Młynarz z Zarudzia/III
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Młynarz z Zarudzia |
Podtytuł | Obrazek wiejski |
Wydawca | Skład główny w księgarni М. A. Wizbeka |
Data wyd. | 1897 |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Rada Rocha była rozumna i dobra: kto zasobniejszy w grosz, niech do spółki przystąpi i razem folwark kupić i podzielić. Nie znajdzie się w Zarudziu tylu gospodarzy zamożnych, to poszukać dalej, w innych wioskach; ludzie pieniądze mają, a na kupno ziemi zawsze są chętni. Roch sam miał ochotę z dziesięć morgów kupić dla syna, a prócz tego przyobiecał Wojciechowi pożyczyć kilkaset rubli na kupno.
Podobała się ta rada gospodarzom, zakrzątnęli się żwawo, zebrali na zadatek, poszli do dworu, chcieli dać drożej, niż niemcy.
Dziedzic odpowiedział ni to, ni owo, zwłóczył.
Niemiec był, więc go do swoich jakoś serce ciągnęło. Co prawda, ciągnęło go ono może jeszcze silniej do rubli i kto wie, czyby się na stronę gospodarzy zarudzkich nie przechylił, ale Fryc Bajtel nie spał i wiedział dobrze, co się święci.
Chłopi chodzili do dworu w dzień, jawnie, gromadą, Fryc wpadał tam sam jeden podczas nocy, cichaczem — i co tamci za dnia zrobili, co wytargowali, on zepsuł. Nazajutrz dziedzic miał nowe wymagania, stawiał jeszcze twardsze warunki.
Zmitrężyło się na tych targach parę tygodni, aż jednego dnia gruchnęła po wsi wiadomość, że folwark sprzedany niemcom.
Przyniósł ją stary ogrodnik Antoni, któremu Fryc zaraz miejsce wymówił i kazał wynosić się na cztery wiatry. Starowina o mało nie płakał.
— Tyle lat pracowałem — mówił — zestarzałem się, siły straciłem, a dziś każą mi na stare lata chleba szukać! Gdzie się podzieję?
Wierzyć Antoniemu nie chciano! Toć oni prowadzili układy, mieli przygotowany zadatek, obiecane pierwszeństwo, jakżeż to...
— Wierzcie mi — mówił Antoni — prawdę powiadam. Dziedzic z Frycem pojechali przed północą do miasta do rejenta, zaś Berek, pachciarz, który niemiecką mowę trochę rozumie, to mi dziś opowiadał, że niemcy obiecali dać dużo więcej, niż wy. Zapytajcie go, on wam wszystko dokumentnie opowie...
Wojciech, nie czekając, pobiegł na folwark do żyda i przekonał się, że starowina prawdę mówił. Folwark sprzedany.
— Dlaczego? dlaczego? — zapytywał Wojciech.
— Dlatego, że obiecali więcej, — odrzekł pachciarz — o kilka tysięcy więcej, niż wy chcieliście dać...
— Możebyśmy też dali.
— No, wybyście może dali, a oni obiecali, a przecież łatwiej obiecać, niż dać... Dziedzic wielkie głupstwo zrobił, że z wami nie skończył. Zawsze wyście tutejsi, gospodarze pewniejsi — a z niemcami co będzie robił, jak nie zapłacą? Odbierze im pokawałkowany folwark?! Na mój rozum, ten dziedzic wcale nie miał rozumu. Niech go djabli wezmą. On jeszcze będzie miał dosyć tańcowania z tym kochanym Frycem.
Stało się.
Dziedzic odjechał. Do dworu sprowadziło się kilka rodzin kolonistów, niemców było wszędzie pełno.
Którzy nie pomieścili się we dworze, zajęli czworaki, oficynę, dworek ekonomski, inni we młynie, u swego przywódcy, Fryca, kąt znaleźli, a byli i tacy, co pobudowali sobie szałasy, i w nich, jak cyganie, mieszkali. Wszędzie, gdzie się było obrócić, rozlegała się mowa niemiecka.
Dawniejsi oficjaliści: ekonom, karbowy, fornale, parobcy, służba leśna, ogrodnik rozprószyli się i poszli szukać chleba gdzieindziej.
Gospodarze trzymali się od przybyszów zdaleka, nie rozmawiali z nimi, dla tej choćby przyczyny, że ich rozumieć nie mogli, patrzyli na nich niechętnie i trzeba było lada sposobności, żeby się wzięli za bary.
Pomimo rad Rocha, Wojciech z Walentym znowuż puścili się do miasteczka i przy pomocy Mendla, odszukawszy owego adwokata, zaczęli mu robić wymówki, że ich oszukał, pieniądze wyłudził, a nie pomógł nic.
Adwokat słuchał cierpliwie, kiwał głową, wreszcie rzekł ochrypłym głosem:
— Wiadomo wam zapewne, że jestem człowiekiem słabego zdrowia...
— My nie doktorzy — odpowiedział Wojciech.
— Nie do tego się mówi, ale do tego, że naczczo i o suchem gardle...
— Prawda, prawda — potwierdził Mendel — pan jest delikatny... trzeba trochę spirytusu, a zaraz nabierze siły.
Dali flaszkę; doradca pociągnął z niej raz i drugi, poczem zaczął mówić:
— Wszystko jest głupstwo, wyprocesować można, choćby niemiec sto razy kupił i sto razy zapłacił...
— Ej panie, — rzekł Walenty — mnie się to jakoś nie widzi.
— Nie znasz się, człowieku, na prawie. Tobie się nie widzi, boś ciemny, a dla mnie rzecz to jasna, jak szkło. Czy to będzie łatwo, czy trudno, to inna rzecz i nie wasza, ale moja... Wy dacie pieniędzy, a ja zacznę pisać i kręcić.
— Toć jużeśmy dali i skutku do tej pory niema. Niemcy zrobili, co chcieli, a my cieszymy się tą obietnicą, którą nam pan dał...
— Czekajcie, czekajcie, — rzekł Mendel — na co dużo gadać... Wy tymczasem siedźcie cicho, a pan niech gada. On od tego jest, to jego fach...
— Ot, mądry żyd, rozumnie powiedział, — zawołał doradca, który po kilku kieliszkach pięknie poczerwieniał na gębie i żwawiej obracał językiem. — Ja wam tak radzę: wielką sprawę zdajcie na mnie, już ja z nimi taniec zacznę, a wy ich znowuż małemi sprawkami mordujcie.
— Jakto małemi? — zapytał Wojciech.
— Oho... jeszcze jak! Niemiecka gęś w wasz owies — sprawa, niemieckie prosię w wasz grunt — sprawa, niemiecka krowa w waszą łąkę — sprawa. Żeby nawet pięćdziesiąt na tydzień, ja wam pięćdziesiąt skarg napiszę... i nie zedrę, tanio wezmę, po rubelku. Otóż dajcie tylko zadatek.
Walenty do kieszeni już sięgał, lecz Wojciech nieznacznie pociągnął go za rękaw i rzekł:
— Ha, zapewne, pięknie pan mówi, ale my dziś nic nie damy...
— Dlaczego?
— Bo widzi pan, z tego pośpiechu, z żałości, z frasunku zapomnieliśmy wziąć pieniędzy ze sobą.
— O co kłopot — zawołał Mendel — ja wam pożyczę, ile chcecie? Sto rubli? Może być zaraz sto rubli. Za kwadrans czasu, za dziesięć minut przyniosę. I niech się wam nie zdaje, że to będzie drogo kosztowało. Rubelka tygodniowo — cały kram.
— Nie pożyczamy — odrzekł Wojciech — swoje, chwalić Boga, są. Będziemy tu za tydzień, albo za dwa, to może damy.
— A cóż to ja wam darmo radził!? — zawołał zaperzony doradca.
— Za poczęstunek — odrzekł Walenty.
— Wstydźcie się, gospodarze — dorzucił Mendel — nie pasuje na statecznych ludzi tak robić. Pan adwokat też ma swoje potrzeby.
Było jeszcze dużo gadania, aż po długim targu Wojciech dał odczepnego pół rubla i co prędzej siadłszy z Walentym na wóz, odjechał.
W drodze dużo mówili o swojem zmartwieniu.
— Bałem się tego cygana — rzekł Wojciech — on kręci i obiecuje, a myśli tylko o tem, jakby grosz wyłudzić. Nie będzie z jego rady pożytku i, według mego pomyślenia, to, cośmy mu już dali, jest jak gdyby w błoto rzucone.
— Chyba, że tak — odezwał się z westchnieniem Walenty — ale w zmartwieniu, to człowiek sam nie wie, czego się ma czepić.
— Musimy my innej rady poszukać i czekać, ufając Bogu, że nas nie opuści. Jedną tylko ten adwokat prawdziwą rzecz powiedział.
— No?
— A o tych sprawach. Będzie ich dość, boć nie sposób, żeby szwaby nie czyniły nam szkody i psoty. Swój ze swoim to się czasem przemówił o szkodę, czasem i pokłócił, ale do sądu mało kiedy dochodziło. Z niemcami tak nie będzie, bo zawziętość na nich jest duża.
— Prawda i to... Ja sam nie darowałbym, ale zapozwał, gdyby mi jaką szkodę uczynili.
— Wiecie wy co, Walenty? — spytał Wojciech.
— A co?
— Znam ja tu niedaleko w inszem miasteczku dobrego jednego pana. Jest to stary rejent, wypraktykowany znawca na prawne interesa, a bardzo życzliwy dla każdego. Parę lat temu, zimą, woziłem dla niego drzewo na budowlę. Ludzki człowiek. Dla każdego dobre słowa ma, a w kancelarji u niego zawsze pełno. Chwalą go, że bardzo uczciwy i sprawiedliwy. Co będzie, to będzie, ja do niego pojadę. Pokłonię się, powiem o naszej biedzie.
— A no, niechby i kosztowało, byle tylko..
— Grosza on nie weźmie. To ja wiem... Sam nieraz słyszałem, jak mówił do gospodarzy: „Za akt zapłacisz, ile podług prawa należy, a życzliwa rada darmo. Ja tego nie sprzedaję, a nieraz, choć i nie proszony, gdy widzę, że kto chce głupstwo zrobić, mówię: strzeż się, bo przepłacisz workiem. Tak samo powiedziałbym ciemnemu: nie idź, bo w dół wpadniesz, a za takie ostrzeżenie zapłatybym nie przyjął.“ Tak to ten stary rejent mówił.
— Dobra jakaś dusza.
— Juści, że dobra, to dobra. Godny człowiek. Że mi też odrazu na myśl nie przyszło, żeby do niego się udać.
— A i teraz nikt nam nie broni.
— Ja wiem. Jak tylko znajdę czas sposobny, pojadę, opowiem mu, jakie strapienie mamy, a on z pewnością dobrą radę da.
Dla mieszkańców Zarudzia zaczęło się ciężkie życie, bo wiadoma rzecz, iż niema nic gorszego i przykrzejszego nad złe stosunki sąsiedzkie.
Gdy sąsiad swój, a dobry i poczciwy, to żyć z nim można zawsze w przyjaźni i zgodzie, i miło z takim sąsiadować. Jeden drugiemu dobre słowo da, jeden drugiemu drobną przysługą wygodzi, jeden drugiemu w kłopocie dopomoże. To też żyją tacy sąsiedzi w dobrej zgodzie, w poczciwości, przyjaźni. Kumają się między sobą, w stosunek pokrewieństwa wchodzą... I dobrze jest: po Bożemu, cicho; a chociaż czasem jaka sprzeczka wyniknie, to bywa ona jako letnia chmurka, przemijająca, leciuchna, co to ani ulewą, ani gradem nie grozi, ani pogodnej jasności nie zasłoni na długo.
Ale, o ile dobre sąsiedztwo jest sprawiedliwą pociechą, niekiedy pomocą, a stokroć miłem rozweseleniem, o tyle niemasz nic gorszego, przykrzejszego i bardziej opłakanego nad sąsiedztwo złe.
W takim razie gospodarz musi się mieć ciągle na baczności, jako żóraw czuwający nad stadem, pilnować, aby mu się jaka krzywda, jaka szkoda od miłego sąsiada nie stała.
Przykrości wciąż rosną, mnożą się, jak pokrzywy pod płotem, jak perz na zaniedbanem polu, nienawiść wzajemna się krzewi, powstają waśnie, spory, kłótnie, procesa.
Jeden drugiemu przez miedzę przekleństwa rzuca, jak kamienie, gospodarz wojuje z gospodarzem, baba z babą, dzieciak z dzieciakiem, płacąc krzywdą za krzywdę, psotą za psotę.
Jest w jednej starej książce opisane zdarzenie: Dawnemi czasy była wielka bitwa i trwała od rana do samego prawie wieczora. Gdy nieprzyjaciel zwyciężony rozproszył się, wsiadł król na konia i objeżdżał pobojowisko, aby zobaczyć, ilu ludzi stracił i przekonać się, czy ranni mają pomoc i opatrzenie. Gdy tak jedzie wśród trupów i okaleczałych, widzi leżącego wojaka, z brzuchem dzidą rozdartym, z raną wielką, przez którą wychodzą wnętrzności. Przykro się zrobiło królowi na ten widok i rzekł z żałością: — Ach, jakże ty cierpisz, biedaku. — Ów zaś wojak tak odpowie: „Cierpię, bo cierpię, miłościwy królu, ale gorzej boli zły sąsiad, aniżeli ta rana.“
Od owego czasu wieki przeszły i król i wojacy rozsypali się w proch, ale prawda została prawdą po dziś dzień, że zły sąsiad gorzej boli, niż rana.
W Zarudziu tem więcej czuć się to dawało, że grunta były rozrzucone, jedne w drugie wchodziły jak klinami. Niemcy radziby byli swoje fortuny zaokrąglić, wyrównać, więc chcieli od włościan niektóre cząstki pokupować i nawet dobrą ofiarowali zapłatę, włościanie znów nawet mówić sobie o tem nie dali. Przeciwnie, sami byli gotowi od niemców gruntu przykupić. Wrzała więc z tego powodu nienawiść, wzrastało rozżalenie.
Niejeden z Zarudzian głośno gniewem wybuchnął. Niemcy zaś milczkiem, w cichości, zamiary swoje knuli i co wieczór schodzili się na narady do młyna, gdzie siedział ich główny przywódca, Fryc Bajtel. Ten miał ogromną ochotę na łączkę Wojciecha i złościł się, że jej dostać nie może, a ta złość wzmagała się w nim więcej jeszcze, gdy widział, że Wojciech poważanie ma na wsi, że ludzie jego zdania słuchają.
Co tam radzili we młynie, nie wiadomo, ale dawali się zarudzkim gospodarzom we znaki coraz bardziej, robiąc ciągłe szkody w zasiewach i w łąkach.
Jednego dnia rankiem, ledwie ludzie powstawali ze snu, wpadł do Wojciecha zadyszany wyrostek, wołając:
— Tatuniu! niemieckie bydło na naszych łąkach!
Duchem ten okrzyk po wsi poleciał i obiegł wszystkie chaty; mężczyźni, kobiety, nawet dzieci, wszyscy pobiegli, aby bydło zająć i szkody nie dopuścić.
Niemcy stawili się ostro; pewien młody zarudziak, porywczy i gwałtowny, jak zwyczajnie młody, zamachnął się kijem na pierwszego niemca, stojącego najbliżej i byłby go z pewnością tęgo okaleczył, ale Wojciech powstrzymał go w porę.
— Stać! — krzyknął grzmiącym głosem — ręce przy sobie! — a zwróciwszy się do niemców, zapytał:
— Jakiem prawem, łajdaki, niszczycie nam łąkę?
Grad przekleństw był odpowiedzią. Wojciech jakby tego nie słyszał, lecz mówił dalej spokojnie.
— Łąka jest nasza, użytkować z niej prawa nie macie, zajmiemy wasze bydło i zaskarżymy was do sądu.
— Ho, ho — zawołał Fryc, wyskakując z gromady — łąka nasza, ja podług mapa patrzeć. Wojciech cicho być, ja Wojciech do kryminał wpakować.
— Nie szczekaj, szwabie, pókim dobry.
— Szczekał?! Kto szczekał? Ty czapka zdjąć, my tu dziedzic, my pan, to nasza grunt.
Wojciech powoli, spokojnie zbliżył się do niemca; a trzeba wiedzieć, że siłacz to był na całą okolicę znany: pięć ćwierci pszenicy z łatwością na plecy sobie zarzucał; wzrost miał dobry, a grubą narobioną ręką podkowy łamać potrafił.
Może właśnie dlatego, że taki silny i taki siły swojej pewny, spokojny był chłop i nie chciwie do bitwy się rzucał.
I teraz ręce trzymał przy sobie, pobladł tylko i zbliżywszy się do niemca, rzekł spokojnie:
— Słuchajno Fryc, nie ujadaj. My bronimy swojego. Nie kręć tym łbem czerwonym, jeno, skąd przyszedłeś, tam sobie idź i nas nie nachódź. Bydło wasze zajmujemy, bo w szkodzie jest, a was podamy do sądu.
Fryc miał w ręku gruby kij i zamierzył się nim na Wojciecha z wściekłością, ale ten jednem uderzeniem laski wytrącił mu z rąk ową pałkę, poczem grube palce wsadził w gęstą czuprynę młynarza i podniósł go do góry, jak kota.
— Zwiążcie-no mu chłopcy kulasy, żeby tak nie wierzgał — rzekł Wojciech.
W jednej chwili Fryc, skrępowany jak baran, leżał na ziemi, miotając przekleństwa, grożąc krwią i ogniem.
— Szczekaj, szczekaj — rzekł Wojciech — kto cię tam zrozumie.
Inni niemcy rzucili się na chłopów, Wojciech krzyczał:
— Nie kaleczyć, chłopcy! tylko wiązać, wiązać i do wójta, a bydło zająć.
Tego nie można było zrobić, bo dzieciaki niemieckie porozpędzały krowy na wszystkie strony; każde gnało swoją coprędzej do domu.
Bójka krótko trwała, włościan było więcej i ci, idąc za radą Wojciecha, powiązali napastników, włożyli na wozy i odwieźli do wójta, który kazał niemców zamknąć do kozy.
Niedługo tam siedzieli. Skoro noc nadeszła, wyłamali drzwi i, dawszy stróżowi parę szturchańców na pamiątkę, uciekli do swoich siedzib.