Listy O. Jana Beyzyma T. J./List LIIb

<<< Dane tekstu >>>
Autor Jan Beyzym
Tytuł Listy O. Jana Beyzyma T. J. apostoła trędowatych na Madagaskarze
Wydawca Wydawnictwo Księży Jezuitów
Data wyd. 1927
Druk Drukarnia „Przeglądu Powszechnego”
Miejsce wyd. Kraków
Źródło skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
LIST LII.

Fianarantsoa, 26 grudnia 1904.


Do napisania tego listu zbierałem się więcej, niż czajka za morze. Kilka razy zaczynałem, a raczej chciałem zacząć, i nie zacząłem ani razu. Byłem bardzo nieswój, tak, że ani dwóch myśli skleić nie mogłem. Rozumem nigdy się poszczycić nie mogłem to tak, ale wskutek czego tak kompletnie zgłupiałem, tego sobie wytłumaczyć nie mogłem. Niedługo jednak czekałem na rozwiązanie zagadki; coś tydzień potem pokazał się sprawca zamachu, jak szydło z worka. Chwyciła mnie febra i trzepała mną całe dwa tygodnie bez przerwy. od bardzo dawna nie miałem jej, zatem prawdopodobnie teraz musiałem spłacić dług z procentami razem, czego zapowiedzią była ogólna niezdolność do wszystkiego; chininy sobie nie żałowałem, post ścisły zachowałem i teraz zdaje mi się, że już po wojnie; czy na długo, Pan Bóg raczy wiedzieć. Nie ma Ojciec wyobrażenia, jak obrzydliwie smakuje taki sezonik trzęsawicy, człowiek wtedy ani do tańca ani do różańca, jak to mówią, w ścisłem znaczeniu tych słów. Na służbie byłem ustawicznie, nie kładłem się wcale, to wszystko jednak było robione ot z grubego wióra tylko, a nie tak, jakby trzeba było. Nie lękam się jednak wcale o to, boć przecie Pan Jezus patrzy w sercu i wie, że nie z braku dobrej woli to niedbalstwo pochodziło. Kilka razy ubawiła mnie prostota, z jaką moje pisklęta okazywały mi współczucie w tym małym kłopocie. Siedziałem raz w stancji i brewjarz odmawiałem; słyszę, że ktoś do mnie puka, wychodzę i zastaję trędowatą, trzymającą niewielki koszyczek świeżo zebranej fasoli jeszcze w strączkach.
— Co powiesz? — pytam.
— Zebrałam trochę fasoli, weź ją, Ojcze, i ugotuj, pracujesz mocno, musisz się dobrze żywić.
— Bóg ci zapłać za miłosierne serce — odpowiedziałem — ale jeżeli chcesz mnie ukontentować, to zjedz sama.
— Nie, to dla ciebie, Ojcze, ja mam także i dla siebie trochę.
— Niech ci to nie będzie przykro, ale nie wezmę — powiedziałem jej i odszedłem, żeby tę sprawę zakończyć.
Zachodzę kiedyś do moich dawnych chorych, którzy świeżo przybyli — gotowali ryż na obiad; załatwiwszy to, po co przyszedłem, odchodzę; oni mnie zatrzymują: »Czekaj, Ojcze, dokąd idziesz? Zaraz ryż będzie ugotowany, już niewiele trzeba, zjesz, Ojcze, z nami, a potem pójdziesz, gdzie masz iść«. Podziękowałem za zaprosiny i odszedłem.
Po południu jeden z nich pyta mnie: »Jak się masz, Ojcze, bardzo cię febra męczy?« Odpowiedziałem, że dobrze się mam, a ucierpieć coś przecie trzeba, żebym nie zapomniał, żem się w grzechu pierworodnym urodził. »Czy prawdziwe twoje słowa, Ojcze, można uwierzyć, czy nie?« — mówi mi chory. Zamiast odpowiedzi, dałem drapaka. Myślałem, że na tem koniec, ale nie. Na drugi dzień o godz. 3½ zrana zabrałem się do umywania i reszty sztucerady; słyszę, że ktoś z nadworu puka, otwieram okno i pytam kto i czego chce? »Ja — odpowiada przy drzwiach stojący chory — nic nie zaszło, interesu nie mam żadnego, przyszedłem tyko zobaczyć, jak ty się masz, Ojcze?« Naturalnie, że ja go za to zgóry: dzieckiem nie jesteś, a głupstwa robisz, świeżo po deszczu, tak wcześnie, poraniony cały przychodzisz tutaj, chcesz febrę mieć, czy co? Ona na to: »Wszystko tobą teraz powiedziane, to rzecz najmniejszej wagi, mów, jak się masz, Ojcze, o to tylko mi chodzi«. Usłyszawszy, że dobrze, powiedział: »Dzięki Bogu« i odszedł.
Z tych kilku faktów może Ojciec wnosić, że żyjemy na dość przyjacielskiej stopie, dałby Bóg, żeby tak nadal było.
Dostałem z miasta kilka proszków sody i kwasu, było mi kiedyś bardzo jakoś niewyraźnie, rozrobiłem sodę, żeby się orzeźwić; tej operacji przypatrywał się mój czarny kuchmistrz, warto było zobaczyć, jak on szeroko usta roztworzył z podziwu, że pod szklanką ognia niema, a woda zimna od tego proszku tak kipi, że aż ze szklanki wybiega. Gdyby te otwarte usta był zobaczył nasz wołyński chłop, to z pewnością powiedziałby: »ot se ale, ni uroku pysok!«
Listy Ojca, to jest do mnie i do dawnych moich chorych z Ambahiwuraku, odebrałem, Bóg zapłać; ucieszyli się tym listem moi chorzy, bo Ojca pamiętają i dopytują się nieraz o Ojca. Z początku wahali się, cz mogą odpisać, czy może nie. Upewniłem ich, że Ojca usposobienie łaskawe dla nich, wcale się nie zmieniło, i że nietylko Ojca się nie obrazi, ale przeciwnie, ucieszy Ojca ich odpowiedź. Napisali zaraz odpowiedź i dali mi ją do przetłumaczenia i wysłania; jedno i drugie wypełniam obecnie stosownie do ich życzenia. Przewodniczka moja, o której Ojcu przedtem pisałem, szczęśliwie powróciła, z nią razem przyszła jedna z dawnych moich chorych z dzieckiem. Obecnie ten dzieciak ma trzeci rok, biega już i potrochu mówi; ochrzciłem to dziecko parę miesięcy przed opuszczeniem Ambahiwuraku — imię jej Marja. Z początku patrzyła na mnie zdaleka i bardzo nieśmiało, ale po paru dniach zawiązała się już pomiędzy nami przyjaźń, jakbyśmy się znali od nie wiem ilu lat. Najbardziej zaś cieszy mnie to, że ta mała Marynia umie przeżegnać się i »Zdrowaś Marja« z innemi odmawia, sama jeszcze napamięć nie umie »Zdrowaś«, ale z innymi to odmawia — da Bóg, że dalej dobrze pójdzie.
Budowa schroniska wprawdzie postępuje, ale bardzo a bardzo powoli, nie ma Ojciec wyobrażenia, co mam trudności na każdem kroku. O fotografjach pamiętam, nie posyłam ich jeszcze, bo nie można było dotychczas je zrobić. Radbym bardzo, żeby ta woja Rosji z Japonią już aby raz skończyła się; oni się czubią, a ja tracę jałmużnę nam daną przy zmianie rubli, które opadły wskutek wojny. Czekać na lepsze czasy ze zmianą nie można, bo trzeba płacić robotnika, materjał i t. p.
Często się zdarza, że mnie listownie zapytują różne osoby, czy nie trzebaby mi było czego do kościoła; odpowiadam zawsze stosownie do okoliczności, gdyby zaś Ojca kto zapytał o to, proszą z łaski swej powiedzieć, ze wielką łaskęby mi wyświadczył, ktoby zechciał zafundować lampę wiszącą (wieczną) przed Najśw. Sakramentem i ze cztery lichtarze na ołtarz. Lichtarzy wcale nie mam, a lampka wprawdzie jest, ale tak mała i słaba, że i niedługo posłużyć może, i niekoniecznie ją dobrze będzie widać. Staram się wyżebrać, co się tylko da, bo wydatków mam jeszcze tyle przed sobą do ukończenia budowy, że boję się nadwyrężać przeznaczoną na to jałmużnę, kupując drobniejsze, chociaż niezbędne rzeczy.
Winszując Ojcu i wszystkim naszym dobroczyńcom Nowego Roku, kończę bazgraninę, polecając Was wszystkich razem i każdego zosobna opiece Matki Najświętszej.

Do Księdza Tsirimisiki.1
Pozdrowienie naszemu Ojcu najukochańszemu i bardzo miłosiernemu dla nas. Potem za łaską Bożą życzenia Nowego Roku Tobie i naszym wszystkim Dobroczyńcom.
Dziękujemy i dziękujemy2 Tobie za Twoje słowa4 usłyszane nami. Wszystkie te słowa powiedział nam3 ksiądz Beyzym z listu Twego, który przyszedł do księdza Beyzyma.5 To cieszy nasze serca najbardziej6 i podziękowaniem jest nasza odpowiedź. My nie zapominamy Ciebie ani naszych Dobroczyńców w modlitwie i nie przestajemy się modlić. Nie zapominaj nas jak już będziemy w nowym domu.7
Żyj8 niech Ciebie Bóg błogosławi kochany Ojcze nas biednych. Tak mówią9 nieszczęśliwe pisklęta księdza Beyzyma i Twoje nasz Ojcze. Niezapominaj nas.

W imieniu wszystkich
Józef Rainilaivao.10

1. Tak wymawiane i napisane Ojca nazwisko. Ma Ojciec wiedzieć, że to jeszcze ujdzie, gdyż jest bodaj cień jakiegoś podobieństwa; francuskie słowa oni daleko lepiej przekręcają, tak naprzykład: paramelakasi ma wyrażać premiere classe; no co, prawda, że nieźle?
2. Bardzo dziękujemy.
3. Twój list.
4. Przetłumaczył.
5. Pod moim adresem.
6. Cieszy nas bardzo ten list.
7. Pamiętaj o nas na przyszłość tak, jak teraz pamiętasz.
8. Żegnaj, bądź zdrów.
9. Zwykłe zakończenie wszystkiego, co pisze Malgasz. Na najktótszej nawet kartce tak mówi, albo mówią i potem dopiero podpis piszącego lub piszących.
10. Czyta się: Rajnilajwáu.

Przetłumaczyłem jak tylko można było najbardziej dosłownie, żeby nie zmienić myśli. Śmiało mogę Ojcu powiedzieć, że niewszyscy coprawda, ale wielu z pomiędzy moich piskląt doskonale rozumi i ocenia miłosierdzie jak Ojca, tak też wszystkich Dobroczyńców. Wyrazić tego nie umieją to tak, nie jest to jednak ich winą. Wiem na pewno bom się o tem niejednokrotnie przekonał, że wdzięczność czują oni wielką za niesioną moc. Powiedziałem, że niewszyscy to rozumieją, bo mam wielu dzikusów, którzy o wszystkiem mają wyobrażenie mniej niż dziecinne, mówiąc bez obrazy ich honoru, są to prawie bydlątka. Mimo to jednak materjał to wcale dobry i mam wielką nadzieję, że za łaską Boża i pomocą Najśw. Mateczki będą oni dobrymi katolikami.
Przed wysłaniem tego listu dostałem do dopisania:

Do Ciebie Ojcze Tsirimisiki.
Tym listem ja Ciebie odwiedzam1 i oto co ja Tobie mówię: Powróciłem do Marana i razem z innymi tym listem Ciebie pozdrawiam w Imię Pana. Żyj nasz Ojcze kochany, niech Ciebie Pan Jezus i Jego Matka Święta Marja błogosławi.
Tak mówi Djoniza mangavelo,2 przewodniczka — (jest to żona w pierwszym liście podpisanego Józefa).

1. Znaczy: witam, pozdrawiam i t. p.
2. Czyta się Mangawélu.






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Jan Beyzym.