Listy O. Jana Beyzyma T. J./List XXII
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Listy O. Jana Beyzyma T. J. apostoła trędowatych na Madagaskarze |
Wydawca | Wydawnictwo Księży Jezuitów |
Data wyd. | 1927 |
Druk | Drukarnia „Przeglądu Powszechnego” |
Miejsce wyd. | Kraków |
Źródło | skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
List Ojca (datowany: Kraków 16/12 1900) odebrałem i bardzo zań dziękuję. Moje przypuszczenie sprawdziło się niestety. W przeszłym roku, kiedy się na Madagaskarze pojawiła, szarańcza, przyszło mi na myśl, że kto wie, czy na przyszły rok znowu to utrapienie nie wróci, albo naznosi jaj, więc się zjawi młode pokolenie tych niszczycieli. Często przypominałem sobie i ciągle przemyśliwałem, jakby ochronić moją czarną szarańczę od głodu, jeżeli prawdziwa szarańcza spowoduje takowy, albo podniesie cenę wszystkiego. Otóż tak się stało, jak myślałem. W połowie stycznia zawitali do nas ci nieproszeni i wcale nieporządani goście. Byłem jednego dnia zajęty listami, a sporo miałem ich do napisania. Spojrzawszy przez okno, zobaczyłem jakich kilkadziesiąt może szarańcz krążących nad kawałkiem gruntu, należącego do moich chorych. Wprawdzie bardzo mało tej szarańczy, ale coś się mi to złowrogo trochę wydawało. Kto wie, myślę sobie, czy to nie kwatermistrze tych szkodników wysłani naprzód dla upatrzenia miejsca na nocleg dla całej hurmy. Było mniej więcej około 5 po południu. Wyszedłem z chaty, obejrzałem wokoło co się święci, a nie widząc nic więcej oprócz tej garstki, krążącej na jednem miejscu, powiedziałem tylko kilku chorym siedzącym pod barakami, żeby uważali, bo zdaje się, że szarańcza ma zamiar u nas przenocować, potem wróciłem znowu do swojej roboty. Na tym kawałku ziemi bardzo mało wprawdzie posadzono, bo niewielu może pracować. Ot trochę manioku, kukurydzy, fasoli, barbuzów i po paradzie. Że to jednak stanowić może kilkudniowe utrzymanie tych co pracowali, a zwłaszcza że to z takiem wysiłkiem zdobyte, bo co może zrobić z łatwością zdrowy, to nie trędowaty, więc bardzo mi o to chodziło, żeby przyszły zbiór ocalić. Naraz około godz. 6½ rozległy się krzyki: »valala! valala!« (czytaj walàl, walàl) czyli szarańcza, szarańcza. Wybiegłem co prędzej i zobaczyłem zbliżającą się ku nam jakby chmurę dość niewysoko lecącą. Kazałem natychmiast dzwonić, a wszystkim kto może się ruszać, kazałem iść do pędzenia szarańczy. Dwóch zostawiłem przy dzwonku, żeby się zmieniali, jak się który zmęczy dzwonieniem, a reszcie krzyknąłem: krzycz, stukaj czem kto może, żeby jak najwięcej hałasu było, to nie siądą tu te szkodniki. Malgaszom w to graj, u nich nic nigdy cicho obejść się nie może, więc też nie trzeba im było tego dwa razy powtarzać. Powstały krzyki, wycia, świstania, stukania czem i w co kto mógł, słowem wrzawa co się zowie; darło się moje czarne ptactwo tak, że już chyba trudno więcej. Czy ludzie co zrobią, czy nie, to jeszcze pytanie, pomyślałem sobie, a Matka Najśw. na pewno obroni, dałem więc dwom po butelce wody święconej i kazałem im pójść pokropić wszędzie, gdzie tylko chorzy mieli co posadzonego, a idąc, ustawicznie odmawiać Zdrowaś Marjo. Sam modliłem się i patrzałem, gdzie zamyśla usiąść szarańcza; jak się gdzie zaczynała zniżać, tam biegłem i zachęcałem do większego hałasu, bo moje pisklęta już się były pomęczyły. Nad głowami słyszeliśmy jakby szum nadchodzącej burzy zdaleka, bo ta chmura szarańczy wcale niewysoko leciała. Dzięki Bogu, udało się nam ocalić tę trochę, co było posadzonego. Krążyła długo szarańcza nad nami, odlatywała, to znowu wracała, ale nareszcie odleciała gdzieś w pustynię i już nie wróciła. U nas zostało tylko bardzo niewiele i to osłabione i zmęczone marudery, więc z temi nie było już kłopotu.
Pyta mnie Ojciec w swoim liście, jak rozmawiam z trędowatymi? Otóż tak niewłaściwie rozmawiam po malgaszku, a właściwie z kiepska po węgiersku, jak u nas się wyrażają. Poduczyłem się dopiero na tyle, że od biedy, czy jak to nazwać, nie wiem (po rosyjsku по поламъ съ грѣхомъ = po połowie z grzechem), rozumiemy się, spowiadać jednak i nauczać jeszcze nie mogę, bo na tyle nie umiem. Martwi mnie to porządnie, bo chciałbym jak najprędzej móc zająć się duszami moich biedaków, ale trudna rada, głową muru nie przebiję. Język dość trudny, a tak się nieszczęśliwie składało, że nie mogłem się go dotychczas nauczyć. Mocną mam jednak nadzieję, że za łaską i pomocą Matki Najśw., już niezadługo będę mógł sam zająć się zupełnie moimi nieszczęśliwymi bez niczyjej pomocy. Ojciec zaś, niech z łaski swej pomoże mi w tem modlitwą, to prędzej będzie.
W przeszłym roku dostałem podarek, ale nie domyślałby się Ojciec za nic, jaki. Odebrałem pocztą z Francji Nowy Testament po francusku — od kogo, nie wiem, bo listu anie przedtem, ani potem nie dostałem. Oglądam — protestancki, a na okładce wewnątrz napisano po francusku: »W. O. Beyzymowi od życzliwej przyjaciółki« — podpisu żadnego nie było. Masz babo placek, pomyślałem, to też ktoś wiedział, kogo i czem uszczęśliwić. Naturalnie, że tej książki nikt już więcej nie zobaczy, bo łatwo się Ojciec domyśli, jaki ją los spotkał. Złego nic się nie stało, owszem dobrze, bo jedna heretycka książka mniej między ludźmi; ale jak to zarazem niebezpieczne. Może ten ktoś, co mnie ją przysłał, kupował nie wiedząc co, jakby kota we worku, ale czemuby się nie zapytać kogo, czy to dobre, czy nie. Często strasznie powierzchownie sądzą ludzie o rzeczach i dlatego tak łatwo giną. Ot np. ta książka, że na okładce napisano Nowy Testament, to już i dobrze; niechżeby to się było dostało nie mnie, ale dziecku, przypuśćmy, jakiemu do rąk, zacznie czytać, ot już i jest początek zatrucia. Prawdziwe utrapienie, że gdzie chodzi o ciało, tam ludzie ostrożni niewiedzieć jak i często widzą niebezpieczeństwo tam, gdzie go wcale niema, a gdzie idzie o duszę, tam wcale na nic nie zważają.
Drugi znowu podarek otrzymałem w tym w roku, ale już zupełnie w innym rodzaju, chociaż także nie wiem od kogo. Był to list przysłany mi przez trzecią osobę z prośbą o doniesienie, czy otrzymałem i adres dodany, ale bez nazwiska, zupełnie incognito — w liście nienajgorsza jałmużna. Oto dosłownie cały list Ojcu podaję: »Zacnemu Bratu Rodakowi — rodak«. Na to odpowiedziałem też telegraficznym stylem: Miłosiernemu Bratu Rodakowi niech tę jałmużnę Matka Najśw. stokrotnie wynagrodzi — Beyzym. Podziękowałem Matce Najśw. za ten podarunek i poprosiłem Ją zarazem, żeby więcej się znalazło takich dobrych rodaków, to moje czarne pisklęta prędkoby w pierze porosły.
Pisałbym dłużej, ale tak się w tych dniach rozchorowałem na brak czasu, że ani rusz. Jak Pan Bóg pozwoli, to w przyszłym liście z Drogim Ojcem pogwarzę, a teraz bardzo proszę o modlitwy i odpowiedź, jeśli łaska, i kończę co prędzej.