Listy (Krasiński, 1882-1887)/Listy do Konstantego Gaszyńskiego/I
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Listy |
Wydawca | Księgarnia Gubrynowicza i Schmidta |
Data wyd. | 1882-1887 |
Druk | W. L. Anczyc i Spółka |
Miejsce wyd. | Lwów |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
... O milę jeszcze przed Lozanną, odkrył się mojemu oku widok zawierający w sobie wszystko, co tylko przyrodzenie stworzyć może wzniosłego i pięknego. Jezioro Leman, zdające się być małym oceanem, błyszczało przy promieniach jesiennego słońca, jak massa nieprzeliczonych dyamentów. Wzruszone fale snuły się jedna za drugą, na kształt splotów ognistego węża, a części jeziora, na które padał cień gór nadbrzeżnych, podobne były do roztopionego Lapis lazuli, w którego łonie osadzono świetniejące farbami tęczy drogie kamienie. Ten ogromny obszar wody, lekkim wiatrem wzdymanej, przedstawiał zachwycający obraz, co chwila zmienny, co chwila piękniejszy. Światło igrające w źwierciadłach Lemanu, zamieniało je to na szyby lodu, to znowu na fałdowane przestrzenie, w których każda kropla przybierała jasny blask srebra. Kiedy wiatr unoszący się po nad wodą zwalniał — odbite w jej toniach góry i skały, nowy tworzyły widok. Każda nadbrzeżna chatka zstępowała ze szczytu góry swojej, by kąpać się w przeźroczystych jeziora wodach; każdy szczyt skał niebotycznych opuszczał niebiosa, by się odświeżać w zwierciadlanej toni. Zieloność murawy, dotąd jeszcze mrozami nieujętej, białość śniegu wieńczącego wyżyny, mięszały się z niebieskawą Lemanu barwą. Wioski po bokach rozsypane, pełne były ogrodów i drzew jesienną szatą okrytych. Tu sosna samotna, przypominająca mi Polskę, wznosiła się nad poziome krzewy; tu lipa zżółkłemi szeleściła listkami za przelotem wiatru, którego skrzydła rozwijały białe żagle statków jeziora; tu modrzew ciemną zielonością ocieniał skał wierzchołki, a po bokach bluszcz i różnobarwne wijąc się rośliny, czarodziejskie tworzyły sklepienia. Dalej znowu, dziksza poczynała się okolica: naga skała śmiałe czoło pod chmury dźwigając, wydaje się jak olbrzym pogardzający murawą i kwieciem; strumień huczący spada z jej urwisk i z pianą biegnie w dolinę, gdzie pośród umajonych wybrzeży spokojniejszem już płynie korytem. Świerki rosną tu i ówdzie nad chatą, której białe ściany zdaleka jeszcze wzrok przyciągają; ciasna ścieżka wije się od jej drzwi aż do stóp skał wyższych. Czasem człowiek po niej dąży, czasem krowy, dzwonkami u szyi zawiązanemi brzęczące, przesuwają się powoli wśród dołów i przepaści, i z schyloną głową, na wzniosłych gór piętrach żują ostatek jesiennej trawy.
Ale nad wszystkie te obrazy, uroczystszy i poważniejszy panuje widok. Pasmo gór wiecznym lodem skrzepłych, ciągnie się po drugiej stronie jeziora; mgła i pośród najczystszej pogody zaciemnia ich ściany, chmury w fantastycznych kształtach się snują po ich szczytach, to jak czołgające się węże, to znów jak skrzydlate smoki. Śniegi od wieków na ich barkach złożone błyszczą przy słońca promieniach, jak sztaby ze srebra przykute do piątr skały, kiedy gwiazda ja sności stoi na połowie niebios, lecz kiedy zniżona, zapowiada zachód czerwonawą barwą swych promieni, wtenczas trzeba przenieść całą duszę do oka i patrzyć tylko i zdumiewać się nad wielkością przyrodzenia. Niczem są rubinu blaski przy jasnościach rozlewających się po górach, które otaczają jezioro Genewskie, kiedy je barwa zachodu okrywa. Chmury zdają się z płynnego złota ulane; a wierzchołki gór purpurą i dyamentami strojne, dają wyobrażenie, o ile to może istnieć na ziemi, tronu przedwiecznego. Obłoki podobne do tęczowych skrzydeł Serafów, to się roztapiają i nikną powoli w czystym błękicie, to znowu gromadząc się razem, rozwijają pyszny baldachim nad skał szczytami. Do tego dodać potrzeba ukazujące się zewsząd domki wiejskie, Genewę w oddali, lasy i gaj, — a utworzy się obraz, który łatwiej uczuć jak opisać.
Za stopniowem zniżaniem się słońca słabną iskrzące się barwy na szczytach, i z purpurowego koloru przechodzą do różowej farby. Wtenczas oko zmęczone mile odpoczywa po tylu świetnościach, i każda góra wydaje się narzeczoną, strojną w ślubne suknie, kratowane śnieżnemi pasami i uwieńczone różami. Zmrok zapadający mięsza z sobą odrębne wprzód kształty, i kolory rozmaite zmieniają się w czarną barwę pięknie przy wodach Lemanu odbijającą.
Księżyc wschodzi powoli, a wtenczas odnawiają się pyszne dnia widoki, ale słabiej odznaczone; nie tak rażące światło jaśnieje nad okolicą, milszy czułemu sercu blask rozprasza nocne cienie, zatrzymując wszystkie złudzenia i piękności mroku. Góry i skały, jak gdyby przez sen widziane, zdają się z upodobaniem przeglądać się w nurtach Lemanu, którego źwierciadła leżą spokojnie, i dopóty za sobą zdziwione przyciągają oko, dopóki w mglistej nie znikną oddali. Urocze Helwecyi wdzięki, opuszczając nieco z swojej wzniosłości i powagi, zstępują do rzędu widoków, między któremi już nie drży, nie uwielbia, ale rozpływa się serce. Księżyc rozsyła srebrne promienie, by uwieńczać gór szczyty niepewną jasnością; chmury się zwolna przesuwają i mięszając się do śniegów, zdają się między niemi roztapiać; błękity niebieskie i wody jeziora połączone przestrzenią nieznaczną i słabym tylko oświecone blaskiem, zdają się jedną składać krainę, w której i wielkie wznoszą się ogromy i lekkie snują się chmury, podobne do statków żeglujących w otchłani białych śniegów i niebieskich obszarów.
Ale drogi mój! ty łacno pojmiesz, że nad te wszystkie cuda natury, nad te czarowne Szwajcaryi okolice, wolałbym widzieć brzeg naszej Wisły lub Narwi, poglądać na Gopła fale! Oko zajmuje się Lemanem, ale serce wzdycha za Polską i powtarzam sobie nieraz ów wiersz Mickiewicza:
Wokoło mnie kraina dostatków i krasy,
Nademną niebo jasne . . . . . . .
Dlaczegóż ztąd ucieka serce, w okolice
Dalekie — i niestety! jeszcze dalsze czasy?[1]