<<< Dane tekstu >>>
Autor Klemens Junosza
Tytuł Młynarz z Zarudzia
Podtytuł Obrazek wiejski
Wydawca Skład główny w księgarni М. A. Wizbeka
Data wyd. 1897
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


IV.

Fryc Bajtel nie mógł zapomnieć tej chwili, w której Wojciech podniósł go za czuprynę, jak kota, i kazał związać.
On, Fryc, niegdyś pruski piechur, który podczas wojen strzelał do austrjaków i do francuzów, jak do kaczek, on, przewódca główny kolonistów i największy bogacz między nimi, został tak sponiewieranym! i przez kogo? przez pospolitego, zwyczajnego wieśniaka, którego w bezgranicznej pysze uważał za istotę niższą od siebie, ciemną, pół dziką.
To też ilekroć dostrzegł Wojciecha zdala, marszczył krzaczaste brwi rude i spoglądał zpodełba, jak wilk.
Wojciech jednak na to nie zważał. Pilnował swoich łąk, żeby w nich młynarski inwentarz szkody nie robił; uprawiał grunt, ciągle był czynny, ruchliwy i cała wieś spoglądała na niego z uszanowaniem, jak na swego przewodnika i obrońcę.
Raz w nocy wyszedł na łąki, aby obejrzeć, czy w nich kto szkody nie robi.
Idąc, szeptał pacierz. Blady sierp księżyca jaśniał na wysokości, powietrze było ciche i spokojne.
Ścieżka, prowadząca ku łąkom, wiła się wśród wierzb płaczących, nad samym brzegiem stawu, gdzie szumiały trzciny wysokie, pochylając ciągle i podnosząc puszyste, aksamitne pałki.
Zdawało się Wojciechowi, że w tych trzcinach jakiś szelest słyszy.
Stanął, obejrzał się wkoło raz i drugi, ale nie dostrzegł nic.
Trzcina tylko szumiała, wydając szelest suchy.
Gałązki wierzbiny kołysały się nad wodą, a gdzieś na bagnach odzywał się ptak błotny.
Wojciech szedł ku swej łące powolnym, równym krokiem, a w ręku miał kij, którym się podpierał.
W górze ciągnęły chmury, księżyc wyglądał niekiedy zpoza nich i wówczas drzewa wychylały się z ciemności, a woda pokrywała się migocącą łuską srebrną. Po chwili znowuż księżyc ukrył się poza chmurami, a wówczas ciemność ogarniała zupełnie łąki, wodę i nadbrzeżne drzewa.
Wojciech szedł śmiało. Oczy jego przyzwyczajone były do ciemności, a przytem znał miejscowość doskonale, każde drzewo, krzak, każdy zakręt ścieżki były mu znane.
Tyle lat tu przeżył!
Łąka Wojciecha zaczynała się zaraz za olszyną. Szereg dużych drzew był niby linją graniczną, pomiędzy gruntem dworskim, dziś należącym do niemców, a włościańskim.
Dochodząc już do olszyny, Wojciech znowuż usłyszał szelest; zdawało mu się, że jakiś człowiek jest w pobliżu, że zeschła gałązka chrupnęła mu pod stopą.
Stanął, obejrzał się i nasłuchiwał — lecz szmer znów ucichł.
Wojciech machnął ręką niechętnie, zły sam na siebie, że mu się coś przywiduje.
Nie było to jednak przewidzenie.
Cień jakiś przesuwał się ostrożnie między drzewami, chował się za niemi, to się pod krzakami czaił, to znowuż przypadał do ziemi i jak wąż pełzał po trawie.
A chmury napływały coraz większe, zaczęło się robić parno, zerwał się nagle wiatr i kilka grubych kropli deszczu upadło.
Te krople grube, ciężkie, padały dość rzadko z początku, następnie coraz gęściej, gęściej, aż zamieniły się w gwałtowną ulewę. Wiatr coraz silniejszy się wzmagał, a deszcz, uderzając w liście drzew i w trzciny nadbrzeżne, robił szum niesłychany: chwiał gałęziami olch, miotał na wszystkie strony wątłą wierzbiną, szarpał sitowia i trzciny.
Wojciech, chcąc przed deszczem się schronić, usiadł pod drzewem, głowę wtulił między ramiona i półgłosem odmawiał pacierz. Tymczasem owa postać tajemnicza, która przed chwilą kryła się za krzakami i pełzała w trawie, jak wąż, teraz zbliżała się szybko, pewna, że szum wiatru i ulewy zagłuszy odgłos jej kroków.
Osłonięty cieniem nocy, człowiek zbliżał się z szybkością i stanął może o dwa kroki za plecami Wojciecha.
Pochylił się nieco naprzód i zamachnął z całej siły kołkiem, który trzymał w ręku.
Dało się słyszeć głuche uderzenie, jęk niedokończony, przerwany, i Wojciech powalił się na ziemię, jak kłoda.
Zabójca widocznie pewnym był swej ręki i ciosu, gdyż nie spojrzał nawet na ofiarę swej zbrodni, tylko szybko na bok uskoczył, pałkę wbił głęboko w błoto wśród trzciny, a sam wsiadł w małe czółenko i, z gorączkowym pośpiechem wiosłując, na środek stawu wypłynął.
Ciemność nocy i ulewa zasłaniały go zupełnie.

. . . . . . . . . . . . . . . . . .

Rano wspaniałe weszło słońce. Krople deszczu wisiały jeszcze na gałęziach, szkliły się na listkach drzew i na trawie. Z kominów chat dym wznosił się prosto, słupem ku niebu, w wiosce było gwarno, ludzie krzątali się i szli do zwykłych zatrudnień.
W chacie Wojciecha niepokoić się zaczęto. Gdzie się podział stary? — pytano. Co się z nim stać mogło? Wiedziano, że wychodził w nocy na łąkę, co zresztą było rzeczą powszednią, gdyż prawie codzień to czynił. Może z łąki poszedł do sąsiedniej wioski, do wójta? Przypuszczano, że tak być mogło, tembardziej, że nieraz starowina tam chodził, a nie miał zwyczaju opowiadać się nikomu.
— Ha, poszedł to i poszedł, nie małe dziecko, trafi do chałupy.
W ten sposób perswadowała sobie Wojciechowa, ale oto już i południe nadeszło, już się ku wieczorowi słońce schylać zaczęło, a Wojciecha jak niema, tak niema.
Wyszła kobieta na próg, przysłoniła ręką oczy od słońca i patrzy na drogę, ale próżno — nie widać.
Dopiero przed samym wieczorem dwóch chłopaków bosych, wystraszonych, wpadło do wsi z krzykiem okropnym.
— Olaboga! ludzie, olaboga! — wrzeszczeli jak opętani.
Drogą przechodził właśnie sołtys.
— A czego się tak drzesz, raku jeden z drugim? — rzekł surowo, — czyś wilkołaka zobaczył?
— Oj nieszczęście, nieszczęście! — wołał chłopak, dzwoniąc zębami ze strachu.
— Gadaj, pędraku, jak? co? gdzie? — pytał zaniepokojony sołtys.
— A jużci gadaj — odrzekł chłopak — duch w nas ledwie... my byli z Jaśkiem na łące...
— Pocoś tam łaził?
— Za ptakami, ale nie było ptaków, nie znaleźliśmy ptaków, jeno Jasiek wlazł w trzcinę i chciał kapeluszem rybek dostać, ale nie dostał, bom ja zaraz krzyknął; koło niemcowej łąki... hen pod olszyną, taki bielusieńki, het mu gębę wyblichowało, jak płótno, widać tak przez deszcz, co do samego rana padał. Ja mówię do Jaśka: chodź, ale on nie poszedł, bo się bał i ja się bałem, i uciekliśmy obaj przez łąki, i przez Słowikowy owies, i Kaśka krowy pędziła i krzyczała: słuchajcie! ale my nie słuchaliśmy wcale, tylko pędzili do wsi na przełaj i przez płot, aj!...
— Powiesz, ty utrapieńcze, raz, co jest? — krzyknął rozgniewany sołtys, chwytając chłopaka za czuprynę.
— Oj, puśćcie, bo mi cały łeb obedrzecie!
— To gadaj, raku, porządkiem! co jest!
— Oj! już go niema, niema go! — krzyknął drugi chłopak, — pomarł na śmierć!
— Kto?!
— Wojciech! Wojciech!
— Gdzie?
— Dyć leżą tam pod olszyną, na łące! takie bieluśkie, jak płótno, nawet oczów nie mają zamkniętych, tylko patrzą.
Usłyszawszy to, sołtys puścił chłopaka, wbiegł do chałupy, krzyknął na sąsiadów i w kilku pobiegli na łąkę.
Pod olszyną leżał trup Wojciecha. Obejrzeli go i nie dostrzegli nigdzie śladów pobicia, ani ran.
— Ha! — rzekł z westchnieniem sołtys — zmarł nieborak, wola Najwyższego Boga! Dziwno to przecie: wczoraj chodził najzdrowszy.
Chłopi wyprostowali ciało biednego Wojciecha, a jeden z nich, unosząc głowę, zawołał:
— Patrzajcie, patrzajcie! — nie swoją śmiercią on umarł i obaczcie no, jakto mu głowa z tyłu chrobocze, niby garnek rozbity...
Sołtys dotknął głowy Wojciecha i westchnął ciężko.
— Za nasze krzywdy on zginął — rzekł. — Niech no was dwóch zostanie na warcie przy nieboszczyku, a my chodźmy do młyna, może tam co znajdziemy.
Zrozumieli, o co idzie i w milczeniu poszli za sołtysem.
Młyn był nieczynny. Koła stały nieruchome, a woda, przeciskając się wązkim strumykiem przez zamknięte stawidła, szemrała smutnie.
Sołtys do drzwi zapukał. Były zamknięte, nikt nie odpowiadał.
— Może w polu są szwaby? — zauważył jeden z włościan.
— Nie szkodzi, poczekamy — rzekł sołtys.
Usiedli na mostku, czekając, aż się kto z młyna zjawi.
Sołtys westchnął ciężko i rzekł do swego sąsiada:
— Grzeszna rzecz kogo posądzać, ale mnie się widzi, mój kumie, że w tem, co się stało, jest niemiecka ręka.
— Pewnie, pewnie... Boska ręka, a potem niemiecka.
— W nocy to musiało być.
— Burza szkaradna była, deszcz lał; ja zbudziłem się zaraz po północku i wyjrzałem przez okno, taka ulewa była, żem się jeno przeżegnał. Myślałem, że cały świat zmiecie, że drzewa z korzeniami powyrywa, a wiatr pomstował, piszczał, wył, jakby jakie żywe stworzenie.
— Oj, prawda... I w taką to noc trzeba było naszemu Wojciechowi ginąć, bez świętej spowiedzi, nagle, z ręki zbójeckiej.
— Ha... dopust Boży... ale cicho. Młynarka z pola idzie; nie mówcie nic, ja sam będę z nią rozmawiał.
— Dobra wieczór, pan soltys — odezwała się nadchodząca kobieta — ja zbieral zielsko dla prosiąt. Pan chcial? co pan chcial? pan soltys?
— My do waszego męża, według podatku...
— Ja, ja; ja wiem, co wy zawsze według podatek; tu duża podatek jest! Aber Fryc niema, pojechał Fryc do miasto, interes miał... nie prędko wróci... Powiedzieć pan soltys, ile podatek? ja placi, bo Fryc długo być w droga.
— A, moja pani młynarko, kiedyż to wasz mąż wyjechał?
— Jeszcze wczoraj bardzo raniutko.
— Raniutko?...
— Ledwie slońce zaświecil.
— A w nocy nie był w domu?
— Nie byl, ani troszki nie byl.... daleko jechal!
Chłopi spojrzeli po sobie zdziwieni.
— Co pan sołtys tak pyta? — rzekła młynarka.
— A no nic... myślałem, że jest wasz mąż...
— Niema, niema... on jechal.
— Bo to u nas, widzicie, wypadek się stał — mówił powoli sołtys — nieszczęście, a że niedaleko ode młyna, więc myśleliśmy, że wasz mąż co wie, że może co słyszał, może kogo przechodzącego widział.
— Jaki nieszczęście?
— A juści... Wojciecha ktoś zabił... na łące... dziś w nocy...
— Ach! Herr Jesus! i pan może myśli, że to Fryc?... och, nie! nie!
— Nie, nie myślę; tylko tak po sąsiedzku chciałem się spytać... może Fryc co słyszał? może widział, czy kto nie chodził w nocy nad staw, na łąki?
— Ach jej! ach jej! — powtarzała niemka, drżąc z przerażenia — aber to nie... nie Fryc, to nie Fryc! to nie Fryc! to nie można Fryc... Ach!...
Sołtys nie odpowiedział na te wykrzykniki, skinął tylko na chłopów, i poszli ku wsi napowrót.
Nazajutrz przyjechali urzędnicy z powiatu, sędzia śledczy i lekarz. Zwłoki starego Wojciecha przeniesiono do stodoły, tam je krajano; przeprowadzono śledztwo.
Pomimo wszelkich usiłowań, nie podobna było wykryć winowajcy. Podejrzenie padało na kolonistów, gdyż ciągłe spory i zatargi ich z włościanami, których głównym przywódcą był Wojciech, odgróżki i chęć zemsty, dość wyraźnie wskazywały przypuszczalny powód zbrodni. Żadnych jednak dowodów nie było. Każdy niemiec z osobna wykazał, gdzie się znajdował i co robił podczas owej nieszczęśliwej nocy, a o Frycu nie było nawet mowy. Widziano go, jak wyjeżdżał ze wsi, widziano później w miasteczku, gdzie się zatrzymał na popas.
Biedny Wojciech spoczął w łonie matki-ziemi, na której całe życie pracował. Pomiędzy grube narobione palce wetknięto mu święty obrazek i zabito wieko trumny na zawsze.
Cała wieś była na pogrzebie, z okolicy nawet dalszej przychodzili ludzie, aby mu oddać ostatnią posługę. Wiatr roznosił daleko głos pieśni żałobnych i jęk dzwonów; para wołów ciągnęła powoli wóz, na którym położono białą, ze świeżych tarcic zbitą trumnę.
Kiedy już ksiądz ostatnią odmówił modlitwę, kiedy bryły ziemi, rzucane rękami życzliwych, z głuchym łoskotem uderzały w trumnę, przez tłum z nieludzkim krzykiem, zaczął się przeciskać obdarty, wpół nagi, torbami obwieszony żebrak.
Znano go dobrze w Zarudziu, gdy od czasu do czasu odwiedzał tę wioskę; znano go i dawano mu zawsze jałmużnę. Bano się owego żebraka, tembardziej, że był niemową, i gdy się odezwał do kogo, to takim przerażającym, głuchym krzykiem, że aż mrowie przechodziły po skórze. Zwano go Jackiem niemową, albo głupim Jackiem, albo nawiedzonym.
Wojciecha nieszczęśliwy ten człowiek szczególnie lubił, zawsze mu się kłaniał, a częstokroć i w rękę pocałował, podobno przez wdzięczność, że raz na jarmarku Wojciech obronił go przed napaścią uliczników. Zawsze to niemowa pamiętał i przy każdem spotkaniu się, jak mógł i jak umiał życzliwość swoją okazywał. Często przychodził przed dom Wojciecha i nigdy stamtąd głodny nie odszedł. Dawano mu zawsze kawałek chleba, czasem strawy gorącej, stare odzienie.
Teraz, przedarłszy się przez tłum, niemowa rzucił kij na ziemię, padł na twarz nad grobem i zaczął krzyczeć tak dzikim, tak przerażającym głosem, aż się wszyscy pomimowolnie w tył cofnęli.
Po chwili zerwał się, pochwycił kij i groził nim komuś, strasznie przewracając oczami; ale gniew jego trwał niedługo, bo wnet roześmiał się jakimś głupkowatym śmiechem, wziął z nad grobu trzy bryłki ziemi, schował je do torby i, nieoglądając się na nikogo, wyszedł z cmentarza i przez pola podążył w stronę lasu.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Klemens Szaniawski.