Listy O. Jana Beyzyma T. J./List XLIII
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Listy O. Jana Beyzyma T. J. apostoła trędowatych na Madagaskarze |
Wydawca | Wydawnictwo Księży Jezuitów |
Data wyd. | 1927 |
Druk | Drukarnia „Przeglądu Powszechnego” |
Miejsce wyd. | Kraków |
Źródło | skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Oddawna zbierałem się napisać do Ojca, ale nie mogłem, tak mi się fatalnie nie kleiło, że zbierałem się ciągle, jak czajka za morze, ale zebrać się nie mogłem, zawsze jak nie jedno, to drugie w drogę zaszło i ani rusz nawet myśli zebrać. Prawda to jest, że wiele może ten, co musi, a jeszcze więcej ten, co chce, jednak nulla regula sine exceptione, chciałem napisać, a nie dało się. Budowa schroniska postępuje — ile się da. Mówią tu wprawdzie na wszystkie strony, że siedzimy mocno, jak wróbel na gałęzi, bo lada chwila mają nas wyrzucić tak jak i z Francji; nie zaprzeczam tego wcale, ale też i nie zważam na to, a urguję roboty, jakgdyby nigdy nic. Dopuści Pan Jezus, że nas stąd wypędzą, dziej się Jego najświętsza wola, znajdę sobie gdzieś kącik i przeczekam tam, aż ta burza minie i potem znowu do rozpoczętego dzieła się wezmę. Ludzie wiele mogą, ale Najśw. Panna może wszystko zrobić, co się Jej tylko podoba i z pewnością nie dopuści, żeby dzieło, które sama rozpocząć kazała, nie miało przyjść do skutku — w to wcale nie wierzę; prędzej czy później, jednak los biednych trędowatych będzie polepszony i zabezpieczony; czasy nie najlepsze, to tak, ale ja mimo to nadziei wcale nie tracę i na nic się nie oglądając, robię, co mogę, żeby budowę przyspieszyć. Robota porządnie ciężka, zwłaszcza kloaki trzeba bardzo głęboko wycinać w górze, żeby spad był dobry.
jałmużna nadchodzi i to z Polski, a nie skądinąd, bo o tem przekonywują się z ogłoszeń w »Misjach katolickich« francuskich, gdzie od czasu do czasu ogłoszone kilkanaście albo kilkadziesiąt franków, które na budowanie przecie nie wystarczą, zaprzeczyć zatem nie mogą tego, co mówię o Najśw. Pannie, ale miny mają nie arcymądre i zwykle nic nie odpowiadają. Często mi mówią i piszą ludzie wierzący, dobrzy i praktykujący katolicy: »Niech się Ojciec nie dziwi, że z Francji tak mało jałmużn nasyłają, bo u nas tyle dobroczynnych dzieł pozakładano w kraju, że najmiłosierniejsi często są w kłopocie, skąd pieniędzy wziąć na to wszystko«. Na to zawsze odpowiadam: »Wiem o tem i dlatego nic nie mówię, i nie śmiem nic mówić, zresztą jałmużna — to łaska, a nie obowiązek, jednak niech zajrzy kto chce do Polski, a przekona się, że i u nas, choć czasy ciężkie, jednak dobroczynnych dzieł też mnóstwo, wydatków wiele, bo zwłaszcza po rządem rosyjskim budują wiele nowych kościołów i naprawiają stare, a mimo to, dobrzy ludzie i o nieszczęśliwych trędowatych nie zapominają i nieraz, za co niech im Matka Najśw. stokrotnie wynagrodzi, z ostatniego sobie ujmują, a przysyłają na budowę schroniska, a może Bóg da, że nietylko sama fundacja będzie polską, ale i łóżka, jeżeli nie wszystkie, to większość będzie zakupiona przez Polaków«. Spostrzegłem parę razy, że tak gadając, niejednego trochę ukłułem, przykrości nie chciałbym zrobić nikomu, ależ trudno znowu, żebym mówił inaczej, bo byłoby to nieprawdą.
Już i pomiędzy Malgaszami pojawia się to niedorzeczne, a tak zgubne zapatrywanie się na naukę religji, jakie, niestety, jest w ucywilizowanej Europie. Niedawno temu przechadzał się przed kościołem jakiś wyelegantowany po europejsku Malgasz; było to przed Mszą św. w niedzielę i w kościele ksiądz wykładał katechizm. Ktoś zapytał tego czarnego eleganta (nazywają ich Malgasze wazahamainty, czytaj: váza máinti, znaczy czarny Europejczyk):
— Czemu nie wchodzisz do kościoła?
— To dopiero katechizm, a msza jeszcze się nie zaczęła — odpowiedział zapytany.
— A katechizmu już nie potrzebujesz, zaszkodziłby ci, jakbyś go posłuchał trochę — zapytał go znowu tamten.
— Katechizm to dla kobiet i dzieci, a nie dla nas — odparł sztucer.
Kiedy mi o tem opowiadano, żywo przypominało mi się to zło, na które nie można dość nażalić się w naszym kraju, mianowicie: że tylko lud prosty garnie się szczerze do Boga, a w wyższych warstwach społeczeństwa praktykujący katolicy to już chyba stanowią wyjątki. Na Mszy się nie jest w niedzielę, albo święto, bo..., na kazanie się nie idzie, bo..., katechizmu nie trzeba słuchać, bo..., słowem tych »bo« zawsze się znajdzie pełno napoczekaniu, tak, jakgdyby to miało kogo usprawiedliwić wobec Boga. Dałby Bóg, żeby to można wykorzenić u tych biednych Malgaszów, zaczynających dopiero być katolikami, bo inaczej niedaleko zajdą.
Pamiętam, żem Ojcu kiedyś już dawno pisał, jak paradnie wyglądają Malgasze pod parasolami, nie napisałem jednak Ojcu nigdy, o ile pamiętam, ile wycierpieć musi każdy dzieciak malgaski, dopóki sam chodzić dobrze i długo nie może, a mają te dzieciaki do cierpienia nawet i od parasoli, a to tak: matka nosi zwykle dzieciaka w lambie na plecach, to maleństwo nóżkami musi obejmować stan noszącej go matki, żeby nie wypadło, ale lamba dostaje mu zwykle do szyjki tylko. Matka nosi cały dzień dzieciaka tym sposobem, nachyla się, pracuje w ziemi i t. d., nie troszcząc się wcale, czy dziecku wygodnie, czy nie, czy go to męczy, czy nie. Często dziecko zaśnie, główka jego hojda się, jakby nie należąca do tułowia, słońce pada na tę główkę prostopadle, ale to wszystko wcale nie obchodzi idącą matkę, najmniejszej na to nie zwraca uwagi. Kiedy dzieciak płacze, to matka nosi go, jakby podskakując, niby to, żeby zabawić dziecko, a łatwo sobie Ojciec wyobrazi, co się dzieje z główką tego malutkiego, ale matka tego nie widzi i nie myśli wcale o tem. Podczas deszczu niejedna taka matka z dzieckiem na plecach roztworzy parasol i niby to chroni i siebie i dziecko od deszczu, ale jak? Jak struś w piasek, tak ona pod parasol głowę schowa i jeszcze przechyli parasol, nie poza dziecko, ale ponad niem, quasi dla lepszego uchronienia dzieciaka od ulewy, tymczasem wynik tego taki, że troskliwa rodzicielka niezbyt wiele dostanie wody na głowę, ale nieszczęśliwy jej potomek najpierw co krok, to dostaje szturchańca parasolem, a oprócz tego biegnie nań woda tyloma strujkami z pochylonego nad nim parasola, ile nad tem maleństwem jest drutów, czy rogów, do których płótno przymocowane. Trudno nieraz pojąć, jak tyle dzieci przeżyje tyle i takich tarapat w ciągu lat 2, czy 3.
Teraz o sobie słówko Ojcu opowiem, a raczej upokorzę się przed Ojcem, wyznając moją winę, mianowicie: od jakiegoś czasu nie miałem febry, ani też pcheł afrykańskich. Cieszyło mnie to, ale ani razu nie podziękowałem za to Matce Najświętszej, modliłem się wprawdzie często, ale sam nie wiem dlaczego jakoś się mi nie modliło tak, jakbym chciał i jak trzeba, i nie podziękowałem Najświętszej za tę łaskę. Otóż niedawno, właśnie podczas pisania tego listu, zaatakowały mnie pchły afrykańskie; nogi popuchły i rad nie rad, jego afrykańsko-tatarska mość musiał porzucić trzewiki i ustroić się w sandały. Chodziłem naturalnie trochę nierówniej, niż żołnierz we froncie; pytają mnie chorzy: »Co ci jest Ojcze, nogi cię bolą?« Powiadam im, że doznaję obecnie skutku grzechu pierworodnego, więc trzewikom dałem urlop, a sam walczę z pokusą do tańca. Niekoniecznie było mi do śmiechu, ale, że dobre wychowanie nakazuje trzymać się przysłowia: »hop na ulicy, choć bieda w kamienicy«, więc żartowałem — w parę dni potem chwyciła mnie febra i trzęsła, jak dobrze urodzajną gruszą; połknąłem zaraz niezłą dawkę chininy i zarazem przeprosiłem Najśw. Matkę za niewdzięczność. Mateczka najmiłosierniejsza więc przebaczy staremu złoczyńcy i jakoś to ono bude.
Posyłam Ojcu fotografje, które udało się zrobić, z nich może Ojciec choć trochę powziąść wyobrażenie, ile trzeba było ścinać góry i o ile robota postąpiła. Fotografje wyraźniejsze być nie mogą, bo czas mamy tu obrzydliwy — pochmurno i mroczy kapuśniaczek taki, co to za mały, żeby go deszczem nazwać, a większy znowu od rosy, a wicher przytem ustawiczny. Bywają i śliczne dnie to tak, ale fotografuje się wtedy, kiedy fotografa dostać można, a nie wtedy, kiedy pogoda, a względnie światło byłoby potemu. Trudna rada, tak to już zwykle się dzieje na tym świecie, że niema kącika bez krzyżyka. Ja znowu cieszę się bardzo na myśl, że jak Bóg da doczekać, to za jakie lat dwa najwięcej, ukończy się cała budowa i będę miał Najśw. Sakrament w kościółku wprawdzie ubogim, jak na nas żebraków przystoi, ale całym, t. j. nie cieknącym i czyściutkim, jak tylko być może. Dotychczasowe tułactwo ze Mszą św., to prawdziwy czyściec dla mnie; w tych szopach cieknących i wiecznie zaprószonych, ani Najśw. Sakramentu mieć nie można, ani należycie nawet do Mszy św. wszystko przysposobić. Pan Jezus wszędzie obecny i zawsze nas widzi i słyszy, mimo to zupełnie inaczej człowiek się modli przed Najśw. Sakramentem, niż w domu — nieprawdaż?
bogata, tem rada — zrobiłem, jak mogłem, a lepiej nie potrafię.
Nabazgrałem już może i zanadto, przestanę zatem narazie zanudzać Ojca moją gadaniną. Oczekując niecierpliwie listu od Ojca, proszę o łaskawą pamięć w modlitwach.