Listy O. Jana Beyzyma T. J./List XLII
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Listy O. Jana Beyzyma T. J. apostoła trędowatych na Madagaskarze |
Wydawca | Wydawnictwo Księży Jezuitów |
Data wyd. | 1927 |
Druk | Drukarnia „Przeglądu Powszechnego” |
Miejsce wyd. | Kraków |
Źródło | skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Wreszcie udało mi się dać porobić fotografje, które Ojciec żądał, spieszę więc przesłać je Ojcu, oraz podziękować Mu za ostatni list do mnie pisany. Z fotografji może Ojciec sądzić, jaki kawał góry trzeba było ściąć z jednej strony, żeby mieć kawałek równego miejsca pod budynki. Będzie to wszystko mocno stać, bo setki czarnych drapichrustów ciągle ubijają ziemię, którą inni dosypują w nieznacznej ilości naraz, oprócz tego z przodu nasypu jest mur kamienny, niedozwalający ziemi usuwać się, a przed murem jeszcze nasypy z ziemi, które będą zasadzone drzewami, służące do zabezpieczenia muru. Tenże sam mur służy i za fundament ścian, z tej strony przypadających. Niech Ojciec nie myśli, żeby w tem wszystkiem była przesada, że może zanadto robi się to wszystko, bynajmniej, niema w tem przesady żadnej i nie można nigdy tutaj zanadto się ubezpieczyć, chcąc mieć coś trwałego i bezpiecznego. Tutaj ogromne kawały gór często się odłamują i niszczą wszystko, co tylko na drodze napotykają.
Przed kilku miesiącami, na drodze wiodącej do Manandzari (Mananjary) spadł taki odłam góry, drogę znacznie uszkodził i niejeden z przechodniów zgnieciony został na miazgę. A nie można przecież zapominać o porze deszczowej; trzeba niezłej siły, żeby się oprzeć wodzie lecącej z kilkunastometrowych gór i to przez kilka miesięcy z rzędu codziennie. O nie, przesady wcale się nie boję, wolę przesadzić w ostrożności i być bezpieczniejszym, choć to połączone z większym kosztem, niż zrobić taniej, ale byle jak, a potem jednego pięknego poranku z całem schroniskiem zjechać na dół. Staramy się, żeby wszystko było jak najmocniej zrobione o tyle, o ile się tylko da, zabezpieczenie zaś od trzęsienia ziemi, które tu wcale nierzadkie, albo od innego temu podobnego wypadku, to już rzecz Matki Najświętszej, w Jej najśw. ręce wszystko złożyłem i od Jej woli wszystko zależy.
inne jakie silne drzewo zakorzeni się głęboko, to jeszcze nie tak zadziwia, ale nawet słaba paproć, ta najzwyczajniejsza leśna paproć, której wszędzie pełno po europejskich lasach, rozrasta się tutaj doskonale i zakorzenia się wcale nieźle. Bardzo mnie zadziwia, że tutaj takie mnóstwo paproci różnych gatunków, wszak ona lubi cień i wilgoć, a tu na suchem zupełnie miejscu, w ziemi twardej jak kamień, w porze suchej, nie mając wcale deszczu, rośnie doskonale i znosi skwar słoneczny, jak gdyby nigdy nic jej to nie szkodziło; prawda, że w cieniu i gdzie jest nieco wilgoci, np. w jakim jarze lub szczelinie skały jest ona rozkoszniejsza, ale i na pełnem słońcu wcale nieźle rośnie. Tłumaczę to sobie tylko tem, że u Pana Boga niema nic niepodobnego. Jeżeli mi się uda, to ślicznie może wyglądać całość, jak budowa będzie ukończoną, bo wiele upiększeń może być zrobionych z roślinności. Jest tu oprócz tego kilka rodzaji drobnych ptaszków, nieco mniejszych od wróbli, które nie śpiewają wprawdzie jak słowik, ale szczebiocząc po swojemu, nieco rozweselają.
Bardzo często, kiedy układałem w myśli plany i projekta, co i jak urządzić, żeby moim biedakom osłodzić, ile się da, ten żywot doczesny i zarazem pociągać ich do Boga na każdym kroku przez rzeczy zewnętrzne (bo, jak Ojcu wiadomo, moi czarni asceci nie są wcale zdolni do kontemplacji i co nie podpada pod zmysły, to już nie dla nich), mimowolnie całość staje mi przed oczyma, tak, jakgdyby wszystko było już ukończone i urządzone. Wtedy dwie rzeczy bardzo jasno mi się przedstawiają, t. j. ciężkość grzechu i miłosierdzie Boże. Ciężkość i szkarada grzechu przedstawia mi się w sprzeczności jaką spostrzegam, kiedy myślą patrzę na ukończone i zamieszkane schronisko, drzewa, kwiaty, ptaszki, owady i t. d. — wszystko to rzeźwe i wesołe po swojemu wychwala wszechmoc Stwórcy, jeden tylko człowiek pod brzemieniem grzechu, którego rany pokrywają całe jego ciało, albo co gorzej duszę, smutny i ponury pochyla się ciągle do tej ziemi, od której trudno mu serce oderwać. A tak, niestety, przedstawia się teraz świat cały. Miłosierdzie Boże widzę w tem wszystkiem równocześnie — Pan Jezus chłoszcze, pokrywa ranami, każe cierpieć, bośmy na to zasłużyli, a mimo to miłość jego ku nam nie ma granic, nie brzydzi się wcale wchodzić do tych plugawych, gnijących ust trędowatych swoich dzieci i do bezporównania plugawszego i szkaradniejszego serca ich niegodnego posługacza, wszystkich nas bez wyjątku chce mieć u siebie na wielki. Te dwie myśli często mi przychodzą i niewiem, cobym dał, żebym tylko mógł sam z nich skorzystać jakby można i trzeba, i moim czarnym pisklętom wytłómaczyć to należycie i tym sposobem podnieść nieco ich dusze do Boga.
Wy teraz często żalicie się na upały, a my przeciwnie, kulimy się, bo lipiec takie ma tu znaczenie, jak w Europie grudzień. W dzień niezimno, kiedy słońce grzeje i niema silnego wichru, ale w nocy daje się zimno czuć nieźle.
Od kilku lat żywię się przeważnie ryżem, a dopiero niedawno dowiedziałem się, że korzeń ryżu to silna trucizna, ugotować ten korzeń i napić się tej herbatki, to dobry paszport na tamten świat.
Moi chorzy zaglądają ukradkiem, t. j. kiedy robotników niema, do nowej budowy i kontenci, że robota postępuje i codziennie modlą się za łaskawych ofiarodawców, jak żywych, tak zmarłych. Mimo to jednak ja im od czasu do czasu przypominam ten obowiązek dla bezpieczeństwa, żeby nie zapomnieli czasem, sam zaś odprawiam co tydzień jedną Mszę św., t. j. 4 co miesiąc za naszych dobrodziejów, a oprócz tego codziennie robię za nich memento, tak, jak to już Ojcu kiedyś dawno pisałem.
Tyle tymczasem, żeby drogiego Ojca nie zanudzić moją gadaniną. Wszystkich Was razem i każdego zosobna polecam opiece Matki Najświętszej, a moją niegodność waszym modlitwom.