisz! — szepnął groźne. — Nie zwykł i jam, aby mnie szlachetkę nazywano! Ród mój wtedy, gdy twój jeszcze świnie lub gęsi na zadach rycerskich dworów pasał, wśród najpierwszych a i teraz oto, po wojnie mógłbym ja ciebie, panie starosto, z domem twoim, włością i flakami kupić, więc miarkuj się, powiadam, ze słowami! Mówię do ciebie poprostu, po żołniersku, nie margam łaciną, jak ty, by martwe cielę ogonem, pomny, że bywa tak, że po łacinie mądry, a po polsku — głupi. Więc pytam jeszcze raz, waszmość pana, po dobremu i bardzo pokornie, czy starościanka wspominała o naszych zaręczynach przed obliczem Boga, który widzi i rozsądzi ową sprawę?
Pan starosta, ujrzawszy przybladłe, groźne oblicze młodego rycerza, a o znakomitości rodu i zamożności gościa posłyszawszy, zmiękł nieco i odparł krótko:
— No, tak... mówiła... Aleś przepadł waćpan bez wieści... Dziewka, sam wiesz, kruchsza od szkła weneckiego materja — innego sobie oblubieńca upatrzyła... voluntas Dei,[172] przeciw której bezsilny jest człek! Pociesz się więc i w inną stronę oczy swoje i afekty zwróć, kawalerze!
Wił się junak, jak na torturach, bo każde słowo starosty było niby żelazo rozpalone, niby ostry grot, piołun i żółć.
— Czy panna Krystyna po własnej woli męża sobie obrała? — spytał znowu rycerz, a gdy pan Czapliński pokraśniał ze złości i ostre chciał wyrzec słowo, tak przenikliwie spojrzał na szlachcica, że ten spokorniał nagle i odpowiedział niepewnym głosem:
— Któżby tam zniewalał dziewczynę!... Sama... zgodę dała...
Marcin Lis odrazu się uspokoił, nawet uśmiechnął.
— No, to i ja o rękę panny starościanki pokornie waszmość pana proszę i przysięgam dobrym dlań synem być! — rzekł.
Powstał i nisko do kolan starosty się schylił.
Wybuchnął głośnym śmiechem, pan Czapliński i odparł:
— Nie dla psa kiełbasa, mopanku! Bywalec widzę z ciebie, co dwa razy był na wiatraku, a raz w kościele! Ostro sobie poczynasz i audaciter![173] Toś od swoich hultajów lisowczyków takowe mores[174] przejął? Dobre one na Rusi, w obozie samozwańców, nie w Rzeczypospolitej, waść!
— Panie starosto, hej, panie starosto! Nie drażnij mnie; bo... — zaczął rycerz, coraz wyżej podnosząc głowę, lecznie skończył, bo wszedł marszałek i oznajmił:
— Graf Bethlen przybył do jaśnie wielmożnego starosty!
— Proś! Proś! — ekscytował się szlachcic. — Otóż graf będzie rad znajomości z waścią; cha! cha!
Drzwi szeroko się rozwarły i do komnaty wszedł graf Bethlen.
— Bocian, albo żóraw?... — pomyślał Marcin Lis, Patrząc na gościa.
Istotnie był podobny i do bociana i do żórawia razem.
Mocno czerwony nos zwisający, cienkie długie nogi i chód przysiadający i podskakujący — w sam raz bocian i żóraw w jednej osobie.
— Witam, dostojny grafie, z serca witam! — zawołał, biegnąc na spotkanie gościa, pan starosta rawski.
— Witam i ja dostojnego pana, dobrodzieja mego! — odpowiedział po polsku, lecz z cudzoziemska graf i pytająco spojrzał na barczystego junaka.
— Pozwoli pan, że przedstawię mu imć pana Marcina Lisa, który to w wojsku pułkownika Aleksandra Lisowskiego służył... — powiedział starosta.
— Lisowskiego?... — przeciągnął graf i wzdrygnął cały. — Okropne, co o tych Kozakach opowiadano na dworze Jego Królewskiej Mości.
Junak zagryzł wargi i odrzekł spokojnie:
Pewno mówiono tam, że krwią swoją Lisowski i jego wojsko, nie kozacy, waść, nie Kozacy (zakonotuj to sobie dobrze!), do Rzeczypospolitej ziemie Smoleńską Czernihowską, Siewierską przyłączyli.
Ze zdziwieniem spojrzał na młodziana „bocian” a rycerz mówił dalej:
— Waszmość panu, panie starosto, nie uchodzi z pogardą o lisowczykach głos zabierać, boć to świętej pamięci pierwszy po hetmanie wódz — pan Stanisław Czapliński — wielki był wojownik, sławny, jak mało kto poza panami hetmanami koronnym i litewskim.
— Ten Czapliński innym klejnotem się pieczętował! Nie znałem go — bronił się szlachcic.
— Szkoda! — zawołał Lis. — Wielki splendor na ród waszmość pana spadłby od takiej paranteli. Wielka szkoda, nieodżałowana!
— Nie troszcz się o to, mopanku, mam ja własne splendory i cudzych nie potrzebuję! Ale, ale, dostojny grafie! Ten szlachcic młody przyszedł w sprawie śmiechu godnej! Chce ci odebrać narzeczoną, bo o jej rękę usilnie mnie prosił. Cha! cha! cha!
— Bocian w miłosnych zalotach — mignęła Lisowi myśl figlarna.
Bethlen podniósł z dumą długi nos czerwony i wycedził przez zęby:
— Wolne żarty, panie starosto, dobrodzieju! Już miłościwy pan, nasz król raczył przyobiecać na ślubie naszym być i personą swoją uświetnić ten dzień szczęśliwy...
Do „bociana” podszedł młody rycerz i grzecznie doń przemówił:
— To nie żarty, grafie! Panna Krystyna jest moją narzeczoną od kilku lat i czekała na mnie... Zaniechaj zamiaru, dostojny panie, a my ci do śmierci wdzięczni będziemy — i ja, i panna starościanka!
— Jak śmiesz tak mówić do mnie, dworzanina miłościwego króla pana, grafa rzymskiego imperjum narodu niemieckiego? Czyś oszalał? Czy o dwuch głowach jesteś? — piszczał rozwścieczony Bethlen.
Ale i junak miał już dość. Zrozumiał, kogo ma przed sobą, więc niedługo myśląc, za połę aksamitnego kabatu ucapił, lekko wstrząsnął, aż cienkie nogi się ugięły, i syknął:
— Jak nie odstąpisz, chociażby ciebie sto królów broniło i całe imperjum twoje rzymskie, usiekę, jak mi Bóg miły, usiekę! Prędzej mi na dłoni szczecina świńska wyrośnie, niż ty, pludro jeden, Krzysię ujrzysz obok siebie na kobiercu ślubnym! Jeśli ci życie miłe — zwieraj, zwiewaj, grafie kraśnonosy! Hej! do złości mnie doprowadziliście! Hej, baczcie, abym we wściekłość nie wpadł, wtedy, bowiem, gorze wam!
— Mityguj się, waść! — zawołał zmieszany i wylękły starosta. — Obrażasz dworzanina królewskiego! Odpowiesz za to i na mnie gniew najjaśniejszego pana sprowadzisz! Grafie! Drogi grafie! Nie bierz tego do serca! Rozpacz i miłość bez odezwu mówi ustami tego młodziana...
— Proszę pana starosty o widzenie się z panną Krystyną! — rzekł ponuro, lecz spokojnie rycerz. — Jeśli ona potwierdzi to, coś mówił mi tu w tej komnacie, przeproszę grafa i odejdę bez słowa...
— Ujrzysz ją, ino nie dziś, bo słowem szlacheckiem stwierdzam, że wyjechała. Niebawem wróci! — rzekł zaniepokojony, zmieszany pan Czapliński i to głaskał rycerza po ramieniu, to potrząsał rękę chudego grafa.
Aż się spocił straszliwie i zasapał krewki pan starosta rawski, bo wspaniałej tuszy był to mąż.
— Niech i tak będzie! — zgodził się Marcin. — Zaczekam... A z tobą, grafie, postanowimy po kawalersku. Jeśli panna wolę będzie miała za tobą pójść — odjadę, sczeznę z oczu; jeżeli za mną, ty odjedziesz bez słowa!
— Nie! — wyrwało się Bethlenowi. — Nigdy!
— No, to i tak zgoda! — uśmiechnął się rycerz. — Tedy nie odkładajmy na później tego, co dziś zrobić można! Spotkamy się za miastem z szablami w garści. Niech Bóg rozsądzi nasz spór...
— Gut! — rzekł Bethlen po namyśle. — Ino nie dziś, a jutro, o świcie... Poślę do ciebie zaufanego dworzanina. On ci powie, gdzie spotkać się mamy.
— Dobra! — kiwnął głową junak. — Do jutra przeto!
Skłonił się przed panami i wyszedł. Radowało się teraz rycerskie serce, bo czuło, że ta, dla której biło ono tak potężnie, zdobyta zostanie.
Graf Bethlen po wyjściu rycerza długo milczał i coś kombinował.
Nareszcie podniósł długi nos i spytał:
— Słyszałem ja, dostojny panie, że gdy owi lisowczycy po powrocie z wojny moskiewskiej tak zaciężyli na dobrach królewskich i duchownych, to tu i ówdzie infamję na nich rzucono?
— Tak było z lisowczykami i swawolnemi kupami wojskowemi, — potwierdził starosta.
— Tedy takiego infamisa, poza prawem pozostawionego, można ubić bezkarnie, bo to, proszę, obawiam się, że miłościwy pan będzie krzyw na mnie, gdy usiekę tego szlachetkę... — mówił graf Bethlen. — Może sąd wypadnie, gwałt, krzyki?
— Gdzietam! — zawołał pan Czapliński. — Prawo, stosowane do swawolnych wojsk, mówi wyraźnie „Fur, latro, incendiarius, viarum depopulator et praedo ubique capiatur et deteneatur”. Gdyby takiego inny infamis zabił łacnoby do rekuperowania swojej czci doszedł. Czyżbyś, grafie nie słyszał, że sejmiki, a nawet sejm miały uchwalić taką resolutionem: Bannitą ktoby był, a lisowczyka by zabił, eo ipso od banicji miał być wolny, salva parti satisfactione. Nie doszło do tego, tylko przez wstawiennictwo hetmana Żółkiewskiego! Jakie tam sądy i krzyki! Szach, mach i — koniec! Tyle tego...
Wypiwszy z gospodarzem miodu, odszedł majestatyczny graf, tak bardzo do bociana podobny z postawy i ciała ułożenia, lecz nie z poczciwości.
Po powrocie do gospody, Bethlen przywołał zaufanego sługę i szepnął do niego:
— Dukatów pięć odliczę tobie, Hansie, jeżeli przed wieczorem przywiedziesz do mnie jakiego „infamisa“.
Gut! — odpowiedział sługa i, chciwie łypiąc okiem ku grafskiej kalecie, wyszedł.
Powrócił niebawem, i, pochylając się ku panu swemu, szeptać począł:
— Pobiegłem ja do żyda-szynkarza i popytałem go o „infamisa“. Wywijał się, wymawiał, ale gdym mu jęknął talarem naszym, obiecał znaleźć. Przywiedzie go po zmroku, bo kryje się ten infamis przed ceklarzami i wrogami swoimi, co na życie jego dybią.
— Zadowolony z ciebie jestem, Hansie mój wierny — radośnie zakrzyknął graf, a „sługa wierny” oczu od kiesy pańskiej oderwać nie mógł.
Wieczorem przybiegł szynkarz i został wprowadzony do grafa.
— Jest tu jeden infamis... kryje się przed ludźmi... Ja go mogę przyprowadzić... Tanio, za darmo przygładzić... jeden czerwony złoty... Tylko jeden!... Biednemu żydkowi na dzieci... na żonę chorą!... Na świętą Torę! To zupełnie za darmo!...
— Zgoda! — przerwał skargi szynkarza Bethlen. — Idź i prowadź! Abgemacht!
Żyd, kłaniając się, wybiegł z domu.
Po chwili wszedł wysoki, mroczny człowiek o wylękłych, biegających oczach.
— Nie bój się! — rzekł graf. — Jak się nazywasz
— Jakób Rysiński — szepnął infamis.
— Wiesz-li o tem, że za zgładzenie infamisa inny infamis-morderca do czci i klejnotu powróconym zostaje? — zapytał Bethlen.
— Nic nie wiem o tem, — wyszeptał.
— Zapłacę ci pięćdziesiąt dukatów, dam przedni pistolet, a ty dziś jeszcze ustrzelisz infamisa! — szepnął graf.
Długo wahał się Rysiński, drżał i bladł, lecz wkońcu wyjąkał:
— Zgadzam się, ino później wielmożny pan ukryje mnie?
— Ukryję tam, gdzie nikt ciebie nie znajdzie — uspokoił go Bethlen.
Długo naradzali się, później opatrywali pistolety, nabijali je i znowu szeptali, pochyleni do siebie.
Przed północą dopiero opuścił izbę grafa austrjackiego infamis — morderca najemny.
Stanął na progu i jeszcze raz zapytał:
— Marcin Lis, setnik wojska lisowskiego, infamis za swawolną konduitę w dobrach królewskich i kościelnych. Fur, latro incendiarius... deteneatur...
Graf skinął głową i szepnął:
— Idź! Idź!
Podczas, gdy nasłany przez grafa morderca podchodził do zajazdu, gdzie stał Marcin Lis ze Starościakiem, rycerz mówił do Mazura:
— Ma tu do mnie przybyć sługa od pewnego człeka z którym będę się rąbał o świcie. Wprowadzisz go do mnie.
— Wedle rozkazu! — obojętnym głosem odrzekł wachmistrz.
Uśmiechnął się rycerz i spytał:
— A cóż to asan ani pary z gęby nie wypuści i nie zapyta, z kim się będę bił, jak się ów mąż nazywa?
— Bo ja już sam wiem, że się nazywa — nieboszczyk — odparł z obojętnością Starościak.
Oboje się zaśmiali.
Pewien był swego komendanta Mazur bitny i nawet wąsów nie nasrożył.
Do izby zapukano. Przez drzwi wetknął głowę pachołek stajenny.
— Panie wachmistrzu — rzekł do Starościaka i ręką nań kiwnął.
— Koń wam jeden z uwięzi się urwał i po rynku haruje!
— A psia jego mać! To, pewnikiem, karek białonogi! — zamruczał Mazur. — Straszliwie zapędliwy ogierek!
Wybiegli z pachołkiem, usługającym przy stajni zajazdu, i jęli łapać ogiera. Prowadząc go, Starościak nagle podniósł głowę i jął nadsłuchiwać. Wyraźnie doszedł go odgłos strzału. Pojedyńczy... głuchy... Niezgodnie padł w jednym z domów pobliskich.
Ktoś z mieszkańców niebacznie wypalił! — pomyślał Starościak i nagłe spostrzegł rosłego człowieka, Szybko wybiegającego z sieni zajazdu.
Różne myśli zakotłowały się w głowie lisowczyka.
— Hm! — mruknął do siebie. — Poczekaj, pogadam z tobą... tak, dla ciekawości...
Oddał konia pacholikowi, a sam przebiegł drogę uchodzącemu człowiekowi i stanął przed nim.
— Zdaje się, że skądsić się znamy? — spytał.
Ciemno było, lecz żbicze oczy wachmistrza dojrzały głownię pistoletu, zatkniętego za pasem, a nozdrza złapały zapach prochowego dymu.
Nic nie mówiąc, Starościak schwycił nieznajomego za gardło, zdusił, przerzucił sobie przez ramię i wbiegł do izby komendanta.
Setnik leżał na ziemi, rozłożywszy ręce.
Mazur cisnął jeńca do kąta i pochylił się nad leżącym bez ruchu junakiem. Na piersi, tuż pod sercem widniała dziura w skórzanej kurcie i krew sączyła się powoli, zbierając się na deskach podłogi w małą, czarną kałużę.
Starościak wbiegł do izby gospodarza zajazdu i krzyknął:
— Cyrulika, co żywo, bo łeb utnę!
Powrócił i stał, trąc czoło. Wreszcie, widocznie, coś obmyślił, bo związał jeńca, usta mu zakneblował i wepchnął pod tapczan.
Dopiero o świcie cyrulik ocucił nieprzytomnego rycerza.
— Księdza... — wyszeptał ranny.
— Księdza w mig! — powtórzył Mazur pacholikowi — A żywo, bo łeb utnę!
Długo spowiadał się rycerz, a później prosił kapłana o coś bardzo gorąco. Ksiądz zapisał starannie słowa Marcina i rzekł, odchodząc:
— Spełnię, synu, o coś prosił... Znam starościankę... a do twego rodzica pachołka pchnę zaraz...
Rycerz znowu stracił przytomność. Później przyszła gorączka. Chory miotał się, krzyczał, chciał zrywać opatrunki, przez cyrulika nałożone. Borykał się z nim, układał i uspakajał wierny Mazur, któremu łzy ciurkiem z surowych oczu leciały.
Śmierć walczyła z życiem. Dusza nie chciała opuszczać potężnego ciała, które było, jak dąb młody, rozłożysty, korzeniami mocno w ziemię ojczystą wrosły.
Na trzeci dzień przed zajazd rawski z turkotem kół i trzaskaniem z bata zajechała kolasa pana Karola Lisa.
Popłakał się rodzic nad dogorywającym, jak się zdawało, synem, lecz po rozum do głowy sięgnął szybko, zdołał kilku cyrulików naraz i leczyć kazał, trzos mocno wypchany pokazawszy eskulapom, a jednocześnie pięścią przeogromną w ich stronę pogroziwszy.
Kopnęli się więc do zabiegów i rannego ani na krok nie odstępowali, zioła warząc, driakwie wszelkie i smarunki przyrządzając.
Pan Karol tymczasem wysłuchał relacji Starościaka i kazał z pod tapczana jeńca związanego, półuduszonego, a z głodu i strachu omdlałego, wyciągnąć, ocucić i przed sobą stawić.
Jak rozmawiał z nim pan Karol — niewiadomo. Mówiono później, że słyszano krzyki i huk, niby ktoś młotem w próżną beczkę walił, ale to nic pewnego.
Jednak, gdy jeńca znowu związano i w gębę czop z łachmanów wbito, aby nie krzyczał, pan Karol przyodział się, raz jeszcze pięścią pogroził cyrulikom i wyszedł na miasto, do domu pana starosty rawskiego kroki kierując.
Bawił pan Lis u starosty niedługo, lecz gdy wychodził z pałacu, sam pan Czapliński na ulicę go odprowadził i mówił głośno, że aż hajducy słyszeli:
— Ależ to psubrat, proszę waszmości! Tak mnie wypytywał o processus[175] zgładzenia infamisa, a mnie do głowy nic złego przyjść nie mogło! Boć to graf i dworzanin królewski! A to gracz, a to scelus![176]
— Pan starosta dobrodziej, mosterdzieju, ino łaskaw będzie recte judicare de causa[177] i w tajności sprawę ową trzymać. Nie uchodzi bowiem tak znacznej personie, cui patria fiduciam habet,[178] nietylko z owym łotraszkiem w konfidencji żyć, lecz córkę swoją in matrimonium collocare.[179] Stąd na sejmiku, ba, na sejmie nawet, wielki rumor, miłościwcze mój, mosterdzieju, powstać może!
Silentium profundissimum[180] zachowam, ino owego najmity — zbója szukać nie ustanę! — rzekł przyciszonym głosem starosta, wylękły i skonfundowany.
— A szukaj, szukaj, to ci się chwali, waszmość panie starosto Czapliński, mosterdzieju! — zawołał pan Karol, kołpaka niedbale uchylił, strzepnął palcami i poszedł, kijem postukując i utykając, bo mu na wojnie gdańskiej kula pod kolanem ugrzęzła.
Nagle zawrócił się i do starosty, na ganku stojącego? podszedł.
Pokraśniał pan Karol i W oczach gniewne ognie miał.
— Pomnij, mości starosto, co rzekę! — szepnął groźnie. — Nie wiem ja, co mój syn obmyśli na cię, gdy go Bóg przy żywocie zachowa, ino, ja ci powiem, że, gdy on mi zamrze, nie masz miejsca w Rzeczypospolitej naszej, gdzieby cię ręka Lisów nie dosięgła... Mosterdzieju!
Strzepnął palcami znowu, splunął i pokulał szybko ku zajazdowi.



Rozdział XV.
DNI MĘKI.

W Witebsku po wszystkich kątach szeptano i plotkowano o powrocie pana Karola Lisa z postrzelonym synem — lisowczykiem.
Jedni żałowali poważanych w całej okolicy Lisów, jako że gościnni byli, na sejmikach stateczni, a i rodu starego, zacnego, o którego przewagach za dawnych czasów kroniki pisały.
Drudzy głowami kiwali i mruczeli:
— Kara to Boża za nieprawości swawolnego wojska, w którym młody Lis służył, a inni Lisowie też, bo powrócili z łupami znacznemi.
Niektórzy bronili jednak Lisów, mówiąc na to:
— Sporo Lisów, Ossendowskich, Korsaków i innych poszło za Lisowskim na Ruś, protekcją swoją sprawę królewicza popierając. Ale po powrocie do kraju, na wojnę w Cesarstwie już się nie zaciągnęli, oprócz łęczyckiego Andrzeja Lisa — druha hetmana ich — Rogawskiego, i ninie po koronnych chorągwiach służą, pod hetmanów buławą. Młody Marcin wszakże dopiero z niewoli moskiewskiej przyszedł i swawoli lisowczyków, gwałtów i rabunków nie jest winien!
W obszernym zaś domu Lisów cisza panowała, trwogi i smutku pełna.
Służba na palcach chodziła; nikt głośniejszego słowa nie wyrzekł; kapelan codziennie nabożeństwo odprawiał.
Pan Karol, sędziwy pan Ksawery i bezręki pan Ignacy krążyli po domu, posępni i niemal zrozpaczeni. Po kilka razy dziennie mknęła kolasa po imć Ferdynanda Klotza, nader uczonego medyka, który samego kanclerza, Lwa Sapiehę od dychawicy, a starostę orszańskiego Aleksandra Sapiehę i wojewodzica witebskiego — Paca od ran leczył skutecznie.
Pędzili, co koń wyskoczy, pacholikowie do Rygi, skąd sprowadzono innych lekarzy znamienitych. — Niemców rodowitych, a uczonych mocno.
Zjeżdżali do domu Lisów medycy i radzili nad chorym Marcinem.
Już rok blisko minął od dnia, gdy zdradliwa kula najmity przeszyła pierś rycerza.
Długo nie goiła się rana, ropiła, krwią ociekała, a była, jako brama rozwarta, przez którą siła i życie z potężnego ciała uchodziły.
Nie czuł oddawna Marcin zatrutej strzały wogulskiej, ino na bliznę, po niej pozostałą, nieraz spoglądał z uśmiechem, wspominając o przygodach i bojach na dalekim, mroźnym Sybirze, gdzie, jak się od innych Lisów dowiedział, sam bez pomocy ostawion był.
Lecz, snadź, ręką polską wypuszczona kula jadowitsza była, bo oto nie goiła się rana i, jak rdza szlachetny bułat źre, tak toczyła ona junaka.
Wkońcu zagoiła się wszakże. Przyszły jednak potem inne, straszniejsze przypadłości...
Marcin Lis leżał bezwładny i nie mógł z łoża boleści się podnieść, bo nogi miał nieruchome, zimne, nie swoje.
W półciemnej izbie, gdzie chory junak przebywał, cicho było, jak w grobie. Rycerz leżał spokojny, nie uskarżał się i nie złorzeczył nikomu.
Spowiadał się codziennie, bo czuł, że śmierć stoi nad wezgłowiem jego łoża, a chciał, jako chrześcijanin na sąd Boży stanąć.
Pani Barbara, wychudła, zsiniała i zrozpaczona, ręce łamiąc, do syna nieraz przypadała i szeptała gorąco:
— Zacóż Bóg nas tak straszliwie nawiedził?
Marcin wtedy surowo patrzył na matkę i mówił cicho:
— Snać na wojnie ubiłem kogoś, kto Bogu miłym był. Za to... owa kara ciężka i Boże pomstowanie...
Słysząc te słowa, do klęczącej przy synu pani Barbary zbliżała się młoda niewiasta o słodkiem obliczu, podnosiła, pocieszała staruszkę łagodnemi słowy, a później pochylała się nad chorym i mówiła poważnym, natchnionym głosem:
— Miłościw jest Pan na wysokości i drogami nieznanemi prowadzi nas do szczęśliwości. Zaiste powiadam wam, iżem żadnej łzy nie uroniła, bo oto wierzę, że przeminą dni kary i dopustu Bożego i powróci siła, podniesie się Marcinek... Luby mój, słoneczko złote, ufaj w miłosierdzie Boże!
— Krzysiu, Krzystko słodka... — szeptał junak i rzewnie wpatrywał się w modre oczy umiłowanej dziewczyny, za którą oto teraz umierał powoli, w męce i tęsknicy.
W męce i tęsknicy... Nie o sobie jednak myślał i troskał się młody rycerz.
Inne, stokroć cięższe i boleśniejsze myśli gnębiły go zatruwały duszę.
Oto przyszło nowe zwątpienie, czy aby nie zgrzeszył wojsku sławnem, lecz okrutnem i samowolnem służąc. Słyszał bowiem od ojca, że w Rzeczypospolitej, która nad Dniestrem rubieży ojczystych broniła przed Tatarami i Turkami, coraz głośniej rozlegały się oskarżenia, że przyczyną nieszczęśliwej wojny byli lisowczyki, których król Zygmunt nieopatrznie, aby ich gwałtów się wyzbyć, cesarzowi w sukurs posłał.
Mówiono też, że od lisowczyków poszła zaraza nieposłuchu, bo już inne chorągwie, a nawet kwarciane hardo głowy podniosły.
Myślał tedy junak, że wojna moskiewska, niemal samem wojskiem zmarłego pułkownika Lisowskiego prowadzona, Rzeczypospolitę o słabość przyprawiła i plagę niekarności rzuciła.
A wtedy kajał się i bił w piersi, szepcąc suchemi ustami:
— Moja wina, moja wina, moja bardzo wielka wina! Boże bądź miłość dla mnie grzesznego!
Zwierzał się ze swoich zwątpień przed innymi Lisami dawniej w chorągwiach Kleczkowskiego, Rusinowskiego i Rogawskiego służących, a ci uspakajali go, jak mogli:
— Prawda to jest — mówili — że hetman nasz, świeć Boże, nad jego duszą! winien był harców samowolnych na rzecz fałszywych carów-Dymitrów, ino wszakże sławnie, jak nikt, wolę króla, hetmanów i Sejmu wypełniał! Odkupił chyba swoje winy ciężkie, a sławą wielką oręż polski okrył! Nie byłoby, gdyby żył pan Aleksander Lisowski i pułkownik Czapliński, co na Rusi zginął, ich wojsko o niecnotę oskarżone i niemal na banicję skazane! A i to rzec należy, że nie wszystkim słuchom wierzyć można, bo to watahy hultajstwa pod lisowczyków się podszywają i sławie ich mocno szkodują!
Przychodziły także na junaka zwątpienia, a rozpacz porywała go żelaznemi szpony, gdy się dowiedział od krewniaka po kądzieli, pana Władysława Haraburdy, towarzysza pancernej chorągwi wielkiego hetmana, o porażce pod Cecorą, męczeńskiej śmierci Stanisława Żółkiewskiego, uprowadzeniu w jasyr hetmana polnego Koniecpolskiego, Łukasza Żółkiewskiego, syna wielkiego hetmana koronnego, Mikołaja Potockiego, księcia Koryckiego, Kazanowskiego i innych.
W takiej dobie, gdy cała Polska otworem stała dla tatarskich zagonów, gdy tylko pan krajczy koronny, Stanisław Lubomirski, z sześciu rotami czoło stawiał rozpaczliwie, — on Marcin Lis leżał bezczynny, nieruchomy, umierający.
Dowiedziawszy się o tem, łkać zaczął ciężko i głucho, a łzy rycerskie zmieszały się z krwią serca, bo rana mu się z nadmiaru troski i wzruszenia otworzyła nagle.
Przybyli znowu: uczony imć Ferdynand Klotz i niemieccy medycy z Rygi, naradzali się, kiwali głowami mądremi i orzekli, pana Karola Lisa na osobności obstąpiwszy:
Nostrio iudico[181] smutną waszmość panu nowinę communicare[182] musimy. Synowi waszmości, qui os humerosque deo similis est[183] życia pozostaje dni pięć.
Przybladł i zatrząsł się pan Karol na tę wieść i, nic odrzekłszy eskulapom, do izby chorego syna pokulał. Długo wpatrywał się w wynędzniałe, wypiekami gorączki okryte oblicze junaka, ręką łzę z powiek strząsnął i skinął na pannę Krystynę.
Wyszli do świetlicy i tu stary szlachcic słowa medyków powtórzył pannie. Wysłuchała spokojnie, aż się zdumiał pan Karol.
— Czy waćpanna dobrze słyszała, com mówił? — spytał.
— Słyszałam coś waćpan rzeknąć raczył, — odpowiedziała — ino nie lekarzy, tylko wyroki Boga nieodzowne pozostają. Ja zaś wierzę, że Marcinek żyw będzie i do zdrowia dojdzie!
Widząc, że pan Karol milczy, odeszła do chorego. Szlachcic zaczął przypominać sobie, jak to się wszystko z tą dziewczyną cichą i słodką stało.
Przybyła do Witebska i za przyszłą żonę syna jego się podała. Chciała czekać na przybycie jego, a gdy on i pani Barbara dawno opłakali go i nawet msze żałobne odprawiali, o spokój duszy Marcina prosząc Najwyższego, Krysia twierdziła, że on — żyw i powróci.
Nie uwierzył dziewczynie pan Karol i, dochodzeń unikając, oraz zatargu z możnym starostą, do ojca Krysię odesłał. Ona zaś, odjeżdżając, płakała i mówiła:
— Dobrodzieju, rodzicielu luby mego Marcinka umiłowanego, pożałujesz gorzko swego czynu! Wielkie nieszczęście spadnie teraz na nas, już rychło, ino patrzeć!...
I stało się nieszczęście tak wielkie, że rok ten za dziesięć stanął.
Po postrzeleniu junaka i rozmowie pana Karola ze starostą rawskim, panem Czaplińskim, w cztery oczy, panna wnet do domu Lisów zjechała i chorego już nie odstępowała.
Stała się oto panna Krzysia, ta potulna, cicha i słodka dziewczyna, pociechą i otuchą dla pani Barbary zrozpaczonej i dla stroskanego ojca.
Ona jedna nie rozpaczała, troski łzawej nie miała i nadziei nie traciła.
— Żyw będzie, do zdrowia dojdzie! — powtarzała i rozpalonego czoła junaka dotykała, z miłością patrząc w jego szeroko otwarte, męczeńskie oczy.
— Nic to, luby mój! — szeptała. — Dopust — palec Boży, który ustąpi i za dni męki wynagrodzi stokrotnie! Nic to!...
Usłyszawszy szloch ciężki rycerza, ujrzawszy rozpacz niezgłębioną w oczach pani Barbary i pana Karola, zamyśliła się panna Krzysia i postanowiła ratowanie Marcinka we własne ująć ręce, skoro lekarze odstąpili go.
Przywołała do siebie srogiego Mazura, Jana Starościaka, który tak mocno o swego komendanta się frasował, że ani spojrzał na dworskie krasawice, co do niego ślepia przewracały, aż się mdło robiło, zboku na to patrząc.
— Panie wachmistrzu, — rzekła, — medycy pana naszego dziś opuścili...
Nastroszył wąsy Mazur i burknął groźnie:
— Jeśli wola jaśnie panienki, ja ich migiem za łby uczone nazad przywlekę!
— Nie, na nic to! — powiedziała. — Chcę-ci o inną pomoc imć pana Jana prosić. Trza wziąć co najśmiglejsze konie i popędzić z pismem mojem do Wilna, do wielebnego księdza kanonika Wojciecha Lutomirskiego, który w kamienicy przy Ostrej Bramie mieszka, i, pismo doręczywszy, z odpowiedzią nazad wartko gnać.
— Biegnę konie kulbaczyć! — odpowiedział krótko Starościak i z izby wyszedł.
Drogę mu zastąpiła smagła przekorna Anielka, służebna pokojowa pani Barbary i, pisknąwszy: „ach, ulękłam się!“ rzekła, z pod oka patrząc na Mazura:
— A pan wachmistrz dziś, jak owy księżyc srebrzysty!
— A pójdziesz-że ty do piekła, cygo przyczepna! — wrzasnął Starościak i przemknął, nie spojrzawszy na nią nawet.
Panna Krzysia tymczasem usiadła w swojej izbie do układania listu.
Zaczęła od tego, że pamięta, jak długo chorował i ręką prawą nie władał poraniony na wojnie jej chrzestny, pan Filip Wołucki, kasztelan rawski, a za łaską Najwyższego i z pomocą uczoności przewielebnego księdza kanonika (który — to driakiew cudowną przyrządził z ziół i traw, w ziemi świętej uzbieranych) do zdrowia rychło doszedł.
Opisywała niedomogi swego narzeczonego, dzielnego zbawcę z niewoli moskiewskiej, pana Marcina Lisa, który obłożnie chory leży i o pomoc Bożą i wielebnego księdza kanonika, dobrodzieja zacnego, a całej rodziny Czaplińskich druha i bogomolca, prosi usilnie, ona zaś starościanka rawska, Krystyna Czaplińska, ze łzami do rąk dostojnego kapłana przypada i błaga, aby tej prośbie przychylny był.
Donosiła dalej panna Krystyna, że, acz chory pan Marcin Lis docna słabym pozostaje, ona jednakże, rozumem swoim niewieścim powodując się i głosem sumienia, wiary pełnego, postanowiła, po otrzymaniu łaskawej od zacnego księdza kanonika odpowiedzi, — narzeczonego swego niezwłocznie do Wilna sprowadzić, aby w obliczu cudownej matki Zbawiciela, miłosierdziem Bożem i staraniem jego wiernego i cnego sługi i kapłana, a dla niej wielce wielebnego i łaskawego księdza kanonika, zbawion od boleści swojej był.
Podpisawszy i zapieczętowawszy pismo oddała wachmistrzowi, a ten na kulbakę wskoczył, bachmata smagnął i zniknął, jakgdyby kto prochy pod nim zapalił.
Cichutko weszła panna Krystyna do izby chorego i stanęła na progu, posłyszawszy głos pana Karola.
— Cóż synku? — mówił szlachcic. — Takie to nasze żołnierskie życie: dziś kwitniemy, jutro gnijemy... Pod Bogiem chodzimy wszyscy... Każdemu śmierć sądzona... I mnie... i matce... i tobie... Może masz jakieś życzenia... Ja wolę twoją spełnię...
— Nic nie chcę — wyrzekł Marcin cicho, lecz spokojnie.
— Możebyś chciał ślubem się połączyć z Krzysią przed... przed... śmiercią? — pytał pan Karol.
— Nie! — rozległ się cichy głos Marcina. — Ja nie umrę, bo tak mówi Krzysia. Poco nam ślub, my, i bez niego — mąż i żona... przed Bogiem, który serca nasze widzi.
— Może chcesz, abym ściął tego zdrajcę, co postrzelił ciebie, a teraz trzymany jest w tajemnicy od wszystkich w lochu, jak raz pod twoją izbą?
— Nie, ojcze! — odparł junak. — Niech siedzi potąd, aż zdrów będę. Gdybym umierał, prosić będę, abyś go wypuścił i nie ścigał ani jego, ani starosty, Krzysinego rodzica. Ja winowajcom moim, prócz grafa, grzechy ich ze szczerego serca odpuściłem. Amen!
Wtedy z radosnym krzykiem rzuciła się Krzysia do młodego rycerza, po rękach i licach całowała go i mówiła urywanym od wzruszenia głosem:
— Wierzysz mi, słonko jasne! Nie masz w sercu nienawiści dla wrogich swoich! Bóg ujrzy to i wynagrodzi i rychlej, niż my niegodni spodziewać się możemy.
Nagle podniosła słodką twarz swoją, pałającą szczęściem, jasnością nieziemską i w natchnieniu mówiła:
— Ujrzałam dziś w nocy, siedząc przy łożu twojem, ujrzałam na jawie cudowne oblicze matki Boskiej z Ostrej Bramy. Patrzała na ciebie, luby mój, długo, długo, a później szepnęła cicho, przenikliwie: „Przybywaj do domu mego, domu łaski Bożej i pocieszenia!” Posłałam imć pana Jana, aby dla nas wszystkich kwaterę zgotował, a, gdy powróci, ruszamy w drogę, Bóg da, po zdrowie!
Pani Barbara, słuchając słów natchnionych, na kolana padła i w modlitwie korzyć się zaczęła, a za nią ukląkł pan Karol i szeptał głośno i gorąco:
— Matko, co w Ostrej świecisz Bramie, zmiłuj się nad synem moim i weź moje życie, jako ofiarę ojcowską!
Trzymając się za ręce, modliło się do istot nieznanych, a bliskich i potężnych dwoje młodych, którym los cierni i głogów, kolcami najeżonych, nie szczędził za cudze, snadź, winy, bo sami w czystości swej popełnić z własnej woli i rozumienia nie mogli.
Przygasała zorza wieczorna, zimowa, a jej szkarłatne, ciepłe blaski padały na oblicza prostych ludzi, pełnych wiary, nadziei i miłości, błogosławionych przez Zbawiciela przed wiekami.
Marcinek nagle podniósł głowę; niby ujrzał kogoś przed sobą.
— Nienawiści nawet dla grafa nie mam, ino porachunek rycerski... — szepnął.
Tymczasem szybko się uwijał srogi wachmistrz.
Jak burza, przyleciał do Wilna i powrotną do Witebska drogę szczęśliwie przebył, koni zacnych nie żałując, bo w kapuzie wiózł pismo księdza kanonika.
Wywołał pannę Krzysię i do rąk list doręczył.
Poczciwy ksiądz Lutomirski, który długo w Ziemi świętej przebywał i misjonarzem chadzał w krajach dalekich, nietylko przyobiecywał starościance opiekę nad chorym, a znamienitym, jak fama[184] głosi, rycerzem, wielmożnym panem Marcinem Lisem, młodzianem z tak zacnego gniazda wywodzącym się, ale nawet pomieszkanie dla wszystkich w domu kościelnym przysposobić kazał.
— Będzie tedy przebywał in spe[185] małżonek jaśnie wielmożnej panny starościanki pod moją ustawiczną observatione, co zgoła niezbędne jest, albowiem driakiew owa, przez lekarzów arabskich od mędrca Awicenny[186] przejęta, wielce skuteczną jest, ino oka nieusypnego wymaga, jako że lekiem jest, a w jednoczasie — trucizną zgoła śmiertną. Jednak zioła na Ziemi Męki Chrystusa Pana wyrosłe, a dane propter imaginem sanctam[187] Ostrobramskiej Panny Najświętszej i pod okiem mojem przyjaznem, spero[188] siły i zdrowia panu Lisowi przysporzą per misericordiam Dei.[189]
Zaczęły się szybkie przygotowania do dalekiej podróży, którą utrudniały głębokie śniegi, okrywające w r. 1620 całą Białoruś, Inflanty i Litwę.
Wszakże — tak się kwapił pan Karol i tak poganiał pachołków imć Jan Starościak, że na początku grudnia państwo Lisowie z panną Krzysią już zamieszkiwali oficynę domu kościelnego przy Ostrej Bramie.
Ksiądz kanonik, Wojciech Lutomirski, długo oglądał badał i wymacywał chorego rycerza, a, snadź, biegły to człek w leczeniu, bo, nikogo o nic nie pytając, oznaki choroby sam rozpoznał i nad niedomogami Marcina długo rozmyślał, aż się spocił i potężną łysinę czerwoną chustą raz po raz wycierał.
Bene... — mruknął wreszcie. — Zacznijmy od Boga a ja tymczasem driakiew warzyć będę i inne leki...
Zaniesiono bezwładnego junaka przed obraz Matki Zbawiciela i kanonik sam z mszą cichą do ołtarza wyszedł.
Krzyżem leżała pani Barbara i całą mszę klęczał pan Karol, łzawo się modląc.
Panna Krzysia stała przy noszach Marcina i szeptała głośno:
— Matko Boga Umęczonego, Matko i Opiekunko nasza łaskawa oto stoję przed Tobą — niegodna, drobna, jak ziarnko piasku jak owad mizerny, i błagalne modły zanoszę do ciebie. Spojrzyj na tego boleścią zmożonego, a sercem i duszą czystego rycerza! Gdy byłam na dnie rozpaczy, gdy już bluźnić zaczynałam i ręce na siebie nałożyć zamierzałam, — przyszedł on, obronił, wyzwolił a ja serce mu swoje oddałam i myśl każdą, przysięgę przed niebem złożyłam, że miłości dla ludzi możnych i stanu podłego, dla potężnych i ubogich, dla panów i rabów żywot swój poświęcić pragnę. I oto teraz nędzna i zbiedzona, na duchu zmęczona oczy ku Tobie zwracam. Matko nasza i Syna Bożego o łaskę proszę — uratuj, ukój, uzdrów go, bo w nim jest życie i szczęśliwość moja — nędznej, słabej, niegodnej sługi Twojej, Królowo Niebios!
Taka potęga wiary była w słowach dziewczyny, że rycerz, niby już zdrów i silny, był jak niegdyś rękę wyciągnął przed siebie i na głos przysięgę nową jął składać:
— Klnę się na zbawienie duszy, na pragnienie szczęśliwości życia doczesnego, że za łaskę Twoją, Matko Przenajświętsza, szczęścia swego i radości zaniecham, dopóki nie danem mi będzie czynami dobremi ojczyźnie mojej pod Twoją obroną przebywającej wieczyście, przysługę znaczną okazać. Tak mi dopomóż Bóg!
Takiemi słowy modlili się młodzi gorliwie, gorąco, a szczerze.
Gdy powrócili do kwatery — dziwne blaski i wesołość dawno niewidziana biły z twarzy młodego rycerza. Patrząc na niego, w strachu dziwowali się rodzice, płakał jak bóbr wierny wachmistrz Starościak i tylko Krzysia radośnie i spokojnie się uśmiechała.
Wieczorem przyszedł ksiądz Lutomirski. Odesłał Wszystkich precz, zostawiwszy tylko Starościaka. Nacierali wonnem smarowidłem grzbiet chorego i nogi, pijawki stawiali dla odciągnięcia „martwej krwi“, a później driakwi kubek wypił Marcin i ziółka, w miękisz chlebny owinięte, łykał.
Mocne były leki arabskich medyków, bo rycerz przez trzy tygodnie to sił wezbranie czuł, to leżał, jak nieżywy, gotowy ducha wyzionąć.
Kanonik zaś ręce zacierał i mruczał:
Bene, bene! Idzie wszystko, jakoby z nut śpiewał!
Istotnie wszystko szło dobrze, bo już na wilję rycerz ze wszystkiemi razem przy stole siedział, opłatkiem się łamał, a po wieczerzy to kubek miodu tak zamaszyście wychylił, że pan Karol i kanonik Wojciech Lutomirski aż — w dłonie klasnęli i zakrzyknęli:
— A to ci, mosterdzieju, chwacki kawaler, — i do kufla, i do korda!
— To tylko z dobroci waszej wielebności taka ochota we mnie gra, — usprawiedliwiał się Marcin.
— A, waść, chciałbyś, żeby ja — ksiądz ową driakwią ciebie na księżą oborę posłał?! — śmiał się kanonik zacny. — Nie ten ksiądz, co ma plesz przegolony, a ten co umie dobro pro virili parte[190] czynić! Przysłowie nasze mówi: „dziura w worze, gość w komorze, piasek w mące, woda w łące, kąkol w życie, złość w habicie — rzeczy niecne!“
W wielkiej radości i szczęśliwości, Boga chwaląc i świętej Pannie z Ostrej Bramy dzięki zanosząc z czystego serca, zeszła noc wigilijna, a po niej jeszcze długie dni poprawy zdrowia, powolnego powrotu sił, aż do chwili, gdy Marcin Lis zrazu o kulach, a później bez oparcia i pomocy do kaplicy doszedł i modły korne i dziękczynne długo zanosił.



Rozdział XVI.
NOWA WOJNA.

Roku 1620-go po nieszczęsnem kanclerza i hetmana koronnego oraz wojska jego przez Skinder-baszę i Tatary zniesieniu za Dniestrem, gdzie się przeprawiwszy nieprzyjacielowi, do Polski czy do Węgier idącemu bez konsensu Rzeczypospolitej, zastępował, i tam, straciwszy wojsko, sexta Octobris zginął, Rzeczypospolitą bez obrony zostawiwszy, Sejm w Warszawie, a z niego wojna urosła. Na którą wojnę ośm poborów po złotemu z łanu i dwoje czopowe i akcydendy niemało do poboru Rzeczpospolita uchwaliła in suplementum trzeba li, i pospolite ruszenie pozwoliwszy.
Wojsko koronne oddano imci panu staroście sandomierskiemu, podczaszemu koronnemu[191], gdyż w tej porażce hetmańskiej i polny hetman[192] pojmany był, a że z potężnym nieprzyjacielem sprawa, rząd i gubernę wszystkiego wojska zleciła Rzeczpospolita Janowi-Karolowi Chodkiewiczowi, wojewodzie wileńskiemu, hetmanowi najwyższemu litewskiemu, dawnemu i sławnemu rzeczach rycerskich ćwikowi.“[193].
Tak pisał współczesny kronikarz, sławną wojnę chocimską przekazując potomności.
Na tę nową wojnę z Turkami i Tatarami nadążył przybyć w drugiej jej połowie pan Marcin Lis wraz z wachmistrzem Janem Starościakiem.
Dotarłszy do obozu, mocno już wonczas chorego hetmana Chodkiewicza, spotkał się rycerz z dawnymi pułkownikami i rotmistrzami lisowczyków: hetmanem ich Stanisławem Rusinowskim, który był oczkiem w głowie hetmana polnego Stanisława Lubomirskiego na Wiśniczu i nawet samego królewicza Władysława; z Walentym Rogawskim, z Hieronimem Swarczewskim, Janem Sławenckim, Sebastjanem Stępczyńskim, Stanisławem Jędrzejowskim i Stanisławem Moisławskim.
Gdy nawała bisurmańska zagroziła Polsce i chrześcijaństwu, lisowczycy, którzy walczyli w Cesarstwie, nadbiegli z obczyzny w trzynaście chorągwi i na sobie w znacznej mierze wstrzymali oręż turecki. Były chwile przesilenia, w których Polska na ich męstwie stała.[194]
Ciągnęli lisowczycy do siebie młodego rycerza, lecz on uchylił się, bo widział, że, acz mężne hufce prowadzili ze sobą rotmistrze, lecz nie była to dawna rycerska brać, ino warchoły, wartogłowy, zbieranina i szumowiny, łakome do łupu i gwałtu na obcych i na swoich.
Nie powiedział im tego Marcin Lis, objaśniwszy, że w pancernej chorągwi służyć zamierza, jako że taka jest wola ojcowska.
Wtedy pułkownik Rusinowski westchnął i rzekł:
— Przemocą do serca nie wlazę! Zaprowadzę cię do wielkiego hetmana koronnego i o przewagach twoich, bracie, rozpowiem, aby wiedział, coś zacz jest. O przydział do chorągwi poprosisz sam!
Tak się też i stało.
Pan Chodkiewicz, zupełnie już schorzały i do trupa raczej, niż do żywego człeka i wodza podobny, wysłuchał opowieści o czynach wojennych junaka, przypomniał sobie trzech wyrostków, co do Moskwy z jego pismem do pana Gąsiewskiego pognali śmiele, i rzekł miłościwie:
— Takiego wilczurę do wilczej zgrai wprząc należy! Skocz-no waść bez zwłoki do imć pana Jerzego Rzeczyckiego, starosty urzędowskiego, który z braćmi i chorągwią własną dotąd nie omieszkiwał wysuwać się na miejsca niebezpieczne. Rzeknij mu ode mnie, że mu w osobie waści dobrego towarzysza posyłam.
— Dziękuję pokornie waszej dostojności! — zawołał uradowany junak. — Zasłużę się dobrze, bom ślubował temu zapalczywemu sułtanowi Osmanowi szkodować wedle sił.
— Zapalczywy... zapalczywy Osman! — gniewnie Zamruczał hetman i rzekł z ruska: — Sierdzita sobaka wołkam strawa![195]
— Jako żywo, taka u nas na Białej Rusi gadka chodzi! — zaśmiał się Marcin i, ukłoniwszy się nisko przed dogorywającym już w onej dobie przesławnym wojownikiem, odszedł.
Pan Rzeczycki naradę miał z panem Zielińskim, święcie wierzącym w to, że Turcy niedługo potrafią prowadzić wojnę; doradzał więc, aby nieprzyjacielowi szkodzić i tabory ich niepokoić zażarcie.
Rozmawiali właśnie o ostatniej wyprawie lisowczyków i kozaków hetmana Konaszewicza-Sahajdacznego na tatarskie obozy.
Śmiali się panowie i zacni wojownicy, że Osman płacze „z jadu“, czyli z żalu i złości, iż udusić polskich szerszeni nie może.
Po naradzie przyjął pan Rzeczycki młodego Lisa, który zdumiał się, widząc że już o nim powszechnie w wojsku słyszano, bo pan starosta gorąco i szczerze junaka wychwalał i wkońcu zawołał:
— Jabym waści nietylko za wstawiennictwem wielkiego hetmana, lecz na mignięcie jednookiej baby bez namysłubym wziął! Takich nam więcej potrzeba i, oby się tacy na kamieniu rodzili!
Pracę krwawą rozpoczął junak, gdy buławę wielkiego hetmana koronnego piastował pan Stanisław Lubomirski, w dzień śmierci Chodkiewicza z jego dłoni stygnącej przyjąwszy ją.
W niezliczonych potyczkach brał udział młody, a powracający do dawnej siły rycerz; nieraz w ciężkich potrzebach, gdy to Turcy i Tatarzy szli do szturmu oblężonego pod Chocimem obozu polskiego, bił się tuż obok dawnych kombatantów — lisowczyków.
Wkrótce po zgonie hetmana Chodkiewicza, a mianowicie dnia 25 września, sułtan rozpoczął szturm ogólny, najsilniej jednak nieprzyjaciel nacierał na południową stronę obozu, gdzie stały chorągwie Rusinowskiego i pułki zaporożców.
Pan Rzeczycki, widząc, że lisowczykom staje się duszno w warze krwawej roboty, pomknął ze swoją chorągwią na pomoc. W tej to bitwie jakiś szeik arabski srożył się okrutnie, rozciągnąwszy na ziemi rotmistrza piechoty Łosia i dwóch braci Kossakowskich.
Uwijając się przed wałami, szukał Marcin Lis owego szeika, który co chwila migał czerwonym zawojem, lub ginął w ciżbie. Dostrzegł go wreszcie i najechał, a gdy ten ciskał się na niego, krzycząc i błyskając krzywą szablą, ciął go od góry, serpentyną mocno ku sobie pociągając.
Rozpadła się na dwoje przerąbana głowa i luty szeik spadł z konia.
W trzy dni później znowu przypuścił Osman szturm do obozu polskiego. Narazie, pod Żwańcem zostali Tatarzy pobici przez obrońców zamku i uchodzili, przywitani strzałami, „jak psy — warem z kuchni”.
Znowu całą siłą zwaliła się potęga turecka i tatarska na lisowczyków, których krótkie rusznice nie niosły daleko, a szańce ich nie były należycie opatrzone. Ciężką więc mieli pracę i prosili o pomoc. Posłał im hetman Lubomirski piechotę Almadego i Bobowskiego, królewicz dodał dworską piechotę, pod Mikołajem Kochanowskim i swoich Szkotów przybocznych, srogich i milczących w najgorętszym znoju bitew.
Jednak ta pomoc nie mogła wstrzymać janczarów i spieszonej jazdy tureckiej, która już się wdzierała do obozu lisowczyków.
Wtedy zatrąbiono na ochotnika ze wszystkich chorągwi. Męstwo polskie i ofiarność obudziły się, jak za dawnych czasów największych wojowników. Tysiąc ochotnych towarzyszy popędziło przez wielki obóz, przez krzaki i doły ku zagrożonym szańcom[196], a na czele wszystkich z tętnieniem kopyt i okrzykiem bojowym: „wjechać w nich!” szła chorągiew pana Jerzego Rzeczyckiego.
Zeskoczyli towarzysze i czeladź pana starosty urzędowskiego z koni i zmieszali się z Turkami.
Prowadził janczarów młody, gorący Sefar-Aga. Nie krył się sam i rąbał lisowczyków, posiadając siłę nadludzką.
Dopadł go Marcin Lis.
Zwarli się, jak dwa niedźwiedzie, bo obaj nad wyraz barczyści byli i mocni. Nie powróciła jeszcze całkiem rycerzowi dawna siła, więc długo zmagał się z Turczynem, a wierny Mazur uwijał się dokoła i sam pan Rzeczycki pilnował, aby ktoś z walczących nie pchnął junaka sztychem szabli lub handżarem. Jednak udało się Lisowi porwać Agę wpół ciała. Podniósł go, a że tuż był rów, zawalony kamieniami, od dawnego obozu Zaporożców pozostały, machnął rycerz Sefara z rozmachem głową nadół, na kamienie i nić jego życia przerwał.
Podniosło to ducha w walczących Polakach. Lisowczycy podwoili wysiłek i odparli szturm, goniąc nieprzyjaciela i strzelając z rusznic i pistoletów śrótem, bo im kul zbrakło.
Pod wieczór czeladź i chorągiew pana Rzeczyckiego, która nad tą watahą niesforną przewodziła, wyjechały na harc i spędziły Turków i Tatarów z pola ostatecznie.
Trzy tysiące trupów janczarów pozostało tego dnia pod szańcami lisowczyków i wkrótce wyrósł tam kurhan, podobny do tego, który pod Zarajskiem na Rusi głosi męstwo wojska hetmana Aleksandra — Józefa Lisowskiego.
„Płomień rozgryzie malowane dzieje, skarby mieczowi spustoszą złodzieje,“ kopiec jednak pozostaje na wieki i „stoi jakoby na straży narodowego pamiątek kościoła, jakby arka przymierza między dawnemi a młodemi laty, kędy lud składa broń swego rycerza, swych myśli przędzę i swych uczuć kwiaty...“ — mówi wieszcz.
Taki kurhan wyrósł pod sławnym obozem chocimskim.
Był to ostatni szturm.
Zaczęły się układy z sułtanem Osmanem i stanął nareszcie pokój, który odnowił „świętobliwe przymierze“ pomiędzy półksiężycem a przedmurzem wiary Chrystusowej — Polską.
Od czasu bitwy grunwaldskiej, aż do zwycięskiej odsieczy Wiednia przez króla Jana Sobieskiego, nie było w dziejach Polski wypadku wojennego, któryby tyle blasku zlał na oręż nasz, ile wojna Chocimska r. 1621-go.
Wojna z Islamem największe budziła zajęcie w Europie, ponieważ Turcja była najpotężniejszem państwem zbrojnem, zagrażającem ludom chrześcijańskim; na czele wojsk stał sam sułtan Osman, rojący wielkie plany zaborcze.[197] I nagle po klęsce Cecorskiej Polska u granicy swojej podyktowała nieprzepartej Turcji: „Dotąd ale nie dalej!“ i do odnowienia pokoju zniewoliła.[198]
Najodleglejsze narody posłyszały o zwycięstwie Polski.
Urok jej sławy bojowej echem odezwał się w poezji słowian pobratymczych, oprócz Rusi, która pragnęła, lecz nie śmiała półksiężycowi przeciw Rzeczypospolitej pomagać, tak wymownie ukazując nieszczerość i podstępność młodego cara Michała Romanowa i jego doradców.
Z czystem i radosnem sercem marzył Marcin Lis o powrocie do Witebska po wojnie chocimskiej, gdzie zyskał nową sławę, a o jego czynach bojowych wiedzieli królewicz Władysław, wielki hetman Stanisław Lubomirski, Nikołaj Sieniawski, kraj czy koronny — pan Jakób Sobieski, Jan Weyher — starosta pucki, Michał hrabia z Tarnowa i inni znamienici, przed ojczyzną dobrze zasłużeni panowie i rycerze zacni.



Rozdział XVII.
OSTATNIA PRZYGODA.

Pan Marcin Lis po rozpuszczeniu wojska, broniącego pod Chocimem rubieży Rzeczypospolitej, jechał szybko samowtór z imć Janem Starościakiem traktem na Warszawę. Pędzili starym zwyczajem lisowczyków, w dzień i w noc, śpiąc na kulbakach i na zmianę prowadząc cztery bachmaty luźne.
Długo dziwował się wachmistrz, że rycerz nie ku domowi pospiesza, lecz na stolicę kierunek bierze.
Dziwował się, nie znajdując odpowiedzi, aż nareszcie nie wytrzymał i wręcz zapytał.
Zaśmiał się pan Marcin i odparł:
— A cóż to, wasze, myślisz, że Lisom można w kaszę dmuchać przezpiecznie? Jedziemy w gościnę do grafa Bethlena. Hę?!...
— Tak to? — mruknął do siebie imć Starościak, wąsy nastroszył, jak mógł najgroźniej, i dodał w duchu w mowie mazurskiej.
— Ej ziec, siepekną cię, niemcuro![199]
Już o nic więcej nie pytał.
Przybywszy do Warszawy, rycerz poszukał znajomych jął języka zasięgać o Bethlenie i o życiu dworskiem.
Zwiedział się, że, skoro hetmani się zjadą, król, acz krzyw na senatorów i komisarzy za tak pośpieszny pokój, po powrocie swoim ze Lwowa, ucztę wielką dla nich gotuje na zamku i rycerstwo całe, co znamienitsze, zwołać zamierza.
Tak się też stało drugiej zaraz niedzieli.
Pan Marcin odnalazł swoich druhów wojennych, Jerzego Rzeczyckiego i Rusinowskiego, który po ciężkiej ranie przy osobie hetmana Stanisława Lubomirskiego pozostał.
Na przyjęciu królewskiem trzymał się razem z nimi, a tak sprawą pokierował, że do uczty zasiadł obok grafa Bethlena, który przy jego stole honory, jako dworzanin pałacowy, czynił. Naprzeciwko siebie zaś miał pan Marcin swoich druhów.
Graf nie poznał junaka, uprzejmie spoglądał na niego i rozmową gładką bawił.
Nagle, gdy się uciszyło przy stole, bo rycerstwo do jadła przypadło, rozległ się głos młodego rycerza:
— Panie grafie, jakżeż się to dzieje, iż nie w wieży siedzisz, ino pośród cnych ludzi ważysz się obracać?
Wszyscy podnieśli głowy, a Bethlen zbladł i zaniemówił.
— Rzekłem to, boć to ty, panie grafie, na mnie zabójcę najemnego pchnąłeś, a ten mnie postrzelił luto. Zaprzecz, grafie!
— Ten kawaler... oszalał... — wyjąkał dworak.
— Powtórz raz jeszcze, szlachetny grafie, głośniej, abym mógł ci na to po swojemu odpowiedzieć... naodlew! — zaśmiał się junak. — N-no!
Bethlen, blady i drżący, nic nie mówił, a wtedy Lis spokojnie rzekł:
— Dobra! Rozumiesz teraz, kim jesteś i za kogo ciebie w myślach mam? Jednak chcę Jego królewską Mość od takiego sługi wybawić, aby czci Jego i dostojeństwu nie ubliżał, boć to przysłowie dosadnie mówi: „Jaki pan, taki pachoł”. Po kawalersku przeto na rękę cię wyzywam po raz drugi, ino nie posyłaj na mnie zbójcy pokątnego, grafie wysokorodny!
— Stanę... — odparł. — A kiedy, waćpan, życzy, aby się to stało?
— Chociażby jutro o świcie — rzekł pan Marcin. — Wszak obydwum spieszno nam?!
— Zgoda! — odpowiedział niepewnym głosem dworak.
Pan Marcin, jakgdyby nic, zaczął z grafem o innych rzeczach mówić, żartować, niemal w konfidencję wchodzić, aż panowie Rzeczycki, Rusinowski i inni ze zdumieniem na nich spoglądali.
— Ach ty, białoruskie, kresowe wilczysko! — pomyślał Jerzy Rzeczycki. — Jużeś, widać, wszystko sobie ułożył, rarogu!
Powracali do swej kwatery razem, a pan Marcin prosił ich na świadków pojedynku. Zgodzili się, lecz kiwali głowami i powtarzali:
— Przecież to jatki będą! Usieczesz go, jako amen w pacierzu!
— Usiekę! — zgodził się młody Lis.
Ledwie zdążyli szaty odświętne zrzucić, gdy z wielkim hałasem wpadł do izby imć pan Starościak i na ziemię cisnął kawalera, pięknie wystrojonego.
— Masz ci, djable, kubrak! — zakrzyknęli panowie Rusinowski i Rzeczycki. — A coż to za jeniec?
Pochylili się nad leżącym i spojrzeli na siebie w zdumieniu. Poznali bladą, skurczoną ze strachu twarz grafa Bethlena.
— Pocóżeś go ucapił? — pytali wachmistrza.
— Sobaka uciekać chciał z Warszawy, tak ja go tu dla pewności przytaszczyłem — odpowiedział imć Starościak, wąsy srodze jeżąc.
— A tak! — odezwał się pan Marcin. — Wachmistrzowi pieczę nad nim oddałem, aby mi się nie wymknął, bo to śliski i przemyślny gad.
Zwracając się do grafa, rzekł uprzejmie:
— W kompanji przyjemniej nam będzie za Ujazdów razem jechać na tany, gdzie nam szabelki zagrają skoczną pergameszkę.[200]
Zamknięto Bethlena w osobnej komorze, a srogi Mazur na czatach stanął i co chwila mruczał:
— Ej ziec, siepeknę cię!
Zaraz po śniadaniu wyjechali do Ujazdowa, gdzie za gajem spotkali dwuch panów, zaproszonych na świadków dla Bethlena przez starostę urzędowskiego. Byli to starosta orszański, Aleksander Sapieha i Pac, Wojewodzie witebski.
— Czy dostojny graf, na tak zacnych kawalerów, jako świadków swoich, przystaje łaskawie? — pytał pan Marcin.
— Przy... przystaję... — odparł dworak struchlały, niczem pień starej wierzby nad stawem.
Podano szable i przeciwnicy stanęli naprzeciwko siebie.
Imć Starościak nawet nie poszedł okiem rzucić na bitwę panów; przy siodle komendanta coś majstrował, bo wiedział, że, tylko patrzeć, nazad pojadą, a tu, nuż, popręg puści, albo strzemiona!
Po drugiem złożeniu się, pan Marcin „głową“[201] trupem położył grafa.
— Niech cię kule biją, junaku! — zawołał pan starosta Orszański. — Tobie ino katowską robotę poruczać!
Panowie Sapieha i Pac powieźli usieczonego Bethlena na zamek, a młody rycerz z druhami do kancelarji sędziego oboźnego przybyli.
— W pojedynku usiekłem dworzanina królewskiego, grafa Bethlena — spokojnie oznajmił pan Marcin, patrząc na zdumionego pana Michała, hrabiego z Tarnowa, który urząd sędziowski piastował w obozie.
— Świadczymy, iż spotkanie odbyło się podług reguły! — dodali panowie Rusinowski i Rzeczycki.
— Muszę waszmości do wieży wsadzić i processum ac scrutinium[202] wszcząć i winnego sub manu instigatoris[203] oddać! — zawyrokował sędzia oboźny.
Gdy pana Marcina Lisa odprowadzono do więzienia, za rogatki warszawskie całym pędem dobrego bachmata wyjeżdżał imć Jan Starościak.
Miesiąc siedział junak w więzieniu. Spokojny był, chociaż na wszystkie pytania prokuratorskie nie odpowiadał.
— Na sądzie odpowiem! — mówił z uśmiechem łagodnym.
— Późno będzie! — groził prokurator.
— W sam czas! — odpowiadał oskarżony.
Nastał dzień sądu.
W sali radnej było tak tłoczno, jak w kościele. Wszyscy bowiem w Warszawie wiedzieli, że o zabitego grafa upomniał się dwór cesarski, że sam hetman wielki Lubomirski przybyć ma i rozprawie sądowej się przysłuchiwać, by móc królowi jegomości relację złożyć i, że najsroższy instigator na rycerza jakowyś haczyk zakłada, sprawę gardłową sposobiąc.
Przybyli pan Karol i Ignacy Lisowie, pan starosta rawski z córką, panną Krystyną Czaplińską, i imć Jan Starościak, o wąsach jeszcze bardziej nastroszonych.
Po zeznaniu oskarżonego i świadków, że istotnie w pojedynku usiekł grafa Oskara Bethlena, dworzanina JKMości, prokurator — pan Maciej Sawicki mowę swoją rozpoczął i łacińskie słowa po polsku objaśniał, aby gawiedź nawet zrozumiała:
— Oto stoi przed sądem młodzian, szlachcic urodzony, który dokonał crimen atro carbone notandum — zbrodnię, jaką to czarnym węglem zapisać należy! Wiemy od świadków, na uczcie, przez JKMość wydanej, praesentium — obecnych, że scelus — zbrodniarz oskarżał ś. p. grafa o nasłanie nań tajnego zbójcy, który postrzelić go miał. Mówił scelus też, że JKMość od owej „niecnej persony“, za jakową zamordowanego grafa poczytywał, zwolnić zamierzał. Zaiste — duplici lingua praeditus, mel et virus uno spirans ore ac halitu — dwoisty język ma, a miód i jad jednemi usty i oddechem zieje ów kawaler!
Otarł łysą czaszkę surowy pan Maciej Sawicki i dalej ciągnął, do oskarżonego się zwracając:
Maiestatem laedis quam hostis patriae et reus criminis laesas maiestatis Króla obrażasz, jak wróg ojczyzny, i winny jesteś zbrodni obrazy majestatu, bo wolę królewską negujesz i w obecności majestatu gwałtu się dopuszczasz! Jest to już sprawa acerrima — najostrzejsza, ale jakżeż wielki jest upadek honoru, gdy na zmarłego calumnias — oszczerstwa rzucasz, gdy alteram partem non possumus audire — nie możemy usłyszeć przeciwnej strony, która w ciemnym grobie spoczywa! Zapytuję, jak oskarżony dowieść może i confirmare — potwierdzić — nasłanie nań zbójcy najemnego?
Po tem zapytaniu wskoczył młody rzecznik[204] przez pana Karola wynajęty, szlachetka drobny, acz uczony, imć pan Piotr Wilga i kwiecistą mowę wygłosił, zacząwszy ją od słów:
Sane non multum poterit obesse fortuna, qui sibi firmius in virtute, quam in casu, praesidium collocavit, — zaprawdę, niewiele fortuna zaszkodzić temu może, kto silniejszą obronę dla siebie w cnocie, niż w przypadku upatrzył, bo conscientia sumienie tego rycerza bez skazy — mille testes, — za tysiąc świadków stanie! Jednak wiemy, że JWPan instigator de jure ac e legibus, prokurator na mocy prawa żąda dowodów rzetelnych. Donamus ergo rationes competentes — dajemy dowody stosowne!
Zwracając się do tłumu, stojącego za kratkami, imć Wilga zawołał piskliwym głosem:
— Proszę świadków wyjść przed oblicze prześwietnego sądu!
Przez tłum, z siłą roztrącając ludzi i mrucząc „Ej ziec, siepeknę cię!“, ktoś bardzo mocny przedzierał się zamaszyście.
Po chwili przed stołem sędziów, wśród których miejsce zajął wielki hetman koronny, stanął suchy, barczysty, o nastroszonych wąsach człek postawy marsowej, ciągnąc za sobą innego — przerażonego i bladego.
— Jak się nazywacie? — spytał sędzia, pan Walenty Nachimowicz, zdumiony i poruszony niespodziewanym obrotem sprawy.
— Wedle rozkazu, dawny wachmistrz drugiej setni czarnej chorągwi hetmana Lisowskiego, ninie chorągwi wielmożnego pana pułkownika Jerzego Rzeczyckiego — Starościak Jan! — wyrecytował Mazur.
— Co macie do zeznania? — spytał inny sędzia.
— Tego oto oczajduszę ucapiłem w Witebsku, gdy strzelił do komendanta mojego, wielmożnego pana Marcina Lisa, a później, gdym go lekko przycisnął, wyszczekał psubrat, że go graf usieczony na mord wielmożnego Pana mego nasłał! — odparł wachmistrz i wąsy nastroszył, jak w tęczę, patrząc w poważne oblicze wielkiego hetmana koronnego, który uśmiechu nie mógł ukryć.
— A to ci heca kole pieca! — szepnął pan Lubomirski do pana Liwskiego, podczaszego wielkopolskiego.
— Coście za człek? — spytał pan Nachimowicz wypadłego, drżącego świadka, którego z łap swoich nie wypuszczał surowy wachmistrz.
— Jakób Rysiński... dawny banita i infamis! — zawołał z płaczem. — Graf Bethlen skusił mnie na zabicie pana Marcina Lisa, bo gadał, że jest infamisem i że za zgładzenie go rekuperować cześć swoją mogę.
Sędziowie i instigator surowy nie wiedzieli, co dalej robić mają, lecz podniósł się wtedy pan Marcin Lis i rzekł donośnym głosem:
— Tak wiele i pracowicie na sławę robiwszy i krwi swojej nie szczędząc i nie pojedenkroć przelawszy, rozszerzając imię Polszczy i swoje, tak, że gdzie przedtem niesłychano o narodzie polskim, teraz przez nas wsławiony, w poszanowaniu, lęku i ozdobnej zakwitnął sławie, czego dopiąwszy, doma nam wytchnienia zabroniono, czci umknięto, że blizny swoje liczyć, cnoty dokazać czasu nie dano! Przodkowie nasi, kiedy im coś o Wiekich Łukach albo Pskowie, — przysionku tylko moskiewskiej krainy, — powiadali, taka im odległość słuchającym zdała być, jakoby ten za ostatnim oceanem położony naród. A my, walcząc z tak niezliczonym i butnym narodem, ale i niebem nad miarę zimnym, tamte kraje prawie dziedziczne przewagą swoją uczyniwszy, nieprzebyte drogi i dla miejsc i dla wojsk żelazem sobie pootwierawszy, — nam u granic Polski nieczcią i obelżywością, nieuczciwą śmiercią i sądem srogim grożą bezustannie![205] A my tu nie na leże, ino na bitwę przyjechali, z niewoli męką brzemiennej, w sukurs ojczyźnie miłej pośpieszali, aby Turczynowi, Szwedowi i Tatarowi kłów ukazywać sierdzistych i macierzy ziemi obronę skuteczną dawać. Takaż to nas wojowników bez strachu, co pogardę dla śmierci w sercach żywią, nagroda w ziemi ojców i dziadów spotyka?!
Podniósł głowę junak, drapieżnym wzrokiem oglądał twarze sędziów i instigatora, srogiego pana Macieja Sawickiego, zdawało się groził komuś, kto krzywdę sumieniu rycerskiemu i sławie zadał, i czekał.
Milczał sąd, aż podniósł się wielki hetman koronny, pan Stanisław Lubomirski i rzekł wielkim głosem:
— Niewinien ów rycerz! Znam go i w potrzebie bitewnej nie raz i nie dwa widziałem, a słyszałem od ludzi wiarogodnych siła o nim. Jak orzeł, ich szlakiem zaleciał on tam, gdzie ino zwierz dziki i nieznane ludy pogańskie w śniegach głębokich ryją swój ślad. Niewinien i, oby tacy na kamieniu się rodzili, panowie bracia! Władzą swoją hetmańską processus owy przecinam, a waści, panie Lis, o wierną służbę dla Rzeczypospolitej proszę, albowiem ona o cnych synach swych w niepamięci nie ostanie!...
Powstał huk i krzyki się zerwały.
Sędziowie i instigator uchodzili mocno zmieszani, słyszeli, jak surowy Mazur mruczał, patrząc na nich łakomie:
— Ej ziec, siepeknę was! Ciapukapusta!
I jeszcze coś dodał, a co niewiadomo, acz tłoczące się dokoła młodego rycerza i wachmistrza szlachcianki, nagle pokraśniały i chichotały pokryjomu, ale powtórzyć słów imć Jana Starościaka za nic nie chciały.
Ściskali ręce i w ramiona brali pana Marcina wielki hetman i podczaszyc wielkopolski, panowie Aleksander Sapieha, Rzeczycki, Rusinowski, Pac i inni, co go znali i w czci mieli.
Nareszcie przypadła do Marcina Lisa starościanka rawska, urodziwa i słodka panna Krystyna Czaplińska, rękę mu ucałowała, a później na piersi łzami zlane liczko ukryła. Podbiegli sędziwi, bitni Lisowie — kulawy pan Karol i bezręki pan Ignacy, starosta rawski — rodzic Krzysi, stali i patrzyli na siebie bez słów, bo serca same mówiły.
Staliby tak długo, gdy nagle srogi wachmistrz huknął całą gardziel:
— Vivat pan komendant Lis! Vivat jaśnie wielmożna panienka! Na szczęśliwe życie!
Podniosła się burza okrzyków, aż pan Maciej Sawicki z trwogą z izby sędziowskiej wyjrzał i łysinę chustą czerwoną i zatabaczoną otarł.
— W drogę teraz! — zakrzyknął pan Karol. — Matczysko biedaczka, mosterdzieju, trwoży się i troska, a ksiądz-kanonik w kaplicy Królowej z Ostrej Bramy ze stułą czeka... Do Wilna jedziemy!
— Vivat Lisowie młodzi! Cześć! Sława! Długie lata zacnemu stadłu rycerskiemu!
— Ależ ten graf Bethlen wybrał się na pana Lisa, tak burmistrz gdański na króla! — ze śmiechem zawołał jakiś młody szlachcic — lala stołeczna.
Spojrzał na niego srogi Mazur — wachmistrz, imć Jan Starościak i burknął:
— Dwa razy po czuprynie się poskrobiesz, niżli się raz do naszej zerwiesz!
Pomyślał chwilę i jeszcze coś dodał, a, snadź, coś siarczystego, ba paniczyk aż się żachnął i pokraśniał.

Paryż, październik, listopad 1928 r.

KONIEC.






  1. Ustąpiły niedogodności i nienawiści, budzone przez czas, tak, że co w czasie było złego, nie szkodzi, a co było dobrego w sprawie, pomaga.
  2. Tegoż czasu.
  3. Nie przystoi.
  4. Co się tyczy.
  5. Na podstawie.
  6. Tekst oryginalny.
  7. Przyczyny sprawy.
  8. O sprawach publicznych.
  9. Platon jest przyjacielem, lecz większą przyjaciółką jest prawda.
  10. Wielką wartość przywiązywać.
  11. Dobrze urodzeni, szlachta.
  12. Najwyższe prawo.
  13. Najwyższe prawo — najwyższa krzywda.
  14. Złodziej, rozbójnik, podpalacz, łupieżca, grasujący po drogach i gwałciciel ma być wszędzie schwytany i zatrzymany. (Formuła prawa, któremu podlegało wojsko swawolne).
  15. Uciekać na łeb, na szyję.
  16. Podług mego zdania.
  17. Zawarł umowę o zawieszenie broni.
  18. To rzecz pewna.
  19. Z zacięciem.
  20. Dla większej chwały.
  21. Zresztą często mówiłem.
  22. Wojowniczym namiętnościom.
  23. Posadami wstrząsnąć.
  24. Duża część.
  25. Jest sposób na wszystko.
  26. Uważam za szczęśliwy dzień.
  27. Z Bożą pomocą.
  28. Bóg dał, Bóg odjął, niech imię Boże będzie błogosławione.
  29. Bez wątpienia.
  30. O wszystkich rzeczach znanych i o wielu innych.
  31. Zrozumiejcie teraz, królowie, nauczcie się wy, którzy decydujecie o losach ziemi.
  32. Zabił Saul tysiąc, a Dawid dziesięć tysięcy.
  33. Drogą prawną.
  34. Słodko i zaszczytnie jest umrzeć za ojczyznę.
  35. Którzy mają uszy, a nie słyszą.
  36. Pijany.
  37. Na długie lata.
  38. Naród nieskazitelny w życiu i czysty od zbrodni.
  39. Jestem dobrej myśli teraz.
  40. Tak nazywali Polacy syna metropolity Filareta, Michała Romanowa, którego patrjoci rosyjscy swym carem obrać zamierzali.
  41. „Dumni“ bojarowie stanowili najwyższą radę państwa rosyjskiego.
  42. Albo się poróżnić, albo dojść do porozumienia.
  43. Autentyczne słowa.
  44. Zastępca, lejtnant.
  45. Niech się stanie wola Twoja, Boże.
  46. Które mogą dopełnić miary cierpliwości.
  47. Poprawić nasz los.
  48. Do końca.
  49. Dusza drży na wspomnienie.
  50. Zbawca ojczyzny, najwyższy wódz.
  51. Wieniec zwycięstwa.
  52. Klęska, hańba, rzecz oburzająca.
  53. Hańba.
  54. Fałszywe oskarżenie.
  55. Niebezpieczeństwo w zwłoce.
  56. Wojna domowa, niesnaski.
  57. W szczęściu i pomyślności.
  58. Iść do więzienia.
  59. Tak „klapnęła“ sława tego świata („clapsit“ zamiast „transit“).
  60. Wpaść w niełaskę.
  61. Żądać rachunku z powodu carów w więzach.
  62. Duma.
  63. Wojnę prowadzić.
  64. Zmusić do ucieczki w popłochu.
  65. Jest to mi wstrętne.
  66. Pluskwy.
  67. Boję się Danajczyków nawet, gdy dary przynoszą.
  68. Przerażające.
  69. Sławny mąż.
  70. Pójść w ślady.
  71. Wierny syn ojczyzny.
  72. Prywatne sprawy.
  73. Zniechęcił do siebie.
  74. Żądać rachunku z powodu carów w więzach.
  75. Prawdziwie wierni synowie Polski.
  76. Gniewam się na siebie, że pozwoliłem sobie zapalić się gniewem.
  77. Zgrzeszyłem! Gdy nastaną lepsze czasy, naprawić to musimy.
  78. Państwo.
  79. Pierwszy warunek.
  80. Wódz (mong.),
  81. koń (mong.),
  82. wilk,
  83. szybko (ukrain.),
  84. Mong. słowa: piękne konie, wodzu.
  85. Z ruska — szczupaki.
  86. Niższa szkoła.
  87. Bezprawie.
  88. Cnoty i miłosierdzie.
  89. Przeszkoda.
  90. Gdzie Szwedzi odparli Zygmunta III, przybywającego na tron szwedzki.
  91. Słowa autentyczne.
  92. Do rzeczy.
  93. Spodziewam się.
  94. Dom, pałac.
  95. Na Chrystusa.
  96. Buntowników.
  97. Żłopiący krew.
  98. Może być.
  99. Klasztor.
  100. Idź, idź, bydlaczku.
  101. Chrystusa
  102. Dymitr.
  103. Przeklęci.
  104. Stali się dumni.
  105. Nie czem innem, tylko posłuchem się zwycięża.
  106. Prawdą i nieprawdą.
  107. I Herkules nie podoła przeciwko mnóstwu wrogów.
  108. Napróżno.
  109. Gniewny, surowy.
  110. Obiję kijem.
  111. Pogniewali się.
  112. Boże, zlituj się.
  113. Niewieścia suknia rosyjska, ludowa.
  114. Zbaw nas od złego.
  115. Altana.
  116. Osioł osłowi pochlebia.
  117. Głodny.
  118. Poczekajcie trochę.
  119. Urzędnik sądowy.
  120. Zasadzki.
  121. Proca, katapulta.
  122. Szybki.
  123. Mały klasztorek.
  124. Mniszki.
  125. Mnich wyższego stopnia.
  126. Czczony klasztor prawosławny.
  127. Klasztor — więzienie na Białem morzu.
  128. Jakób, zdrobniale — Jaszka.
  129. Szatan.
  130. Kwas, rodzaj piwa z żytniego chleba razowego, ulubiony rosyjski napój.
  131. Pogrzebacz.
  132. Biskupów.
  133. Niech będzie pochwalone imię Twoje, Panie Boże.
  134. Wiewiórki.
  135. Opactwo.
  136. Nie smuć się.
  137. Mój pies — pieszczotliwy wyraz.
  138. Djabeł.
  139. Dreszcze, febra.
  140. Robiąc pustynię, mówią, że czynią pokój.
  141. Obronny gród.
  142. Renifery.
  143. Zamieć.
  144. Łysa niewiasta warkocz splata.
  145. Północny kraj.
  146. Odstąp, szatanie!
  147. O tej „babie“ w swej mowie do cesarza wspomniał Jarosz Kleczkowski. Należy myśleć, że był to posąg Buddy, przez lamaitów-Kałmuków nad Toboł zaniesiony.
  148. Knieja.
  149. Dokumenty.
  150. Otrepjew — nazwisko pierwszego samozwańca Dymitra.
  151. Herbata.
  152. Mamutów.
  153. Żeby było morze — potrzeba fal.
  154. Słodko i zaszczytnie umrzeć za ojczyznę.
  155. Mijają lata.
  156. Jak zrządził los.
  157. Nie wszyscy możemy uczynić wszystko.
  158. Część Kremlu moskiewskiego.
  159. Głos ludu — głos Boga.
  160. Dekrety.
  161. Pokój.
  162. Pies gryzący.
  163. Osobistość historyczna, wspominana przez Maurycego hrabiego Dzieduszyckiego w dziele o lisowczykach.
  164. Policjanci.
  165. Poprzeczna belka szubienicy.
  166. Z powodu nikczemnej zdrady.
  167. Porwanie dziewczyny.
  168. Cierpliwie.
  169. Kurta.
  170. Słowa prawdy.
  171. Śledztwo.
  172. Wola Boża.
  173. Śmiało.
  174. Obyczaje.
  175. Proces.
  176. Zbrodniarz.
  177. Być taktownym w sprawie.
  178. Do której ojczyzna ma zaufanie.
  179. Wydać zamąż.
  180. Najgłębsze milczenie.
  181. Według naszego sądu.
  182. Oświadczyć.
  183. Według naszego sądu.
  184. Pogłoski.
  185. W nadziei, w przyszłości.
  186. Awicenna — słynny lekarz i filozof arabski.
  187. W pobliżu św. obrazu.
  188. Spodziewam się.
  189. Z łaskiej boskiej.
  190. Wedle sił.
  191. Stanisław Lubomirski.
  192. Stan. Koniecpolski.
  193. Teki Naruszewicza, tom 112, nr. 129.
  194. Szczęsny Morawski, w dodatku do dziełka ks. Dębołęckiego.
  195. Zły pies — strawa dla wilków.
  196. I. Tretiak, Historja wojny Chocimskiej, 1621 r., str. 177.
  197. I. Tretiak. L. c.
  198. Mich. Bobrzyński, Dzieje Polski, tom II, str. 151.
  199. Hej-że, sieknę ciebie, Niemcze!
  200. Taniec włoski.
  201. Cios szablą.
  202. Proces i śledztwo.
  203. W ręce prokuratora.
  204. Adwokat.
  205. Z autentycznego dokumentu XVII w.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Ferdynand Ossendowski.