Małe niedole pożycia małżeńskiego/8
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Małe niedole pożycia małżeńskiego |
Wydawca | Biblioteka Boya |
Data wyd. | 1932 |
Druk | M. Arct S. A. |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | Tadeusz Boy-Żeleński |
Tytuł orygin. | Petites misères de la vie conjugale |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Po kilku latach małżeństwa, miłość twoja staje się tak umiarkowana, że Karolina usiłuje niekiedy wieczorem obudzić ją zapomocą drobnych, wyzywających aluzyj. Jest w tobie coś spokojnego i flegmatycznego, co drażni wszelką prawowitą małżonkę. Kobiety widzą w tem rodzaj obrazy; niedbałą beztroskę szczęścia poczytują ci za zarozumiałą pewność, gdyż nigdy nie biorą w rachubę możliwości lekceważenia ich nieocenionych wdzięków. Cnota ich dochodzi do paroksyzmu wściekłości, że się ją bierze dosłownie.
W tem położeniu, które jest treścią języka małżeńskiego i do którego zarówno mężczyzna jak kobieta dochodzą niezawodnie, żaden mąż nie śmie przyznać otwarcie że pasztet z kuropatwy zaczyna go nudzić; lecz apetyt jego wymaga już niewątpliwie pewnych warunków tualety, podrażnień rozłąki, pobudzeń domniemanym rywalem.
W tym okresie, prowadzisz na przechadzce żonę pod rękę, nie przyciskając jej jednak do boku z pełnem obaw i troskliwości skupieniem skąpca trzymającego skarb. Rozglądasz się na prawo i lewo, oglądasz wystawy, przytrzymujesz żonę luźnem i nieuważnem ramieniem, jakgdybyś holował statek. Bądźmy szczerzy, moi przyjaciele! gdyby, idąc za twoją żoną, jakiś uliczny wielbiciel, przypadkiem lub rozmyślnie, otarł się o nią zbyt blisko, nie miałbyś najmniejszej ochoty dochodzić motywów owego przechodnia; zresztą żadnej kobiecie nie postanie w głowie doprowadzać dwóch ludzi do sprzeczki dla takiej drobnostki. Ta drobnostka, przyznajmy i to jeszcze, czyż to nie jest nader pochlebne dla jednej i drugiej strony?
Doszedłeś do tego punktu; nie posuwasz się dalej. Mimo to, w głębi twego serca i sumienia drzemie straszliwa myśl: Karolina zawiodła twoje oczekiwania, Karolina ma braki, które, w czasie przypływu pod znakiem miodowego miesiąca, kryły się pod wodą, lecz które odpływ ujawnił w całej nagości. Nieraz zdarzyło ci się uderzyć o te rafy, nieraz rozbijały się o nie twe nadzieje; twoje marzenia młodego kawalera (gdzie te czasy szczęśliwe!) niejeden raz patrzyły na strzaskaną łódź pełną fantastycznych bogactw: najcenniejsze towary poszły na dno, pozostał balast małżeństwa. Słowem, aby rzec poprostu, w rozmowach które wiedziesz sam ze sobą na temat swego małżeństwa, powiadasz, patrząc na Karolinę: To nie to, czego się spodziewałem!
Pewnego wieczora, na balu, w towarzystwie, u przyjaciół, mniejsza zresztą gdzie, spotykasz uroczą dziewczynę, piękną, dobrą i rozumną; dusza! och! anielska! piękność czarująca! Ten nieskazitelny owal, te rysy które tak długo oprą się działaniu życia, to wdzięczne i marzycielskie czoło! Nieznajoma jest posażna, wykształcona, ze znacznej rodziny; wszędzie umie być na swojem miejscu, błyszczeć lub ukryć się w cieniu; słowem, przedstawia w całej świetności i blasku obraz wymarzonej istoty, twojej żony, tej którą mógłbyś kochać stale i niezmiennie; pochlebiałaby wszystkim twym próżnostkom, rozumiałaby i wspierałaby cudownie wszystkie cele i zamiary. Do tego, jest serdeczna i wesoła, — ta młoda dziewczyna, która budzi wszystkie twoje najszlachetniejsze uczucia, która rozpala wszystkie przygasłe pragnienia.
Patrzysz na Karolinę z posępną rozpaczą; upiorne myśli poczynają krążyć i uderzają skrzydłami nietoperza, dziobem sępa, tułowiem ćmy o ściany pałacu, w którym, niby złota lampa, błyszczy twój mózg rozpalony żądzą.
Pierwsza strofa. — Och, pocóż się ożeniłem? cóż to za myśl nieszczęsna! Dałem się złapać na kilka marnych talarów! Jakto? to ma być koniec? mogę mieć tylko jedną żonę! Jakiż rozum mieli Turcy! znać, że autor Koranu żył na pustyni!
Druga strofa. — Moja żona jest cierpiąca, pokaszluje czasem. Mój Boże, jeśli jest w zamiarach twej mądrości powołać Karolinę do swojej chwały, uczyń to prędko, dla jej i mego szczęścia. Ten anioł już dopełnił swoich ziemskich przeznaczeń.
Trzecia strofa. — Ależ ja jestem potwór! Karolina jest matką moich dzieci!
Żona wraca z tobą powozem, wydaje ci się wstrętna; mówi do ciebie, ledwie odpowiadasz. Pyta: „Co tobie? — Nic”. Karolina kaszle, namawiasz ją aby zaraz jutro poszła do lekarza. Medycyna miewa swoje przygody...
Czwarta strofa. — Opowiadano mi, że jakiś lekarz, chudo zapłacony przez spadkobierców, miał wykrzyknąć nieostrożnie. „Obrzynają mi tysiąc dukatów, a zawdzięczają mi czterdzieści tysięcy franków renty!“ Och, jabym nie liczył się z honorarjum.
— Karolino, mówisz głośno, powinnaś uważać na siebie; zawiń się w szal, myśl o swojem zdrowiu, najdroższa.
Żona jest tobą zachwycona, zdajesz się nią niezmiernie interesować. Podczas gdy się rozbiera, leżysz wyciągnięty na kozetce.
Gdy opada suknia, zatapiasz się w kontemplacji boskiego zjawiska, które otwiera ci bramy z kości słoniowej fantastycznych zamków wyobraźni. O czarodziejska ekstazo! przed twemi oczami staje boska postać owej dziewczyny!... Jest biała jak żagle czarodziejskiego okrętu, który wpływa do Kadyksu brzemienny skarbami. Dziewicze okrągłości kuszą twoje rozmarzone oko. Żona, szczęśliwa z twego podziwu, tłómaczy na swoją korzyść to nerwowe milczenie. Zamykasz oczy; widzisz jeszcze wyraźniej upragnioną dziewczynę, w myśli mówisz:
Piąta i ostatnia strofa. — Boska! czarująca! Czy może być na świecie druga podobna? — Różo nocy płomiennych! — Wieżo z kości słoniowej! — Dziewico anielska! — Gwiazdo wieczorna i poranna!
Każdy ma swoje sekretne litanje; ty odmawiasz ich cztery.
Nazajutrz, żona jest promieniejąca, przestała kaszleć, nie potrzebuje już lekarza; jeżeli co jej grozi, to zbytek zdrowia; przekląłeś ją cztery razy w imię owej młodej dziewczyny i cztery razy ona cię błogosławiła. Nic nie wie, że w głębi twego serca trzepotała się rybka z gatunku krokodylów, zamknięta w naczyniu miłości małżeńskiej jak tamta w szklanym słoju.
Parę dni temu, żona wyrażała się o tobie przed panią de Fischtaminel dość dwuznacznie; dziś, podczas wizyty pięknej przyjaciółki, Karolina kompromituje cię powłóczystemi i wilgotnemi spojrzeniami; wychwala cię, jest szczęśliwa.
Wychodzisz wściekły, szalejesz; szczęściem spotykasz na bulwarach przyjaciela, przed którym możesz wylać żółć.
— Słuchaj mnie, nie żeń się nigdy! Lepiej ci patrzeć jak spadkobiercy wynoszą meble gdy jeszcze rzęzisz, lepiej wić się w agonji dwie godziny, żebrząc próżno o szklankę wody, lepiej ginąć dobijany powolnie przez okrutną dozorczynię, podobną tej którą tak strasznie przedstawił Henry Monnier w ostatnich chwilach starego kawalera! Nie żeń się, pod żadnym pozorem!
Na szczęście, nie spotykasz więcej czarującej młodej dziewczyny! Ocalałeś od piekła, do którego wiodły cię zbrodnicze myśli; grzęźniesz na nowo w czyśćcu szczęścia małżeńskiego; zaczynasz natomiast zwracać uwagę na panią de Fischtaminel, którą, jeszcze za kawalerskich czasów, uwielbiałeś, nie mogąc do niej dotrzeć.