Młynarz z Zarudzia/II
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Młynarz z Zarudzia |
Podtytuł | Obrazek wiejski |
Wydawca | Skład główny w księgarni М. A. Wizbeka |
Data wyd. | 1897 |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Gdy już ściemniło się i księżyc wypłynął na niebo, oblewając bladawem światłem rzeczkę, staw, pola i lasy, we młynie było bardzo gwarno i wesoło.
Na kominie buchał ogień, a przy nim w ogromnych saganach gotowały się kartofle, któremi młynarka miała swych gości uczęstować.
Fryc siedział przy stole z ołówkiem w ręku i obliczenia jakieś robił, poczem niemcy wydobywali z woreczków pieniądze i kładli je na stole. Zebrała się spora paczka, którą młynarz starannie zawinął w papier i do kieszeni schował.
Gwarno było w izbie. Niemcy rozprawiali głośno, krzyczeli, śmieli się; gospodarz flaszę wódki z szafy wydobył, a ta bardziej jeszcze rozpromieniła twarze. Rozmowa stawała się coraz głośniejszą, wreszcie jeden z nich zaśpiewał, inni wtórować mu zaczęli i przez otwarte okna dźwięki pieśni rozległy się nad cichemi polami. Wiatr niósł je na swych skrzydłach do lasu, gdzie powtarzały się kilkakrotnem echem. Przebudzone ptaki na gałęziach ze zdumieniem słuchały tego chóru...
Niemcy jedli i pili i znowuż śpiewali, a gdy już mieli uciechy do syta i uczuli zmęczenie, pokładli się, gdzie który mógł: we młynie, w stancji po kątach, a niektórzy na świeżem powietrzu, pod gwiaździstem jasnego nieba sklepieniem.
Jeden tylko Fryc nie spał; obliczył raz jeszcze zebrane pieniądze, zawinął je starannie w papier, wsunął do kieszeni i pocichu, nie budząc nikogo, poszedł jeszcze do dworu.
Częstym on gościem tam bywał i wiedział, że dziedzic późno się bardzo spać kładzie i że o interesach najlepiej lubi w nocy rozmawiać.
O tym panu dziedzicu trzeba powiedzieć słów kilka. Niedawno, bo zaledwie od lat kilku przybył w te strony. Osiedlać się, ani gospodarstwu porządnego prowadzić nie myślał; kupił majątek tanio po to, aby sprzedać go drogo i znowuż nowej fortuny na spekulację szukać. Przehandlował on już w ten sposób dziesiątki tysięcy morgów ziemi, a gdzie się tylko pokazał, ciągnęła za nim zaraz rzesza kolonistów niemców, którzy nabywali od niego grunta, karczowali lasy i nowe sobie zakładali siedziby.
Pan Wilhelm Sztern pochodził z Prus, gdzie pracował w jakimś kantorze zbożowym; otrzymawszy w spadku kilka tysięcy talarów, porzucił to stanowisko i przywędrował do naszego kraju szczęścia szukać, i wiodło mu się doskonale. Z początku kupił jakiś mały folwarczek, rozkolonizował go, zarobił trochę grosza; później rzucił się na większe, nareszcie, rozporządzając już groszem pokaźnym, stawiał się na licytacje i co lepsze majątki kupował. Szedł on niby w przedniej straży, a gdzie się tylko zatrzymał, wnet nadbiegała za nim gromada jego ziomków z rodzinami licznemi i budowała kolonje, w których rozlegała się mowa i pieśni niemieckie.
Zarudzie Sztern nabył bardzo tanio na licytacji; konkurentów nie miał, gdyż żydkom, którzy nibyto do kupna przystępować chcieli, dał jakieś odczepne i, postąpiwszy kilkadziesiąt rubli nad szacunek, stał się właścicielem.
Gdy Fryc wszedł do pokoju, pan Sztern wygodnie w fotelu rozparty, paląc fajkę, czytał jakąś gazetę niemiecką, w której znajdował pożądane wieści ze swoich stron rodzinnych.
Zobaczywszy wchodzącego młynarza, odłożył na bok gazetę i spojrzał na niego pytającym wzrokiem. Fryc, milcząc, wydobył zzanadrza paczkę pieniędzy i położył ją na stole, poczem obaj zaczęli pocichu rozmawiać, spisywali warunki umowy, około północy dopiero rozstali się. Pan dziedzic zamknął pieniądze w żelaznej kasie, a Fryc powrócił do młyna, zbudził chłopców, zboże na kosz zasypał i puścił wodę na koła.
Fryc bardzo mało sypiał; myśl dorobienia się, zebrania grosza, odpędzała sen z jego powiek. On pragnął, żeby młyn i grunt przyległy, i łąki zostały jego własnością.
Gdy dzień się zrobił, niemcy opuścili młynarską siedzibę i powlekli się w stronę miasteczka, a we wsi zrobił się ruch niezwykły.
Chociaż dzień był powszedni, nie brano się jednak do pracy; przed chatami ludzie gromadkami stali i rozmawiali z sobą, spoglądając to w stronę dworu, to na młyn, wymachując żywo rękami.
Wojciech, który najgorliwiej do sąsiadów swoich przemawiał, chcąc się dowiedzieć, jaki miała skutek wczorajsza rozmowa dziedzica z niemcami, udał się do młyna na zwiady, aby Fryca wybadać.
Przyszedłszy, starym zwyczajem Pana Boga pochwalił; niemiec skinął tylko głową i milczał.
— Panie młynarzu — rzekł Wojciech — może byście mi dwa korce żyta zmełli, tobym dziś przywiózł.
— Jo jo.
— To przywieźć, powiadacie?
— Jo!
— A cóż jeno „jo i jo“, czy nie umiecie inaczej mówić?
Niemiec milczał, udając, że nie rozumie, o co jest pytany.
— Cóż to wczoraj tyle ludzi u was było? — zagadnął znowu Wojciech.
— To swoja, wszystko swoja...
— Niby z waszych stron?
— Jo, jo.
— A pocoście z nimi do dworu chodzili?
— Do dworu, do dziedzica, grunt kupić, dużo gruntu kupić!
— Kupili? tak odrazu?
— Jo, jo.
— I las?
— Wszystko kupili! grunt, łąka, las, my teraz będzie dziedzic. Jo, jo.
Wojciech splunął.
— Niedoczekanie wasze — cygany!
— Co wy gadać, co wy gadać? wy stara glupia chlop! My kupić, my dać pieniądz, my tu będzie siać i zbierać. My kolonje zrobić! My pieniądze dać, dużo dać i praca dać, dom stawić, dużo dom, dziesięć, dwadzieścia dom.
Wojciech nie słuchał dalej, odwrócił się i chciał odejść; młynarz pobiegł za nim, wołając:
— Pan Wojciech, pan Wojciech!
— No, co?
— Patrzyć Wojciech, ten wasz ląka wlazić w mój ląka.
— Toć w dworską, nie w waszą!
— Wlaśnie to teraz mój ląka; przedać pan Wojciech swój ląka, ja dać dobry pieniądz pan Wojciech, zaraz dać.
— Idź do starego psa, kartoflarzu! — krzyknął rozgniewany Wojciech. — Widzisz go, jaki mechanik!
Młynarz zaklął strasznie i, rzuciwszy pełne nienawiści spojrzenie, poszedł napowrót do młyna.
Wojciech powrócił do wsi zły, zagniewany, milczący. Gdy go dopytywano, czego się od niemca dowiedział, machnął niechętnie ręką i mruknął przez zęby:
— Zacznie się teraz życie, ale ciężkie; będziemy mieli sąsiadów!!
Wieczorem przyszedł Walenty i jeszcze kilku gospodarzy i udali się z Wojciechem na osobność, do stodoły, gdzie przez długi czas naradzali się, co robić.
Zaraz też Wojciech wóz wyszykował do drogi, szkapinę zaprzągł i obaj z Walentym wybrali się na całą noc. Wzięli z sobą worek obroku i trochę siana dla konia, dla siebie kawał chleba i pojechali.
Szkapina wlokła wózek po wyboistych grobelkach, to po gościńcu piaszczystym; Walenty drzemał na wozie, a Wojciech, fajkę paląc i drogę zważając, rozmyślał.
Ogromnie go to bolało, że niemcy grunt kupują i że wioskę kolonjami dokoła otoczą. Szkoda gruntu, że w obce ręce idzie, i znowu nieprzyjemna rzecz to sąsiedztwo szwabów. Spokoju nie będzie, przejść spokojnie nie dadzą. Będą ciągłe szkody, a ztąd zatargi, kłótnie, sprawy po sądach. Najgorsza rzecz! A tak było cicho i dobrze we wsi, żyli ludzie spokojnie. Bardzo się Wojciech tego nowego sąsiedztwa obawiał i dlatego właśnie do miasta wyprawił się z Walentym, aby jakiej rady poszukać. Wojciechowi zdawało się, że ludzie w mieście mądrzejsi, że się na wszystkiem znają, a osobliwie tacy niby adwokaci, doradcy, niby znawcy prawa.
Najczęściej owi niby adwokaci są to wydrwigrosze, którzy tumanią, obiecują złote góry, aby tylko grosz złapać. Porada ich nie wiele warta, prawie zawsze złe skutki przynosi, ale pomimo tego wieśniak, jak tylko ma kłopot, jedzie do miasteczka, stuka ciężkiemi butami po nierównym bruku, rozgląda się wkoło, patrzy to na gmachy urzędów, to na obwarzanki na żydowskich straganach — i myśli, z którejby strony do takiego piśmiennika przystąpić i gdzie go wynaleźć?
To tylko szczęście, że nasz świat małomiasteczkowy jest tak urządzony, że mądrzy sami szukają głupich, aby im przyjść z radą.
Po co człowiek ma czas tracić, deptać po bruku i nie trafić tam, gdzie pragnie, kiedy dzięki usłużnym faktorom, będzie zaprowadzony do szynku, posadzony z wszelkiemi honorami na ławie, ażeby sobie po podróży odpoczął; pokrzepiony zostanie wódką i przedstawiony takiemu mądrali, który sam o sobie opowiada, że potrafi zrobić z kozła barana i z barana kozła...
Gdy Wojciech z Walentym przybyli do miasta, dzień się już robił. Słońce patrzyło w brudne szybki okienek i przez wycięte w okiennicach serca i półksiężyce zaglądało do stancji żydowskich; szynkarze, przecierając zaspane oczy, otwierali naoścież drzwi szynkowni, a stary, białobrody, zgarbiony sługa bóźniczny trzykrotnem uderzeniem kija w okiennice wzywał nabożnych żydów do modlitwy.
Na rynku było jeszcze pusto, tylko dwie kozy wychudłe zbierały resztki rozsypanego obroku, a nędzne, o zjeżonej sierści psisko węszyło koło jatek.
Wojciech szkapinę swoją rozkiełznał, torbę z obrokiem zawiesił jej na łbie, a Walenty zsiadł z wózka i, poziewając, rozglądał się dokoła.
Jeszcze nie zdążyli dwóch słów z sobą zamienić, gdy z bocznej ulicy przybiegł zadyszany żydek w wytartym chałacie:
— Dzień dobry, panie Wojciechu! dzień dobry! — zawołał, — musieliście chyba całą noc jechać: z Zarudzia porządny kawał drogi!
— A ty skąd wiesz, że ja Wojciech i z Zarudzia?
— Oj, oj, ktoby was nie znał?! taki wielki gospodarz! takiego gospodarza każde dziecko zna. Dlaczego ja was nie mam znać?! I wy mnie także musicie znać, bo ja jestem na cały świat znany. Ja nazywam się Mendel, Mendel Szpak. Słyszeliście wy kiedy o Mendlu Szpaku?!
— Nie.
— Aj waj, panie Wojciechu! wam się chce żartować od samego rana! Jakto, żeby wy nie słyszeli o Mendlu?! To nie może być. Jakto? Pierwszy faktor na cały powiat! Aj waj! co ja gadam na powiat! na całą gubernję! Kto chce zboże sprzedać, dam mu kupca; kto chce pieniędzy pożyczyć, zaraz znajdę takiego bogacza, który ma miękkie serce i wygodzi za bardzo mały procent, za dziesiątkę od rubla tygodniowo.
— Nam nie potrzeba ani bogacza, ani kupca, — odrzekł Wojciech.
— Ja wiem, czego wam niepotrzeba, a co wam potrzeba — to ja też wiem. Od czego ja jestem Mendel? Od tego, żebym wszystko wiedział...
— Nie bajdurz po próżnicy, bo my mamy inny interes na głowie.
— Ja i to wiem, że macie inny interes, żeście naumyślnie przyjechali do miasta z przyczyny tego interesu, żeście, zamiast spać spokojnie w chałupie, wlekli się całą noc po złej drodze.
Walenty spojrzał znacząco na żyda.
— Oj waj! — rzekł, śmiejąc się, Mendel. — Jeszczeście byli na moście, to ja już wiedziałem, że macie interes. Nie dziwujcie się, to jest taka prosta rzecz. Jak chłop jedzie do miasta na targ, to ma na wozie worki, a gdy jedzie do miasta za interesem, to ma na wozie tylko torbę z obrokiem. — Ny, wy macie tylko torbę! Torbę powiesiliście szkapie na łbie, a interes trzymacie w swojej głowie i nie wiecie, co z nim robić; a jak wy jego wyjmiecie ze swojej głowy i wsadzicie do mojej głowy, to zaraz będzie po interesie. Oj, oj! żebym ja miał tyle pieniędzy w kieszeni, co ja już miałem interesów, tobym zapytał, co Kraków kosztuje? Jak myślicie, gospodarze: czy wam kto zapłaci za to, że stoicie na ulicy? Chodźcie do izby; mój szwagier, Symcha Bas, ma pańską izbę! U niego nawet hrabiowie bywają. Wczoraj on sprowadził z Wierzbowa dwie kufy okowity, to ja prawdę powiem, że jeszcze jak żyję takiej okowity nie widziałem! Chodźcie do niego do izby, tam znajdziemy na wszystko sposób. Żeby nawet najgorszy interes, ja wam dam na niego lekarstwo! Tak jest na świecie. Jeżeli was, broń Boże, bok zaboli, jeżeli dostaniecie kolki, to wiecie, że trzeba iść do felczera, do Icka, żeby dał proszki i postawił bańki; — gdy zaś trafi się wam interes, a do tego ciężki, to musicie iść do faktora Mendla, który jest najlepszy doktór od wszystkich trudnych interesów — a jeżeli ten Mendel zaprowadzi was do Symchy, to się zrobi nad waszym interesem konsyljum. No, czy ja źle mówię?!
Walenty w głowę się podrapał.
— A no, Wojciechu! — rzekł — czy tak, czy siak, kieliszek gorzałczyny nie zawadzi, możeby i pójść.
— Mądre słowo powiadacie, gospodarzu! bardzo mądre! weźcie szkapę za grzywę i prowadźcie ją za mną. To niedaleko, zaraz na drugiej ulicy, koło Szmulowego zajazdu.
Mendel raźnie pobiegł naprzód i pierwszy stanął przed szynkiem, do którego wepchnął Wojciecha i Walentego.
Napili się wódki, i usiadłszy na ławie, wyjęli chleb z węzełka i jedli powoli.
Mendel do gospodarza coś po żydowsku powiedział, poczem wybiegł na miasto i niezadługo powrócił w towarzystwie jegomości z czerwonym nosem, obrzękłą twarzą i małemi, bardzo ruchliwemi oczkami.
Ów człowiek miał na sobie brunatny, straszliwie wypłowiały surdut, zielony szalik na szyi, a na głowie zatłuszczoną czapkę z lampasem.
Ujrzawszy tego wycierusa, Walenty i Wojciech powstali z ławy.
— Ny, ny, ja wam mówiłem, że przyprowadzę osobę! jaką osobę! Ten pan dla nikogo w świecie nie przyszedłby do szynku — rzekł Mendel.
— To jest przecie z przeproszeniem... traktjernia — odezwał się przybyły, spluwając na widok flaszek, które mu oskomę robiły.
— Tak, tak, omyliłem się — mówił żyd — to jest traktjernia! ale i do traktjerni panby dla byle kogo nie przyszedł!.. Ale jak Mendel prosi, to pan przyszedł!.. Siadajcie, panie Wojciechu i każcie dać wódki i śledzia, bo pan adwokat ma taką naturę, że rano lubi wypić kieliszek wódki i przekąsić śledziem... Pan ma bardzo delikatne zdrowie i potrzebuje posiłku... niewiele, ale często.
— Cierpię, z przeproszeniem, na wątrobę.
— Pan adwokat ma taką frybrę wątrobianą, przez to może mało jeść... tylko do picia ma ochotę... Siadajcie, siadajcie; powiedzcie, co macie za przeszkodę, pan zaraz wam doradzi... z czarnego zrobi białe, z białego zielone. On może obrócić kota ogonem tak ładnie, że cały świat gębę otworzy. Wam naprzykład zdaje się, że ten stół jest sosnowy. Przysięglibyście na to?
— Ma się rozumieć, bo sprawiedliwie sosnowy.
— Posłuchajcie-no wy, jak ten pan zacznie gadać, to was przekona, że to stół blaszany, a zapłaćcie więcej, to się dowiecie, że on jest zrobiony z wypalonej gliny... I wy gotowi będziecie to zaprzysiądz.
Wojciech z niedowierzaniem spojrzał na żyda.
— Oj, nie dziwujcie się — zawołał Mendel — to jest wiadoma rzecz... Gadajcie, co wam trzeba, jaką macie kwestję.
Wojciech odchrząknął raz i drugi, westchnął ciężko i powoli zaczął opowiadać swe kłopoty: — jako się młynarz we wsi osiedlił, jako całą gromadę szwabów sprowadził, jako dziedzic chce szwabom grunt na kolonje rozprzedać i jako z tego będzie zarudzkim chłopom ciężkie życie i los. Bydlęciu przejść nie dadzą, w pola worywać się będą, łąki wypasą, a chłop cóż z taką czeredą poradzi? Za łby się z nimi wodzić, pomstować, to i obraza boska, i nie ładnie. Ciężko będzie...
Pan adwokat coraz sobie z flaszki dolewał, śledzia jadł i słuchał; gdy zaś Wojciech swą relację skończył, spytał:
— Durny ty, mój człowiecze! — rzekł, poważnie kiwając głową.
— Wiadomo; żebym był mądrala taki, tobym rady nie szukał po ludziach — rzekł Wojciech, spoglądając ponuro — sam wiedziałbym, co robić.
— Ja tobie powiem: dziedzic chce sprzedać?
— Chce...
— A niemcy chcą kupić?
— Jużci, że chcą; grunt ładny, łąka czysta, las — aż im się ślepia świecą do niego, jak wilkom...
— Pieniądze mają?
— Pewnie, że mają; żeby nie mieli, toby gruntu nie kupowali.
— To widzisz, braciszku, interes głupi... Dziedzic chce sprzedać... oni chcą kupić... pieniądze mają... któż co na to poradzi? Wolna wola...
— Im wolna wola, a nam krzywda...
Adwokat głową kręcić zaczął.
— Trudno... trudno... ale, jak to powiadają, wszystko można, tylko... ostrożnie; możeby się sposób znalazł... ale, widzisz, bracie, sposób drogi! a wy, nie przymawiając, macie węża w kieszeni...
— Zapłacimy, panie, zapłacimy!
— Oni wszystko zapłacą... — rzekł protekcjonalnie Mendel. — Ja ich znam. Oni mają taki zwyczaj, że lubią narzekać na biedę, ale jak trzeba pieniędzy, nawet dużo pieniędzy, to wyciągną z różnych schowanek, ile trzeba, i zapłacą.
— To się wie, że zapłacimy, aby jeno było za co.
— Będzie za co! — zawołał Mendel — dlaczego niema być za co? jak tylko kto ma czem płacić, to ma i za co płacić, to wiadomo, nawet małe dzieci wiedzą o tem.
— Aha, — mruknął doradca, — ale przedewszystkiem, ileż wy możecie zapłacić?
— Albo ja wiem... — odpowiedział Wojciech.
— No, ale tak, mniej więcej...
— Nie znawca ja na to. Dość już długo na świecie żyję, alem jeszcze w takiej przygodzie nie był. Zresztą zdaje się, że nie nasza rzecz mówić wprzód, ile dać możemy, ale pańska powiedzieć, co pan żąda. Toć i na jarmarku, jeśli kto sprzedaje krowę albo świnię, to sam gada, ile za nią chce.
— Fe, fe! Wojciechu, — zawołał Mendel, — jak można przykładać wielką sprawę, mądrą poradę, znaczną osobę do takiego paskudnego stworzenia. Pan adwokat może się obrazić.
— A o cóż? Toć mówiło się dla przykładu, nieprzymierzając.
Doradca przerwał ten spór.
— Czort was zabierz, — rzekł — przymierzając, czy nie przymierzając, to dla mnie jedno, a grunt pieniądze. Sprawa ciężka — trzeba na koszta, na stemple, na papier, bez tego nie można; wiesz, bracie, że kto smaruje, ten jedzie, a kto nie, to nie.
— Siłaż to na owe koszta? — zapytał Walenty.
— Słuchajcie, — rzekł doradca — ja wam krótko powiem. Za moją pracę, za moją fatygę i myślenie ja teraz od was nie żądam nic. Wy dobrzy ludzie, ja z wami wódki wypił, śledzia zjadł, no — i ja was lubię... Odrazu polubiłem...
— Macie szczęście, — wtrącił Mendel — naprawdę macie szczęście; pan adwokat nie każdego odrazu polubi, z innym nie chce nawet rozmawiać.
— Krótko mówiąc, — odezwał się doradca — bez trochy czerwonych papierków zacząć nie mogę.
— Kupa grosza, — rzekł Wojciech, drapiąc się po czuprynie.
— Kupa! Jaka to kupa, — zawołał Mendel — to jest całkiem nic... Miarkujcie sami: taka wielka sprawa! samego papieru do niej trzeba tyle, ilebyście na wóz nie zabrali, a gdzie pióra, gdzie atrament, gdzie lak, a gdzie myślenie pana adwokata? Sieczka nie jest tak tania, jak ten interes... Żebym ja tak zawsze zdrowie miał! Nie macie się co namyślać, tylko rozwiązać worek i dać.
— Skoro trzeba dać, to się da — ale chcielibyśmy wiedzieć, co z tego będzie?
— Aj waj! Co będzie?! Ślicznie będzie! Jak pan adwokat zacznie kręcić, to tak zakręci, że niemcy nie będą wiedzieli, gdzie jest początek, gdzie koniec i gdzie środek.
— Widzicie, panie — rzekł Wojciech — my wierzymy, że pan wie, co trzeba zrobić, ale i my też chcemy wiedzieć...
— Albo takie wiedzenie zmieści się w waszej głowie? — wtrącił Mendel.
Wojciech się obruszył.
— Ty żydku — rzekł z gniewem do Mendla — po próżności nie pleć. Przyszliśmy nie od siebie, jeno od gromady, a jak gromada zapyta, cośmy zrobili, toć nie możemy stać jak kołki, tylko musimy powiedzieć, co i jak.
— Masz rację, człowieku — rzekł doradca — masz rację! wytłumacz więc gromadzie, że ja wziąłem się do interesu, ja! i że, ma się rozumieć, wszystko będzie dobrze.
— I niby niemcy gruntu nie kupią?
— Nie kupią!
— A jeżeli im dziedzic sprzeda, to co będzie?
— Wyprocesujemy.
— A proszę pana, żeby tak, naprzykład, po dobroci pójść do dziedzica i prosić go, niechby zamiast sprzedawać niemcom, nam sprzedał... O pieniądze możnaby się przecież postarać.
— Aj, aj! — wtrącił Mendel — dziwna wasza mowa jest. W interesie niema prośby — interes jest interes...
— Zawsze wolelibyśmy zgodnie...
— Ach! głupcy wy — rzekł doradca, machając ręką niechętnie — róbcie jak chcecie, wasza wola. Tylko, jeżeli chcecie, żebym ja waszej sprawy pilnował, to dajcie na koszta, a jeżeli nie, to bywajcie zdrowi i nie zawracajcie mi głowy.
— Nie bałamućcie gospodarze, nie bałamućcie — wołał Mendel — dajcie na koszta... Klektanie to jest tylko, klektanie... trzy grosze nie warto. Macie co robić, to róbcie, bo pan adwokat nie jest czasowy człowiek. U niego, w kancelarji, w Icka domu na górze, od samego rana jest już taki ścisk, jak na jarmarku.
— Nu tak, ja czasu nie mam, bałamucić nie mogę.
Wojciech westchnął, sięgnął do kieszeni, wydobył długi woreczek, zawiązany sznurkiem, i odwróciwszy się do ściany, zaczął liczyć papierki.
— Niechże pan porachuje — rzekł skończywszy — jest trzydzieści, jak jeden, akuratnie.
Oczy pana adwokata aż się zaiskrzyły na widok pieniędzy, na które także i Mendel i Symcha Bas pilną zwrócili uwagę. Widocznie mieli oni z mądrym doradcą pewne rachunki i chcieli załatwić je przy okazji. W kilku słowach, po żydowsku porozumieli się, że trzeba jaknajprędzej gospodarzy wyprawić, a pana doradcę zatrzymać i nie wypuścić, dopóki długu nie zapłaci. Szło im także i o to, aby ów niby adwokat to, co ma przepić, przepił na miejscu, a nie gdzieindziej. Tak się też stało. Mendel pod jakimś pozorem wyprowadził Wojciecha i Walentego na miasto; a Symcha wciąż świeże flaszki podsuwał doradcy.
Po dwóch godzinach wielki znawca prawa już o Bożym świecie zapomniał. Szynkarz przy pomocy dwóch żydów zaciągnął go do drugiej stancji, ułożył na ławie, jak nieboszczyka, i przykrył mu twarz starym workiem, aby muchy nie przeszkadzały mu spać.
Już się słońce ku zachodowi zniżało, kiedy Wojciech z Walentym dojeżdżali do Zarudzia. Ładny wieczór był, pogodny, od rzeki wietrzyk pociągał, a we wsi, nad domostwami unosiły się białawe kłęby dymu.
Wojciech, który prawie przez całą drogę milczał i rozmyślał tylko, odezwał się do Walentego:
— Wiecie wy, kumie — rzekł — zdaje mi się, że myśmy głupstwo zrobili.
— Niby w czem?
— A no, dając temu doradcy pieniądze.
— Kiedy inaczej nie można, to i cóż mieliśmy uczynić?
— Otóż mnie się zdaje, że można inaczej. Nie trzeba nam było do miasta jechać, tylko z Rochem pogadać. Juścić to człowiek dobry i rozumny, on by nam źle nie doradził. Jak wam się zdaje?
— Bo ja wiem — odrzekł Walenty — bo ja wiem. Ja na prawowanie i na sądy nie znawca. Jak mi kto krzywdę zrobi, to wziąłbym kij do garści, sprał dobrze i ze szkody wypędził, a na insze przebiegi głowy nie mam. Jak inni, tak i ja, za kupą pójdę, ale sam gromady nie poprowadzę. Wy, Wojciechu, prędzej każdą rzecz zmiarkujecie. Zaś według Rocha, dlaczegoby nie. On jest głowacz, jedźmy do niego, albo z Zarudzia przejdziemy — toć nie koniec świata, jeno sąsiedztwo bliziuchne.
— A no to jedźmy.
Skręcili w boczną drożynę, co się między polami ciągnęła i ginęła w zaroślach, a w pół godziny później byli już przed domostwem Rocha, który tylko co z pola powrócił od roboty.
Przywitał gości uczciwem słowem i poprosił do izby, ale nie chcieli wejść.
— Na dworzu lepiej będzie, — rzekł Wojciech — swobodniej, nie przeszkodzi nam nikt, a właśnie mamy wam coś powiedzieć i o radę prosić.
— Jak wola wasza — odrzekł Roch — miarkuję ja o co chodzi, wiem, że na waszą wieś bieda idzie, a i nam to niemiłe. Dobrze tedy, pogadajmy, naradźmy się.
Usiedli na klocu pod płotem, otaczającym ogródek, i gwarzyli długo, parę godzin.
Już noc zapadła, złote gwiazdki mrugały na niebie, kiedy Wojciech z Walentym do Zarudzia wrócili. We młynie świeciło się jeszcze, wśród ciszy nocnej rozlegał się śpiew podochoconych przybyszów. Wojciech konia wyprzągł i do izby wszedł, ale nie zabawił w niej długo. Spać nie mógł, jakiś niepokój go ogarniał. Wyszedł przed chatę, patrzył w ciemną przestrzeń, to na gwiazdy migające na niebie, to na światło we młynie, patrzył i rozmyślał — a potem usiadł na kamieniu i pacierz odmawiać zaczął.