Listy z podróży (Przerwa-Tetmajer)/Z Desenzano
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Z Desenzano |
Pochodzenie | Melancholia |
Wydawca | Gebethner i Wolff |
Data wyd. | 1899 |
Druk | W. L. Anczyc i Spółka |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały zbiór |
Indeks stron |
Jestem nad Lago di Garda, patrzę na góry, które coraz bardziej giną w złowrogich, sinych i różowo-sinych obłokach, i słucham, jak zdaleka burza huczy gdzieś po równinach lombardzkich. Przedemną jest woda cicha, ogromna, prawie zatoka morska. Wieczór...
Na Anioł Pański biją dzwony,
Niech będzie Marya pozdrowiona,
Niech będzie Chrystus pozdrowiony.
Na Anioł Pański biją dzwony,
W niebiosach kędyś głos ich kona...
Na Anioł Pański biją dzwony, a głos ich płynie gdzieś po wodzie, zda się, że w falach zagiętych kołysze się i płynie, coraz dalej, coraz dalej...
Na Anioł Pański biją dzwony,
W niebiosach kędyś głos ich kona...
Cudowną miałem drogę. Łąki tyrolskie mienią się od kwiatów; zieleń, czerwień, kolory żółte i niebieskie tworzą na nich prawdziwą jakąś muzykę barw, smętną i zadumaną, zwłaszcza gdy to wszystko gra przed oczyma chwilę i mija, wraz z przelotem pociągu. Ponad łąkami góry olbrzymie, dzikie, urwiste i przepastne, zawalone śniegiem, buchające rzekami wodospadów, pełne lasów przestronych i dolin rozległych. Miałem to samo wrażenie, co w przejeździe przez Szwajcaryę: że Tatry są miniaturą gór i że Alpy są od nich o wiele przez swoją imponującą kolosalność wspanialsze.
Burza gdzieś przeszła, robi się chłodniej i fala szeleści, pluska przy brzegu; nad wodą szybują jaskółki. Robi się coraz ciszej. Dzieci włoskie przestały krzyczeć i bawić się na pobrzeżnym kamieńcu, praczki zabrały swoje klęczniki i bieliznę i poszły do domów, robi się coraz ciszej, coraz ciszej — i coraz smutniej, coraz smutniej, ach! smutno bez dna, bez brzegu, bez granic...
Przewiewa chłodny wiatr, a jakiś różowawy metaliczny blask zesnuwa się na jezioro od zachodu, na jezioro, które ma kolor jednej, ogromnej łzy.
Na Anioł Pański biją dzwony,
Niech będzie Marya pozdrowiona,
Niech będzie Chrystus pozdrowiony...
Vogue la galère!... Vogue la galère!...
O tej porze mnóstwo Niemców się żeni i przewłócza swoje miodowe miesiące po Alpach i Włoszech. Spotykałem takie pary w wagonach w Tyrolu, spotkałem w Rivie, miałem na statku i tu w tej małej włoskiej mieścinie spotykam. Wszyscy są dziwnie ordynarni, bezceremonialni i niezajmujący; mniejsza już o to, że co dwudziesty trzeci Niemiec nie je ryby nożem. Nie żenują się tak, że gdzieś koło Franzensfeste byłem pewny, iż będę świadkiem sceny, o której lubią marzyć młode i stare panny. Byli bardzo blizko siebie i on wśród pocałunków coś jej szeptał. Mówiłże jej w języku Heinego: „Ty moja, ty moja, ty świecie mój jedyny, ty ukochanie moje najmilsze, ty umiłowanie, życie moje, duszo moja, kocham cię sercem, kocham cię mózgiem, kocham cię krwią moją serdeczną, ty wszystko moje!?..“ Dalibóg, nie komponuję; wśród pocałunków i kiedy byli tak blizko siebie, ten Niemiec spytał się swojej Niemki: Du, was hast du dem Kellner gegeben? A ona mu wśród pocałunków odparła: Dreissig Kreuzer, Schatzi...
On, o ile puszczał ją z rąk, to tylko po to, aby brać do nich Baedeckera i czytać jej, ile metrów ma długości który tunel, a jak się która góra nazywa. Ona słuchała i pytała się go, czy nie głodny. Widocznie nie mieli sobie nic więcej do powiedzenia, bo skoro się nie żenowali „zresztą“, czemuż mieliby się żenować w rozmowie? Jeżeli jemu to wystarcza, tem lepiej dla niego; jeżeli jej to wystarcza, tem lepiej dla niej... Wahlverwandschaft przedewszystkiem. Kura z kaczką, czy indyczką zrozumie się łatwo, ale rajski ptak z sokołem nigdy...
Znów gdzieś daleko bije dzwon... Burza poszła stroną, cicho jest i łagodnie. Niezmierna jakaś melancholia schodzi na świat. O takiej porze — jak to jest u Słowackiego? — jeśli coś mają zapomnieć, zapomną... Czy tak?
Czytelniku, któryś się jeszcze nie ożenił, a ożenisz z dziewczyną młodą, śliczną i dobrą, przyjedź tu, do Desenzano. Będziecie sobie chodzili po gajach nad wodą, która jest nieba kawałem odjętym, a ma w sobie taką senność jakąś, taki spokój niezmierny i cichość. Będziecie sobie tu chodzili, będziesz róże zrywał i dawał jej, a ona przypinać będzie róże do gorsu z takim anielskim uśmiechem... To jest dosyć przykre, jeśli się na całym wielkim świecie niema komu jednej róży dać... Wszak sam Bóg rzekł: źle jest człowiekowi samemu. Ja znam jeszcze jedno słowo, nie tak wielkie, ale smutne, jak śmierć...
Będziecie sobie chodzili nad jeziorem, przytuleni do siebie, rękoma opleceni nawzajem, ona z główką na twojem ramieniu, albo wsiądziecie w łódkę i puścicie się na ten kryształowy sen wód, na te przejrzyste, złotawe lazury jeziora. Będziesz ją miał przy sobie, tę twoją ukochaną, serdeczną, blizko, „bijącą sercem, brylantową w oczach...“ Powoli, powoli, ogarnie was jakieś omdlenie. Tobie wiosła wypadną z rąk, a ona pochyli się ku tobie jakby mimowolnie, upadnie ci na piersi i szepnie: „Kocham...“ A ty jej wtedy odpowiesz: „Oto serce moje jest w twojem ręku, jak ptak zmęczony... masz je całe, całe, i możesz wszystko z niem zrobić...“
Bywają różne dusze kobiece, ale są także takie, jak gwiazdy.
Może kiedy który z czytelników siedzieć będziesz ze swoją ukochaną na tej samej werandzie Hotel da due colombe, pod bluszczową altaną, w której ja piszę w tej chwili; będziecie sami, bo tam jest pusto. Przypomnę ci się ja, żem ci tu poradził przyjechać, a jeśli znasz moje wiersze, przypomni ci się może moje preludyum:
Mów do mnie jeszcze... Ludzie nas nie słyszą,
Słowa twe dziwnie poją i kołyszą,
Jak kwiatem, każdem słowem twem się pieszczę...
Mów do mnie jeszcze...
Mów do mnie jeszcze... Za taką rozmową
Tęskniłem lata... Każde twoje słowo
Słodkie w mem sercu wywoływa dreszcze...
Mów do mnie jeszcze...
Mów do mnie jeszcze...
Są chwile takie, jak chwile śmierci — kiedy się wszystko przypomina tak żywo, tak wyraźnie, kiedy słyszysz szelest oddechu i szelest sukien, słyszane kiedyś dawno, dawno, może lata całe temu, kiedy ci się zdaje, że przy dłoni czujesz dłoń, co się jej może lata cale temu dotykała... Odpędzaj takie chwile przyjacielu i carpe diem, korzystaj z dnia, jak radzi rzymski poeta. Vogue la galère!...
W jezioro wbiega cypel kamienny, na którego końcu zapalili przed minutą światło na murowanej latarni portowej, — portowej, bo to jezioro ma coś koło 500 kilometrów powierzchni, coś 60 kilometrów na długość. Płynie się też przez nie przeszło cztery godziny z Rivy do Desenzano. Pamiętam jeden efekt światła z drogi. Woda była koło statku tak lazurowa, że przypominała mi prawie słynną Grotta d’azure w skale kapryjskiej wysepki; dalej przechodziła powoli w ton niebiesko-stalowy, aż koło brzegów zdawało się, że bronzowo-pozłocisty pył giętą tęczą zawisł na wodzie wzdłuż gór, które w nią wbiegły. Na górach niebiesko-szare mgły i wielkie, białe, w nieruchomych kłębach obłoki, nad niemi wierchy w łukach i przełęczach i gęste płaty śniegu w słońcu. Po za nami srzeżoga, jezioro i skały podcięte i skruszone, ginące gdzieś w oddali, po brzegach tu i owdzie domki białe i cytrynowe ogrody, w piętrach, wśród białych, murowanych słupów.
Po jeziorze w zmroku płynie łódka, bez szmeru, jak sen. Naprawdę! Tu jest bardzo „poetycznie“. To słowo tak dziwnie jakoś brzmi, a jednak wydaje mi się w tej chwili najlepszem określeniem tego, co widzę. I ja, który to piszę tu, na tej werandzie hotelu da due colombe nad Lago di Garda, w bluszczowej altanie, jak sarkofag, z ogromną wodą pod nosem, z latarnią portową z boku, z dzwonami, które tu ciągle dzwonią i z grzmotami, które się gdzieś w wielkiej dali od czasu do czasu odzywają poza mną; będę się tam, waszym czytelnikom, wydawał poetycznym, prawda?
»Mit schwarzen Segeln segelt mein Schiff
Wohl über das wilde Meer?« [1]
O czarnych żaglach okręt mój
W dal dzikiem morzem mknie...
Przez chwilę miałem wrażenie, jakby się jakiś potwór wydobywał z ciemnego już całkiem jeziora. Statek, którego ani widać, ani słychać nie było, a który tu widocznie przychodzi z Rivy tak późno, począł dawać sygnały, ale głos nie odrazu wyszedł z kotła i w tej ciszy wieczornej rozległ się nagle jakiś potworny jęk, powietrze przedarło jakieś dławienie się czegoś strasznego i olbrzymiego. Mógłby to być jakiś kolosalny hipopotam, o krwawo-czerwonych oczach i krwawo-czerwonej rozwartej paszczy, coś okropnego, co idzie gruchotać, pożerać i topić. Teraz słychać, jak koła warczą i widać światło — statek przybija do brzegu. W powietrzu robi się parno: błyskawica cicha, szybka i złowróżbna przemknęła nad Lago di Garda.
A tam u nas o tej porze, w polskiej wsi?.. Psy szczekają koło chałup, koniuchy gdzieś na ligawkach grać poczęli na pastwiskach, gdzieś dziewuchy zawodzą, wracając z pola. Zboże pachnie i szumi, siana pachną po łąkach i sady pachną jabłonne i wiśniowe.
Puszczyk się gdzieś w borze odezwie, albo puhacz nad głową załopoce, żaby skrzeczą po stawach i świerszcze ćwierkają jednostajnie i smutno.
Idą dzieci, cienko śpiewając:
»Kajsi ten mi polecioł,
Co mi butki obiecoł
A dy stoi za lasem,
Tsyma butki za pasem...«
Harmonika gdzieś gra, albo skrzypce, albo pan pisarz prowentowy tęsknie gdzieś do panny służącej ze dworu zawiedzie:
Ani ja sieję, ani ja orze,
Zosienko moja,
Tylko z twej przyczyny kości w ziemi złożę
Moja jedyna!...
Tak, z twej przyczyny zmarnie mi wiosna,
Zosienko moja,
Boś jest okrutna i bezlitosna,
Moja jedyna!...
Może on jest śmieszny, ale pomyślcie, że ja jestem tyle od niego mil, w jakiemś zakazanem włoskiem Desenzano i że naprawdę „mit schwarzen Segeln segelt mein Schiff wohl über das wilde Meer...“