Listy O. Jana Beyzyma T. J./List LIII

<<< Dane tekstu >>>
Autor Jan Beyzym
Tytuł Listy O. Jana Beyzyma T. J. apostoła trędowatych na Madagaskarze
Wydawca Wydawnictwo Księży Jezuitów
Data wyd. 1927
Druk Drukarnia „Przeglądu Powszechnego”
Miejsce wyd. Kraków
Źródło skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
LIST LIII.

Fianarantsoa, 26 stycznia 1905.


Kiedy ostatni raz odebrałem list od Ojca, tego nie pamiętam, wydaje mi się jednak, że jakoś od bardzo dawna nie miałem od Ojca wiadomości i dlatego nie jestem pewny, czy do Ojca doszły moje ostatnie listy, pisane w końcu zeszłego roku.
U nas deszcze codziennie, teraz zatem moja budowa niekoniecznie postępuje — co się da robić wewnątrz, to się robi, a nazewnątrz, przeważnie ścina się i kopie póki ziemia nie zaschnie znowu na dobre po ustaniu deszczowej pory. Cmentarz już prawie ukończony. Sprawdziłem umywalnie dla chorych, bardzo pojedyncze, ale mocne, to grunt. Naturalnie, że zaraz chcieli te umywalnie moi pacjencji obejrzeć, więc w niedzielę po Mszy św. i katechizmie poszliśmy oglądać nowe nabytki. Składam obecnie wszystko w jednej ze sal już ukończonej, a jak wszystko będzie gotowe, to porozmieszczam każdą rzecz na swojem miejscu. Podziwiali te umywalnie moi czarni lokatorowie i zarazem bardzo się cieszyli podłogą, po której przechadzali się w tej sali; mieliśmy przytem małą rozrywkę. Przyszła z nami do nowego budynku mała Marynia (dwuletnie dziecko, o którem już Ojcu pisałem), wszędzie szła sama piechotą pókiśmy byli na drodze i na podwórzu, kiedy przyszło wejść do sali, dzieciak ani rusz, nigdy w życiu nie widziała podłogi i bała się stąpić na nią. Mówi to dziecko już nieźle i wszystko rozumie, mimo to jednak żadne tłumaczenia nie pomogły; jedna z chorych musiała ją wziąć na ręce i wejść z nią do sali — tam dopiero, widząc, że my wszyscy chodzimy, odważyła się stąpić na podłogę i już napowrót szła piechotą.
Na wyspie nienajlepiej się teraz dzieje; krew się przelewa i na Madagaskarze, nietylko w Europie, Azji i t. d. Zaburzenia w południowych prowincjach, wojsko musi występować czynnie. Że się burzą Malgasze, temu się dziwić nie można wcale, co się wogóle dzieje, bo ani na krok nie oddalam się nigdzie za schroniska, ale oto ma Ojciec dwa zdarzenia z końca 1904 roku:
Burmistrz Tamatawy, krajowiec, egzekwując podatki, wziął się do kija. Tak uderzył po głowie jednego z krajowców, że mu czaszkę rozbił. Krewni zabitego zaskarżyli burmistrza do sądu; wykopano trupa, doktorowie go obejrzeli i orzekli, że został zabity kijem i czaszka rozbita zupełnie; świadkowie faktu byli, mimo to sąd uniewinnił burmistrza. Krewni zabitego apelowali do głównego sądu w Tananariwie i ten sąd też uznał burmistrza za niewinnego i pozostawiono go na tym samym urzędzie.
W jednej z południowych prowincyj, sam gubernator, Francuz, chciał zmusić jednego bogatego Malgasza do zapłacenia podatku, którego on czy nie chciał, czy nie mógł (jak utrzymuje jego rodzina) zapłacić, kazał gubernator rozpalić wielki ogień i zaczął przypiekać tego biedaka, od którego chciał wydusić pieniądze. Malgasz nie zgadzał się na zapłacenie, a gubernator tak go przypiekał, że ten nieszczęśliwy życie zakończył. Żołnierze krajowcy, obecni tej egzekucji, prosili żeby im pozwolono pochować spalonego trupa. Na pogrzebie zaprzysięgli, że gubernatora zamordują i zbuntują się — co też i dotrzymali. Gubernatora zabili, swego porucznika, Francuza, bardzo dla nich okrutnego, też zamordowali, jak mi mówiono w okrutny sposób, kilku Francuzów cywilnych zabito także za ich okrucieństwo i powstanie się szerzy coraz więcej. Mówią Francuzi, że burzą się Malgasze, piec ludzi żywcem i chcieć, żeby się oni nie bronili, to też dzika zachcianka. Do czego to ludzie dochodzą wyrzekając się Boga, ci quasi cywilizatorowie gorsi barbarzyńcy, niż nieszczęśliwi, których oni niby to cywilizują. Szczegółów tych okrucieństw nie opisuję, bo sam ich nie znam, com słyszał, to Ojcu piszę. Na czem się to wszystko skończy, Pan Bóg raczy wiedzieć. Musi zapewne Ojciec już o tem wszystkiem wiedzieć z gazet, ja napisałem, com słyszał, wątpię zaś, żeby to mogło być nieprawdą, bo wszyscy tu o tem jednakowo opowiadają. Dowiadują się tu Malgasze o wszystkiem od powracających żołnierzy ze »zbuntowanych«, według wyrażenia Francuzów, prowincyj. Bronić się od śmierci i to tak okrutnej, Francuzi uważają za bunt! Postęp XX wieku, niemo co mówić!
Dwie plagi powiększają się bardzo na Madagaskarze, to jest trąd i pchły; prawdziwem dobrodziejstwem dla ludzkości byłoby wynalezienie środka jakiego na pchły przynajmniej, jeśli na trąd nic poradzić nie może. Wy tam w Europie i pojęcia nie macie, co złego takie małe stworzenie zrobić może. O kłopocie, jaki mają z tem plugastwem trędowaci, to i mówić niema co, bo nikt sobie tego dokładnie nie wyobrazi, kto na własne oczy nie widział. Rany powyżłabiane głęboko, ciało puchnie naokoło ran i odpada kawałkami. Oczyścić tych ran nie można tak, żeby nic w nich nie zostało, wskutek czego w gnijącem ciele oprócz pcheł, mnoży się robactwo i żywcem toczy biednych trędowatych; prawdziwy czyściec mają oni na ziemi. A co czasu zabiera to wyjmowanie pcheł, nie mówię trędowatym tylko, ale zupełnie zdrowi godzinami całemi porają się z tem.
Niedawno kilku z moich chorych znalazło dość wielkiego węża, może miał jakie 1½ metra długości, a grubości tył jak ręka człowieka przy łokciu. jest to gatunek boa, po malgaszku nazywa się fanánina (tak się wymawia, jak napisano, akcent na środkowem a), jak po łacinie, nie wiem — jadowitym nie jest. Przyszli mi go pokazać. Zabij bestję, powiedziałem temu, co go niósł na końcu bambusa, wyrzuć i po sprawie. Ale ani sposobu zdobyć się na to, żaden nie odważył się go zabijać, bo Malgasze są przekonani, że dusze ich przodków siedzą w tych wężach, a kto zabije takiego węża, ten umrze. Malgasze zaś poganie czczą go jak boga i nazywają tego potwora stwórcą; kłaniają mu się, jak to wyrazić, nie wiem, po rosyjsku mówi się: »biją pokłony« przed nim. Drwiłem co się dało z tych zabobonów i przesądów, aż wreszcie znalazł się jeden rozumniejszy, co zabił gada. Na drwinach nie skończyło się wszystko; podczas katechizmu pomówiliśmy nieco obszerniej o tych rzeczach, może Matka Najśw. raczy wybić z głów moich piskląt te niedorzeczności, proszę Ją o to ustawicznie. Sądząc jednak czysto po ludzku, niezbyt łatwa sprawa tutaj z przesądami, bo te resztki bałwochwalstwa mocno zakorzenione. Wykorzeniać to trzeba to tak, ale dziwić się temu niema co tak bardzo, bo między białymi mnóstwo jest takich, co mają przesądy — ot np. nosić kasztany w kieszeni, żeby nie bolały zęby. Czarny nosi jakieś grigri, mające go bronić od jakiegoś czegoś, a biały nosi kasztany w kieszeni, według mnie, to na jedno wychodzi, nie widzę przynajmniej żadnej różnicy między jednym a drugim, wart Pac pałaca, a pałac Paca, jak mówi przysłowie — no, czy nie?
Jak u Ojca rzeczy się mają z jałmużną dla mnie, przybywa dużo, czy nie? — Bardzo radbym coś wiedzieć o tem, bo (nie pamiętam, czym Ojcu już pisał, czy nie), teraz według prawa nie może istnieć żaden szpital, jeżeli nie ma swego ordynarjusza. Chciałbym móc przyjąć jak największą ilość chorych, a doktora mieć muszę, czy chcę, czy nie chcę, dlatego tak mi chodzi o grosz.
Kończę, bo dziś jestem nieźle zmachany i, choć mam okulary na nosie, niewyraźnie mi się patrzy, gdyż oczy zbyt się kleją, podnocować zatem wypada koniecznie. Wszystkich Was razem i każdego zosobna polecam opiece Matki Najśw. i bardzo a bardzo proszę o modlitwy.

(Z listu pryw. do O. Czermińskiego wyjątek).

Fianarantsoa, 12 lutego 1905.


List Ojca z dn. 9/12 1904 odebrałem 25/12 1905. Bóg zapłać! Bardzom się nim ucieszył, bom go oddawna wyczekiwał, to raz, a powtóre, że dobre oznajmia wiadomości. Dzięki Bobu, że jest trochę grosza, to jakoś to pójdzie. Oby tylko Matka Najśw. ufundowała łóżek jak najwięcej, aby można było dusz jak najwięcej pozyskać i jakby wynagrodzić czas stracony. Nie ma Ojciec wyobrażenia, jakbym rad coś zebrać na Ojca misje. Narazie nie widzę sposobu, więc tylko prosić będę Matkę Najśw. o jałmużny dla Ojca; a może mi przyjdzie na myśl jaki sposób kwestowania, to go zaraz Ojcu zakomunikuję, zapytując naturalnie, czy tak można robić, czy nie. — Sachalinem kto wie czy nie zawładną Japończycy, tak coś niby na to się zanosi... Pieniędzy proszę nie wysyłać, niech będą tam, gdzie są, jak będzie potrzeba, to Ojca o nie poproszę. Zresztą jeszcze nie wiem jak się rzeczy mają z pocztą na wyspie, t. j. bezpieczna, czy nie — postaram się o tem dowiedzieć przed wysłaniem tego listu. Mówię o bezpieczeństwie poczty, bo o 4 dni drogi pieszej od nas biją się. Rozruch, o których Ojcu wspominałem, szerzą się znacznie. Posłane oddziały Malgaszów poszły na stronę współziomków i walczą przeciw Francuzom. Wysłano Senegalczyków; jedna ich kompanja wraz z kapitanem Francuzem zniesiona zupełnie przez krajowców. Ryż znacznie tu podrożał wskutek tych zamieszek, a prawdopodobnie i rozbojów nie zabraknie, jak zwykle bywa przy takich okolicznościach. Bliższych szczegółów walki nie piszę, bo nie wiem o nich. Ostatnia poczta, przez którą list od Ojca otrzymałem, przyszła zupełnie przemoknięta. Mam mocną nadzieję, że nie dopuści Matka Najśw., żeby wojujący zniszczyli to, co już mam wybudowanego, bo to przecie grosz ubogiego, ale kto wie, czy nie przyjdzie nam prochu nieco powąchać, bo zaburzenia coraz więcej do Fianarantsoa zbliżają się — fiat voluntas Dei — co i jak Bóg da, tak będzie najlepiej... Narazie tyle drogi Ojcze. Idę obecnie na zebranie do Fianarantsoa, jak się tam coś więcej dowiem to tu dopiszę... Niech Ojcu drogiemu Matka Najśw. dopomaga i błogosławi we wszystkiem.
Dopisek (w Fianarantsoa). Nowin o bijących się nie mamy tu prawie żadnych, to tylko mówią, że trudno Francuzom idzie, bo krajowcy nie walczą szykiem bojowym, tylko ukradkiem strzelają z zarośli, lub innych kryjówek tak, że Francuzi nie wiedzą, skąd i kiedy kula padnie.

(Z listu do M. Magdaleny od 5 ran P. Jezusa, Karm. na Łobzowie, wyjątek).

Fianarantsoa, 12 lutego 1905.


...Dotychczas muszę żyć nadzieją przyszłości, bo o założeniu ogrodu jeszcze u mnie mowy być nie może. Nasiona, które od W. M. dostałem, czekają w kuferku, aż ogród będzie. Włożyłem do pudełeczka medalik Matki Najśw., którą proszę, żeby nasiona nie zamarły. Jak Najśw. Pani rozporządzi, tak będzie. Czy W. M. doświadczała, albo doświadcza, jak roślinność odrywa się od tej ziemi, a podnosi myśli do Boga. Kiedy się jest o grodzie, albo w cieplarni, a wokoło grobowa cisza panuje, to kiedy się przystanie na chwilę i popatrzy się tak na całość, nie na jeden kwiatek tylko — tak jakoś jakby namacalnie czuje się tę wszechpotęgę Boga, który to wszystko stworzył i wzrost temu wszystkiemu daje, że mimowoli zapomina się zupełnie o wszystkiem, a dusza rwie się do Stwórcy. Ja tego dobrze opisać W. M. nie umiem, bo to czuje się dobrze, ale wyrazić trudno, ale i w kraju i tutaj to wszystko z wielką pociechą robiłem. Co to za radość u nas, kiedy kwitnie agava. Nazywają to aloes stuletni, dlatego że niby co 100 lat raz kwitnie, a tutaj to uważane za zwykły chwast. Obecnie jakby słupy telegraficzne po górze rozstawione koło schroniska. Każda agava wystrzeli ze środka łodygę na jakie 5, albo 6 metrów wysoką, a dopiero u góry kwiaty, dzwoneczki białe, bardzo niepokaźne. — Że przeorysza po skończonem urzędowaniu staje się odrazu niczem, to mnie wcale ani nie dziwi, ani żadnego wrażenia na mnie nie robi, bo u nas tak samo. Jak inni na to się zapatrują, to nie wiem; mnie się wydaje, że każdy przełożony, czyto u Was, czy u nas, czy gdzieby to nie było, jest prawdziwym męczennikiem, tylko ukrytym, bo krwi nie przelewa, a im wyższy urząd, tem cięższy krzyż. Krwi nie przelewają przełożeni, ale co nieraz łez wylewają, to tylko P. Jezusowi wiadomo. Odpowiedzialność ich ogromna, ale też i w Niebie będą wysoko, że aż hej...

(Z listu prywatnego do O. Czermińskiego wyjątek).

Fianarantsoa, 26 marca 1905.


List Ojca z 27/1 1905 odebrałem 15/3 i bardzo zań dziękuję. Na wstępie zaraz donoszę Ojcu, że nasza misja bardzo zagrożona. W tym miesiącu przysłał nam X. Bardon rozporządzenie co do modlitw na tę intencję, bo siedzimy to mocno jak ptaszek na gałęzi. Co P. Jezus da, to będzie, dziej się Jego najśw. wola. Niech Ojciec z łaski swej uwiadomi o tem drogi MM. w Karmelu. Sam Ojciec niech się za nami wstawia i naszych OO. i BB. prosi o modlitwy, dobrze? Roboty w schronisku nie zatrzymane, idzie wszystko naprzód, wolno wprawdzie, ale dzięki Bogu, idzie. Nie wiem sam jak, co i dlaczego, ale jakieś mam, czy przeczucie, czy nadzieję, czy, nie wiem, jak to nazwać, że Matka Najśw. nie pozwoli wyrzucić nas stąd. Gorliwie troszczą się o nas we Francji, burza się gotuje, albo może i szaleć już zaczyna, jednak Najśw. Mateczka zażegna ją i nie przerwą się nasze tu prace. Narazie tyle o tem, a jak co nowego wykwitnie, to Ojcu doniosę... Do Misyj nic jeszcze narazie nie mogę Ojcu podać, bom nie zdążył. Gotuję obecnie trzydniówkę dla chorych na Wielki Tydzień, żeby ich, ile się da, przygotować do spowiedzi Wielkanocnej. Nadzwyczaj wiele pracy to kosztuje, bo ich pojęcia bardzo nisko stoją — strasznie przykuci do tej ziemi. Duch wprawdzie ochoczy, ale ciało zezwierzęcone wielkie robi przeszkody. Nadzwyczaj trudno wytłumaczyć np., że ślub to nie od parady tylko, ale to Sakrament, jak każdy inny i że żonaty, albo zamężna nie może żyć z innymi. Wiedzą Malgasze o tem dobrze, boć przecie wszyscy misjonarze ciągle to im powtarzają, ustawiczna walka z tem, ale wspomnieć straszno, jak to się w praktyce zastosowuje. Z dnia na dzień coraz więcej wydaje się mi koniecznem rozdzielenie płci w schronisku, bo bez tego niedaleko zajdziemy. W ścisłem znaczeniu tego słowa, mogę się śmiało tytułować mamduktorem schroniska, bo tego bractwa nie można inaczej prowadzić tylko jak dzieci za rękę, t. j. pouczyć, a potem dopilnować, żeby wykonali w praktyce to samo... Kończę wszystkich Was i każdego zosobna polecając opiece Matki Najśw. i bardzo, a bardzo prosząc o modlitwy.






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Jan Beyzym.