Listy O. Jana Beyzyma T. J./List XXXIII
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Listy O. Jana Beyzyma T. J. apostoła trędowatych na Madagaskarze |
Wydawca | Wydawnictwo Księży Jezuitów |
Data wyd. | 1927 |
Druk | Drukarnia „Przeglądu Powszechnego” |
Miejsce wyd. | Kraków |
Źródło | skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Przedtem pisywałem do Ojca regularnie co miesiąc, więc teraz po długiej przerwie pewno mnie Ojciec posądzi, że albo zapomniałem pisać, albo tak się rozleniwiłem, że na list trudno mi się zdobyć. Dzięki Bogu, ani jedno ani drugie, tylko cała rzecz w tem, że tyle nazbierało się mi zajęcia w ostatnich czasach naraz, że nawet do ojca nie mogłem napisać. Będzie mnie Ojciec miał za zupełnie usprawiedliwionego, jeżeli to jeszcze dodam, że przed paru miesiącami dostałem list od drogich Matek Karmelitanek, a nie odpisałem nań jeszcze, bo brak czasu nie pozwolił. Trudna rada, »tak krawiec kraje jak materja staje« — korciło mnie porządnie, żeby napisać, ale nawet i w nocy nie udało się, bo nadrabiałem nocami to, co się w dzień nie dało zrobić.
Rzeczy u nas mają się tak: w maju najprawdopodobniej, t. j. jeżeli znowu jakie utrapienie w drogę nie wlezie, zaczniemy budować. Opuścić moich chorych nie mogę w żaden sposób, bo zastąpić mnie niema kto, więc byliby zostawieni sami sobie zupełnie, co dla wielu przyczyn jest niemożliwem, a między innemi i dlatego, że rząd postawił X. Biskupowi za warunek, że jeżeli chce mieć schronisko w misji, musi tam mieć stale jednego księdza. Sam nie mógłbym i bez tego kierować robotnikami, bo się na tem nie znam wcale, więc ułożyliśmy tak tę sprawę z O. Bardon'em (generalny przełożony misji), że on będzie dyrygował robotą, a ja będę tam co miesiąc dochodził (ta miejscowość odległa o dzień drogi od Ambahivuraka), żeby kontrolować, czy nie odstąpiono w czem od planu i przeglądać rachunki, a tym sposobem zdawać Ojcu sprawę z tego, co się robi. Ojciec będzie te zapewne ogłaszał w »Misjach katolickich«, wszyscy zatem nasi dobroczyńcy będą zawsze wiedzieli dokładnie, co zrobiłem z pieniędzmi, które dają. Nic jeszcze nigdy w życiu nikomu nie zwędziłem i nie boję się, żeby mnie o to miano posądzać, mimo to jednak wolę, żeby ludzie wiedzieli, gdzie ich grosz się obraca. Gdyby się zaś co komu wydało kiedyś niekoniecznie w porządku, rada na to bardzo łatwa, mianowicie: przyjechać i samemu zobaczyć na miejscu, jak jest. Okręty zawsze kursują i zwiedzać schronisko też każdy może, więc trudności niema. Matce Najśw. podziękowałem i wciąż dziękuję za to, że pozwala już zacząć budowę schroniska. A teraz, jak w imieniu moich chorych, tak też od siebie pokornie dziękuję wszystkim dobroczyńcom, którzy się łaskawie przyczynili do tego jałmużną. Niech Im Matka Najśw. stokrotnie po swojemu wynagrodzi jak w tem, tak w przyszłem życiu.
Posyłam Ojcu tymczasem plan schroniska, a potem, w miarę jak się co już zrobi, będę Ojcu nasyłał fotografje. Poszę się nie dziwić, że buduję zupełnie inaczej, niż w Indiach albo gdzie indziej budują, bo muszę się stosować tak do potrzeb moich chorych, jak też do klimatu i t. p. warunków miejscowych. Ale z budową mam kłopot; nie mogę wystawić wszystko, jakbym chciał — muszę narazie poprzestać na wybudowaniu jednej części tylko, bo na kościół i resztę całości nie wystarczają zebrane dotychczas pieniądze. Narazie wybuduję tylko tyle, żeby móc pomieścić tę garstkę chorych, których mam w Ambahivuraku obecnie, to jest mniej więcej 100 chorych. Potem, jak Matka Najśw. nadeszle znowu jałmużnę, będę stawiał kościół i resztę budynków. Wiem, że potem będzie trudność niemała z robotnikiem, bo nikt nie chce pracować tam, gdzie są trędowaci, ale trudna rada, trzeba tak zrobić tymczasem, bo budynki w Ambahivuraku coraz bardziej grożą upadkiem. Bardzo byłbym szczęśliwy, gdyby jałmużna teraz zaczęła obficie napływać, gdyż mógłbym mieć, jeżeli niewszystko, to przyjemniej część, ale z kościołem. To już rzecz Matki Najśw., jak Ona rozporządzi, tak będzie; swoją drogą jednak modlić się i prosić Ją o pomoc nie przestanę. Plan miejscowości przyszlę Ojcu później, bo z rządem sprawa jeszcze nieskończona.
Uśmiałby się Ojciec nieźle, gdyby słyszał teraz zapytania, któremi mnie moje czarne pisklęta zasypują. Jeszcze nie zaczęto kopać fundamentów, a tu jedni pytają, czy jeszcze uda się zebrać maniok i pataty, które zasadzili; inni pytają, czy warto jeszcze co sadzić, czy już się nie opłaci; inni znowu chcą wiedzieć, za ile miesięcy zabiorę ich do nowego mieszkania z oknami zaszklonemi i t. p. Opowiadałem im razu pewnego, jak myślę urządzić, żeby im było wygodniej w nowem schronisku, a tu podchodzi jeden i pyta: »Jak mają się tam dostać ci z nas, co nóg nie mają; pomyśl Ojcze o tem, boć przecie zostać tu nie chcemy«. Odpowiedziałem mu, że to rzecz Matki Najświętszej, Ona temu wszystkiemu zaradzi. To im trafiło do przekonania widocznie, bo kilku powiedziało: »Słuszność przy tobie, Ojcze, jakoś to będzie, poco się teraz kłopotać«.
Teraz z planu cokolwiek, a potem z fotografji przekona się Ojciec lepiej, że o niczem wykwintnem nie myślałem wcale. Na żadne zbytki w czemkolwiek nie odważyłbym się, bo to wszystko robię nie za swój grosz, ale z jałmużny, którą poczciwi ludzie dają, ujmując sobie nieraz z niezbędnego nawet. Niech się Ojciec nie dziwi sam i, jakby kto zapytał potem, t. j. kiedy nadeszlę Ojcu rachunek, dlaczego takie wielkie wydatki, proszę wytłumaczyć, że tutaj okropnie wszystko drogie, a oprócz tego mnóstwo rzeczy trzeba sprowadzać z Europy, gdyż tutaj ich niema, a koniecznie są potrzebne, jak np. szkło, blacha, wszystkie narzędzia majsterskie, naczynia kuchenne i t. p.; dróg niema, wozów też tu nie mają, więc wszystko przenoszą tragarze, co okropnie podnosi cenę wszystkiego. Oszczędzam we wszystkiem, jak tylko mogę, ale nic nie pomoże, trzeba wszystko opłacać słono, bo inaczej niepodobna. Niemały strach mnie ogarnia, kiedy myślę o wszystkiem co potrzeba, i otwarcie przyznam się Ojcu, że gdybym całej ufności nie pokładał w Najśw. Pannie, już dawno dałbym za wygrane. Nieraz zdarzyło się, że i mnie samemu przyszło na myśl i inni mi tłumaczyli, że niejedno z tych rzeczy, które zamyślam, jest niemożliwem poprostu, ale zaraz przychodziła mi myśl, i to tak wyraźnie, jakby mi kto mówił do ucha: »staryś, a głupi, dlaczego niemożliwe, czy Matka Najśw. nie może wszystko, co tylko zechce?« Ta myśl wciąż mi dodaje odwagi, w niczem nie ustępuję i nie cofam się przed trudnościami, byleby tylko jak najlepiej zabezpieczyć moje czarne pisklęta jak pod względem materjalnym, tak taż pod duchownym, i jakoś to idzie. Prawda, że nieraz twardy mam orzech do zgryzienia, bo twardo idzie wszystko, jak z kamienia to tak, ale, dzięki Matce Najświętszej, idzie.
Zapytywało mnie kilka osób z kraju, czy nie jestem jeszcze trędowaty. Otóż jeszcze nie; jak się zarażę, wtedy zaraz Ojca uwiadomię pierwszego. Powróciwszy z misji bośniackiej, niech mnie Ojciec zaraz uwiadomi o tem, a zarazem proszę znaleźć chwilkę czasu i parę szczególów w tej Ojca pracy napisać. Wie Ojciec, że najzupełniejszą jest prawdą, co mówi przysłowie: »nie to piękne, co piękne, ale co się komu podoba« — de gustibus non disputandum — widziałem to sam teraz niedawno na własne oczy. Zajadał jakiś Malgasz ananasa; pytam go, czy dobry, odpowiada, że bardzo, ale przytem zawzięcie coś szukał w kieszeni; po chwili wyciąga główkę czosnku, obiera i zaczyna jeść razem z ananasem; trudno mi było własnym oczom wierzyć, bo, niech mówi kto co chce, a taki trudno, żeby ananas godził się z czosnkiem. Czy teraz lepszy ten ananas? zapytałem czarnego smakosza; odpowiedział, że niezupełnie dobry, myślał, że będzie smaczniejszy. Być może, że to tylko była próba, a zwykle może on tak ananasów nie jadał, mimo to jednak, gdybym to od kogo słyszał, a nie był widział sam, nie łatwobym uwierzył, myślałbym, że to facecyjka jak wiele innych, ale trudno własnym oczom nie uwierzyć. Ananas z czosnkiem — no i gadaj z takim.
Posyłam Ojcu list, który napisali do Ojca moi chorzy. Powiedziałem im jak się rzeczy mają z naszym schroniskiem, a oni tą wiadomością trochę zmartwieni i zaniepokojeni, i dlatego do Ojca udają się z prośbą o pomoc. Muszę już skończyć, bo czasu mam obecnie bardzo skąpo, a poczty stracić nie chcę.
Polecam drogiego Ojca opiece Matki Najświętszej, a moją niegodność Jego modlitwom.
Ojcze nasz drogi bardzo, my nie obawiamy się naprzykrzać Tobie, bo jesteś naszym ojcem i matką,1 prosimy Ciebie, żebyś miał staranie2 o nas. X. Beyzym, nasz Ojciec, pokazał nam plan nowego dla nas szpitala, ale nie moa dość pieniędzy, wybuduje tylko połowę i bez kościoła, bo więcej niema za co zrobić. My dlatego Ciebie prosimy, jeżeli twoja wola,3 żebyś nie był zmęczony, nasz Ojcze drogi, w proszeniu4 dla nas jałmużny u chrześcijan dobrego serca5 w Twoim kraju. My codzień modlimy się za Ciebie i za wszystkich dobroczyńców naszych. My Ciebie odwiedzamy i żegnamy6 tym listem, Ojcze drogi nasz. Jezusa Chrystusa i św. Maryję my prosimy oddać7 Tobie wszystko dobre, które Ty robisz. Tak mówią8 wszyscy chorzy, dzieci X. Beyzyma.
1. Ten, do którego możemy się udawać jak do ojca lub matki,
2. = żebyś nam pomógł,
3. = jeżeliś łaskaw — z łaski swojej,
4. = nie przestawał prosić,
5. = miłosiernych,
6. = pozdrawiamy,
7. = wynagrodzić,
8. Zwykłe zakończenie listu Malgaszów.