Listy pedagoga/całość
<<< Dane tekstu | ||
Autor | ||
Tytuł | Listy pedagoga | |
Pochodzenie | „Kolce“, 1876, nr 40-42 | |
Redaktor | J. M. Kamiński | |
Wydawca | A. Pajewski i F. Szulc | |
Data wyd. | 1876 | |
Druk | Aleksander Pajewski | |
Miejsce wyd. | Warszawa | |
Źródło | Skany na Commons | |
Inne | Pobierz jako: EPUB • PDF • MOBI | |
| ||
Indeks stron |
LISTY PEDAGOGA.
ZEBRAŁ
Klemens Junosza.
|
Kochany Klemensie!
Dziwne bywają zrządzenia losów, a człowiek jest jak bańka mydlana... Jeden podmuch wiatru jeden nad zwykłą dozę wypity kieliszek — a już leżysz obstawiony bańkami, pijawkami, kataplazmami — jęczysz jak potępieniec, przeklinasz świat i ludzi, medycynę i chirurgję, kieliszki i zimno...
Byłem chory: — bladość uczyniła mnie interesującym bo istotnie wyglądam jak szkielet, a gdy przechodzę przez ulicę w czarnym tużurku i z zapadłemi oczyma, to dziady kościelne i ajenci służby pogrzebowej spoglądają na mnie podejrzliwie, jakby sądzili, że jestem może dezerterem z dolnego kościoła Ś-go Krzyża, albo emigrantem z Powązek.
Ha trudno, zapewne dużo jeszcze wody upłynie zanim przyjdę do siebie, i zanim fizjognomja moja pokryje się też czerstwą i rumianą barwą, która zwykle odznaczała moje pulchne niegdyś policzki...
Żeby jednak mogło przyjść do tego, trzeba było wziąść się do pracy i rozpocząć nanowo przerwane przed pół rokiem zadanie rozsiewania światła i cywilizacji w głowach młodych obywateli przysposabiających się do szkół rządowych.
Jak teraz, wypadło mi wlewać to światło w dwie głowy czarne jak skrzydła krucze, kędzierzawe, i należące do szlachetnych synów Salzpiper, kupca pierwszej gildji i obywatela miasta Warszawy.
Instalacja moja na tej nowej posadzie odbyła się bez wielkich ceremonji.
Pan Szymon Salzpiper nie interesuje się bardzo swemi dziećmi, a opiekę nad niemi zdał w zupełności na matkę, piękną panią Reginę...
W dniu oznaczonym dla wzajemnego porozumienia się, wszedłem na pierwsze piętro w jednej z okazałych kamienic na Lesznie, i przycisnąłem silnie metalowy guzik od dzwonka...
Jakiś młody człowiek otworzył mi drzwi, i zaraz w progu zapytał:
— Co pan rozkaże?
Ponieważ miał pióro za uchem, ołówek w ustach i wielką księgę w ręku, przeto poznałem odrazu, że mam do czynienia nie z lokajem...
— Chciałem się widzieć z panem Salzpiper.
— Proszę do kantoru, rzekł i spytał zaraz jaki pan ma interes.
— Jestem kandydat na nauczyciela do synów pana bankiera...
Z sąsiedniego pokoju dał się słyszeć głos:
— Zaprowadzić do salonu — do pani..
Młody człowiek w podskokach, lansadach właściwych cechowi kupieckiemu, otworzył mi drzwi pysznego salonu, w którym na malinowej aksamitnej kozetce, siedziała kobieta młoda, blondynka i blada jak śmierć.
Siostrzana dusza, pomyślałem sobie, a złożywszy pełen uszanowania ukłon, rzekłem:
— Jestem Gzubski... kandydat na nauczyciela.
— Ach... bardzo mi przyjemnie, przepraszam że nie wstaję...
— Oh! widzę, że pani Dobrodziejka musi być cierpiąca.
— Istotnie panie... cierpienia duszy — złamały to biedne ciało... mam dwóch synków, to jedyna pociecha.
— W jakim wieku?
— O, to jeszcze dzieci, rzekła unikając odpowiedzi, która mogłaby rzucać światło na jej własny wiek, — a potem przypatrując mi się bacznie mówiła dalej:
— Pan równie musisz być cierpiący, mam szczególną sympatję dla cierpiących...
— Pani... zbytek łaski... zresztą moje cierpienia mają siedlisko w duszy...
— Jestem niedyskretną... może to zawiedziona miłość?
— Oh pani, stokroć gorzej jeszcze...
— Strata ukochanej osoby...
— Jeszcze gorzej.
— Więc to coś okropnego!..
— Zdrada, odrzekłem grobowym głosem... i spuściłem oczy ku ziemi...
— Nie chcesz pan mówić... pojmuję tę draźliwość serca... jestem z tych kobiet, które umieją czuć, chociaż bywają pojmowane tak rzadko.
— Idealna baba, pomyślałem sobie, trzeba ją będzie pocieszać.
— Co do warunków, to powie panu nasz kasjer, ja nie wchodzę w takie drobiazgi... mieszkanie wskaże panu mój intendent...
— Od kiedyż mam rozpocząć moje obowiązki?
— Odpocznij pan czas pewien, przyjdź do siebie... urządź się, przez ten czas poznamy się bliżej, mówisz pan po niemiecku?...
— Mówię pani.
— To dobrze, mama moja zwykle mówi tym językiem, i podczas jej obecności towarzystwo nasze musi się do niej stosować.
— Z przyjemnością to uczynię.
— Dzięki panu, jesteś pan dobry — domyślasz się pan zapewne, że rodzina Salzpiperów pochodzi z nad brzegów...
— Eufratu, chciałem wymówić.
— Z nad brzegów Renu, pielęgnujemy też nasz język i staramy się zachowywać tradycje wspaniałych rycerzy... przodków naszych... sądzę, że te zasady zawsze będziesz się pan starał zaszczepiać w młodocianych sercach moich dziatek...
Skłoniłem się w milczeniu — pani zadzwoniła.
— Poprosić dzieci, rzekła.
Po chwili weszło dwóch chłopczyków ubranych z pewną elegancją, z przesadą nawet, a matka rzekła do nich:
— Moje dzieci, przywitajcie waszego nauczyciela pana Henryka.
Na to wezwanie jeden z chłopaczków zaczął kręcić palcem w nosie, drugi zaś wziął się do łowienia much na oknie.
— Wybacz pan, to jeszcze takie młode i nieśmiałe aniołki, rzekła pani Salzpiper.
Z przeszłego listu dowiedziałeś się, że jestem zainstalowany na posadzie guwernera prywatnego u pani Salzpiper... powiadam u pani, gdyż pan Salzpiper należy do tych szczęśliwych śmiertelników, którzy wymawiają tylko dwa wyrazy, a mianowicie wie viel? Przesiaduje on cały dzień w kantorze, wieczorem dopiero toczy swą kulistą postać do Krasińskiego ogrodu, gdzie używa umiarkowanej przechadzki.
Życie jego idzie jednostajnie jak zegarek dobrze wyregulowany; — pan Salzpiper nie unosi się nigdy, nie gniewa, nie irytuje i cały świat zdaje się go nic a nic nie obchodzić...
To flegmatyczne usposobienie tuczy go niepomiernie, i szlachetnym członkom nadaje formę coraz bardziej kulistą — jeden z jego kantorzystów porównywał go zawsze do czerwonej kuli bilardowej, chociaż zapominał o tem, że sam podobny był do kija.
Kiedy po niejakim czasie doniesiono panu Salzpiper, że ów kantorzysta zrobił znaczny deficyt w kasie i drapnął, pan Salzpiper nie zmieniwszy wyrazu twarzy, zapytał obojętnie.
— Wie viel?
— 5732 ruble i 18½ kop., odpowiedział wybladły i przestraszony kolega zbiegłego.
Pryncypał w odpowiedzi na to, wskazał ręką na Kurjer i na przechodzącego stójkowego, co miało znaczyć, żeby ogłosić o zbiegu w gazetach i dać znać do policji...
Rozkaz ten wykonano natychmiast, a wypadek nie zachmurzył ani na chwilę wygolonej twarzy bankiera.
Przyszedł on jak zwykle na objad, przez cały czas nie odzywał się ani do żony, ani do synków, ani do mnie, a ja prowadziłem z panią domu żywą rozmowę o epidemji emigracyjnej, która przesiąknęła całą klasę kantorowiczów i subjektów.
Kiedy objad się skończył, pryncypał wstał od stołu, pocałował żonę w rękę i wyszedł, chłopcy wybiegli do sąsiednich pokoi, i ja chciałem podążyć za niemi, ale łagodne melancholiczne wejrzenie pani przytrzymało mnie na miejscu.
Przewróciła w górę swe melancholiczne habrowe oczy, a przy jasnych w umyślnym nieładzie rozrzuconych włosach, przy bladości twarzy prawie przezroczystej, wyglądała prawdziwie jak Ofelja, tem więcej, że skubała w ręku jakiś kwiat wyjęty melancholicznie z wazonu zdobiącego stół jadalnej sali...
Długo trwało milczenie, przerywane tylko szelestem przelatującej muchy, lub ostrym dźwiękiem dzwonka, oznajmującego przybycie jakiegoś interesanta do kantoru..
W tem położeniu nie wiedziałem co czynić, a chcąc bądź co bądź rozpocząć jakąś rozmowę, przygotowałem sobie w myśli frazes mający poinformować moją panią o zamiarze przebicia tunelu pod kanałem La Manche, o zamienieniu pustyni Sahary w morze, o kolei żelaznej mającej przerznąć Indje, Tybet i Chiny, i o wielu innych rzeczach. Odkaszlnąłem już nawet, chcąc nadać naszej rozmowie charakter poważny, ciężki i suchy jak na nauczyciela przystało, gdy w tem miła blondynka odezwała się...
— To tak zawsze.... jedno i to samo... ciągle w kółko.
— Łaskawa pani, rzekłem, życie jest niczem innem... jak tylko jednostajnym szeregiem podobnych do siebie wypadków i wrażeń...
— Ja nie mam żadnych wrażeń, mój panie i to jest mojem głównem cierpieniem...
— Sądzę, że kasa pana Salzpiper pozwala pani...
— Ach panie, dotknąłeś najdrażliwszej struny mego serca, czemże jest mój mąż dla mnie... jak pan myślisz.
— Ja myślę... że... jako... to jest opiekunem... przyjacielem... kochankiem wreszcie.
— Ha! ha! ha! zaśmiała się ironicznie, on jest dla mnie... tylko kasą...
— I fasą, dodałem w myśli, porządną fasą...
— Ja nie znam radości, ani szczęścia, dni moje upływają w smutnej, nudnej jednostajności — nieraz chciałabym żeby się dom zapalił... byłaby rozmaitość.
— Jesteś pani próżniak, myślę sobie i dodaję głośno... a może by przejażdżka za granicę mogła panią rozerwać i rozweselić...
— Wszystko to jedno, wróciłam z tamtąd przed trzema tygodniami...
— Zresztą, proszę pani, wrażeń szukać nie trzeba, przychodzą one same, zawołać ich nie można... rzekłem — ponieważ w podejrzliwym z natury duchu moim, zrodziła się nagle supozycja, że smutek pani i szczególniejsze zwierzenia, były skutkiem nagłej a niespodziewanej ucieczki pana Maksa, któremu melancholiczna pani okazywała pewne względy i nazywała go nawet kuzynkiem...
Podejrzenia moje były aż nadto uzasadnione, — jak to się później okazało, chcąc jednak przerwać draźliwą rozmowę, i pójść do swoich elewów, ażeby ich raz chociaż do pierwszej lekcji zapędzić, odezwałem się tonem poważnym i uroczystym...
— Pani, kto wie, czy owa jednostajność na którą się pani tak bardzo użala, nie jest najlepszym stanem duszy. Obfitość wrażeń zabija częstokroć serce, lub łamie je w kwiecie dni młodości... Znałem człowieka, napozór zimnego jak marmur, unikał on wrażeń bo przeczuwał, że pierwsze zabiłoby go na miejscu.
Pani utkwiła we mnie swe wielkie habrowe oczy...
— Straszysz mnie pan, rzekła, ale wiesz pan o tem zapewne, że w strachu i w obawie jest pewien urok... jakaś trwoga i niepewność która mnie zachwyca...
— Co kto lubi, odrzekłem krótko...
Nigdy nie przypuszczałem że mam kwalifikacje na proroka, i że gdybym był przyszedł na świat trochę wcześniej, możebym rywalizował z Jeremjaszem, Habakukiem lub Danielem, możebym jak Jonasz odbywał podróż malowniczą po wnętrznościach wieloryba, i wyleczył się przez ten czas prawdziwym tranem, oryginalnym i nie podrobionym w żadnej aptece...
Dziś jeszcze nie mogę sobie wytłomaczyć, jakim sposobem przeczułem burzę domową — jakim sposobem przewidziałem, iż kulisty pan Salzpiper ma krew, nerwy, serce i wszystkie właściwości gwałtownego człowieka...
Na drugi dzień wieczorem, kiedy pan Salzpiper wyszedł jak zwykle na przechadzkę, a ja skończywszy lekcję czytałem pani na głos jakąś balladę Hug’a, miał się stać tragiczny wypadek...
Właśnie deklamowałem z niekłamanem uczuciem i podlaskim akcentem, zwrotkę ballady:
Loin de la ville,
Loin de palais de roi,
Loin de la cour serville,
Loin de la foule vile
Amis trouvez moi...
Gdy drzwi salonu otworzyły się raptownie, a młody człowiek blady, z włosami w nieładzie, z obłąkanym wzrokiem, rzucił się na kolana i padł czołem przy aksamitnych pantofelkach mej słuchaczki...
— Maks! krzyknęła przestraszona dama.
— Pani... Kuzynko... Regino... szeptał młody człowiek, ratuj... jestem niewinny...
— Co pan robisz, co czynisz nieszczęśliwy... Was machst du! wahnsinniger Kopf! Krzyknęła pani, przepomniawszy widać mej obecności..
— Masz i wrażenia, pomyślałem sobie: A młody człowiek jęczał... błagał... prosił... aksamitne pantofle całował, a tak je łzami skrapiał, że byłem w obawie, żeby piękna pani nóżek nie przemoczyła...
Cofnąłem się aż pod piec — i niestety, miałem być świadkiem jeszcze groźniejszej sceny.
Pan Salzpiper wszedł do salonu. Spojrzał, nie rzekł ani słowa, nie spytał „wie viel?“ lecz z łoskotem, całym ciężarem swego ciała padł na posadzkę...
Był to silny atak apopleksji.
Apopleksja! pomyślałem sobie, więc moja rola dotychczas zupełnie bierna teraz stać się musi czynną...
Przedewszystkiem zacząłem obrywać wszystkie dzwonki, skutkiem czego zbiegły się niezliczone tłumy wszelkiego rodzaju sług, służących, stangretów, a nawet i stróż z czerwonym nosem wpadł do salonu wołając — O rety!
Posłałem na wszystkie strony po doktorów, a sam z pomocą kilku ludzi usiłowałem wywindować na sofę okrągłą i kulistą postać szanownego pana Salzpiper, co nareszcie po długiej pracy uskutecznionem zostało...
Pani zalewała się łzami, których wolnego biegu tamować nie chciałem — bo i na cóż? pragnęła wrażeń, ma wrażenia, a przyzna każdy że atak apoplektyczny jest wrażeniem dość silnem, tak dla tego który atakowi podlega jako też i dla tych, którym zdaleka widnieje ułudna perspektywa majątku, swobody i tym podobnych osobliwości tego doczesnego żywiołu.
Przyjechali lekarze, i po długich certowaniach się nad metodą leczenia apopleksji, postanowili iż należy upuścić cokolwiek krwi szlachetnemu pacjentowi, który już nawpół zastygły oczekiwał ostatniej swojej godziny...
Niestety, puszczenie krwi dowiodło tylko jasno jak na dłoni, że szanowny pan Salzpiper w interesach, wżyciu, a nawet po ataku apoplektycznym posiadał... krew zimną i z tą zimną krwią poszedł składać pierwszą wizytę ojcu Abrahamowi i znaczniejszym patryarchom...
Jeden z lekarzy udał się do buduaru pani, i w pełnych elegancji oraz słodyczy wyrazach oświadczył jej iż została wdową...
Mdlejąc i padając z nieopisanym efektem na miękką jakby umyślnie do zemdlenia zrobioną kozetkę pani Salzpiper od niechcenia rzuciła okiem w zwierciadło jakby chcąc się przekonać czy do twarzy jej będzie w żałobnej szacie wdowiej.
Zwierciadło powiedziało jej że tak, i młoda wdowa zemdlała z małym ledwie dostrzeżonym uśmieszkiem na ustach...
. | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . |
. | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . |
Pan Salzpiper spoczął sobie i spoczywa dotychczas w grobie swoich przodków — pani w powłóczystej czarnej sukni, w gęstym woalu na twarzy pociesza się jak może zagranicą dokąd wyjechała z chłopcami, wyobrażam ją sobie — piękną być musi, blondynkom jasnym szczególniej w czarnym kolorze do twarzy. Wygląda jak bogini smutku wzdychająca wśród wysmukłych cyprysów... Chłopaczków zabrała z sobą, a ja jestem znowuż wolny jak ptak, i znowuż szukam obowiązków i... wrażeń.
Historję serca, a raczej jeden epizod z historji serca pani Salzpiper nazwałem listami pedagoga. Wyda się to dość zabawnem tym, którzy pod tym tytułem chcieliby widzieć szereg niesłychanie mądrych rzeczy pedagogiczno-krytycznych.
Tego nie potrzeba. Zresztą byłem ja jednym z najlepszych pedagogów, ponieważ przez kilkotygodniowy mój pobyt w domu ś. p. bankiera Salzpipera nie miałem z chłopcami ani jednej lekcji, nie skrzywiłem ich młodych pojęć, ani nie zasiałem w nich złego ziarna, gdyż przez cały czas czytywałem głośno poezje i romanse patrząc w habrowe oczy pani Reginy.
Właściwie więc nie byłem pedagogiem de facto, lecz raczej lektorem i nie piszę listów pedagoga, lecz maleńki krótki romansik mojej słuchaczki, którego byłem mimowolnym świadkiem...
Z obowiązku tedy romansopisarza powinien bym powiedzieć jeszcze słówko o losach bohatera, szanownego Maksa, który był pośrednią przyczyną nagłej i niespodziewanej śmierci pana Salzpiper, i za zbyt śmiało może spoglądał w habrowe oczy pani Reginy.
Niestety, dalsze losy bohatera mojego są mi znane tak mało, jak wnętrze sypialni cesarza chińskiego, nie powiem więc o nich ani słowa.
Biedny Maks, wsadzili go do kozy i od tamtej pory przepadł jak kamień w wodę.