Małe niedole pożycia małżeńskiego/całość

<<< Dane tekstu >>>
Autor Honoré de Balzac
Tytuł Małe niedole pożycia małżeńskiego
Wydawca Biblioteka Boya
Data wyd. 1932
Druk M. Arct S. A.
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Tadeusz Boy-Żeleński
Tytuł orygin. Petites misères de la vie conjugale
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Okładka lub karta tytułowa
Indeks stron


BALZAC
KOMEDJA
LUDZKA
Małe niedole
pożycia małżeńskiego

BIBLJOTEKA BOYA, WARSZAWA, SMOLNA 11


OD TŁUMACZA

Książka nosząca tytuł Małe niedole pożycia małżeńskiego ukazała się w roku 1845, zatem w piętnaście lat przeszło po głośnej Fizjologji małżeństwa. Oba te utwory w zestawieniu ze sobą stanowią ciekawe zjawisko literackie, w jaki sposób jeden i ten sam temat zarysowuje się w wyobraźni pisarza w innem oświetleniu i w innej epoce jego twórczej ewolucji. Książka zatytułowana wpół żartobliwie Fizjologją jest w istocie prawdziwą filozofją wewnętrznych dziejów małżeństwa; jest bystrą i śmiałą analizą owej wielkiej linji, po której przebiega życie uczuciowe dwojga istot, skutych ze sobą nierozerwalnym węzłem. W mózgu młodego pisarza myśli kipią; każde zjawisko, każde spostrzeżenie otwiera mu dalekie perspektywy, najbłahszy szczegół wiąże się tysiącem nici z treścią duchowego życia człowieka. W dziele tem mieści się tyleż przedniego żartu ile jest w niem również tęgiej i nieustraszonej myśli.
W inny, bardziej minjaturowy światek przenoszą nas Małe niedole, książka, która, jak mówi z żartobliwą emfazą sam Balzac, „jest dla Fizjologji małżeństwa tem, czem historja dla filozofji, czem przykład dla teorji“. Autor z rozmysłu zostawia tu na boku wielki, zasadniczy problem małżeństwa, owo Być albo nie być, które wyzierało z każdej stronicy Fizjologji; tu wchodzimy wraz z nim w powszednie życie dwojga małżonków, patrzymy na owo codzienne tarcie i potrącanie się dwojga jednostek i dwóch charakterów mniej lub więcej niedobranych, aż wreszcie, w djabelsko optymistycznym komentarzu, widzimy jak wszystko się wkońcu układa, w taki lub inny sposób, ku ogólnej pomyślności. Para małżonków, Adolf i Karolina, stanowią niejako syntetyczne typy męża i żony, przybierające kolejno, stosownie do zapotrzebowania autora, rozmaite odcienie indywidualne; podobnież i inne postacie, przewijające się kolejno w tej prawdziwej commedia del’ arte małżeństwa. Układ i styl dzieła noszą również cechę innej, nie tak bujnej może, lecz nawskroś dojrzałej epoki twórczości autora. Żadnych analiz, żadnych filozoficznych dygresyj, w które — i jak przepyszne! — obfitowała Fizjologja małżeństwa; tu mamy szereg scenek, kreślonych wprost z natury ręką mistrza z całą precyzją a nieraz okrucieństwem. Dziwnym zbiegiem okoliczności, dwie książki zawierające najwięcej sarkazmów, lecz i najwięcej głębokich myśli na temat małżeństwa zawdzięcza literatura pisarzowi, któremu samemu, ledwie na schyłku jego lat męskich, na kilka miesięcy przed śmiercią, dane było zawrzeć dozgonne związki z upragnioną istotą.
Małe niedole pisane były — czuć to w ich stylu — w wesołości ducha. W korespondencji Balzaka znajduje się list do pana Bertall, rysownika, w którym autor sam kreśli projekt ryciny, ilustrując ją równocześnie własnoręcznym rysunkiem.

Na górze, drogi Bertall, mają być obok siebie dwa rogi obfitości, muszlą ku górze a ostrzem na dół. Wychodzą z nich dzieci i zabawki; z jednej strony Adolf, z drugiej Karolina: Karolina nieśmiała, Adolf bardzo rad.
Na dole, trzeba odwrócić rogi, ostrzami ku górze, a z muszli mają wychodzić utrapienia życia: Karolina despotyczna, zaczepna, Adolf umęczony i markotny...

Czuć, że Balzac sam bawi się własnym konceptem. Istotnie, te Małe niedole są jego wytchnieniem wśród wytężającej pracy nad wielkiemi dziełami Komedji ludzkiej, pracy, której choroba i śmierć rychło już miała położyć koniec. Scenki te, pisane z lekkością i swobodą feljetonisty, wskazują, iż okrzyczana „ciężkość“ stylu Balzaka płynie może z nadmiaru i śmiałości myśli, które tłoczyły mu się pod pióro, walcząc z oporem powieściowego stylu, nienawykłego jeszcze do użytku jaki zeń czynił twórca Ojca Goriot.

Kraków, 1909.

CZĘŚĆ PIERWSZA
Przedmowa, w której każdy odnajdzie własne wspomnienia małżeńskie

Pewnego dnia, przyjaciel mówi ci o młodej osobie:
„Z zacnej rodziny, dobrze wychowana, ładna i — trzysta tysięcy gotówką“.
Marzyłeś zawsze o spotkaniu tak doskonałej istoty.
Zazwyczaj, wszystkie przypadkowe spotkania są z góry ułożone. Nawiązujesz rozmowę z zachwycającą istotą, która okazuje się niezmiernie lękliwa.
TY: Śliczna zabawa, nieprawdaż?
ONA: Och, tak...
Pozwolono ci się starać o młodą osobę.
TEŚCIOWA (do przyszłego zięcia): Nie uwierzy pan, jak to drogie maleństwo umie się przywiązać.
Jednakże między rodzinami zachodzą trudności z powodu kwestyj majątkowych.
TWÓJ OJCIEC (do teściowej): Moja droga pani, nasza posiadłość warta jest pięćset tysięcy!...
TWOJA PRZYSZŁA TEŚCIOWA: A nasz dom, szanowny panie, ma dwa fronty.
Wreszcie, po długich sporach, dwaj obrzydliwi rejenci, jeden cienki, drugi gruby, doprowadzają do skutku kontrakt ślubny.
Następnie, obie rodziny uważają za niezbędne zapędzić cię do merostwa, do kościoła, zanim ułożą cię na spoczynek z młodą oblubienicą, która robi fochy.
A potem!... potem przebywasz rozmaite nieprzewidziane małe niedole, naprzykład:

I.
Zdradziecki sztych

Czy to duża, czy mała niedola? nie wiem; duża dla zięcia lub synowej, mała dla ciebie.
— Mała! łatwo to mówić; ale dziecko kosztuje wcale nie mało! zawoła na to małżonek po dziesięćkroć szczęśliwy, który gotuje się właśnie do ochrzczenia jedenastego drobiazgu, zwanego ostatniem maleństwem: — słówko, zapomocą którego kobiety umieją nadużywać dobrej wiary rodziny.
Cóż to za niedola? zapytasz. Otóż, ta niedola, jak większość małych niedoli małżeńskich, może być dla kogoś wydarzeniem nader szczęśliwem.
Właśnie minęło cztery miesiące, jak wydałeś za mąż córkę, którą nazwiemy słodkiem imieniem Karoliny, aby z niej uczynić klasyczny typ wszystkich żon. Karolina jest, rozumie się, czarująca, mąż zaś, którego znalazłeś dla niej, jest:
Albo wziętym adwokatem, albo kapitanem drugiej klasy, albo pomocnikiem inżyniera, albo zastępcą sędziego, albo wreszcie młodym wice-hrabią. Ale najprawdopodobniej jest on tym ideałem, do którego wzdychają wszystkie rodziny obdarzone praktycznym rozsądkiem: jedynym synem bogatego właściciela! (patrz: Przedmowa).
Feniksa tego, jakikolwiek byłby jego wiek, kolor włosów i stanowisko, nazwiemy odtąd Adolfem.
Adwokat, kapitan, inżynier, sędzia, słowem zięć, Adolf i jego rodzina biorą, w osobie panny Karoliny, pod rozwagę:
1-o Pannę Karolinę;
2-o Jedyną córkę twoją i twojej żony.
Tutaj, musimy żądać, jak w parlamencie, rozróżnienia:
a) twojej żony:
Żona twoja ma otrzymać spadek po wuju, starym podagryku, którego zawija, pielęgnuje, pieści i opatula; nie licząc majątku jaki przypadnie jej po ojcu. Karolina ubóstwiała zawsze wuja, wuja który ją huśtał niegdyś na kolanach, wuja który..., wuja którego..., słowem, wuja... po którym spadek można obliczyć na dwieście tysięcy.
Żona twoja jest osobą dobrze zakonserwowaną, której wiek jednakże był przedmiotem głębokich roztrząsań i długiego śledztwa ze strony patrjarchów z rodziny zięcia. Po długich kołowaniach, obie teściowe zwierzyły sobie wreszcie małe sekrety dojrzałych kobiet.
— A droga pani, jakże?...
— Ja, Bogu dzięki, mam to już poza sobą; a pani?
— Spodziewam się! odparła twoja żona.
— Możesz poślubić Karolinę, rzekła matka Adolfa do syna, Karolina będzie jedyną spadkobierczynią matki, ojca i wuja.
b) ciebie samego:
Ciebie, który, będąc zresztą nader sympatycznym człowiekiem, pędziłeś za młodu życie dość wesołe; zresztą, masz lat pięćdziesiąt dziewięć, a głowę twoją możnaby wziąć za kolano, wychylające się z siwej peruki.
3-o Posag trzysta tysięcy franków!...
4-o Jedyną siostrę Karoliny, dziewczynkę dwunastoletnią, niedołężną i chorowitą, nie wróżącą aby miała długo błąkać się po świecie.
5-o Osobisty majątek twój, jako teścia, dwadzieścia tysięcy franków renty, która zaokrągli się niebawem wiadomą sukcesyjką.
6-o Majątek twojej żony, który ma również wzrosnąć o dwa spadki: po wuju i po dziadku.

Trzy sukcesje i oszczędności...750.000 fr.
Twój majątek...250.000 „
Majątek żony...250.000 „
________________
Razem. 1,250.000 fr.

nie ulegających żadnej wątpliwości.
Oto autopsja wszystkich świetnych małżeństw, wiodących za sobą orszaki tańczące i najadające się, w białych rękawiczkach, z kwiatkiem w butonierce, w bukietach kwiatu pomarańczowego, welonach, liberjach, powozach i karetach, wędrujące z merostwa do kościoła, z kościoła na ucztę weselną, z uczty na bal, z balu do sypialni małżeńskiej, przy dźwiękach orkiestry, wśród tradycyjnych żarcików podstarzałych dandysów. Oto szkielet, kryjący się pod powłoką najgorętszych upojeń.
Krewni czują się w obowiązku wtrącić swoje słówko.
Ze strony pana młodego:
— Adolf zrobił dobry interes.
Ze strony panny młodej:
— Karolina doskonale idzie za mąż. Adolf jest jedynakiem i prędzej czy później będzie miał sześćdziesiąt tysięcy renty.
Pewnego pięknego dnia, szczęśliwy sędzia, inżynier, kapitan lub adwokat, wreszcie szczęśliwy jedynak bogatego właściciela, słowem Adolf, zjawia się u ciebie na obiad w towarzystwie rodziny.
Córka twoja Karolina jest niezmiernie dumna z lekkiego wysklepienia, jakie zdradza jej kibić od jakiegoś czasu. Wszystkie kobiety w pierwszej ciąży rozwijają w tej mierze pełną niewinności kokieterję. Podobne żołnierzowi strojącemu się do pierwszej bitwy, lubią podkreślać swą bladość, swoje cierpienia; wstają z krzesła w charakterystyczny sposób i stawiają kroki z najmilszą w świecie afektacją. Same jeszcze jak kwiaty, już noszą owoc w łonie; toteż zawczasu oblekają się w sztuczną powagę przyszłego macierzyństwa. Wszystkie te kokieterje są zachwycające... za pierwszym razem.
Żona twoja, która została teściową Adolfa, zakuwa się w najszczelniejsze gorsety. To, co u córki budzi wesoły śmiech radości, ją przywodzi do płaczu; gdy Karolina popisuje się szczęściem, ona stara się ukryć najstaranniej swoje. Jednakże, po obiedzie, przenikliwe oko drugiej teściowej odgadło piekielną rzeczywistość.
Twoja żona jest w odmiennym stanie! Nowina wybucha wreszcie; najstarszy szkolny kolega mówi ci ze śmiechem: Ho, ho, cóżeś ty znowu zmalował!...
Masz jeszcze nadzieję w konsyljum, które ma się odbyć nazajutrz. Ty, człowiek dobry, dochodzisz do tego, iż, rumieniąc się sam przed sobą, żywisz nadzieję puchliny wodnej; ale lekarze potwierdzają zapowiedź ostatniego maleństwa!
Niejeden płochliwy mąż chroni się wówczas na wieś, lub doprowadza do skutku oddawna zamierzoną podróż po Włoszech. Słowem, dziwny zamęt panuje w domu; oboje z żoną, znaleźliście się nagle w nader fałszywem położeniu.
— Jakto! ty się nie wstydzisz, stary lamparcie?... woła spotkany na bulwarze przyjaciel.
— Pokaż to samo, jeżeli potrafisz! odpowiadasz wściekły.
— Jakto! w dniu, w którym córka!... ależ to niemoralne! I do tego stara kobieta? to jakaś perwersja!
— Ograbili nas, jak w ciemnym lesie! mówi rodzina zięcia.
W ciemnym lesie! uprzejme porównanie.
Rodzina zięcia pociesza się nadzieją, że to dziecko, które przecina na troje widoki majątkowe, urodzi się, jak wszystkie dzieci starców, kalekie, skrofuliczne, wątłe. Czy wogóle będzie zdolne do życia?
Rodzina ta oczekuje rozwiązania twojej żony z tym samym niepokojem, jaki trawił Orleanów podczas ciąży księżnej de Berri: druga córka zapewniała tron młodszej linji bez uciążliwych warunków dni Lipcowych; Henryk V brał koronę. Odtąd, dom Orleanów zmuszony był rzucić swe losy na hazard gry: wypadki rozstrzygnęły na jego korzyść.
Matka i córka urodziły w dziewięć dni po sobie.
Pierwsze dziecko Karoliny, jestto wątła i blada dziewczynka, nie rokująca nadziei życia.
Ostatnie dziecko matki to pyszny chłopak, ważący dwanaście funtów, ma dwa zęby i wspaniałe włosy.
Szesnaście lat marzyłeś o synu. Ta niedola małżeńska jest jedyną, która napełnia cię szaloną radością. Przytem żona twoja, odmłodzona, znajduje w tem macierzyństwie to, co można nazwać latem św. Marcina u kobiet: sama karmi, ma pokarm! cera jej nabrała świeżości, jest biała i różowa.
W czterdziestym drugim roku przybiera pozy młodej kobiety, kupuje maciupe pończoszki, przechadza się w towarzystwie niańki, haftuje koszulki, stroi czepeczki, poucza córkę własnym przykładem; jest czarująca, szczęśliwa. A przecież jestto niedola, mała dla ciebie, duża dla twego zięcia. Niedola ta jest dwupłciowa; dotyka zarówno ciebie jak żonę. Z drugiej strony jednak, w podobnych wypadkach ojcostwo napełnia cię dumą tem większą iż jest zupełnie niewątpliwe; tak, drogi panie!

II.
Odkrycia

Zazwyczaj, młoda osoba odsłania prawdziwy charakter dopiero po dwóch lub trzech latach małżeństwa. Z początku, wśród pierwszych upojeń, pierwszych uciech życia mężatki, ukrywa ona bezwiednie swoje braki. Bywa w świecie aby się wytańczyć, bywa u rodziców aby się tam pysznić tobą, idzie przez życie w orszaku pierwszych igraszek i wdzięków miłości, staje się kobietą. Następnie, zostaje matką i karmicielką; w tem położeniu, pełnem wdzięcznych kłopotów i trudów, położeniem, które, wśród mnóstwa starań jakich wymaga, nie zostawia ani chwili czasu na obserwację, również niemożliwe jest ocenić kobietę. Upłynęło zatem trzy lub cztery lata wspólnego pożycia, nim zdołałeś odkryć rzecz straszliwie smutną, przedmiot twego nieustannego postrachu.
Twoja żona, ta młoda dziewczyna, którą pierwsze rozkosze życia i miłości stroiły w pozory wdzięku i dowcipu, ona, tak zalotna i żywa, której najdrobniejszy gest miał tak rozkoszną wymowę, uroniła po drodze, jeden po drugim, swoje nietrwałe i złudne duchowe powaby. Nakoniec, pojąłeś całą prawdę! Zrazu nie chciałeś uwierzyć; wmawiałeś w siebie że możesz się mylić; ale nie: Karolina jest głupia, brak jej inteligencji, nie umie ani żartować, ani rozmawiać, nieraz nie ma taktu. Jesteś przerażony. Widzisz się na całe życie skazanym na prowadzenie tej kochanej Lińci przez drogi okolone cierniami, na których zostawiasz w strzępach swą miłość własną.
Niejednokrotnie budziły już w tobie niepokój jej odpowiedzi, które zresztą przyjmowano zawsze nader uprzejmie: spotkały się jedynie z milczeniem miast uśmiechu; jednakie opuszczałeś zebranie z przeświadczeniem, że, po waszem wyjściu, kobiety wymieniały znaczące spojrzenia, mówiąc do siebie: Uważałyście panią Adolfową!...
— Poczciwa kobietka, ale...
— Głupia jak gęś...
— Jakim sposobem on, człowiek niewątpliwie rozumny, mógł sobie wybrać...?
— Powinienby ją wyrobić, wykształcić, albo nauczyć ją siedzieć cicho.

Pewniki

W naszej cywilizacji, mężczyzna odpowiedzialny jest za całą istotę swej żony.
Nie mąż jest tym, który wyrabia żonę.
Pewnego dnia, Karolina wytrwale będzie utrzymywać u pani de Fischtaminel, osoby bardzo dystyngowanej, że najmłodsza latorośl tejże nie jest podobna ani do ojca, ani do matki, ale do przyjaciela domu. Może obudziła tem podejrzenie w panu de Fischtaminel i zniweczyła pracę trzech lat, obalając całą dyplomację pani de Fischtaminel, która, od tej wizyty, wita się z tobą nader chłodno, podejrzewając jakąś niedyskrecję z twej strony.
Pewnego wieczora, Karolina, prowadząc z jakimś pisarzem dłuższą rozmowę o jego dziełach, udzieli, na zakończenie, rady temu poecie, mającemu już pokaźną ilość tomów za sobą, aby wreszcie zaczął pracować dla potomności. To znów, będzie się skarżyć na powolną usługę przy stole u ludzi, którzy mają tylko jednego służącego i którzy przewrócili dom do góry nogami, aby was podjąć najgościnniej. Innym razem potępi wdowy, które powtórnie wychodzą za mąż, w obecności pani Deschars, która zaślubiła tertio voto ex-rejenta Mikołaja-Jana-Nepomucena-Marję-Wiktora-Józefa-Chryzostoma Deschars, przyjaciela twego ojca.
Słowem, przestajesz być sobą, z chwilą gdy znajdziesz się między ludźmi w towarzystwie żony.
Podobny człowiekowi który siedzi na narowistym koniu i bez przerwy spogląda mu między uszy, z wytężoną uwagą nadsłuchujesz słów Karoliny.
Aby wynagrodzić sobie przymusowe milczenie na jakie skazane są młode panny, Karolina mówi, a raczej szczebiocze bezustanku; chce ściągnąć na siebie uwagę i ściąga ją w istocie; nic nie może jej powstrzymać; zwraca się do najwybitniejszych ludzi, do najczcigodniejszych matron; każe się przedstawiać, zadaje ci najstraszliwsze tortury. Odtąd, bywać w świecie, jest dla ciebie prawdziwem męczeństwem.
Do tego, poczyna ci jeszcze wymawiać brak humoru, gdy to jest poprostu z twojej strony niepokój! Wreszcie udaje ci się zamknąć ją w szczupłem kółku przyjaciół, skoro cię już zdołała poróżnić z ludźmi, od których zależały twoje interesy.
Ileż razy cofnąłeś się przed koniecznością upomnień, do których miałeś przystąpić rano, po przebudzeniu, gdy już usposobiłeś ją jak najlepiej aby cię zechciała wysłuchać! Kobieta rzadko słucha tego co się do niej mówi. Ileż razy cofnąłeś się przed ciężarem pedagogicznych obowiązków?
Czyż konkluzja twego ministerjalnego exposé nie musiałaby znaczyć: „Nie jesteś inteligentna“. Otóż, zdajesz sobie sprawę ze skutku tej pierwszej lekcji. Karolina powie sobie: „Nie jestem inteligentna. Dobrze!“
Żadna kobieta nie przyjmie takiej przestrogi życzliwie. Z tą chwilą, każde z was dobędzie szpady i odrzuci pochwę za siebie. W sześć tygodni potem, Karolina może ci udowodnić, że jest w sam raz natyle inteligentna, aby cię zminotauryzować[1] tak abyś tego nie spostrzegł.
Przerażony tą perspektywą, wyczerpujesz wszystkie krasomówcze formuły, próbujesz ich, przymierzasz, szukasz środka dla ozłocenia pigułki. Wreszcie, udaje ci się znaleźć sposób pogłaskania wszystkich próżności Karoliny, albowiem:
Pewnik: Kobieta zamężna ma rozmaite próżności.
Mówisz, że jesteś jej najlepszym przyjacielem, jedynym człowiekiem który może jej szczerze powiedzieć prawdę; im więcej przygotowań, tem bardziej jest zaciekawiona, wyczekująca. W tej chwili jest naprawdę inteligentna.
Pytasz drogiej Karoliny (obejmując ją tkliwie ramieniem), w jaki sposób ona, w rozmowie z tobą tak pełna bystrości i dowcipu, ona która ma takie ładne powiedzenia (przypominasz jej słowa których nigdy nie wyrzekła, których ty jej użyczasz, które ona przyjmuje z uśmiechem za swoje), w jaki sposób ona mogła popełnić w towarzystwie tę lub ową niezręczność. Z pewnością, musi się czuć, jak wiele kobiet, onieśmielona w salonie.
— Znam, dodajesz, wielu niepospolitych ludzi, którzy doznają tego samego.
Dajesz przykłady mówców, znakomitych gdy przemawiają w małem kółku, a niezdolnych złożyć trzech zdań, gdy znajdą się na mównicy. Zachęcasz Karolinę aby czuwała nad sobą, wysławiasz milczenie, jako najpewniejszy dowód inteligencji. Ludzie cenią tych, którzy umieją słuchać.
Ach! lody przełamane! zdołałeś się prześlizgnąć po tem kruchem zwierciedle nie zarysowawszy go; udało ci się położyć rękę na zadzie Chimery, Chimery dzikiej i nieposkromionej, przenikliwej, niespokojnej, chyżej, najbardziej zazdrosnej, porywczej, gwałtownej, najbardziej naiwnej, wyszukanej, kapryśnej i podejrzliwej w świecie zjawisk ducha: PRÓŻNOŚCI KOBIECEJ!...
Karolina uścisnęła cię serdecznie, ze wzruszeniem, podziękowała za przestrogi, czuje że kocha cię tem więcej; chce wszystko tobie zawdzięczać, nawet rozum; może jest głupia, ale umie coś, co więcej warte niż mówić ładne rzeczy, umie je czynić! kocha cię. Ale chce także być i twoją dumą! To nie dość umieć się dobrze ubrać, być ładną i elegancką; chce abyś był dumny z jej inteligencji. Czujesz się najszczęśliwszym z ludzi, że ci się udało tak szczęśliwie prześlizgnąć przez pierwszy niebezpieczny przesmyk małżeństwa.
— Mamy być dziś wieczór u pani Deschars, gdzie już doprawdy nie wiedzą co robić aby wynaleźć jakąś rozrywkę; bywa tam mnóstwo młodych kobiet, panienek, szaleją na punkcie gier towarzyskich; zobaczysz!... mówi Karolina.
Czujesz się tak szczęśliwy, że nucisz wesoło, przechadzając się w bieliźnie po pokoju. Podobny jesteś do zająca, gdy w tysiącznych skrętach obiega klomb błyszczący od świeżej rosy. Narzucasz szlafrok dopiero w ostatniej chwili, gdy śniadanie już na stole. W ciągu dnia, jeśli ci się zdarzy spotkać którego z przyjaciół i rozmowa zejdzie na kobiety, bronisz ich zapamiętale; twierdzisz że są zachwycające, dobre, łagodne, widzisz w nich coś niebiańskiego.
Jakże często sądy nasze zależne są od nieznanych wydarzeń!
Wieczór, idziesz z żoną do pani Deschars. Pani Deschars, jestto matrona niezmiernie nabożna, która wygnała z domu nawet dzienniki; troskliwie czuwa nad córkami, owocami trzech kolejnych małżeństw, i wychowuje je tem surowiej, ile że, jak mówią, sama miała na sumieniu to i owo w czasie pierwszych dwóch związków. W domu jej nikt nie odważy się na najniewinniejszy żart. Wszystko tam jest białe i różowe, wszystko pachnie świętością, jak zwykle u wdów które sięgają kresu trzeciej młodości. Ma się wrażenie, jakby w tym domu codzień było święto Bożego Ciała.
Ty, młody żonkoś, wpadasz w towarzystwo młodych mężatek, dziewczątek, panien na wydaniu i kawalerów, które zabawia się w sypialni pani Deschars. Ludzie poważni, figury polityczne, kandydaci do wista i herbaty są w salonie.
Młodsze towarzystwo gra w zgadywanie słów, podług odpowiedzi jakie każdy musi dać na te pytania:
— W jakiej postaci to lubisz?
— Gdzie się to mieści?
— Do czego to służy?
Kolej na ciebie; idziesz do salonu, mięszasz się do jakiejś dyskusji i wracasz wywołany przez małą dziewczynkę, z trudem wstrzymującą się od śmiechu. Wyszukano dla ciebie wyraz, który może dostarczyć najbardziej zagadkowych odpowiedzi. Wiadomo, że, jeśli się chce wprawić w zakłopotanie inteligentnego człowieka, najlepiej wybrać słowo najpospolitsze i przygotować zdania które rzucają myśli salonowego Edypa o tysiąc mil.
Gra ta z trudnością wytrzymuje porównanie z grą w lancknechta lub kości, ma jednak tę zaletę że jest bardzo niekosztowna.
Tym razem, jako sfinksową zagadkę, obrano słowo: mal. Każdy przygotował odpowiedź, mającą cię zbić z tropu. Słowo to, prócz innych znaczeń, może mieć następujące: mal (zło), przeciwieństwo dobra; mal (choroba, cierpienie), rzeczownik obejmujący tysiąc pojęć z zakresu patologji; następnie malle, dyliżans pocztowy, i malle, waliza, mogąca mieć kształt tak różnorodny, pokryta skórą, posiadająca parę uszu i poruszająca się szybko, ponieważ towarzyszy nam w podróży, jakby powiedział poeta ze szkoły Delille‘a.
Dla ciebie, poprzedzonego opinją inteligentnego człowieka, Sfinks rozwija wszystkie sztuczki swej zalotności; roztacza skrzydła, to znów je składa; wysuwa naprzemian swoje łapy lwa, piersi kobiece, grzbiet koński, myślącą głowę, potrząsa znów skrzydłami, unosi się i wzlata, kołuje i wraca, zamiata ziemię straszliwym ogonem, błyska groźnie pazurami, chowa je, uśmiecha się, nuci, to znów coś mamroce; rzuca spojrzenia to rozkosznego dzieciaka, to groźnej matrony, nadewszystko zaś jest drwiący i szyderski.
— Lubię miłosne.
— Lubię chroniczne.
— Lubię obite skórą.
— Lubię z przegródkami.
— Lubię z dobremi końmi.
— Lubię ukarane.
— Lubię jako zesłane przez Boga, odpowiada pani Deschars.
— A ty? pytasz z kolei żony.
— Lubię ślubne.
Odpowiedź żony jest niezrozumiała i zwraca cię w przestrzenie, w których myśl, oślepiona mnogością zjawisk, nie jest zdolna żadnego pochwycić.
Z kolei, chodzi o pomieszczenie przedmiotu:
— W wozowni.
— Na strychu.
— W gazetach.
— W szpitalu.
— W więzieniu.
— W sklepie.
Żona odpowiada na samym końcu: w łóżku.
Już byłeś na śladzie, ale ta odpowiedź zbija cię znowu z tropu, ponieważ nie przypuszczasz aby pani Deschars pozwoliła na coś zbyt swobodnego.
— Do czego to służy?
— By życie w raj zamienić! powiada żona po szeregu innych odpowiedzi, które przeprowadziły cię przez cały świat lingwistycznych hipotez.
Ta odpowiedź zwróciła uwagę wszystkich, a w szczególności twoją; wysilasz władze umysłowe, aby odgadnąć jej znaczenie. Myślisz o butelce z gorącą wodą, którą żona każe kłaść do łóżka w nogach w czasie mrozów, — o ogrzewaczce, przedewszystkiem!... — o czepku, — o chustce do nosa, — o papierze do papilotów, — o haftach przy koszuli, — o poduszce, o stoliczku nocnym... napróżno; — nie znajdujesz nic, coby zgadzało się z jej odpowiedziami.
Wreszcie, ponieważ najwyższą radością grających jest cieszyć się zmistyfikowaniem swego Edypa i każda jego omyłka przyprawia towarzystwo o wybuchy śmiechu, szanujący się człowiek, nie mogąc znaleźć właściwego wyrazu, woli się poddać, niż wymieniać ich napróżno kilkanaście. Według prawideł tej niewinnej gry, skazano cię na powrót do salonu i fant; ale jesteś tak zaintrygowany odpowiedziami żony, że pytasz wreszcie o tajemnicze słowo.
Mal! wykrzykuje najmłodsza dziewczynka.
Pojmujesz teraz wszystko, z wyjątkiem odpowiedzi żony: ona chyba zamyśliła jakiś inny wyraz. Ani pani Deschars, ani żadna z młodych kobiet nie rozumiały jej odpowiedzi. To czyste oszukaństwo. Zaczynasz się oburzać, wywołujesz poruszenie wśród dziewczątek, panien i młodych mężatek. Szukają, zastanawiają się. Żądasz wyjaśnienia, wszyscy dzielą twą ciekawość.
— W jakiem znaczeniu wzięłaś to słowo, moja droga, pytasz Karoliny.
— No, cóż? mâle[2]! odpowiada.
Pani Deschars zaciska wargi i okazuje najwyższe niezadowolenie; młode kobiety rumienią się i spuszczają oczy; dziewczątka otwierają je szeroko, trącają się łokciami i nadstawiają uszu. Masz wrażenie, że nogi wrosły ci w dywan; czujesz w ustach smak tak słony, że mimowoli przypomina ci się Lot i jego szczęśliwe uwolnienie od towarzyszki życia.
Twoje życie natomiast przedstawia ci się jako prawdziwe piekło: świat stał się dla ciebie niemożliwy.
Przebywać obok tej tryumfalnej głupoty znaczy tyle, co być przykutym do galery.

Pewnik

Cierpienia moralne przerastają cierpienia fizyczne o całą przepaść jaka istnieje między duszą a ciałem.
Przestajesz marzyć o oświeceniu żony.
Karolina jest jakby drugiem wydaniem Nabuchodonozora, gdyż, pewnego dnia, podobna tej poczwarze królewskiej, mieni kosmaty kształt zwierza na okrucieństwo monarszej purpury.

III.
Gorliwość młodej żony

Pośród nieocenionych rozkoszy kawalerstwa, każdy mężczyzna stawia na pierwszem miejscu nieograniczoną swobodę wstawania. Kapryśne fantazje powolnego przebudzenia wynagradzają melancholję samotnego układania się do snu. Możesz kręcić się w łóżku na wszystkie strony, ziewać jakby cię kto mordował, wydawać okrzyki z których mógłby cię ktoś posądzić o jakieś niezdrowe uciechy. Możesz łamać najświętsze zobowiązania dnia poprzedniego, zostawiać ogień na kominku i niezgaszoną świecę, możesz wreszcie zasypiać na nowo, naprzekór najpilniejszym zajęciom. Wolno ci złorzeczyć trzewikom przy łóżku, które zieją otwartemi paszczami i podnoszą nastawione uszy, wolno być ślepym na migotanie promieni słonecznych wdzierających się przez szparę firanek, głuchym na donośne napomnienia natrętnego zegara; przeciągać się w łóżku, mówiąc: „No tak, wczoraj ta sprawa mogła być pilna, ale dziś już nie. WCZORAJ jest szaleńcem, DZIŚ mędrcem, bo przedziela je noc która przynosi dobrą radę, noc która oświeca... No tak, miałem iść, miałem załatwić, przyrzekłem... Jestem leniwy, lekkomyślny... ale jak oprzeć się pokusom ciepłego łóżka? Nogi mam jak z waty, muszę być jakiś niezdrów, zresztą za dobrze mi tutaj... Chcę jeszcze zanurzyć się w fantastyczny świat snów, chcę odnaleźć na chwilę te nieporównane kobiety, te skrzydlate i urocze postacie. Wreszcie udało mi się zdobyć garstkę soli, aby nią posypać ogon ptaka który wiecznie uchodził przedemną. Zdołałem wziąć na lep tę zwodnicę, trzymam ją“...
Służący czyta twoje dzienniki, szpera w twoich listach, pozwala ci spoczywać w pokoju. I zasypiasz na nowo, kołysany odległym turkotem rannych wozów. Te straszliwe, hałaśliwe, piekielne wozy z mięsem, te wózki o blaszanych wymionach pełnych mleka, które czynią taki wściekły łomot i trzaskają bruk nieomal na kawałki, dla ciebie zdają się jechać po puchu, przypominają dźwięki najczarowniejszej orkiestry. Gdy dom cały się trzęsie i chwieje w posadach, ty masz uczucie marynarza, kołysanego na morzu lekkim zefirem.
Wszystkim tym rozkoszom ty sam dopiero kładziesz koniec, zdzierając z zaspanej głowy fular, mnąc go niby serwetę po obiedzie i prostując się w łóżku na t. zw. siedzeniu. I klniesz sam na siebie, mamrocząc pod nosem surowe napomnienia, jak np.: „Do stu djabłów, trzeba wstawać — kto chce do czegoś dojść, powinien wstawać rano, — wyłaźże, leniwcze, drabie“.
Tu, zatrzymujesz się chwilę. Rozglądasz się po pokoju, zbierasz myśli. Wreszcie, wyskakujesz z łóżka, — jednym rzutem! — wysiłkiem całej energji! — z własnej woli! — Poprawiasz ogień, zerkasz na najcierpliwszy z zegarów i pocieszasz się optymistycznemi refleksjami tej treści: „X. jest leniwy, może jeszcze go zastanę! — Będę się spieszył. — Jeśli już wyszedł, to i tak go gdzieś złapię. — Zaczeka chyba. — Kwadrans spóźnienia dozwolony jest przy każdem spotkaniu, nawet dłużnika z wierzycielem“.
Wciągasz z furją trzewiki, ubierasz się tak szybko, jak wówczas gdy obawiasz się zaskoczenia w niedokładnym stroju, upajasz się rozkoszą pośpiechu, zapinasz co drugi guzik; wreszcie wybiegasz krokiem zwycięzcy, gwiżdżąc, wywijając laską, marszcząc energicznie brwi, pędząc przed siebie.
— Cóż u licha, powiadasz sobie, ostatecznie, nic nikomu do tego; robię co mi się podoba!
Ty, biedny żonkosiu, popełniłeś to głupstwo, że powiedziałeś żonie: „Moja droga, jutro... (czasem wie o tem już parę dni naprzód) muszę wstać bardzo wcześnie“. Nieszczęsny Adolfie, byłeś w dodatku natyle nieostrożny, że poparłeś ważność swej schadzki niezbitemi dowodami: „Chodzi o to... i o to... wreszcie o to...
Na dwie godziny przed świtem, Karolina budzi cię ostrożnie i mówi łagodnym szeptem:
— Adolfie, Adolfie!...
— Co? pali się?... zaraz...
— Nic, nic, śpij, pomyliłam się, zdawało mi się że wskazówka była tutaj, o, patrz! Dopiero czwarta; możesz spać jeszcze dwie godziny.
Powiedzieć człowiekowi: „masz jeszcze dwie godziny snu, czyż to nie jest, w minjaturze, to samo, co powiedzieć skazańcowi: „Jest piąta rano, masz czas do wpół do ósmej?“ Odtąd, sen zmącony jest złowieszczą myślą, która, podobna skrzydlatemu nietoperzowi, obija się po twoim mózgu.
Kobieta jest wówczas punktualna jak szatan, zjawiający się po duszę nabytą cyrografem. Z uderzeniem piątej, głos żony, ach, znany ci zbyt dobrze, rozlega się w twojem uchu; mięsza się z dźwiękami zegara i mówi z bezlitosną słodyczą: — Adolfie, już piąta, wstawaj.
— A-a-a-haa... za-a-araz...
— Adolfie, spóźnisz się i cała sprawa przepadnie, sam mówiłeś.
— A-a-a-a-ha-a...
— No, wstawaj, aniołku; wszystko już wczoraj sama przygotowałam... No, mój drogi, masz przecie jechać; chcesz się spóźnić? Adolfie, wstawaj, wstawaj; już jasny dzień.
Karolina odrzuca kołdrę i wstaje: chce ci pokazać, że potrafi wstać bez marudzenia i przeciągania się. Otwiera okiennice, wpuszcza do pokoju słońce, ranne powietrze i hałas ulicy. Wraca.
— Ależ wstawajże, mój drogi! któżby myślał że ty masz tak mało charakteru? Och, to są mężczyźni!... Ja jestem tylko kobieta, ale co postanowię, potrafię i wykonać.
Wstajesz zgrzytając zębami, przeklinając sakrament małżeństwa. Nie masz w swem bohaterstwie najmniejszej zasługi; to nie ty wstałeś, to żona. Karolina odnajduje z rozpaczliwą szybkością wszystko czego ci potrzeba; przewiduje wszystko, podaje szalik na szyję w zimie, batystową koszulę w prążki w lecie, obchodzi się z tobą jak z dzieckiem; ty jeszcze śpisz, ona cię ubiera, zadaje sobie wszystkie trudy; wreszcie wypycha cię za drzwi. Bez niej, wszystkoby szło jak najgorzej. Zawraca cię, aby ci podać portfel lub jakieś zapomniane papiery. Ty nie myślisz o niczem, ona o wszystkiem.
Za kilka godzin, między jedenastą a dwunastą, wracasz na śniadanie. Zastajesz pokojówkę w bramie lub na schodach w czułej pogawędce z jakimś sługusem; na twój widok lub na odgłos kroków, ucieka. Służący nakrywa do stołu bez pośpiechu, wygląda oknem, wałęsa się z kąta w kąt, jak człowiek który wie że ma czasu poddostatkiem. Pytasz o żonę, myślisz że już ubrana.
— Pani jeszcze w łóżku, mówi pokojówka.
Znajdujesz ją omdlewającą, znużoną, rozespaną, przeciągającą się. Całą noc nie spała poto aby ciebie obudzić, położyła się na nowo po twojem odejściu, jest głodna.
Ty jesteś przyczyną całego zamięszania. Jeżeli śniadanie nie gotowe, to z powodu twego wyjazdu. To, że ona jest nieubrana, że cały dom w nieładzie, to tylko z twojej winy. Przy każdej nowej nieprawidłowości, żona dodaje: „Cóż, trzeba cię było obudzić tak wcześnie! Pan wstał dziś tak rano!“ — to na wszystko generalna wymówka. Każe ci się wcześnie położyć, bo wstałeś tak rano. Nie może nic robić przez cały dzień, ponieważ wstałeś rano.
Jeszcze po kilkunastu miesiącach, przypomina: — Bezemnie tybyś nigdy nie wstał. Przyjaciołom mówi: — On, wstać?!... Och, gdyby mnie tu nie było, nigdyby się nie zdobył na wstanie.
Jakiś starszy pan, potrząsając szpakowatą głową, mówi: „To tylko pani zaszczyt przynosi“. Ta nieco swobodna uwaga kładzie wreszcie koniec przechwałkom.
Ta mała niedola, powtórzona parę razy, uczy cię żyć w samotności na łonie małżeństwa, nie ze wszystkiem się zwierzać, polegać tylko na sobie; zarazem nasuwa ci się wątpliwość, czy zalety małżeńskiego łoża przewyższają jego utrapienia.

IV.
Sprzeczki

Od skocznego allegro kawalera, przeszedłeś do poważnego andante ojca rodziny.
Gdzie twój kabrjolecik, tak zwinny i lekki jak twoje serce! parą lakierowanych drążków obejmujący angielskiego konika parskającego wesoło i rzucającego lśniącym zadem pod poczwórnym splotem lejców, którymi (wiedzą o tem pola Elizejskie!) umiałeś kierować z taką elegancją i wdziękiem! Niestety! w miejsce tego kokieteryjnego zaprzęgu, przychodzi ci prowadzić stateczną i łagodną normandzką kobyłę.
Nauczyłeś się cnoty cierpliwości, jaka przystała ojcu rodziny, a nie zbywa ci na sposobności okazania jej. Stąd i na twem obliczu widnieje powaga.
Koło ciebie, na koźle, zasiada służący, który wyraźnie, jak i twój wehikuł, pełni dwojakie obowiązki. Pojazd ten, o czterech kołach i resorach angielskich, pękaty, przypomina szalupę; ma szyby i mnóstwo innych praktycznych urządzeń. Otwarty w dnie pogodne, zamknięte lando w czas słoty. Lekki na pozór, obciążony jest zawartością sześciu osób; — okoliczność nie obojętna dla twego jedynego konia.
Z głębi powozu, wychylają się, niby dwa kwiaty, twoja żona — rozkwitła róża, i jej matka — malwa o bogato rozkładających się płatkach. Te dwa kwiaty żeńskiego rodzaju szczebiocą i rozmawiają o tobie, gdy hałas kół i twoja skupiona uwaga jako woźnicy, pomnożona troskliwością ojca rodziny, nie pozwalają ci słyszeć treści rozmowy.
Na przedniem siedzeniu, mieści się zgrabna piastunka z dziewczynką na kolanach; obok chłopiec, ustrojony w czerwoną koszulę w zakładki. Pociecha ta wychyla się nieustannie, drapie się na poduszki, czem już tysiąc razy ściągnęła na siebie sakramentalne: — Adolfku, bądź grzeczny, — lub: Ostatni raz biorę cię na spacer! — słowa, o których wie że są czczą pogróżką wszystkich matek.
Biedna mama w duchu znudzona jest niesłychanie rozpuszczonym chłopcem; dwadzieścia razy miała się już unieść i dwadzieścia razy uspokoiła ją twarzyczka uśpionej dziewczynki.
— Jestem matką, powiada sobie. Wreszcie, udaje się jej poskromić małego Adolfka.
Doprowadziłeś do skutku bohaterski projekt, aby wywieźć na spacer całą rodzinę. Wyjechałeś rano z domu, gdzie wszystkie średnio zamożne małżeństwa cisnęły się do okien, zazdroszcząc ci przywileju twoich stosunków majątkowych, dającego ci możność wyjechania za miasto i powrotu bez pośrednictwa publicznych dorożek. I oto przepędziłeś nieszczęśliwą normandzką szkapę przez cały Paryż do Vincennes, z Vincennes do Saint-Maur, z Saint-Maur do Charenton, z Charenton do jakiejś wysepki, która wydała się żonie i teściowej piękniejsza niż wszystkie poprzednie widoki.
— Jedźmy do Maisons!... wykrzyknęły panie.
Jedziesz więc do Maisons, koło Alfort. Wracasz lewym brzegiem Sekwany, w tumanach iście olimpijskiego kurzu, odznaczającego się czarnością sadzy. Koń wlecze z wysiłkiem twoją rodzinę; niestety! dawno już wyzułeś się z wszelkiej próżności, patrząc na jego zapadłe boki i sterczące kości; sierść zmierzwiona jest od obsychającego potu, który, zmięszany z kurzem, pokleił jego sukienkę w sterczące kosmyki. W tej chwili koń przypomina z wyglądu rozgniewanego jeża; boisz się, aby się nie ochwacił, popędzasz go batem z melancholją, którą on zdaje się rozumieć, gdyż potrząsa głową, niby szkapa woziwody, znużona swą opłakaną egzystencją.
Zależy ci bardzo na tym koniu; jest doskonały i kosztował tysiąc dwieście franków. Gdy się ma zaszczyt być ojcem rodziny, umie się cenić tysiąc dwieście franków tak, jak ty cenisz tego konia. Przeczuwasz straszliwą cyfrę nadzwyczajnych wydatków, w razie gdyby trzeba dać chwilowy wypoczynek rumakowi. Ty musisz przez dwa dni załatwiać sprawy dorożką. Żona zacznie się krzywić i grymasić że jest uwięziona w domu; w końcu wynajmie powóz. Choroba konia stanie się źródłem nadzwyczajnych pozycyj w rachunku twego jedynego masztalerza, którego, jak każdej rzeczy jedynej, musisz dobrze pilnować.
Wszystkie te myśli wyrażają się w łagodnym ruchu, jakim opuszczasz bat na boki zwierzęcia, brnącego w tumanach czarniawego kurzu.
W tej chwili, Adolfek, który nie wie już co ma z sobą począć w tej ruchomej arce, zwinął się smutnie w kąciku.
— Co ci jest, dziecko? pyta zaniepokojona babcia.
— Głodny jestem, odparło dziecko.
— Głodny jest, rzekła matka do córki.
— Jakże nie ma być głodny? jest wpół do szóstej, nie jesteśmy nawet przy rogatce, a jedziemy już od dwóch godzin!
— Twój mąż mógł był nas zaprosić na obiad gdzieś za miastem.
— Widocznie woli nadłożyć dwie mile, umęczyć konia i wrócić do domu.
— I kucharka miałaby wolną niedzielę. Ale, ostatecznie, Adolf ma słuszność. Zawsze to oszczędność zjeść obiad u siebie, odparła teściowa.
— Adolfie, wykrzykuje twoja żona podrażniona słowem oszczędność, jedziemy tak wolno, jakbyś nas chciał doprowadzić do morskiej choroby, w dodatku wleczesz się, jakby umyślnie, w tych kłębach kurzu. Co ty wyprawiasz? suknia i kapelusz będą zupełnie na nic!
— Wolisz, abym zaprzepaścił konia? odpowiadasz, sądząc że to ostateczny argument.
— Tu nie chodzi o konia, ale o dziecko które umiera z głodu: siedm godzin nic nie miało w ustach. Popędźże konia. Doprawdy, możnaby myśleć, że więcej dbasz o swoją szkapę niż o dziecko.
Boisz się konia bodaj trącić batem; mógłby jeszcze znaleźć w sobie resztkę sił, aby ponieść i puścić się galopem.
— Nie, Adolf chyba mnie umyślnie drażni, jedzie coraz wolniej! wykrzykuje młoda kobieta do matki. Dobrze, jedź jak ci się podoba. Potem powiesz, że jestem rozrzutna, gdy będę musiała kupić sobie nowy kapelusz.
Rzucasz kilka słów, które giną w turkocie.
— Ależ ty mówisz rzeczy bez żadnego sensu!
Starasz się tłómaczyć dalej, zwracając głowę do powozu i znów zerkając na konia, aby uniknąć możliwego wypadku.
— Dobrze! potykaj się! wywróć, uwolnisz się od nas na dobre! Adolfie! twój syn umiera z głodu, blady jest jak ściana!
— Ależ Karolino, wtrąca teściowa, Adolf przecież robi co może...
Nic tak nie drażni człowieka, jak być wziętym w obronę przez własną teściową. Jestto czysta obłuda; w gruncie, dama zachwycona jest nieporozumieniem; toteż, łagodnie, z nieskończonemi ostrożnościami, dolewa oliwy do ognia.
Gdy wreszcie dotarłeś do rogatki, żona zaniemiała, nie mówi ani słowa, skrzyżowała ręce, nie patrzy na ciebie. Jesteś człowiekiem bez duszy, bez serca, wyzutym z uczuć. Tylko ty zdolny jesteś wymyślać „dla przyjemności“ podobne spacery. Jeżeli, na swoje nieszczęście, odważysz się przypomnieć Karolinie, że to ona, dziś rano, domagała się tej wyprawy w imię swoich dzieci i swego pokarmu (karmi sama małą), zasypie cię lawiną zimnych i kłujących słówek.
Toteż znosisz wszystko z rezygnacją, aby, broń Boże, nie popsuć mleka kobiety która karmi i której trzeba umieć wybaczyć niejedną drobnostkę, szepce ci bezlitosna teściowa.
W sercu twem gromadzą się furje Oresta.
Na sakramentalne zapytanie akcyzy: — Czy niema nic do zeznania?... żona odpowiada:
— Zeznaję dużo kurzu i dużo złego humoru.
Śmieje się, urzędnik się śmieje, ciebie zaś bierze nagle pokusa wysypania swej rodziny do Sekwany.
Na domiar nieszczęścia, przypominasz sobie wesołą i swawolną dziewczynę, która miała różowy kapelusik i trzepotała się w kabryolecie, gdy, sześć lat temu, jechaliście tędy aby zjeść śniadanie na trawce. Także porównanie! dużo się troszczyła panna Schontz o dzieci i o kapelusz, którego koronka podarła się na strzępy w gąszczu! Nie troszczyła się o nic, nawet o swoją godność, kiedy swobodą tańca, zbyt daleko posuniętą, zgorszyła dozorców lasku Vincennes.
Wracasz do domu, popędzając z wściekłością normandzką kobyłę. Nie zdołałeś uniknąć ani niedyspozycji konia, ani złego humoru żony.
Wieczorem, Karolina ma bardzo mało pokarmu. Jeśli mała ssąc, drze się w niebogłosy, cała wina spada na ciebie, że więcej dbasz o zdrowie konia, niż o własnego syna, mrącego z głodu, i o córkę, której wieczerza przepadła w sprzeczce domowej, gdzie żona, jak zawsze, miała słuszność.
— Nic dziwnego, powiada, mężczyźni nie są matkami.
Opuszczasz pokój, i słyszysz jak teściowa pociesza córkę temi straszliwemi słowy: — Oni wszyscy są egoiści, uspokój się; twój ojciec był zupełnie taki sam.

V.
Niezrozumiana...

Jest ósma wieczór; wchodzisz do sypialni żony. Wszędzie pełno światła. Pokojówka i kucharka krążą... Wszystkie meble zarzucone są sukniami i wiązankami kwiatów rozmaitych odcieni.
Fryzjer już czeka: artysta niezrównany, najwyższa powaga, — nic i wszystko zarazem. Słyszysz, jak reszta służby biega po całym domu; rozkazy, zlecenia, zamęt dochodzi szczytu. Pokój zmienił się w pracownię, z której ma się wynurzyć Wenus salonów.
Żona pragnie być na balu najpiękniejszą ze wszystkich. Czy jeszcze dla ciebie, czy dla siebie tylko, czy dla kogo innego? Poważne zagadnienia!
Ale tobie to ani w myśli.
Ściśnięty, wykrygowany, opancerzony we fraku, poruszasz się odmierzonemi krokami, rozglądając się, obserwując, myśląc wreszcie o tem, że będziesz mógł na neutralnym terenie pomówić z agentem giełdowym, rejentem lub bankierem, którym nie chciałbyś dawać nad sobą przewagi, udając się do ich biura.
Fakt dziwny, który każdy mógł stwierdzić ale którego przyczyny trudno określić, to owa szczególna niechęć, jaką mężczyzna ubrany i gotowy do wyjścia okazuje do wszelkich dyskusyj i odpowiedzi. W chwili wyjścia z domu, mało jest mężów, którzyby nie stawali się milczący i głęboko zatopieni w refleksjach, zależnych od danego charakteru. O ile wogóle odpowiadają, słowa ich są krótkie i zwięzłe.
Kobiety znowuż stają się w tych chwilach szczególnie niecierpliwiące, radzą się ustawicznie, w kwestji ukrycia ogonka róży przy staniku, umocowania gałązki we włosach, przyszpilenia wstążki. Nie chodzi im zresztą nigdy o te fatałaszki ale o nie same. Według ładnego angielskiego wyrażenia, łowią komplementy na wędkę, czasem nietylko komplementy.
Lada uczniak odczułby motywy ukryte za gąszczem tych pretekstów; ale dla ciebie żona jest przedmiotem tak gruntownie wyczerpanym, tyle razy oddawałeś się wspólnie sympatycznemu roztrząsaniu jej moralnych i fizycznych zalet, że teraz popełniasz to okrucieństwo aby wyrażać swoje zdanie krótko i rzeczowo. Wkońcu doprowadzasz Karolinę do tych słów, bolesnych dla wszystkich kobiet, nawet po dwudziestu latach małżeństwa.
— Zdaje się, że nie mam szczęścia być w twoim guście.
Sprowadzony na właściwy teren, rzucasz jej kilka pochlebstw, będących dla ciebie zdawkową monetą, do której najmniejszą przywiązujesz wagę, najdrobniejszą walutą twej sakiewki.
— Suknia jest prześliczna! — W niczem jeszcze nie było ci tak do twarzy! — W niebieskim, różowym, żółtym, ponsowym (możecie wybierać) jesteś wprost zachwycająca. — Uczesanie bardzo oryginalne. — Olśnisz wszystkich, ani gadania. — Nietylko będziesz najładniejsza, ale i najlepiej ubrana. — Zzielenieją wszystkie z zazdrości, że nie mają twojego gustu. — Piękność nie jest niczyją zasługą, ale smak, tak samo jak inteligencja, to przymiot z którego każdy ma prawo być dumny...
— Naprawdę? serjo to mówisz, Adolfie?
Żona rzuca ci zalotne minki. Chwyta w lot moment, aby wyciągnąć z ciebie rzekome zdanie o tej lub owej z przyjaciółek, i natrącić o cenie tych pięknych rzeczy, któreś przed chwilą tak chwalił. Nic nie jest dla niej za kosztowne, gdy chodzi o to aby ci się przypodobać. Wyprawia kucharkę.
— Jedźmy, mówisz.
Ona wysyła gdzieś pannę służącą, pożegnawszy wprzód fryzjera, i zaczyna się okręcać na wszystkie strony przed lustrem, prezentując ci najbardziej olśniewające okolice swoich wdzięków.
— Jedźmy, mówisz.
— Tak się spieszysz?... odpowiada.
I dalej się obraca, mizdrząc się i wystawiając niby piękny owoc, wspaniale ułożony za szybą. Ponieważ jesteś po obfitym i smacznym obiedzie, całujesz ją w czoło, nie czując się na siłach aby dać wymowniejsze poparcie szczerości zachwytów. Karolina pochmurnieje.
Zajeżdża powóz. Cały dom ogląda na wsiadanem jaśnie panią; jest arcydziełem, do którego każdy przyłożył rękę i które wszyscy podziwiają na wyścigi.
Żona wyjeżdża upojona sobą, z ciebie zaś dość nierada. Przybywa na bal tryumfalnie, niby obraz będący ukochaniem twórcy, wykończony w pracowni, wypieszczony przez malarza, posłany na wystawę do Luwru. Niestety; spotka tam pięćdziesiąt kobiet piękniejszych; istny bazar tualet szalonej ceny, mniej lub więcej oryginalnych. Otóż, zdarza się z dziełem kobiecem to samo, co z arcydziełem malarskiem w Luwrze: suknia żony blednie przy jakiejś innej, podobnej, ale której kolor bardziej bijący w oczy przykrywa ją i gasi; Karolina przestaje istnieć, ledwie ją ktoś zauważył. Gdy w salonie znajduje się sześćdziesiąt ładnych kobiet, zaciera się poczucie piękności, wogóle piękność przestaje istnieć. Twoja żona staje się czemś bardzo przeciętnem. Kunsztowny uśmieszek, na który tak liczyła, nie zwraca niczyjej uwagi w otoczeniu wspaniałych postaci niewieścich, pośród kobiet o wyniosłych i pewnych siebie spojrzeniach. Ginie w tłumie, nikt jej nie prosi do tańca. Próbuje przybrać wyraz ożywienia i wesołości, lecz, ponieważ nie ma ich w duszy, słyszy dokoła uwagi: „Pani Adolfowa nieszczególnie dziś wygląda“. Kobiety pytają jej obłudnie czy jest cierpiąca; czemu nie tańczy? Mają cały koncert złośliwych słówek, pokrytych pozorem dobroduszności, przystrojonych serdecznością w sposób pożyczony chyba od szatanów z piekła.
Ty, nieświadomy, pełen świętej niewinności, przechadzasz się, krążysz, nie uważając ani jednej ze szpileczek, jakiemi utatuowano miłość własną twej żony. Wreszcie, zbliżasz się, szepcąc jej do ucha:
— Co tobie?
— Każ, niech zajedzie mój powóz.
Owo mój jest ukoronowaniem małżeństwa. Przez dwa lata, mówiło się twój powóz, powóz, nasz powóz, wreszcie mój powóz.
Ty zamówiłeś się właśnie do partji, masz dać rewanż, lub odgrywać się...
Tutaj, spodziewamy się po tobie, Adolfie, że jesteś dość szczwany, aby powiedzieć: „dobrze, aniołku“, zniknąć i nie kazać zajeżdżać.
Znalazłeś jakiegoś przyjaciela, wysyłasz go aby poprosił do tańca żonę, gdyż wstąpiłeś już na drogę ustępstw, która będzie twoją zgubą: zaczynasz pojmować użyteczność przyjaciela.
Nareszcie jednak sprowadzasz ów powóz. Żona wsiada z głuchą wściekłością, zaszywa się w kąt, naciąga kapturek, zaplata ręce pod futrem, zwija się w kłębek jak kotka i nie mówi ani słowa.
O mężowie! wiedzcie, że w tej chwili możecie wszystko naprawić, wszystko odzyskać, i nigdy zapał kochanków którzy pieścili się cały wieczór płomiennemi spojrzeniami nie ominie tej sposobności! Tak, możesz ją dowieźć do domu w tryumfie, ma tylko ciebie jednego, lecz jeden tylko pozostał ci sposób, to jest wziąć w tej chwili żonę przemocą. Ba! tymczasem ty, niezdarny i obojętny, pytasz: „Co ty dziś masz?“

Pewnik

Mąż powinien wiedzieć zawsze co ma jego żona, bo ona sama wie zawsze dobrze czego nie ma.
— Zimno mi, odpowiada.
— Wieczór był wspaniały.
— Phi, nic szczególnego! dziś jest prawdziwa manja żeby cały Paryż spraszać do małej dziury. Kobiet było pełno aż na schodach; tualety niszczą się straszliwie, moja zupełnie na nic.
— Bawiono się świetnie.
— Och, wy! wy siadacie do gry i to dla was wszystko. Skoro raz jesteście po ślubie, żona obchodzi was tyle co zeszłoroczny śnieg.
— Nie rozumiem co ci się stało; taka byłaś wesoła, rozbawiona, kontenta jadąc na bal!
— Och, wy nie rozumiecie nas nigdy! Prosiłam że chcę jechać do domu, a ty mnie zostawiasz, jakgdyby kobiety robiły co kiedy bez racji. Jesteś niby inteligentny, ale w pewnych chwilach jesteś doprawdy szczególny, nie wiem o czem ty właściwie myślisz...
Gdy raz rozmowa znajdzie się na tym gruncie, sprzeczka jest nieunikniona. Gdy podajesz żonie rękę, aby jej pomóc wysiąść z powozu, masz uczucie że obejmujesz kobietę z drewna; mówi ci: „dziękuję“, tonem, który stawia cię na poziomie służącego. Nie umiałeś zrozumieć żony ani przed balem ani po balu; wleczesz się za nią strapiony, ledwie możesz ją dogonić, nie idzie po schodach lecz pędzi. Nieporozumienie zupełne.
Niełaska obejmuje i pannę służącą; jedyne odpowiedzi jakie się jej dostają, to tak lub nie, suche jak biszkopt, który chrupie patrząc z pod oka na ciebie. — Pan zawsze się tak spisze! mruczy pod nosem pokojówka.
Ty jeden byłeś mocen zmienić humor jaśnie pani. Teraz, żona układa się do spoczynku; nadeszła chwila zemsty za to żeś jej nie umiał zrozumieć. Teraz ona ciebie nie rozumie. Ułożyła się w kąciku w sposób najmniej powabny i najbardziej wrogi; zawinęła się w koszulę, kaftanik, czepek, niby paka zegarków przeznaczona do Indyj wschodnich. Nie mówi ci ani dobranoc, ani dzień dobry, ani mój drogi, ani Adolfie; przestałeś dla niej istnieć; jesteś rzeczą, workiem z mąką...
Twoja Linka, tak pełna zalotności parę godzin wprzód w tym samym pokoju, gdzie trzepotała się jak rybka, teraz stała się bezwładna niby kawał drewna. Mógłbyś być samym bożkiem Tropików we własnej osobie, jadącym na równiku jak na koniu, i tak nie stopiłbyś lodowców tej uosobionej Grenlandji, która zdaje się pogrążona we śnie i która umiałaby cię w potrzebie zmrozić od stóp do głowy. Pytasz sto razy co jej jest, daje ci nic nie znaczące odpowiedzi.
Nic jej nie jest, jest zmęczona, spać się jej chce.
Im więcej nalegasz, tem bardziej zawija się w obojętność. Gdy ty się niecierpliwisz, Karolina tonie już w krainie snów! Złościsz się — jesteś zgubiony.

Pewnik

Kobiety umieją nam zawsze dać uczuć swoją wielkość, stąd naszym obowiązkiem jest odgadywać ich małostki.
Może Karolina raczy ci powiedzieć, że czuje się bardzo cierpiąca; ale gdy ty toniesz we śnie, ona śmieje się pod kołdrą i obsypuje złorzeczeniami twe bezwładne ciało.

VI.
Logika kobiet

Jeśli mniemasz, że pojąłeś za żonę stworzenie obdarzone rozsądkiem, srodze się omyliłeś, mój przyjacielu.

Pewnik

Kto się rządzi uczuciem, nie rządzi się rozumem.
Uczucie nie jest rozumowaniem, rozum nie jest przyjemnością, a przyjemność nie ma nic wspólnego z rozsądkiem.
— Och, panie!
Nie: „Och!“ Powiedz raczej: — Ach!!... Wierzaj mi, nieraz wyrzucisz to ach!! z najgłębszej głębi klatki piersiowej, wypadając z wściekłością z domu, lub zamykając się w gabinecie aby nieco ochłonąć.
Dlaczego? jak? któż cię tak stratował, powalił, unicestwił? Logika żony, która nie jest ani logiką Arystotelesa, ani Ramusa, ani Kanta, ani Condillaca, ani Robespierra, ani Napoleona, ale która ma coś z nich wszystkich i którą trzeba nazwać logiką wszystkich kobiet, zarówno Angielek jak Włoszek, Normandek jak Bretonek (och, te są niezwyciężone), Paryżanek, wreszcie mieszkanek księżyca, jeśli istnieją kobiety w tej nocnej krainie, z którą oczywiście porozumiewają się kobiety naszej planety, te wcielone anioły!
Dyskusja zaczęła się po śniadaniu. Wszelkie dyskusje małżeńskie zaczynają się nieodmiennie w tej porze.
Mężczyzna, choćby chciał nawet, nie może podjąć żadnej dyskusji z żoną w łóżku! zbyt wiele przewag ma ona wówczas nad nim i zbyt łatwo może mu odebrać głos. Opuszczając łóżko małżeńskie, zamieszkałe przez ładną kobietę, ma się zazwyczaj dobry apetyt, o ile się jest młodym. Śniadanie jest posiłkiem z natury swojej wesołym; wesołość nie lubi rozumować. Słowem, zwykle zaczynasz sprawę po kawie lub herbacie.
Ułożyłeś sobie naprzykład, że umieścisz syna na pensji. Wszyscy ojcowie to są obłudnicy, i żaden z nich nie przyzna, że jego latorośl nieraz go mocno niecierpliwi, kiedy już zaczyna bujać o własnych siłach, wszystkiego dotykać wścibskiemi rękami i ciskać się po domu niby kijanka w stawie. Syn cały dzień krzyczy, kwiczy i miauczy; łamie, tłucze i wala meble, a meble są drogie; ze wszystkiego struga pałasze, niszczy twoje papiery, robi stosowane kapelusze z gazety której nie zdążyłeś przeczytać.
Matka mówi mu: — „Weź“! na wszystko co twoje, ale: — „Nie rusz!“ na wszystko co jej.
Przebiegła niewiasta okupuje spokój kosztem twoich rzeczy. Jej zła wiara dobrej matki zastawia się dzieckiem w każdej potrzebie, dziecko jest jej wspólnikiem. Oboje sprzymierzyli się przeciw tobie, jak Robert i Bertrand przeciw grubemu kapitaliście. Dziecko jest siekierą, którą trzebi się wszystko w twojem państwie. Wdziera się tryumfalnie lub zakrada się podstępnie do twej garderoby, wychodzi przystrojone w twoje noszone gatki, wywleka na wierzch najskrytsze tajemnice tualety. W czasie wizyty waszej przyjaciółki, dla której masz pewien kulcik, wykwintnej pani de Fischtaminel, wynosi do salonu twój pasek do ściskania brzucha, pomadę do woskowania wąsów, stare kamizelki wypełzłe pod pachami, skarpetki lekko poczerniałe na piętach a pożółkłe na końcach. Jak tu tłumaczyć, że te brzydkie plamy pochodzą wyłącznie od obuwia?
Żona śmieje się patrząc na przyjaciółkę, ty nie masz odwagi wybuchnąć, śmiejesz się także, ale jakim śmiechem! znają go potępieńcy.
Dziecko to przyprawia cię o paniczny strach, gdy kiedy nie zastaniesz brzytew na swojem miejscu. Gdy się gniewasz, malec pokazuje dwa rzędy zębów lśniących jak perły; gdy go łajesz, płacze. Przybiega matka! I jaka matka! matka, która gotowa jest cię znienawidzić, jeśli nie ustąpisz w tej chwili. Niema mezzo termine u kobiet: albo się jest potworem, albo najlepszym z ojców.
Są chwile, w których rozumiesz Heroda i jego osławioną rzeź niewiniątek, którą przelicytować zdołał tylko nasz dobry monarcha, Karol X!
Żona siadła na sofie, ty się przechadzasz. Nagle, zatrzymujesz się i stawiasz jasno kwestję.
— Linko, stanowczo trzeba oddać Karolka do konwiktu.
— Karolek nie może iść do konwiktu, odpowiada spokojnym i łagodnym głosem.
— Ma sześć lat; to wiek, w którym zaczyna się wychowanie męskie.
— Po pierwsze, nie w szóstym, lecz w siódmym. Książęta krwi przechodzą z rąk guwernantki do rąk ochmistrza dopiero w siódmym roku. Oto masz autorytet, jeśli chcesz. Nie rozumiem, czemu dla zwykłych dzieci nie miałyby wystarczać prawidła, dobre dla rodzin monarszych. Może dla swego syna masz większe wymagania? Król rzymski...
— Król rzymski nie jest dla mnie żadną powagą.
— Król rzymski nie jest synem cesarza Napoleona?... (odwraca kwestję). Także coś nowego! Chcesz może rzucać podejrzenie na cesarzową? Powiła go przy pomocy doktora Dubois, w obecności...
— Wcale o tem nie mówiłem...
— Kiedy ty mi nigdy nie dasz skończyć, Adolfie.
— Mówię tylko, że król rzymski... (zaczynasz podnosić głos), król rzymski, który miał ledwie cztery lata kiedy opuścił Francję, nie może służyć za przykład.
— To nie przeszkadza, że księcia Bordeaux powierzono w siódmym roku panu de Rivière, jego ochmistrzowi. (Logika!)
— Z księciem Bordeaux, to sprawa zupełnie inna...
— Przyznajesz zatem, że nie można oddać dziecka do konwiktu przed skończeniem lat siedmiu? mówi z emfazą. (Znowu logika!!)
— Wcale nie mówię tego, moja droga. Jest różnica między wychowaniem publicznem a wychowaniem tak odrębnem.
— Dla tego właśnie nie chcę się zgodzić na umieszczenie Karolka w pensjonacie. Nato trzeba być o wiele silniejszym.
— Karolek jest na swój wiek bardzo silny.
— Karolek?... och! ci mężczyźni! Ależ on jest bardzo wątły, ma to po tobie. (Ty i tobie zaczyna się). Jeśli chcesz zaprzepaścić dziecko, oddaj go do konwiktu. Ale ja nie od dziś widzę, że ty tego dziecka znosić nie możesz.
— Dosyć! teraz nie mogę znosić mego syna; wybornie! Ależ my jesteśmy przed dziećmi odpowiedzialni za ich przyszłość! trzebaż wreszcie zacząć wychowanie Karolka; tutaj nabiera najgorszych przyzwyczajeń, nie słucha nikogo, myśli że wszystko się kręci koło niego; bije kogo może a nikt mu nie odda. Powinien koniecznie znaleźć się wśród rówieśników, inaczej nabierze nieznośnego charakteru.
— Dziękuję ci, to znaczy że ja źle wychowuję syna?
— Tego wcale nie mówię; tylko że zawsze znajdziesz dość argumentów, aby, mimo wszystko, zatrzymać go przy sobie.
Tutaj ty i tobie zaczyna padać z twojej strony; ton się zaostrza. Żona lubi ci rzucać w oczy twoje rzekome braki, ale nie znosi w tej mierze wzajemności.
— Nareszcie wypowiedziałeś się! chcesz mi wydrzeć dziecko, czujesz że ono stoi między nami, zazdrosny jesteś o własne dziecko, chcesz mieć swobodę w tyranizowaniu mnie i dlatego poświęcasz własnego syna! Och, nie trzeba być zbyt przenikliwą aby to zrozumieć.
— Ależ robisz ze mnie Abrahama stojącego z nożem nad dzieckiem! Myślałby kto, że nie istnieją na świecie konwikty! Konwikty stoją pustkami, nikt nie oddaje synów do konwiktu!
— Teraz chcesz wszystko obrócić w śmieszność, odpowiada. Wiem, że są konwikty, ale nikt nie umieszcza w nich dziecka w szóstym roku i Karolek nie pójdzie do konwiktu.
— Ależ, moja droga, nie potrzebujesz się unosić.
— Czyż ja się kiedy unoszę? Jestem kobietą i umiem wiele przecierpieć.
— Mówmy rozsądnie.
— Istotnie, dość długo mówiliśmy nierozsądnie.
— Otóż, czas jest nauczyć Karolka czytać i pisać; później spotkałby się z trudnościami, któreby go zniechęciły.
Tutaj, mówisz dziesięć minut bez przerwy i kończysz słowem: „A zatem?“ z akcentem, który przedstawia znak zapytania silnie haczykowaty.
— A zatem, odpowiada, jeszcze zawcześnie, aby oddać Karolka do konwiktu.
Nie ruszyłeś ani na włos z miejsca.
— Ależ, moja droga, wszakże, niedaleko szukając, pan Deschars oddał swego Julka do konwiktu w szóstym roku. Chcesz, przejdź się po pensjonatach; znajdziesz mnóstwo sześcioletnich chłopców.
Mówisz znów dziesięć minut bez przerwy i skoro rzucasz nowe: — A zatem?...
— Mały Deschars odmroził w konwikcie uszy, odpowiada.
— Ależ Karolek w domu miał także odmrożone uszy.
— Nigdy, odpowiada druzgocąco.
I, po kwadransie, kwestja utyka na dodatkowej dyskusji: „czy Karolek miał odmrożone uszy, czy nie?“
Rzucacie sobie nawzajem w oczy sprzeczne twierdzenia, podajecie je w wątpliwość, musicie odwoływać się do świadectwa osób trzecich.

Pewnik

Każde małżeństwo ma swój trybunał kasacyjny, który nie wnika nigdy w treść, a zajmuje się jedynie formą.
Wezwano na świadka bonę, zjawia się, oświadcza się za żoną. Ustalono, że Karolek nie miał nigdy odmrożonych uszu.
Karolina spogląda z tryumfem i wygłasza te słowa, zdolne powalić człowieka na ziemię: — Widzisz sam, że nie można oddać Karolka do konwiktu.
Wypadasz z pokoju dławiąc się z wściekłości. Niema sposobu udowodnić tej kobiecie, że brak jest najmniejszego związku między zamiarem oddania syna do konwiktu, a kwestją odmrożonych lub nieodmrożonych uszu.
Wieczorem, wobec dwudziestu osób, po obiedzie, słyszysz jak ta straszliwa istota kończy dłuższą rozmowę z jakąś damą temi słowy: — Mąż chciał go umieścić w konwikcie, ale sam uznał wkońcu że trzeba jeszcze zaczekać.
Są mężowie, którzy, w tych okolicznościach, wybuchają w obecności całego towarzystwa, i — stają się ofiarami Minotaura w ciągu sześciu tygodni; zyskują w zamian tyle, że Karolek wędruje do konwiktu w dniu w którym wyrwie się z jakąś niedyskrecją. Inni tłuką porcelanę, szalejąc w duszy. Ludzie wytrawni nie mówią nic i czekają.
Logika kobiet rozwija się w ten sposób na tle najdrobniejszych wydarzeń, z powodu spaceru, przestawienia mebla, zmiany mieszkania. Logika ta, odznaczająca się niezwykłą prostotą, polega na tem, że wyraża zawsze tylko jedną myśl, to jest tę, która odpowiada jej życzeniu. Jak wszystkie rzeczy tyczące się kobiety, system ten da się wyczerpać zapomocą dwóch algebraicznych terminów: Tak — Nie. Istnieją także pewne poruszenia głową, które zastępują wszystko.

VII.
Jezuityzm kobiet

Jezuita, będący największym jezuitą pośród jezuitów, jest jeszcze tysiąc razy mniej jezuitą, niż najmniejsza jezuitka z kobiet; osądźcie z tego, jak kobiety są jezuitkami. Są jezuitkami tak bardzo, że najprzenikliwszy z jezuitów nie odgadłby do jakiego stopnia kobieta jest jezuitką, gdyż można być jezuitą na tysiąc sposobów, kobieta zaś jest jezuitką tak wyrafinowaną, że umie być jezuitką, nie mając miny jezuitki. Jezuicie można udowodnić — rzadko, ale czasem można — że jest jezuitą; spróbuj zaś udowodnić kobiecie, że mówi lub postępuje po jezuicku? raczej dałaby się porąbać, niżby przyznała że jest jezuitką.
— Ona jezuitką! ona, wcielenie lojalności, ona, sama delikatność! ona, jezuitką! Co ty rozumiesz zresztą pod tem: być jezuitą? Czyż ona wie, co to znaczy być jezuitą? Nigdy nie widziała jezuity, nie słyszała o jezuitach. „To ty jesteś jezuitą!...“ i udowodni ci to, tłumacząc ci w sposób najbardziej jezuicki pod słońcem, że jesteś przewrotnym jezuitą.
Oto jeden z tysiąca przykładów jezuityzmu kobiet, a przykład ten oświetla wam małą niedolę pożycia małżeńskiego, może najstraszliwszą ze wszystkich.
Tak naprzykład żona twoja ma niezliczone pragnienia; tysiąc razy je wypowiada; tysiąc razy powtarza; żali się, że musi chodzić pieszo, że nie może mieć dość często nowego kapelusza, parasolki, sukni, jakiegokolwiek zresztą szczegółu tualety;
Że nie może ubrać syna za marynarza, — za ułana, — za artylerzystą Gwardji, — za Szkota z gołemi kolanami, w czapeczkę z piórem, — w żakiecik, — w surducik, — w aksamitną bluzkę, — w buty z cholewami, — w spodnie;
Że nie może mu dość często kupować zabawek, myszy które same biegają, — małego gospodarstwa, i t. d.;
Że nie może pani Deschars albo pani Fischtaminel odwzajemnić ich uprzejmości: — balu — wieczoru, — obiadu; mieć w teatrze własnej loży, aby nie musieć przeciskać się do swego krzesła przez rząd mężczyzn, zanadto albo za mało uprzejmych;
Że, wychodząc z teatru, musi starać się o dorożkę:
— Myślisz, że to oszczędność; mylisz się, powiada; mężczyźni są wszyscy jednacy! Niszczę trzewiki, niszczę kapelusz, szal moknie na deszczu, wszystko robi się nieświeże, jedwabne pończochy plamią się od błota. Oszczędzasz dwadzieścia franków na powozie, — nawet nie dwadzieścia, bo za cztery musisz wziąć dorożkę, — zatem szesnaście franków! a niszczysz mi ubranie za pięćdziesiąt, potem krzywisz się widząc mnie w nieświeżym kapeluszu; nie pojmujesz czemu: to twoje przeklęte dorożki. Nie mówię już o przykrości gniecenia się w tłoku mężczyzn; zdaje się, że to ci jest całkiem obojętne!...
Że nie może mieć własnego fortepianu zamiast wynajmować pianino; albo ubierać się według najnowszej mody. („Są kobiety, które mają zawsze wszystko najświeższe, ale za jaką cenę?... Ona wolałaby się rzucić z okna, niż robić tak jak one, ona cię kocha (popłakuje). Nie rozumie poprostu takich kobiet“...).
Że nie może jechać na pola Elizejskie we własnym powozie, miękko ułożona na poduszkach, jak pani de Fischtaminel. („To kobieta, która umiała sobie urządzić życie! ale też i męża ma dobrego, uprzejmego, zgodnego. I jaki przytem szczęśliwy! żona w ogieńby poszła dla niego!...“).
Ulegasz wreszcie, pobity w licznych scenach małżeńskich, pobity argumentami najlogiczniejszemi pod słońcem (nieboszczyk Tripier, nieboszczyk Merlin byli tylko dziećmi, poprzednia Niedola udowodniła to wam dostatecznie), pobity iście kociemi pieszczotami, potokami łez, pobity własnemi słowami (w pewnych okolicznościach, żona umie się przyczaić w zaroślach swego domu, niby jaguar, na pozór nie słucha, nie zwraca uwagi; ale jeśli ci się wymknie jedno słowo, jeden gest, jedno życzenie, jedno zdanie, zbroi się w nie, ostrzy je, błyska ci niem przed oczyma setki razy), pobity pełnem wdzięku mizdrzeniem: „Jeśli ty zrobisz to, ja zrobię tamto“. Wówczas, kobiety stają się gorszemi handlarkami niż Żydzi, niż Grecy (ci co sprzedają pachnidła i małe dziewczynki), niż Arabowie (z tych co handlują chłopcami i końmi), bardziej są wyrachowane niż Szwajcarzy, Genewczycy, bankierzy, niż gorsi od tych wszystkich Genueńczycy!
Pobity zatem po stokroć, pobity na głowę, decydujesz się wreszcie zaryzykować w pewnem przedsiębiorstwie część kapitałów.
Pewnego wieczora, gdy spoczywacie przytuleni, lub pewnego poranka, gdy Karolina, wpół rozbudzona, różowa w białej pościeli, wychyla uśmiechniętą twarzyczkę z haftów i koronek, powiadasz do niej: „Chciałaś mieć to! Chciałaś tamto! Mówiłaś mi o tem! Wspominałaś o owem!...“
Słowem, wyliczasz jej wszystkie niezliczone fantazje, jakiemi kiedykolwiek zraniła twoje serce, gdyż niema nic boleśniejszego, jak nie móc zadowolić życzeń kochanej kobiety! i dodajesz wkońcu:
— Otóż, moja droga, nastręcza się sposobność aby pięciokrotnie pomnożyć sumę stu tysięcy franków i jestem zdecydowany przystąpić do tego interesu.
Karolina budzi się zupełnie, prostuje się na tem co zwykło się potocznie nazywać siedzeniem, rzuca ci się w objęcia, och!... z całej duszy!
— Kochany jesteś, złoty, — to jej pierwsze słowo.
Nie mówmy o ostatniem: jedna olbrzymia i niewysłowiona onomatopea, niepodobna do odtworzenia!
— A teraz, mówi, wytłómacz mi swój interes.
Starasz się wytłómaczyć. Na razie, kobiety nie pojmują żadnego interesu, przynajmniej nie chcą okazać że go pojmują; zrozumieją go później, kiedy, jak, gdzie? w swoim czasie, — w odpowiedniej chwili, — zależnie od ochoty. Twoja droga istota, Karolina, oczarowana projektem, robi ci wymówki że wziąłeś tak na serjo jej jęki, pragnienia, zachcenia. Boi się tego interesu, przerażają ją agenci, akcje, przedewszystkiem fundusz obrotowy, to z dywidendą także nie jest jasne...

Pewnik

Kobiety lękają się zawsze wszystkiego, co jest podziałem.
Słowem, Karolina obawia się pułapek; ale zachwyca ją wiadomość, że może mieć powóz, lożę, kostjumy dla syna, itd. Chociaż na pozór ci odradza, widać po niej że jest uszczęśliwiona.
PIERWSZY OKRES. — Ach, moja droga, jestem najszczęśliwszą kobietą pod słońcem; Adolf przystąpił do wspaniałego interesu. Będę miała powóz, och! dużo ładniejszy niż pani de Fischtaminel; jej już jest trochę niemodny, mój będzie miał firaneczki z frendzlami... Moje konie będą myszate, jej są bułane, najpospolitsze co może być.
— Zatem to przedsiębiorstwo?...
— Och! wspaniałe, akcje mają iść w górę; Adolf wytłómaczył mi wszystko, zanim do niego przystąpił. O! Adolf nic nie robi bezemnie.
— Pani jest bardzo szczęśliwa.
— Małżeństwo nie byłoby możebne bez absolutnego zaufania, toteż Adolf mówi mi wszystko.
Stałeś się, kochany Adolfie, najlepszym mężem w Paryżu, najmilszym człowiekiem, genjuszem, aniołem. Jesteś też kochany i pieszczony do niemożliwych granic. Błogosławisz małżeństwo. Karolina śpiewa hymn na cześć mężczyzn, — to królowie świata! — kobiety są stworzone dla nich, — mężczyzna jest z natury szlachetny, wspaniałomyślny, — małżeństwo jest najpiękniejszą instytucją pod słońcem.
Dwa, trzy miesiące, pół roku, Karolina wykonywa najwspanialsze warjacje, najświetniejsze sola na temat czarodziejskiego zdania: — Będę bogata! — będę miała tysiąc franków miesięcznie na tualetę. — Będę miała powóz!...
O dziecku mówi się już tylko poto, aby się zastanowić w jakim konwikcie je umieścić.
DRUGI OKRES. — No i cóż, mój drogi, co słychać z twoim interesem? — Jak właściwie idzie ten interes? — Ten interes, który miał mi dać powóz, itd.? — Już chyba czas, żeby ten twój interes wydał owoce!... Kiedyż się skończy ten interes? — Długo jakoś ciągnie się ten twój interes. — Kiedyż będzie wreszcie co z tego interesu? — Czy akcje idą w górę? — Jesteś doprawdy jedyny do wynajdywania interesów, które się nigdy nie kończą.
Pewnego dnia, zada ci pytanie: — Czy wogóle istnieje ten interes?
Jeżeli, po upływie ośmiu lub dziesięciu miesięcy, zaczniesz mówić o interesie, odpowiada:
— Ach, ten interes!... Więc, doprawdy, jest jaki interes?
Ta kobieta, którą miałeś za głupią, roztacza skarby inteligencji, gdy chodzi o wydrwienie ciebie. W tym okresie, ilekroć mowa jest o tobie, Karolina zachowuje kompromitujące milczenie. W ogólności, o mężczyznach wyraża się raczej źle: — Mężczyźni są zupełnie inni niż się wydają: poznaje się ich dopiero w pożyciu. — Małżeństwo ma swoje dobre i złe strony. — Mężczyźni nie umieją nic doprowadzić do końca.
TRZECI OKRES. — Katastrofa. — Wspaniałe przedsiębiorstwo, które miało dać pięć za jeden, w którem brali udział ludzie najbardziej ostrożni, fachowi, panowie, deputowani, bankierzy, — wszystko kawalerowie Legji, — przedsiębiorstwo upadło z kretesem! Najwięksi optymiści spodziewają się odzyskać dziesięć procent kapitału. Jesteś smutny i osowiały.
Karolina pytała nieraz: — Adolfie, co tobie? — Adolfie, ty masz jakieś zmartwienie.
Wreszcie, dzielisz się z Karoliną fatalną wiadomością; zrazu, próbuje cię pocieszać.
— Sto tysięcy franków rzucone w błoto! Trzeba nam będzie oszczędzać się we wszystkiem, mówisz niebacznie.
Cały jezuityzm kobiety wybucha teraz przy słowie oszczędzać. Słowo oszczędzać jest iskrą padającą na prochy.
— A, więc to są twoje interesa! Pocóż więc ty, tak ostrożny, narażałeś się na stratę stu tysięcy? ja byłam temu przeciwna, pamiętasz przecie! Ale NIE CHCIAŁEŚ MNIE SŁUCHAĆ!...
Wszedłszy na tę drogę, dyskusja staje się coraz jadowitsza.
— Wy, wy jesteście wszyscy do niczego, — nie macie o niczem pojęcia, — kobiety jedynie mają zdrowy sąd o rzeczach. — Ty postawiłeś na kartę chleb i mienie dzieci, — ona ci to odradzała. — Nie możesz powiedzieć żeby to było dla niej. Ona, chwała Bogu, nie ma sobie nic do wyrzucenia.
Sto razy na miesiąc robi aluzje do twego niepowodzenia:
— Gdyby pan mąż nie utopił funduszów w swoich przedsiębiorstwach, mogłabym to, mogłabym owo. — Gdyby ci jeszcze kiedy przyszła ochota robić jakieś interesa, mnie się winieneś poradzić.
Jest rzeczą jasną i udowodnioną, że Adolf lekkomyślnie strwonił sto tysięcy, bez celu, jak głupiec, nie poradziwszy się żony. Karolina ostrzega przyjaciółki przed małżeństwem. Skarży się na nieudolność mężczyzn, którzy trwonią mienie żon. Karolina robi się mściwa! jest głupia, jest okrutna!

Płaczcie nad Adolfem! Płaczcie nad sobą, o mężowie! Kawalerowie, tryumfujcie!

VIII.
Wspominki i żale

Po kilku latach małżeństwa, miłość twoja staje się tak umiarkowana, że Karolina usiłuje niekiedy wieczorem obudzić ją zapomocą drobnych, wyzywających aluzyj. Jest w tobie coś spokojnego i flegmatycznego, co drażni wszelką prawowitą małżonkę. Kobiety widzą w tem rodzaj obrazy; niedbałą beztroskę szczęścia poczytują ci za zarozumiałą pewność, gdyż nigdy nie biorą w rachubę możliwości lekceważenia ich nieocenionych wdzięków. Cnota ich dochodzi do paroksyzmu wściekłości, że się ją bierze dosłownie.
W tem położeniu, które jest treścią języka małżeńskiego i do którego zarówno mężczyzna jak kobieta dochodzą niezawodnie, żaden mąż nie śmie przyznać otwarcie że pasztet z kuropatwy zaczyna go nudzić; lecz apetyt jego wymaga już niewątpliwie pewnych warunków tualety, podrażnień rozłąki, pobudzeń domniemanym rywalem.
W tym okresie, prowadzisz na przechadzce żonę pod rękę, nie przyciskając jej jednak do boku z pełnem obaw i troskliwości skupieniem skąpca trzymającego skarb. Rozglądasz się na prawo i lewo, oglądasz wystawy, przytrzymujesz żonę luźnem i nieuważnem ramieniem, jakgdybyś holował statek. Bądźmy szczerzy, moi przyjaciele! gdyby, idąc za twoją żoną, jakiś uliczny wielbiciel, przypadkiem lub rozmyślnie, otarł się o nią zbyt blisko, nie miałbyś najmniejszej ochoty dochodzić motywów owego przechodnia; zresztą żadnej kobiecie nie postanie w głowie doprowadzać dwóch ludzi do sprzeczki dla takiej drobnostki. Ta drobnostka, przyznajmy i to jeszcze, czyż to nie jest nader pochlebne dla jednej i drugiej strony?
Doszedłeś do tego punktu; nie posuwasz się dalej. Mimo to, w głębi twego serca i sumienia drzemie straszliwa myśl: Karolina zawiodła twoje oczekiwania, Karolina ma braki, które, w czasie przypływu pod znakiem miodowego miesiąca, kryły się pod wodą, lecz które odpływ ujawnił w całej nagości. Nieraz zdarzyło ci się uderzyć o te rafy, nieraz rozbijały się o nie twe nadzieje; twoje marzenia młodego kawalera (gdzie te czasy szczęśliwe!) niejeden raz patrzyły na strzaskaną łódź pełną fantastycznych bogactw: najcenniejsze towary poszły na dno, pozostał balast małżeństwa. Słowem, aby rzec poprostu, w rozmowach które wiedziesz sam ze sobą na temat swego małżeństwa, powiadasz, patrząc na Karolinę: To nie to, czego się spodziewałem!
Pewnego wieczora, na balu, w towarzystwie, u przyjaciół, mniejsza zresztą gdzie, spotykasz uroczą dziewczynę, piękną, dobrą i rozumną; dusza! och! anielska! piękność czarująca! Ten nieskazitelny owal, te rysy które tak długo oprą się działaniu życia, to wdzięczne i marzycielskie czoło! Nieznajoma jest posażna, wykształcona, ze znacznej rodziny; wszędzie umie być na swojem miejscu, błyszczeć lub ukryć się w cieniu; słowem, przedstawia w całej świetności i blasku obraz wymarzonej istoty, twojej żony, tej którą mógłbyś kochać stale i niezmiennie; pochlebiałaby wszystkim twym próżnostkom, rozumiałaby i wspierałaby cudownie wszystkie cele i zamiary. Do tego, jest serdeczna i wesoła, — ta młoda dziewczyna, która budzi wszystkie twoje najszlachetniejsze uczucia, która rozpala wszystkie przygasłe pragnienia.
Patrzysz na Karolinę z posępną rozpaczą; upiorne myśli poczynają krążyć i uderzają skrzydłami nietoperza, dziobem sępa, tułowiem ćmy o ściany pałacu, w którym, niby złota lampa, błyszczy twój mózg rozpalony żądzą.
Pierwsza strofa. — Och, pocóż się ożeniłem? cóż to za myśl nieszczęsna! Dałem się złapać na kilka marnych talarów! Jakto? to ma być koniec? mogę mieć tylko jedną żonę! Jakiż rozum mieli Turcy! znać, że autor Koranu żył na pustyni!
Druga strofa. — Moja żona jest cierpiąca, pokaszluje czasem. Mój Boże, jeśli jest w zamiarach twej mądrości powołać Karolinę do swojej chwały, uczyń to prędko, dla jej i mego szczęścia. Ten anioł już dopełnił swoich ziemskich przeznaczeń.
Trzecia strofa. — Ależ ja jestem potwór! Karolina jest matką moich dzieci!
Żona wraca z tobą powozem, wydaje ci się wstrętna; mówi do ciebie, ledwie odpowiadasz. Pyta: „Co tobie? — Nic”. Karolina kaszle, namawiasz ją aby zaraz jutro poszła do lekarza. Medycyna miewa swoje przygody...
Czwarta strofa. — Opowiadano mi, że jakiś lekarz, chudo zapłacony przez spadkobierców, miał wykrzyknąć nieostrożnie. „Obrzynają mi tysiąc dukatów, a zawdzięczają mi czterdzieści tysięcy franków renty!“ Och, jabym nie liczył się z honorarjum.
— Karolino, mówisz głośno, powinnaś uważać na siebie; zawiń się w szal, myśl o swojem zdrowiu, najdroższa.
Żona jest tobą zachwycona, zdajesz się nią niezmiernie interesować. Podczas gdy się rozbiera, leżysz wyciągnięty na kozetce.
Gdy opada suknia, zatapiasz się w kontemplacji boskiego zjawiska, które otwiera ci bramy z kości słoniowej fantastycznych zamków wyobraźni. O czarodziejska ekstazo! przed twemi oczami staje boska postać owej dziewczyny!... Jest biała jak żagle czarodziejskiego okrętu, który wpływa do Kadyksu brzemienny skarbami. Dziewicze okrągłości kuszą twoje rozmarzone oko. Żona, szczęśliwa z twego podziwu, tłómaczy na swoją korzyść to nerwowe milczenie. Zamykasz oczy; widzisz jeszcze wyraźniej upragnioną dziewczynę, w myśli mówisz:
Piąta i ostatnia strofa. — Boska! czarująca! Czy może być na świecie druga podobna? — Różo nocy płomiennych! — Wieżo z kości słoniowej! — Dziewico anielska! — Gwiazdo wieczorna i poranna!
Każdy ma swoje sekretne litanje; ty odmawiasz ich cztery.
Nazajutrz, żona jest promieniejąca, przestała kaszleć, nie potrzebuje już lekarza; jeżeli co jej grozi, to zbytek zdrowia; przekląłeś ją cztery razy w imię owej młodej dziewczyny i cztery razy ona cię błogosławiła. Nic nie wie, że w głębi twego serca trzepotała się rybka z gatunku krokodylów, zamknięta w naczyniu miłości małżeńskiej jak tamta w szklanym słoju.
Parę dni temu, żona wyrażała się o tobie przed panią de Fischtaminel dość dwuznacznie; dziś, podczas wizyty pięknej przyjaciółki, Karolina kompromituje cię powłóczystemi i wilgotnemi spojrzeniami; wychwala cię, jest szczęśliwa.
Wychodzisz wściekły, szalejesz; szczęściem spotykasz na bulwarach przyjaciela, przed którym możesz wylać żółć.
— Słuchaj mnie, nie żeń się nigdy! Lepiej ci patrzeć jak spadkobiercy wynoszą meble gdy jeszcze rzęzisz, lepiej wić się w agonji dwie godziny, żebrząc próżno o szklankę wody, lepiej ginąć dobijany powolnie przez okrutną dozorczynię, podobną tej którą tak strasznie przedstawił Henry Monnier w ostatnich chwilach starego kawalera! Nie żeń się, pod żadnym pozorem!
Na szczęście, nie spotykasz więcej czarującej młodej dziewczyny! Ocalałeś od piekła, do którego wiodły cię zbrodnicze myśli; grzęźniesz na nowo w czyśćcu szczęścia małżeńskiego; zaczynasz natomiast zwracać uwagę na panią de Fischtaminel, którą, jeszcze za kawalerskich czasów, uwielbiałeś, nie mogąc do niej dotrzeć.

IX.
Spostrzeżenie

Skoro dopłyniesz do tego punktu długości lub szerokości małżeńskiego oceanu, zjawia się drobne cierpienie, chroniczne, przerywane, dość podobne do bólu zębów... Już widzę, jak mnie zatrzymujesz, aby spytać: „Jak poznaje się wymiary geograficzne na tem morzu? Kiedy mąż może wiedzieć, że znajduje się w tym punkcie nautycznym, i czy jest jaki sposób, aby uniknąć jego raf?“
Otóż, chciej zrozumieć, że można się w nim znaleźć równie dobrze po dziesięciu miesiącach, jak po dziesięciu latach małżeństwa: zależy to od chyżości okrętu, od żagli, wiatru, siły prądów, a przedewszystkiem od składu załogi. Istnieje jednak ta przewaga, że marynarze posiadają tylko jeden sposób przebycia tego punktu, mężowie zaś mają ich tysiąc.
Przykłady. — Karolina, która z ex-koteczki, ex-skarbu, zmieniła się poprostu w żonę, opiera się o wiele za mocno na twem ramieniu przechadzając się po bulwarach, lub też uważa za dystyngowańsze wcale nie podawać ci ręki.
Albo zwraca uwagę na mężczyzn młodych, dobrze ubranych, gdy poprzednio nie widziała nikogo, wówczas nawet gdy bulwar był czarny od kapeluszy i deptany przez więcej butów niż trzewiczków.
Albo, gdy wracasz do domu, mówi: „To nic, to tylko pan“, zamiast: „Ach! to ty, Adolfie!“ wymawianego poprzednio z gestem, spojrzeniem, akcentem, które, u ludzi patrzących na nią z zachwytem, budziły myśl: „Oto szczęśliwa kobieta!“ (Ten wykrzyknik dzieli się u kobiet na dwa okresy: pierwszy, gdy jest szczera; drugi, w którym jej: „To ty, Adolfie“, jest już tylko obłudą. Skoro wykrzykuje: „To nic, to tylko pan!“ nie trudzi się już nawet udawać).
Albo, jeśli wracasz do domu nieco później niż zwykle (o jedenastej, dwunastej), ona... chrapie!!! Szkaradna oznaka.
Albo, wkłada przy tobie pończochy... (W małżeństwie angielskiem, zdarza się to w pożyciu lady tylko raz; nazajutrz opuszcza ojczyznę z jakimś captain i... nie myśli już o wkładaniu pończoch).
Albo... ale zatrzymajmy się na tem.

To wszystko odnosi się do marynarzy lub mężów orjentujących się w warunkach atmosferycznych.

X.
Bąk małżeński

Otóż, pod tą linją, tak bliską znaku tropikalnego którego dobry smak nie pozwala nazwać, aby pospolitym i niegodnym żartem nie pokalać tej subtelnej książki, zjawia się straszliwa mała niedola, nazwana przez autora, w wielce pomysłowej przenośni, bąkiem małżeńskim; ze wszystkich much, komarów, mustików, tarakanów, pcheł i skorpionów najdokuczliwszym, zwłaszcza że nie wynaleziono dotąd przeciw niemu środka. Bąk ten nie kąsa natychmiast; zaczyna od brzęczenia koło uszu, ty zaś zrazu nie zdajesz sobie sprawy co to takiego.
Tak naprzykład, bez à propos, najnaturalniej w świecie, Karolina mówi: Pani Deschars miała wczoraj bardzo ładną suknię...
— Tak, ma dużo gustu, bąka Adolf bez wiary w to co mówi.
— Dostała ją od męża, odpowiada Karolina wzruszając ramionami.
— A, tak...
— Tak; suknię za czterysta franków. Z najlepszego aksamitu.
— Czterysta franków! — wykrzykuje Adolf w pozie apostoła Tomasza.
— Tak, ale są dwa staniki do zmiany i...
— To mi człowiek, ten Deschars! odpowiada Adolf ratując się żartem.
— Nie wszyscy mężowie mają jego delikatność, nadmienia Karolina sucho.
— Jaką delikatność?...
— No... tę, aby pamiętać o dwóch stanikach, tak aby można nosić suknię jeszcze wówczas gdy jako wieczorowa będzie już niemodna.
Adolf powiada sobie w duchu: — Karolina chce sukni.
Biedny człowiek!...
W jakiś czas potem, pan Deschars dał świeże obicia i firanki w pokoju żony. Później, pan Deschars kazał modnie przerobić brylanty żony. Pan Deschars nie wychodzi nigdy z domu bez żony, nie pozwala jej ruszyć się bez niego.
Cokolwiekbyś przyniósł żonie, nigdy nic nie dorówna temu, co ofiarował swojej pan Deschars. Jeśli pozwolisz sobie na najmniejszy gest, żywsze słowo, jeśli podniesiesz głos na chwilę, usłyszysz natychmiast jadowite i syczące:
— Pan Deschars nie zachowałby się z pewnością w ten sposób! Bierz sobie przykład z pana Deschars.
Słowem, idjotyczny Deschars zjawia się w twojem małżeństwie bezustanku, przy każdej sposobności.
Te słowa: „Spytaj, czy pan Deschars pozwoliłby sobie kiedy...“ jest prawdziwym mieczem, lub, co gorsza, szpilką Damoklesa, twoja zaś miłość własna poduszeczką, w którą żona wbija, wyjmuje i wbija na nowo szpilkę, pod mnóstwem nieoczekiwanych pretekstów, używając przytem przyjacielskich słów i pieszczotliwych minek.
Adolf, cięty przez bąka małżeńskiego tak długo aż cały pokryty jest ukłuciami, ucieka się wreszcie do środka używanego w policji, w rządzie, w strategji. (Patrz dzieło Vaubana o obleganiu i obronie fortec). Bierze na oko panią de Fischtaminel, kobietę jeszcze młodą, elegancką, zalotną i przykłada ją (zbrodniarz, oddawna już miał na to ochotę) jako wizykatorję na drażliwym i czułym naskórku Karoliny.
O wy, którym zdarzało się wykrzyknąć: — „Nie wiem, o co właściwie chodzi mojej żonie!...“ ucałujcie tę stronicę filozofji transcendentalnej, bo znajdziecie w niej klucz do wszystkich kobiet!... Ale znać je choćby tak dobrze jak ja, to jeszcze nie wiele: one same siebie nie znają! Nawet Bóg, jak wam wiadomo, oszukał się na jedynej nad którą miał panować i którą sam raczył stworzyć.
Karolina lubi kłuć Adolfa szpileczkami, ale prawo zapuszczenia, od czasu do czasu, żądła osy w ciało małżonka jest przywilejem wyłącznie żeńskiej połowy. Adolf staje się potworem, jeśli odważy się wypuścić na żonę choćby jedną muszkę. Co u Karoliny jest przemiłą zabawą, żartem mającym osłodzić pożycie, a przedewszystkiem wypływającym z najczystszych intencyj, to samo, u Adolfa, staje się okrucieństwem Karaiba, sponiewieraniem serca kobiety, zamiarem zrobienia jej przykrości. To naprzykład nie ma żadnego znaczenia:
— Więc tak przepadasz za panią de Fischtamiel? pyta Karolina. Cóż tak podziwiasz u tej glisty, dowcip? maniery?
— Ależ, Karolino...
— Och, nie próbuj się wypierać tego dziwnego gustu, powiada, wstrzymując przeczenie na ustach Adolfa; nie od dziś widzę, że tobie się ta łyczka bardziej podoba odemnie (pani de Fischtaminel jest szczupła). Dobrze! życzę szczęścia... prędko przekonasz się o różnicy.
Rozumiesz? Tobie nie wolno posądzić Karoliny o najmniejszą słabostkę do pana Deschars (grubego, czerwonego, byłego rejenta), podczas gdy ty kochasz się w pani de Fischtaminel! I wówczas, Karolina, ta Karolina, której nieinteligencja stała się dla ciebie źródłem tylu cierpień, Karolina, która nabrała pewnego obycia, Karolina staje się dowcipna: kąsają cię dwa bąki miast jednego.
Nazajutrz, zapytuje, przybierając dobroduszną minkę: — Jakże stoją twoje sprawy z panią de Fischtaminel?
Gdy masz wyjść, powiada: — Idź, idź na ciepłe nóżki; nie żałuj sobie.
W nienawiści do rywalki, wszystkie kobiety, nawet księżniczki, posługują się obelgami i dochodzą do języka przekupek; każda broń jest dobra.
Przekonać Karolinę że się myli i udowadniać że pani de Fischtaminel jest ci obojętna, kosztowałoby cię zbyt wiele. Byłaby to niedorzeczność, której nie dopuści się żaden rozumny człowiek: w tem próżnem przedsięwzięciu powaga męża szczerbi się i zużywa.
Och, Adolfie, doszedłeś, na swoje nieszczęście, do pory roku którą tak trafnie ochrzczono małżeńskiem latem św. Marcina, Niestety! trzeba ci teraz (miłe zadanie!) zdobywać na nowo żonę, swoją Linkę, objąć ją czule ramieniem i starać się odgadywać jej życzenia; żyć podług jej zachceń, zamiast żyć podług swojej woli! W tem cała kwestja.

XI.
Ciężkie roboty
Postawmy tezę, która, naszem zdaniem, jest starą prawdą nieco odświeżoną:
Pewnik

Większość ludzi znajduje się choć w części na wyżynach trudnej sytuacji, o ile nie zdołają jej sprostać całkowicie.
Co do mężów, którzy absolutnie nie dorośli do swej roli, Bóg z nimi! — tu niema wogóle walki, spadają poprostu do licznej kategorji zrezygnowanych.
Adolf powiada sobie: — Kobiety są jak dzieci: pokaż im kawałek cukru, a zobaczysz jak odtańczą przed wami pantominę łakomego dziecka, ale trzeba mieć zawsze cukierek pod ręką, trzymać go wysoko, i... trzeba by im nie przeszedł smak na cukierki. Paryżanki (Karolina jest Paryżanką) są niezmiernie próżne, są przytem łakome!... Nie można inaczej rządzić ludźmi, zjednywać sobie przyjaciół, jak tylko opanowując ich wady, schlebiając słabostkom; zatem — mam żonę w ręku!
W kilka dni później, Adolf, który przez ten czas traktował żonę ze zdwojoną czułością, przemawia w te słowa:
— Wiesz co, Linko, trzeba się jakoś rozerwać! Włóż nową suknię (taką, jak ma pani Deschars) i... słowo daję, możebyśmy poszli zobaczyć jakie głupstwo w Varietés.
Propozycja tego rodzaju wprawia zawsze prawowite małżonki w najlepszy humor. Karolinie nie trzeba dwa razy powtarzać! Tymczasem, Adolf zamówił pocichu u Borrela, w Rocher de Cancale, wykwintny obiadek na dwie osoby.
— Skoro już idziemy do Varietés, zjedzmy obiad w jakiej knajpie! wykrzykuje nagle Adolf z taką miną, jakgdyby ta szczęśliwa myśl przyszła mu nagle do głowy.
Karolina, uszczęśliwiona tym pozorem romansowej przygody, wślizguje się do gabinetu, gdzie zastaje nakryty stolik i wykwintną zastawę, jaką Borrel ofiarowuje ludziom dość bogatym aby pozwolić sobie na ten lokal, przeznaczony dla wielkich tego świata którzy chcą się na chwilę zabawić w zwykłych śmiertelników.
Kobiety na obiadach proszonych jedzą zazwyczaj mało: czują się skrępowane w swoim ukrytym pancerzu, mają na sobie sznurówkę od wielkich występów, są w obecności kobiet, których oczy są równie niebezpieczne jak języki. Lubią nietyle jeść smacznie co wykwintnie: wysysać nóżkę raka, ogryzać udko przepiórki, pokosztować skrzydełka kapłona, zacząć zaś od kawałka świeżutkiej ryby, której smak zaostrza jeden z owych sosów będących chwałą francuskiej kuchni. Francja króluje swoim smakiem: w rysunku, w modach i t. d. Otóż, sos jest tryumfem smaku w kuchni. Zatem, gryzetka, mieszczka czy księżna, każda wrażliwa jest na urok smacznego obiadku, podlanego doskonałem winem, zakończonego owocami takiemi jakie widuje się tylko w Paryżu, zwłaszcza gdy potem idzie się trawić ten obiadek w teatrzyku, w wygodnej loży, słuchając głupstw mówionych na scenie oraz szeptanych przez kogoś do ucha jako komentarz do tych które słyszy się ze sceny. Tak; ale rachunek restauratora wynosi sto franków, loża trzydzieści, powóz, tualeta (świeże rękawiczki, kwiaty, i t. d.), tyleż. Ogółem, wypada to na jakie sto sześćdziesiąt franków, coś koło czterech tysięcy miesięcznie, jeśli się często odwiedza Operę komiczną, Włochów i Wielką operę. Cztery tysiące franków miesięcznie, to dziś procent od dwóch miljonów kapitału. Ale cóż?... honor małżeński tego wymaga.
Karolina opowiada przyjaciółkom rzeczy które uważa za nadzwyczaj pochlebne, ale które wywołują grymas na twarzy rozumnego męża.
— Od jakiegoś czasu, Adolf jest wprost nadzwyczajny. Nie wiem, czem zasłużyłam na tyle dobroci, ale, doprawdy, przechodzi sam siebie. A przytem, umie jeszcze podnieść cenę każdego daru zapomocą owych delikatności, za któremi tak przepadamy, my kobiety... W poniedziałek, zaprowadził mnie do Rocher de Cancale; wczoraj znów postanowił mi dowieść że Véry ma kuchnię wcale niegorszą od Borrela, a przy deserze, wręczył mi lożę do Opery. Dawano Wilhelma Tella, którego ubóstwiam.
— Jesteś bardzo szczęśliwa, moja droga, odparła pani Deschars sucho, z widoczną zawiścią.
— Zapewne, ale sądzę, że kobieta która wypełnia dobrze obowiązki, zasługuje na to szczęście...
Kiedy to okrutne słówko zjawi się na ustach mężatki, jasne jest, że ona wypełnia obowiązki na wzór uczniaków, aby otrzymać spodziewaną nagrodę. W kolegjum, chodzi o wolną niedzielę; w małżeństwie o kosztowności, szale. O miłości niema więc już mowy!
— Co do mnie, moja droga (pani Deschars jest podrażniona), jestem rozsądniejsza. Mąż próbował także popełniać szaleństwa[3], ale położyłam temu koniec. Cóż robić, mamy dwoje dzieci: przyznaję, że sto lub dwieście franków to rzecz, z którą jako matka rodziny, muszę się liczyć.
— Ech! droga pani, rzekła pani de Fischtaminel, ja znów uważam, że lepiej aby mężowie trochę się polampartowali z nami, niż...
— Mężu, idziemy?... rzekła nagle pani Deschars, wstając i żegnając się.
Zacny pan Deschars (człowiek unicestwiony przez żonę) nie usłyszał przeto końca, z którego byłby się dowiedział, że można trwonić mienie z kobietami lekkiego życia.
Karolina, połechtana we wszystkich próżnościach, zanurza się w słodycze pychy i łakomstwa, dwóch najrozkoszniejszych grzechów. Adolf odzyskał nieco terenu; ale, niestety (refleksja godna wielkopostnego kazania!), grzech, jak każda rozkosz, potrzebuje wciąż nowych podrażnień. Jak samodzierżca, tak i Grzech nie liczy za nic tysiąca rozkosznych wzruszeń, wobec jednego zagiętego listka róży w posłaniu. Tu, człowiek musi iść crescendo!... i tak bez końca...

Pewnik

Grzech, dworak, nieszczęście i miłość znają tylko dzień dzisiejszy.
Po upływie czasu trudnego do oznaczenia, Karolina spogląda po obiedzie w lustro i spostrzega rubiny kwitnące na policzkach i skrzydłach nosa, przedtem tak nieskalanych. W teatrze jest kwaśna, ty zaś nie wiesz o co jej chodzi, ty, Adolf, z twarzą tak wspaniale odbijającą od białego krawata, z piersią dumnie wypiętą i miną tak zadowoloną.
W kilka dni później, zjawia się krawcowa, przymierza suknię, wytęża siły, napróżno! nie może dopiąć... Wzywa na pomoc pannę służącą. Przyciągają obie z siłą pary koni — istna trzynasta praca Herkulesa; — daremnie, brak około dwóch cali. Nieubłagana krawcowa nie może ukryć Karolinie, że nabiera ciała. Karolinie, wiotkiej Karolinie, grozi niebezpieczeństwo, że może się stać podobna do pani Deschars. Mówiąc pospolicie, poprostu tyje. Karolina jest w rozpaczy.
— Jakto! ja miałabym, jak tłusta pani Deschars, owe rubensowskie kaskady ciała? To jasne... mówi w duchu, Adolf jest wyrafinowanym zbrodniarzem. Rozumiem jego grę; chce ze mnie zrobić tłustą jejmość, chce mnie odrzeć z uroku, abym się nie mogła podobać!
Odtąd, Karolina pozwala się prowadzić do Włochów, przyjmuje loże, ale uważa za wysoce dystyngowane mało jadać i odrzuca propozycje smacznych obiadków.
— Mój drogi, powiada, kobieta z towarzystwa nie może tak często pokazywać się w tych lokalach. Idzie się raz lub dwa, ot, dla żartu, ale paradować tam stale... fe!
Borrel i Véry, te znakomitości patelni, tracą codziennie tysiąc franków obrotu, przez to że nie mają specjalnego wjazdu dla powozów. Gdyby powóz mógł wślizgnąć się do jednej bramy a wyjechać drugą, wysadzając kobietę wprost na schody wykwintnego przedsionka, ileż klientek przyprowadzałoby im dobrych, tłustych, bogatych klientów!

Pewnik

Kokieterja zabija smakoszostwo.
Wkrótce Karolina ma dosyć teatru, a chyba sam djabeł zdoła odgadnąć przyczyny tego wstrętu. Wybaczcie Adolfowi! mąż nie jest djabłem.
Conajmniej jedna trzecia Paryżanek nudzi się poprostu w teatrze, o ile nie zdarza się gratka wyjątkowej nieprzyzwoitości, wzruszeń grubego melodramatu, cudów dekoracji, i t. d. Większość ma po uszy muzyki i chodzi jedynie dla śpiewaków, lub, jeśli wolicie, dla stwierdzenia różnic w wykonaniu. Teatry podtrzymuje co innego: to, że kobiety, przed i po przedstawieniu, same stanowią teatr. Próżność jedynie opłaca sumę czterdziestu franków za trzy godziny wątpliwej przyjemności, używanej w dusznem powietrzu i tak znacznym kosztem, nie licząc katarów jakich nabywa się przy wyjściu. Ale pokazać się publicznie, dać się podziwiać, zbierać spojrzenia pięciuset mężczyzn!... to mi dopiero kąszczek! jakby powiedział Rabelais.
Aby zbierać to szacowne żniwo, skrzętnie chowane do śpichrza próżności, trzeba zwrócić na siebie uwagę. Otóż, kobieta, która jest z mężem, ściąga niewiele spojrzeń. Karolina widzi z bólem, że sala zajmuje się zawsze kobietami bez mężów, kobietami... powiedzmy, ekscentrycznemi. Ponieważ tedy słabe odsetki od jej wysiłków, tualet i póz nie równoważą się z umęczeniem, wydatkiem i nudą, wnet dzieje się z teatrem to co i z kuchnią: z dobrej kuchni Karolina przytyła, z teatru pożółkła.
W tym wypadku, Adolf (lub inny na jego miejscu) przypomina kmiotka z Languedoc, który cierpiał na odciski. Kmiotek ten zanurzał nogę w najostrzejszy żwir, mówiąc do swego nagniotka: Szelmo jedna! ty mi dokuczasz, potrafię i ja tobie.
— Doprawdy, powiada Adolf głęboko zniechęcony w dniu w którym żona wyszczególnia mu obszernie przyczyny odmowy, chciałbym wreszcie wiedzieć, czemby ciebie można zadowolić...
Karolina spogląda na męża z wyżyn swej wielkości i powiada, po pauzie wielkiej aktorki:
— Nie jestem ani gęsią strasburską ani ulicznicą.
— Ostatecznie, masz słuszność; można lepiej zużyć cztery tysiące miesięcznie, odpowiada Adolf.
To zdanie, to grób miłości! to też, Karolina czuje się dotknięta. Następują wyjaśnienia. To należy już do tysiąca anegdot następnego rozdziału, którego tytuł pobudzi do uśmiechu zarówno kochanków, jak galerników małżeństwa. Jeśli istnieją żółte promienie, czemużby nie miało być dni tego koloru, tak bardzo małżeńskiego?

XII.
Żółty śmiech

Wpłynąwszy na te wody, możesz rozkoszować się scenkami, które, w wielkiej operze małżeństwa, przedstawiają rodzaj interludjum, a oto ich wzór:
Pewnego wieczora, po obiedzie, siedzicie sami, tyle zaś razy znaleźliście się już sami, że przychodzi ci ochota uprzyjemnić tę samotność zapomocą drobnych, ożywczych spostrzeżeń, jak naprzykład:
— Uważaj na siebie, Karolino, powiada Adolf, który czuje w sercu gorycz tylu daremnych wysiłków, zdaje mi się że twój nos jest na tyle niegrzeczny, iż czerwienieje w domu zupełnie tak samo jak w restauracji.
— Nie jesteś dziś najmilej usposobiony!...

Reguła ogólna

Żaden mężczyzna nie odkrył jeszcze sposobu udzielenia życzliwej przestrogi kobiecie, nawet własnej żonie.
— Cóż chcesz, moja droga, może za silnie ściągnęłaś sznurówkę, to bardzo niezdrowo.
Ledwie mężczyzna to wypowie, kobieta chwyta za dolny koniec brykli (wiadomo, że brykle są elastyczne) i podnosi go, mówiąc, jak w tej chwili Karolina:
— Patrz, można rękę włożyć! nigdy się nie ściskam.
— Zatem to musi być z żołądka...
— Cóż ma żołądek wspólnego z nosem?
— Żołądek jest to centrum, które komunikuje z wszystkiemi organami.
— Zatem nos jest organem!
— Oczywiście.
— W takim razie, twój organ bardzo źle funkcjonuje w tej chwili... (Podnosi oczy i wzrusza ramionami). Co ja ci właściwie zrobiłam, Adolfie?
— Ależ nic, żartuję poprostu i nie mam szczęścia znaleźć łaski w twoich oczach, odpowiada Adolf, uśmiechając się.
— Całe nieszczęście, to że jestem twoją żoną. Och! czemuż nie jestem żoną innego!
— Zgadzamy się najzupełniej!
— Gdybym, nosząc inne nazwisko, miała tę naiwność, by powiedzieć, jak owe kokietki które chcą się przekonać o stopniu uczuć mężczyzny: „Mój nos zaczyna być niepokojąco czerwony“, mizdrząc się przytem w lustrze jak małpka, odpowiedziałbyś natychmiast: „Och! obmawia się pani! Po pierwsze wcale tego nie widzę, a potem to właśnie harmonizuje z pani cerą... Zresztą, każdy tak wygląda po obiedzie!“ i dalej, zacząłbyś mi mówić komplementy... Czy ja ci mówię kiedy że tyjesz, że nabierasz cery murarza, że lubię mężczyzn bladych i szczupłych?
Mówią w Londynie: Nie dotykać siekiery! We Francji, powinnoby się mówić: Nie dotykać nosa kobiety...
— I to wszystko dla odrobiny naturalnego buraczka! wykrzykuje Adolf. Miej pretensje do Pana Boga, który zabarwia silniej jedną okolicę ciała niż drugą, a nie do mnie... za to, że cię kocham... że chciałbym cię widzieć doskonałą i że ci mówię: strzeż się!
— Widać zanadto mnie kochasz, gdyż, od pewnego czasu, silisz się mówić mi rzeczy nieprzyjemne, wyszukujesz wszystko najgorsze pod pozorem doskonalenia mnie... Byłam dla ciebie dość doskonałą pięć lat temu...
— Ależ jesteś więcej niż doskonałą, jesteś czarująca!...
— Z odrobiną buraczka?
Adolf, który widzi że twarz żony zapowiada nadciągającą burzę, zbliża się i siada tuż przy niej. Karolina, nie mając dostatecznego pretekstu aby odejść, usuwa na bok suknię kopnięciem nogi, jakgdyby chciała w ten sposób zaznaczyć separację. Niektóre kobiety umieją temu ruchowi nadać coś z wyzywającej impertynencji; ale może on mieć dwojakie znaczenie: mówiąc terminem wistowym, jest to albo inwit pod króla albo renons. W tej chwili Karolina markuje renons.
— Co ci jest? pyta Adolf.
— Chcesz może wody z cukrem? pyta Karolina, tonem dbałości o twoje zdrowie, obejmując (z ironiczną przesadą) rolę pokornej służącej.
— Czemu?
— Bo nie masz zbyt przyjemnego trawienia, musisz bardzo cierpieć w tej chwili. Może, do wody z cukrem, parę kropel araku. Doktór mówił, że to wyborne.
— Jak ty się interesujesz moim żołądkiem!
— Przecież to centrum, które komunikuje z organami, może oddziała na twoje serce, a stamtąd i na język.
Adolf wstaje i przechadza się nie mówiąc ani słowa, ale myśli jak nieustannie rozwija się inteligencja żony; jak, z każdym dniem, nabywa większej siły i cierpkości, jak, stopniowo, Karolina staje się genjuszem w drażnieniu i potęgą w dysputach, przywodzącą mu na pamięć Karola XII i Rosjan.
Równocześnie, Karolina oddaje się niepokojącej mimice: przybiera pozory osoby której się robi słabo.
— Niedobrze ci? mówi Adolf, trafiony w strunę, którą kobiety zawsze umieją w nas poruszyć — szlachetność.
— Słabo się robi doprawdy, gdy zaraz poobiedzie musi się patrzeć na kogoś, jak chodzi tam i z powrotem nakształt wahadła. Ale u was tak zawsze: musicie wyładować energję... Jacyście wy komiczni... Wszyscy mężczyźni mają trochę bzika.
Adolf siada przy kominku z drugiej strony i pogrąża się w zadumie: małżeństwo przedstawia mu się nagle jako niezmierzony step, zarośnięty pokrzywami.
— I cóż? jeszcze się dąsasz?... powiada Karolina, po kilku minutach obserwacji mężowskiego oblicza.
— Nie, studja robię, odpowiada Adolf.
— Doprawdy, jaki ty masz niegodziwy charakter!... mówi Karolina wzruszając ramionami. Może chodzi ci o to, co mówiłam o twojej tuszy, żołądku i trawieniu? Czy nie rozumiesz, że chciałam ci odpłacić buraczki? Widać z tego, że mężczyźni w skłonności do kokieterji nie ustępują kobietom. (Adolf siedzi niewzruszony). Wiesz, że to bardzo uprzejmie tak przejmować wszystkie nasze słabostki. (Głębokie milczenie). Ja żartuję, a ty się gniewasz... (patrzy na Adolfa) bo ty się gniewasz... Ja nie jestem taka jak ty: nie mogę znieść myśli, że zrobiłam ci choćby najmniejszą przykrość! a przecież to jest delikatność, do jakiej mężczyzna nigdyby nie był zdolny, że ja twój brak uprzejmości wolę przypisywać przeszkodom w trawieniu. To nie mój Doleczek! to jego brzuszek, który urósł i zaczyna mówić... Nie wiedziałam, że jesteś brzuchomówcą, oto wszystko...
Karolina spogląda na Adolfa z uśmiechem; Adolf siedzi jak nakrochmalony.
— Nie, nie rozśmieje się... I wy to nazywacie, po waszemu, mieć charakter... Och, o ileż my jesteśmy lepsze!
Wdrapuje się na kolana Adolfa, który nie może się wstrzymać od śmiechu. Na ten uśmiech, wyciśnięty prasą hydrauliczną, czyhała Karolina, aby z niego uczynić broń.
— No, przyznaj się do winy! powiada. Poco się dąsać? Przecie ja cię kocham właśnie takim jak jesteś! Widzę cię równie szczupłym, jak w dniu ślubu... może jeszcze szczuplejszym.
— Karolino, z chwilą gdy się przechodzi do porządku nad temi drobnostkami... gdy się ustępuje zbyt łatwo i nie trwa w gniewie... czy ty wiesz, co to znaczy?
— No, cóż? pyta Karolina, zaniepokojona dramatyczną pozą Adolfa.
— Że się mniej kocha.
— O ty potworze! rozumiem cię: dąsasz się, aby mnie przekonać że kochasz!
Niestety! wyznajmy otwarcie! Adolf mówi prawdę w jedyny sposób, w jaki można ją mówić: w żarcie.
— I poco ty mi zrobiłeś taką przykrość? pyta Karolina. Może ja w czem zawiniłam? Czy nie mogłeś wytłumaczyć wszystkiego miło, uprzejmie, zamiast mówić tak poprostu, niegrzecznie (grubym głosem): „Nos ci czerwienieje!“ Nie, tak się nie robi! Żeby ci się przypodobać, powiem tak jak twoja piękna Fisztaminelka: „To nie po gentlemańsku“.
Adolf śmieje się i ponosi koszta pojednania; ale, miast odkryć co może sprawić przyjemność Karolinie i ją do niego przywiązać, przekonywa się, czem ona przywiązuje go do siebie.

XIII.
Historja kliniczna willi za miastem

Czy to miło, gdy się jest żonatym, nie wiedzieć czego sobie życzy własna żona?... Bywają kobiety (zdarza się to jeszcze na prowincji) dość naiwne, aby poprostu i prędko powiedzieć, co im sprawia przyjemność, albo na co mają ochotę. Ale w Paryżu, prawie wszystkie kobiety doznają rozkoszy, patrząc jak mężczyzna nadsłuchuje drgnień ich serc, ich kaprysów, pragnień (trzy określenia jednej i tej samej rzeczy!), jak kręci się, krąży, chodzi w kółko, miota się, rozpacza, niby pies szukający pana.
Nazywają to wówczas być kochaną, nieszczęsne istoty!... I niejedna powiada w duchu, jak Karolina: — Jak on sobie da radę?
Adolf jest w tem położeniu. Zdarzyło się, że godny pan Deschars, ów ideał dobrego męża, zaprosił państwa Adolfów, aby uczcić nabycie ślicznego domku na wsi. Wyjątkowa sposobność, którą państwo Deschars umieli w lot pochwycić; szaleństwo artysty, rozkoszna willa, w której poeta utopił sto tysięcy franków, aby wkrótce ją sprzedać, pod grozą licytacji, za jedenaście tysięcy. Karolina ma właśnie nową letnią tualetę, kapelusz z piórami nakształt wierzby płaczącej: ślicznie to wygląda w zgrabnym powoziku. Zostawia Karolka u babki. Służbę uwalnia na cały dzień. Wyjeżdżacie wśród uśmiechów błękitnego nieba, tu i ówdzie przyprószonego chmurkami, jakby dla podniesienia efektu barw i światła. Oddychasz pysznem powietrzem, prujesz je ostrym kłusem normandzkiej kobyły, na którą wiosna także działa ożywczo. Wreszcie, docieracie do Mames, za Ville-d’Avray, gdzie państwo Deschars rozpierają się w willi skopiowanej z którejś z will Florenckich i otoczonej prawdziwie szwajcarskiemi łąkami, bez alpejskich niewygód.
— Boże! cóż za rozkosz taki domek! wykrzykuje Karolina, przechadzając się po wspaniałych lasach Ville-d’Avray. Używa się oczami tak, jakgdyby oczy miały serce!
Karolina, mając do rozporządzenia tylko Adolfa, zagarnia Adolfa, który staje się nanowo jej Adolfem. I biega po lesie jak łania i znów staje się tą ładną, naiwną, małą, czarującą pensjonarką jaką była niegdyś!... Włosy rozplatają się w warkocze, spadają na plecy! zdejmuje kapelusz, wiesza go na wstążce na ręku. Nabiera jakiejś nowej młodości, jest biała i różowa. Oczy jej śmieją się, usta stają się podobne do granatu kryjącego w sobie skarby wrażliwości, — wrażliwości tchnącej nowym urokiem.
— Więc podobałoby ci się, kochanie, mieszkać w swoim domku na wsi?... powiada Adolf, obejmując kibić Karoliny i czując jak się o niego opiera, jakgdyby dla okazania swej gibkości.
— Och, byłbyś naprawdę tak kochany, aby mi kupić coś takiego?... Ale nie, nie rób szaleństw!... Poczekaj, aż się trafi sposobność, jak panu Deschars.
— Starać ci się podobać, zgadywać co może ci zrobić przyjemność, oto cel życia twego Adolfa.
Są zupełnie sami, mogą sobie wzajem szeptać serdeczne słówka, odmawiać cały różaniec pieszczoty.
— Więc naplawdę, chciałbyś zlobić psyjemność swej malej dziewczynce?... powiada Karolina kładąc głowę na ramieniu Adolfa, który całuje ją w czoło, mówiąc sobie: — Chwała Bogu, nareszcie ją mam!

Pewnik

Skoro mąż i żona mają się nawzajem, sam djabeł wie, kto kogo ma naprawdę.
Młoda para jest zachwycająca, tak iż pulchna pani Deschars pozwala sobie na uwagę dość swobodną jak na nią, osobę tak surową, cnotliwą, bogobojną:
— Wiejskie powietrze ma tę własność, że mężowie stają się w niem nader czuli.
Pan Deschars podsuwa sposobność. Jest na sprzedaż domek w Ville-d’Avray, oczywiście za bezcen. Otóż, posiadłość na wsi, to choroba właściwa każdemu mieszkańcowi Paryża. Choroba ta ma swój przebieg i swoje przesilenie. Adolf jest tylko mężem, nie lekarzem. Kupuje ów domek i wprowadza się do niego z Karoliną, która staje się na nowo jego Karoliną, Linką, koteczkiem, aniołkiem, dziewczynką, itd.
I oto, jakie niepokojące symptomy wychodzą na jaw z przerażającą szybkością: płaci się za szklankę mleka dwadzieścia pięć centimów jeśli jest ochrzczone, pięćdziesiąt jeśli bezwodne, jak mówią chemicy. Mięso tańsze jest w Paryżu niż w Sèvres, nie mówiąc o jakości. Owoce wprost bez ceny. Ładna gruszka więcej kosztuje zerwana wprost na wsi, niż w ogródku kwitnącym za szybą Cheveta.
Zanim będziecie mogli zbierać owoce w ogrodzie (dwa morgi łąki z kilkunastoma drzewami, które wyglądają jak dekoracja wodewilu), największe powagi wiejskie orzekły, że trzeba włożyć dużo pieniędzy i — czekać pięć lat!... Jarzyny znikają z ogródków, aby przenieść się wprost do Hal. Pani Deschars, która posiada w stróżu i ogrodnika, przyznaje, że jarzyny wyhodowane na jej gruncie, w jej inspektach, na sztucznych nawozach, kosztują ją dwa razy drożej, niż w Paryżu u owocarki, która ma sklep, która opłaca koncesję i której mąż jest wyborcą. Mimo wysiłków i obietnic stróża-ogrodnika, nowalje są w Paryżu zawsze o miesiąc wcześniej niż na wsi.
Od ósmej do jedenastej wieczór, małżonkowie nie wiedzą co robić z czasem, wobec ograniczenia sąsiadów, ich małostek i drażliwości w lada drobiazgu.
Pan Deschars stwierdza z głęboką ścisłością, która cechuje eks-rejenta, że koszta jego podróży do Paryża, zsumowane z procentem ceny kupna, z podatkami, naprawami, płacą ogrodnika i jego żony itd. wynoszą tysiąc talarów rocznie! Nie pojmuje, w jaki sposób on, stary notarjusz, dał się złapać!... Bo przecież nieraz sporządzał kontrakty najmu zamków z parkami i folwarkami za tysiąc talarów rocznie.
Z rozmów gości u państwa Deschars wynika, że mieszkanie na wsi, zamiast być przyjemnością, jest jedną krwawiącą raną.
— Nie pojmuję, jak mogą sprzedawać w Halach za pięć centimów główkę kapusty, którą trzeba podlewać codzień od samego początku, mówi Karolina.
— Toteż, odpowiada ex-kupiec, jedyny sposób aby sobie dać radę na wsi, to zamieszkać na stałe, stać się wieśniakiem, wtedy wszystko jest inaczej...
Wracając, mówi Karolina do nieszczęśliwego Adolfa:
— Coś ty miał za pomysł, doprawdy, aby się ubierać w ten dom? Wieś możliwa jest tylko wtedy, kiedy się ją ogląda u drugich...
Adolfowi przypomina się angielskie przysłowie: „Nie miej nigdy gazety, kochanki ani wsi; zawsze znajdą się dudki, którzy postarają się mieć je za ciebie“...
— Ba! odpowiada Adolf, któremu bąk małżeński dokładnie objaśnił logikę kobiet; masz słuszność; ale cóż? dziecku wieś służy znakomicie.
Jakkolwiek Adolf nauczył się być bardzo ostrożny, odpowiedź ta budzi podejrzliwość Karoliny. Matka chce sama myśleć o dziecku, ale nie lubi, aby ktoś więcej dbał o dziecko niż o nią. Zagryza wargi; nazajutrz, cały dzień nudzi się śmiertelnie. Adolf wyjechał do miasta w interesach; czeka nań od piątej do siódmej, idzie sama z Karolkiem naprzeciw. Mówi trzy kwadranse o swoim niepokoju. Przeszła tysiąc strachów idąc z domu na stację. Czy to wypada, aby młoda kobieta przebywała wciąż na takiem odludziu, sama? Nie zniesie dłużej tej egzystencji.
Wówczas, ta willa stwarza w waszem pożyciu fazę dość szczególną, która wymaga osobnego rozdziału.

XIV.
Niedola w niedoli
Pewnik

Niedola miewa swoje nawiasy.

Przykład

Mówiono na różne sposoby, a zawsze ujemnie, o wrażeniach kłucia w boku; ale wszystko to jest niczem w porównaniu do ukłuć, o jakich będziemy mówili w tym rozdziale; ukłuć które rozkosze sielanki małżeńskiej powtarzają co chwilę z dokładnością młotka uderzającego o struny fortepianu. Mamy tu do czynienia z niedolą szpileczkową, która zjawia się na horyzoncie małżeńskim dopiero wówczas, gdy trwożliwość młodej małżonki ustąpi miejsca fatalnej równości praw, podgryzającej korzenie zarówno małżeństwa jak Francji. Każdy okres ma swoje niedole!...
Po tygodniu, w ciągu którego prowadziła protokół nieobecności męża, Karolina spostrzega, że ów spędza siedm godzin dziennie zdala od domowego ogniska. Pewnego dnia, Adolf, gdy wraca wesoły jak aktor który dostał brawo, spostrzega, że twarz Karoliny ma wyraz niezwykłego chłodu. Upewniwszy się że zauważono jej oziębłość, Karolina przybiera ów dobrze znany fałszywie-przyjacielski ton, który ma dar przyprawiania mężczyzny o wewnętrzne ataki wściekłości.
— Dużo interesów miałeś dziś, mój drogi? mówi.
— Tak, dużo.
— Musiałeś brać powóz?
— Za całe siedm franków...
— Zastałeś wszystkich?
— Tak, tych którym naznaczyłem schadzki...
— Kiedy zdążyłeś do nich pisać? Atrament w kałamarzu jest zupełnie wyschnięty, formalnie skrzepła skorupa, chciałam coś napisać i strawiłam dobrą godzinę nim zdołałam sporządzić rodzaj mazi, którą możnaby conajwyżej znaczyć skrzynie przeznaczone do Indji.
W tem miejscu, każdy mąż obrzuca żonę z pod oka nieufnem spojrzeniem.
— Widocznie musiałem napisać do nich w Paryżu...
— Cóż to za sprawy, Adolfie?...
— Nie wiesz?... Mam ci opowiadać?... przedewszystkiem sprawa z panem Chaumontel...
— Myślałam, że pan Chaumontel jest w Szwajcarji.
— Czyż nie ma swoich pełnomocników, adwokata?...
— Czyś tylko to robił w Paryżu?... pyta nagle Karolina. Tu zwraca na męża jasne i badawcze spojrzenie i zatapia je nagle w jego oczach, niby szpadę która przeszywa serce na wylot.
— Cóż miałem robić?... fałszywe pieniądze, długi, ręczne robótki?...
— Ależ nie wiem. Skądże ja mogę zgadnąć? Za głupia jestem, sto razy mi mówiłeś.
— Dobryś! teraz bierzesz w złem znaczeniu to, co jest z mojej strony pieszczotą, żartem. To czysto kobiece.
— Załatwiłeś ostatecznie jaką sprawę? powiada, okazując nagle niezwykłe przejęcie interesami.
— Nie, żadnej jeszcze...
— Ileż osób widziałeś?
— Jedenaście, nie licząc tych, które przechadzały się po bulwarach.
— Jak ty mi odpowiadasz!
— Ale bo też ty mnie wypytujesz, jakgdybyś dziesięć lat była sędzią śledczym...
— Więc dobrze! opowiedz mi swój dzień, to mnie rozerwie. Powinieneś chyba starać się, aby mi tutaj czas nieco uprzyjemnić. Dość się już nudzę, gdy mnie zostawiasz samą całe dni.
— Mam cię rozrywać, opowiadając ci o interesach?...
— Dawniej mówiłeś mi wszystko...
Ta słodka wymówka kryje ciekawość owych ważnych spraw, wypełniających rzekomo dni Adolfa. Adolf, rad nie rad, przystępuje do opowiadania. Karolina słucha z roztargnieniem dość dobrze odegranem, aby można było mniemać że nie zwraca na jego słowa zbyt bacznej uwagi.
— Ależ mówiłeś, wykrzykuje w chwili gdy Adolf poczyna się wikłać, że wziąłeś powóz na godziny, a teraz mówisz o dorożce? Więc jak właściwie? Dorożką jeździłeś za interesami? powiada ironicznie.
— Czemuż dorożki miałyby mi być wzbronione? pyta Adolf, podejmując na nowo opowiadanie.
— Nie zaszedłeś do pani de Fischtaminel? wtrąca nagle, w środku jakiegoś nadzwyczaj zawikłanego wyjaśnienia, które przerywa w połowie bez ceremonji.
— Pocóż miałbym zachodzić?...
— Byłbyś mi zrobił przyjemność; ciekawam czy jej salon już skończony...
— Owszem, już.
— A, więc byłeś?...
— Nie, tapicer mi mówił.
— Znasz jej tapicera?...
— Znam.
— Któryż to?
— Braschon.
— Spotkałeś go chyba na ulicy?
— Tak.
— A mówiłeś, żeś jeździł tylko powozem.
— Ależ, dziecko, żeby wziąć powóz, trzeba go najpierw znaleźć...
— A, więc pewnie spotkałeś go w dorożce...
— Kogo?
— Oczywiście salon — albo Braschona! Jedno i drugie jest równie prawdopodobne.
— Ale-bo nie chcesz słuchać! wykrzykuje Adolf, myśląc że długiem opowiadaniem zdoła uśpić posądzenia Karoliny.
— Słuchałam aż nadto długo. Wiem, że od godziny kłamiesz jak z nut.
— Już nic nie powiem.
— Wiem dosyć, wszystko co chciałam wiedzieć. Tak, ty mi opowiadasz, żeś się widział z adwokatami, rejentami, bankierami: nie widziałeś się z nikim podobnym. Gdybym jutro zaszła z wizytą do pani de Fischtaminel, wiesz, coby mi powiedziała?
Tu Karolina obrzuca Adolfa badawczem spojrzeniem, ale Adolf udaje łudzący spokój, wśród którego Karolina zarzuca wędkę, aby wyłowić jakąś wskazówkę.
— Powiedziałaby z pewnością, że miała przyjemność cię oglądać... Mój Boże! Doprawdy, jakie my jesteśmy nieszczęśliwe! Nie możemy nigdy wiedzieć, co wy właściwie robicie... Siedzimy przykute do domu, kiedy wy załatwiacie interesy! Ładne interesy!... Na twojem miejscu umiałabym przynajmniej wymyślić historje lepiej skomponowane!... O, wy nas uczycie ładnych rzeczy!... Mówią, że kobiety są przewrotne... Ale kto je uczy przewrotności?...
Tu Adolf usiłuje, wlepiając wzrok w Karolinę, wstrzymać ten potop słów. Ale Karolina, podobna do konia podciętego batem, zaczyna na nowo, z furją cody Rossiniego:
— Niema co mówić! ładna kombinacja! uwięzić żonę na wsi, aby swobodnie bujać po Paryżu. Oto czemu się tak nagle zapaliłeś do wsi. A ja, naiwna, dałam się złapać!... Masz rację: to bardzo wygodne, domek na wsi! Ale kij ma dwa końce! Pani może się urządzić równie dobrze jak Pan. Ty masz Paryż i swoje dorożki, ja mam cieniste laski i gęstwiny!... Masz rację, Adolfie, doskonała kombinacja... jestem zupełnie zadowolona, nie gniewajmy się już...
Adolf znosi cierpliwie przez godzinę wylew sarkazmów.
— Skończyłaś już, dziecko?... pyta, korzystając z chwili, w której ona potrząsa głową w czasie artystycznej pauzy po jakiemś pytaniu.
Wówczas Karolina woła na zakończenie: Mam już dość tej wsi, dnia tu dłużej nie zostanę!... Ale wiem, co teraz będzie: ty ten domek zachowasz z pewnością, a mnie zostawisz w Paryżu. Więc dobrze! Przynajmniej w Paryżu będę się mogła zabawiać dowoli, kiedy ty będziesz wodził się po lasach z panią de Fischtaminel. Miła rzecz taka willa Adolfini, gdzie się człowiekowi niedobrze robi skoro się przejdzie w kółko sześć razy po łączce! gdzie zasadzono w ziemię nogi stołowe i kije od miotły, które mają dostarczyć cienia! Siedzi się tu jak w piecu: mury grube na sześć cali! A pan mąż spędza za domem siedm godzin na dwanaście jakie Pan Bóg w dniu stworzył! to cały sens tej willi!
— Słuchaj, Karolciu!
— Gdybyś przynajmniej chciał się przyznać, coś robił dzisiaj? Słuchaj, ty mnie nie znasz: ja będę poczciwa, powiedz tylko!... Z góry cię rozgrzeszam ze wszystkiego coś nabroił.
Adolf miewał stosuneczki przed ślubem; zbyt dobrze zna następstwa wyznań, aby się na nie narażać, odpowiada zatem: — Powiem ci wszystko...
— Więc mów! to bardzo ładnie z twojej strony... będę cię kochała za to jeszcze więcej!...
— Siedziałem trzy godziny...
— Byłam tego pewna... u pani de Fischtaminel?...
— Nie, u rejenta, który ma nabywcę; ale nie mogliśmy się porozumieć: chciał kupić ten dom z całem urządzeniem, wracając więc, wstąpiłem do Brachsona, aby się dowiedzieć, ile mu jesteśmy winni...
— Wymyśliłeś całą tę historję podczas gdy ja mówiłam!... Adolfie, patrz mi w oczy!... Pójdę jutro do Braschona.
Adolf nie może pohamować nerwowego skurczu twarzy.
— Nie możesz wstrzymać się od śmiechu, widzisz, niegodziwcze!
— Śmieję się z twego uporu.
— Pójdę jutro do pani de Fischtaminel.
— Ech! idź gdzie ci się podoba!...
— Co za brutalność! powiada Karolina wstając z chusteczką przy oczach.
Domek na wsi, tak gorąco upragniony przez Karolinę, zmienił się w piekielny wynalazek Adolfa, w pułapkę w którą nieboga dała się pochwycić.
Od czasu jak Adolf przekonał się że niepodobna dysputować z Karoliną, pozwala jej mówić co jej się podoba.
W dwa miesiące później sprzedaje za siedm tysięcy willę, która go kosztowała dwadzieścia dwa! Ale zyskał tyle, iż przekonał się, że domek na wsi nie jest jeszcze tem, czego pragnie Karolina.

Kwestja staje się poważna: Pycha, łakomstwo, dwa już z grzechów głównych zawiodły. Natura ze swemi lasami, górami, dolinami, Szwajcarja paryska, sztuczne strumienie, zdołały zająć Karolinę ledwie na pół roku. Adolfa bierze pokusa, aby dać za wygraną i zamienić się z Karoliną na role.

XV.
Ośmnasty brumaire małżeństwa

Pewnego poranka, Adolf umacnia się ostatecznie w tryumfalnym pomyśle, aby zostawić Karolinie zupełną swobodę szukania samej na co ma właściwie ochotę. Oddaje jej rządy domu, mówiąc: „Rób, co ci się podoba“. Zmienia samowładztwo na system konstytucyjny, powołuje odpowiedzialne ministerjum w miejsce absolutnej władzy małżeńskiej. Ten dowód zaufania, przedmiot tajemnych zazdrości, to buława marszałkowska kobiet. Wówczas, kobieta staje się, wedle pospolitego wyrażenia, panią w domu.
Od tej chwili, niczego, nawet wspomnień miodowego miesiąca, nie da się porównać ze szczęściem Adolfa przez kilka dni. Kobieta robi się jak z cukru, zanadto z cukru! Byłaby zdolna sama wymyślić wszystkie pieszczoty, słodkie słówka, dogadzania, łaszenia się i czułości, gdyby wszystkie te konfiturki małżeńskie nie istniały już od czasów Raju. Po miesiącu, Adolf znajduje się w stanie dzieci pod koniec pierwszego tygodnia po nowym roku. Toteż, Karolina poczyna mówić, ale nie w słowach, lecz w uczynkach, gestach: — Nie wiadomo już co robić, aby się przypodobać mężczyźnie!...
Zostawić żonie ster łodzi małżeńskiej, to pomysł niezmiernie prosty, który nie zasługiwałby na nazwę tryumfalnego, jaki przyznaliśmy mu na początku, gdyby pod jego powłoką nie nurtowała myśl zdetronizowania Karoliny. Adolf dał się uwieść tej pokusie, która zawsze pociągała i będzie pociągać ludzi zdanych na pastwę jakiegoś nieszczęścia: chęci przekonania się, dokąd może iść zło! doświadczenia, ile szkody wyrządzić może płomień jeśli mu się zostawi swobodę działania, mając równocześnie świadomość lub złudzenie, że w każdej chwili można go będzie opanować. Ta ciekawość ściga nas od dzieciństwa do grobowej deski. Otóż, po pierwszym przesycie szczęścia małżeńskiego, Adolf, który sam w swoim domu urządził sobie komedję, przechodzi następujące fazy:
Pierwsza epoka. — Wszystko idzie aż za dobrze. Karolina kupuje linjowane kajeciki do zapisywania wydatków, ładniutką szkatułkę na pieniądze, karmi Adolfa wspaniale, szczęśliwa jest z jego uznania, odkrywa mnóstwo rzeczy których w domu brakuje, kładzie całą dumę w tem aby być niezrównaną gospodynią. Adolf, który przygląda się wszystkiemu bacznem okiem cenzora, nie potrafiłby sformułować najmniejszego zarzutu.
Gdy ma się ubierać, znajduje wszystko na swojem miejscu. Nigdy, nawet za czasów najczulszych przyjaciółek, nikt nie otaczał go tak inteligentną troskliwością jak Karolina. Ten feniks mężów zastaje pasek do brzytwy pociągnięty pastą. Świeże szelki w miejsce zużytych. Nie brak najmniejszego guziczka. Bielizna utrzymywana tak starannie, jak bielizna spowiednika dewotki, mającej na sumieniu niejeden grzech śmiertelny. W skarpetkach, ani śladu dziurki. Przy stole, pani zwraca uwagę na wszystkie jego upodobania, nawet kaprysy; radzi się go o wszystko. Adolf utył! Na biurku lśni się atrament w kałamarzu i gąbeczka zawsze mokra. Nie może nigdy powiedzieć, nawet jak Ludwik XIV, że o mało co nie czekał. Wreszcie, ustawicznie i przy każdej sposobności, słyszy że jest najukochańszym mężulkiem. Musi strofować Karolinę, że nie dość myśli o sobie: powinna więcej o sobie pamiętać. Karolina notuje w pamięci tę słodką wymówkę.
Druga epoka. Scena się zmienia; najpierw przy stole. Wszystko jest drogie. Jarzyny wprost bez ceny. Drwa trzeba płacić na wagę złota. Owoce, och! owoce, chyba książęta, bankierzy, magnaci mogą sobie na nie pozwolić. Deser grozi wprost ruiną. Adolf słyszy często, jak Karolina mówi do pani Deschars: „Jak pani to robi?...“ Wówczas, odbywają się w twojej obecności wykłady o sposobie trzymania w ryzach kucharki.
Kucharka, która weszła do domu bez rzeczy, bez bielizny, bez talentu, zjawia się po zasługi w niebieskiej merynosowej sukni, w haftowanym szaliku, perełki w uszach, porządne skórkowe trzewiki, wcale cienkie bawełniane pończochy. Ma dwie walizki pełne rzeczy i książeczkę w kasie oszczędności.
Karolina skarży się wówczas na brak moralności u ludu; żali się na zbytni spryt i zmysł rachunkowy służby. Rzuca, od czasu do czasu, aforyzmy: „Trzeba we wszystkiem przejść szkołę. — Tylko ci, którzy nic nie robią, nie błądzą“. Ugina się pod troskami władzy. „Ach, mężczyźni są szczęśliwi, że nie mają na głowie domu. — Kobiety dźwigają cały ciężar szczegółów, drobiazgów“.
Karolina ma długi. Ale ponieważ nie chce uznać swojej winy, stawia zasadę, że doświadczenie jest rzeczą tak cenną, iż nie można go opłacić zbyt drogo. Adolf śmieje się pod wąsem, przewidując katastrofę, która przywróci mu władzę.
Trzecia epoka. Karolina, przejęta prawdą że nie żyje się aby jeść, lecz jada się aby żyć, raczy Adolfa rozkoszami kuchni godnej pustelnika.
Adolf ma skarpetki dziurawe lub zgrubiałe od naprawek bylejak wykonanych, bo żonie nie starczy dnia na wszystko co ma na głowie. Szelki zczerniałe od zużycia. Bielizna znoszona i podarta. W chwili gdy Adolf spieszy się na miasto w interesie, traci godzinę na ubieranie się, szukając rzeczy i przetrząsając ich mnóstwo nim znajdzie jedną bez zarzutu. Karolina zato ubrana jest bardzo gustownie. Ma ładne kapelusze, aksamitne trzewiczki, pełno mantylek. Weszła na właściwą drogę; prowadzi gospodarstwo w duchu zasady: Miłość bliźniego zaczyna się od siebie. Gdy Adolf żali się na kontrast między jego ogołoceniem a jej świetnością, Karolina odpowiada: — Sam mnie łajałeś, że sobie nic nie sprawiam!
Żarty i przycinki mniej lub więcej cierpkie zaczynają wchodzić w zwyczaj między małżonkami. Pewnego wieczora, Karolina, wśród pieszczot i czułości, przemyca wyznanie dość znacznego deficytu, zupełnie jak ministerjum, które rozpływa się nad opodatkowanymi obywatelami i sławi wielkość kraju, wydając równocześnie projekcik nadzwyczajnych kredytów. Stąd wynika ta głęboka prawda, że system konstytucyjny jest nieskończenie kosztowniejszy niż system monarchiczny. Dla narodu, jak dla małżeństwa, jest to rząd miernoty, przeciętności, kramarstwa itd.
Adolf, oświecony poprzedniemi niedolami, czeka sposobności aby wybuchnąć, Karolina zaś zasypia w złudzeniach bezpieczeństwa.
Jak zaczyna się sprzeczka? czyż kto kiedy wie, jaki prąd elektryczny spowodował lawinę lub rewolucję? rodzi ją wszystko i nic zarazem. W końcu, po pewnym czasie którego długość należy ustalić według bilansu każdego stadła, wymyka się Adolfowi nieszczęsne słówko: Kiedy byłem kawalerem...!
Wspomnienie kawalerstwa jest dla żony tem samem, co „mój biedny nieboszczyk“ dla drugiego męża wdowy. Te dwa ciosy powodują rany, których nic nie zdoła zabliźnić.
Adolf ciągnie swą orację niby generał Bonaparte mówiący do Pięciuset: — Jesteśmy na wulkanie! — W naszym domu niema już rządu — chwila decyzji nadeszła! — Mówisz o szczęściu, Karolino, sama je zniszczyłaś, — wystawiłaś je na szwank swemi wymaganiami, pogwałciłaś kodeks mięszając się do spraw przekraczających twój zakres, — popełniłaś zamach na legalną władzę. — Trzeba zreformować podstawy współżycia.
Karolina nie wydaje krzyków Precz z dyktatorem! jak je wydawało Zgromadzenie Pięciuset: bo nigdy nie krzyczy ten, kto ma pewność pokonania nieprzyjaciela.
— Kiedy byłem kawalerem, nosiłem zawsze świeże trzewiki! codzień miałem czystą serwetę! Restaurator okradał mnie tylko w oznaczonych granicach! Dałem ci moją ukochaną wolność!... Coś z nią zrobiła?
— Czyż tak bardzo jestem winna, Adolfie, że chciałam ci oszczędzić kłopotów, powiada Karolina, stając w pozie pełnej godności. Odbierz więc klucz od kasy!... ale co z tego wyniknie?... wstyd mi doprawdy, będę musiała grać komedję, aby zdobyć najkonieczniejsze potrzeby. Czy do tego dążysz aby spodlić własną żonę, lub rozdzielić nasze pożycie na dwa różne interesy, sprzeczne, wrogie...
I oto mamy, dla trzech czwartych mieszkańców Francji, bardzo ścisłe określenie małżeństwa.
— Bądź spokojny, mój drogi, dodaje Karolina siadając na kanapce w pozie Marjusza na ruinach Kartaginy; niczego już nie żądam od ciebie! nie jestem żebraczką! Wiem co zrobię... ty mnie nie znasz.
— Cóż u licha!... powiada Adolf, więc z wami doprawdy nie można żartować, ani dysputować poważnie? Co zrobisz?...
— To cię nic nie obchodzi!...
— Przepraszam, bardzo mnie obchodzi. Godność moja, honor...
— Och!... pod tym względem, możesz być spokojny... Ze względu na ciebie, bardziej niż dla siebie samej, będę umiała zachować najgłębszą tajemnicę.
— Więc co? powiedz! no, Karolino, Linko, co zrobisz?...
Karolina obrzuca spojrzeniem żmiji Adolfa, który cofa się i zaczyna się przechadzać.
— No, powiedz, co masz zamiar robić? pyta wreszcie po nieskończenie długiej chwili milczenia.
— Pracować!
Po tym szczytnym wykrzykniku, Adolf zabiera się do odwrotu, widząc u żony rozdrażnienie zbyt nabrzmiałe jadem i czując zbliżanie się burzy takiej, jaka nigdy jeszcze nie szalała w komnatach małżeńskich.

XVI.
Ofiara i tyran
Począwszy od 18 Brumaire, pokonana Karolina chwyta się piekielnego systemu, który sprawia że nieustannie musisz opłakiwać swoje zwycięstwo. Staje się opozycją!... Jeszcze jeden taki tryumf, a Adolf dostałby się przed sąd przysięgłych, oskarżony o uduszenie żony w poduszkach jak Otello. Karolina nadaje swojej twarzy wyraz męczeński i okazuje wprost morderczą uległość. Co chwilę, sztyletuje Adolfa słowami: „Jak chcesz, mój drogi!“ pełnemi przerażającej słodyczy. Żaden poeta nie mógłby walczyć o pierwszeństwo z Karoliną, która tworzy elegję po elegji: elegję w słowach, w czynach, w uśmiechu, elegję niemą, elegję ruchów, elegję gestów. Oto parę przykładów, w których wszystkie małżeństwa odnajdą swoje wspomnienia.
Po śniadaniu

— Karolino, mamy iść wieczór do państwa Deschars, dziś u nich wielkie przyjęcie, wiesz przecie...
— Dobrze, mój drogi.

Po obiedzie

— Jakto, tyś jeszcze nie ubrana?... pyta Adolf wychodząc z pokoju wspaniale wystrojony.
Widzi Karolinę odzianą w szaty ubogiej i podeszłej wdowy; czarna mora pod szyję. Parę sztucznych kwiatków podkreśla jeszcze melancholję fryzury, upiętej niezdarnie rękami pokojówki. Do tego, niezupełnie świeże rękawiczki.
— Gotowa jestem, mój drogi...
— To twoja tualeta?...
— Nie mam innej. Nowa suknia kosztowałaby trzysta franków.
— Czemużeś mi nie powiedziała?
— Ja miałabym wyciągać rękę!... po tem co między nami zaszło!...
— Pójdę sam, powiada Adolf, który nie ma ochoty narażać się na upokorzenie w osobie żony.
— Wiem, że ci to dogadza, powiada Karolina zgryźliwie, znać to już po sposobie w jaki się wystroiłeś.

Jedenaście osób siedzi w salonie, wszystkie zaproszone przez Adolfa na obiad; Karolina zachowuje się tak jakgdyby była gościem; czeka spokojnie aż wezwą do stołu.
— Jaśnie panie, mówi pocichu służący do pana domu, kucharka biega jak oszalała.
— Czemu?
— Jaśnie pan nic jej nie powiedział; ma tylko trochę wołowiny, jedno kurczę, sałatę i jakąś jarzynę.
— Karolino, ty nic nie zarządziłaś?...
— Czyż ja mogłam wiedzieć, że ty masz gości?... zresztą czy ja mam prawo rozporządzać się tu czemkolwiek?... Uwolniłeś mnie od wszelkich obowiązków i codzień Bogu za to dziękuję.

Pani de Fischtaminel odwiedza twoją żonę. Zastaje ją pokaszlującą, z przygarbionemi plecami nad jakimś haftem.
— Haftujesz te pantofle dla swego drogiego Adolfa.
Adolf stoi oparty o kominek, prostując talję z miną zadowoloną z siebie.
— Nie, moja droga, to do sklepu, gdzie mi za to płacą; jak zbrodniarze w kaźni, tak i ja, dzięki mej pracy, mogę sobie opłacić drobne słodycze życia.
Adolf robi się pąsowy; miałby ochotę zbić żonę, a pani de Fischtaminel spogląda nań jakby mówiła: „Co to wszystko znaczy?...“
— Kaszlesz bardzo, drogie maleństwo!... mówi pani de Fischtaminel.
— Och! powiada Karolina, cóż mi zależy na życiu....

Karolina siedzi na kozetce z żoną jednego z przyjaciół, na dobrej opinji której zależy ci nadzwyczajnie. Z framugi, w której stoisz w kółku mężczyzn, słyszysz, po samem poruszeniu jej warg, te słowa: Mąż tak kazał!... wyrzeczone tonem młodej Rzymianki wiedzionej do cyrku. Głęboko draśnięty we wszystkich ambicjach, łowisz uchem tę rozmowę bawiąc równocześnie gości i ściągając na siebie pytania: „O czem ty właściwie myślisz?“; gubisz co chwila wątek, ledwie możesz ustać na miejscu trawiony nieustannie mysią: „Co ona jej może o mnie opowiadać?“

Adolf siedzi u państwa Deschars przy obiedzie na dwanaście osób, Karolinę zaś umieszczono koło przystojnego młodego człowieka, który nosi imię Ferdynand i jest kuzynem Adolfa. Między pierwszem a drugiem daniem, toczy się rozmowa o szczęściu w małżeństwie.
— Nic łatwiejszego dla kobiety jak być szczęśliwą, mówi Karolina, odpowiadając młodej osobie która widocznie się skarżyła.
— Zdradź nam swój sekret, moja droga, powiada uprzejmie pani de Fischtaminel.
— Wystarczy poprostu, aby kobieta nie mięszała się do niczego, uważała się w domu za pierwszą służącą, lub za niewolnicę żywioną przez swego pana, aby nie miała żadnej woli, nie czyniła najmniejszej uwagi: wówczas wszystko idzie idealnie.
Słowa te, wypowiedziane z goryczą, głosem nabrzmiałym łzami, przerażają Adolfa, który bystro spogląda na żonę.
— Zapominasz, moja droga, o szczęściu tłómaczenia swego szczęścia, odpowiada z błyskiem oczu godnym tyrana z melodramatu.
Zadowolona że może odegrać rolę mordowanej ofiary, Karolina odwraca głowę, ociera ukradkiem łzę i mówi:
— Szczęścia się nie tłómaczy.
Zdarzenie, jak mówią w Izbie, nie pociąga następstw, jednak Ferdynand spogląda odtąd na kuzynkę jak na anioła poświęcenia.

Rozmowa toczy się o przerażającej ilości gorączek gastrycznych, jakichś nieokreślonych chorób, które w ostatnich czasach zmiotły tyle młodych kobiet.
— Szczęśliwe!... szepce Karolina, kreśląc niejako program swego zgonu.

Teściowa Adolfa odwiedza córkę. Karolina mówi: salon męża, mieszkanie męża, wszystko w domu jest „męża“.
— Cóż to ma znaczyć? co wam się stało, dzieci? pyta teściowa; możnaby myśleć, że coś popsuło się między wami?
— Och, Boże, powiada Adolf, stało się tylko, że Karolina objęła zarząd domu i nie umiała się z tego wywiązać.
— Weszła w długi?
— Tak, proszę mamy.
— Słuchaj, Adolfie, powiada teściowa, korzystając z chwili w której córka zostawiła ją sam na sam z zięciem, czy wolałbyś, aby Linka była zawsze wspaniale ubrana, aby wszystko szło w domu jak z płatka i aby cię to nie kosztowało ani grosza?
Wyobraźcie sobie fizjognomję Adolfa, słuchającego tej deklaracji praw kobiety!
Poprzednia abnegacja Karoliny ustępuje miejsca wspaniałym tualetom. Jest na balu u państwa Deschars: wszyscy winszują jej gustu, komplementują wykwintne materje, koronki, klejnoty.
— Wiesz, moja droga, twój mąż jest bajeczny!... powiada pani Deschars.
Adolf nadyma się i spogląda na Karolinę.
— Mąż! Chwała Bogu, mężowi nic nie potrzebuję zawdzięczać. Wszystko to dostałam od matki.
Adolf obraca się nagle i zaczyna rozmawiać z panią de Fischtaminel.

Po roku absolutnych rządów, pewnego poranka, Karolina pyta łagodnie:
— Mój drogi, ile też wydałeś w ciągu tego roku?...
— Nie wiem, doprawdy.
— Policz.
Adolf poczyna liczyć i znajduje, że wydatki wynoszą o trzecią część więcej niż w najgorszym roku rządów Karoliny.
— A policz jeszcze, że cię nic nie kosztowały moje tualety, mówi Karolina.

Karolina przegrywa melodje Schuberta. Adolf z prawdziwą rozkoszą słucha tej muzyki wykonanej w sposób istotnie artystyczny; wstaje i podchodzi ze słowami pochwały na ustach. Karolina zalewa się nagle łzami.
— Co ci jest?...
— Nic; jestem dziś jakaś rozstrojona.
— Nie wiedziałem, że masz tak słabe nerwy.
— Och, Adolfie, ty nic nie chcesz widzieć... Patrz tylko: pierścionki zsuwają mi się z palców, ty mnie już nie kochasz, jestem ci ciężarem...
Zalewa się łzami, nie chce nic słuchać i wybucha płaczem przy każdem słowie Adolfa.
— Czy chcesz na nowo objąć prowadzenie domu?
— A! wykrzykuje, zrywając się na równe nogi i stając w dramatycznej pozie. — Teraz, kiedy już masz dosyć swoich doświadczeń!... Dziękuję. Czyż mnie o pieniądze chodzi? Szczególny sposób, aby ukoić zranione serce... Nie, zostaw mnie...
— Dobrze! jak chcesz, moja droga.
To Jak chcesz! jest pierwszym zwiastunem obojętności małżeńskiej. Karolina spostrzega przepaść, na której brzeg sama zaszła dobrowolnie.

XVII.
Krytyczne dni

Życie każdego człowieka ma swój rok 1814. Po świetnych chwilach zwycięstw, po zdobyczach, po dniach w których wszystkie przeszkody zmieniały się w tryumfy, w których najmniejsze potknięcie obracało się na dobre, nadchodzi moment, w którym najszczęśliwsze plany rodzą jedynie głupstwo, w którym odwaga prowadzi do zguby, gdzie nawet własne fortyfikacje stają się przyczyną rozbicia. Miłość małżeńska, która, zdaniem autorów, jest specjalną odmianą miłości, bardziej niż wszystkie inne rzeczy ziemskie posiada swój złowrogi rok 1814. Djabeł lubi maczać łapy w sprawach biednych opuszczonych kobiet, Karolina zaś jest w tem właśnie położeniu.
Karolina doszła do tego, że marzy o środkach odzyskania męża. Spędza w domu długie samotne godziny, podczas których wyobraźnia jej pracuje. Chodzi, wstaje, krąży, nieraz staje zamyślona przy oknie, patrząc na ulicę roztargnionym wzrokiem, z twarzą przylepioną do szyby, samotna niby na pustyni w swojem mieszkaniu pełnem wygód i zbytku.
W Paryżu, o ile się nie ma własnego pałacu z ogrodem, wszystkie egzystencje splatają się z sobą. Na każdem piętrze, rodzina spotyka się z drugą rodziną w domu naprzeciwko. Każdy chętnie zapuszcza wzrok do sąsiada. Istnieje niejako serwitut wzajemnej obserwacji, prawo kontroli, któremu nikt się nie umknie. Pewnego dnia, rano, wstajesz nieco wcześniej, właśnie gdy służąca sąsiadów sprząta mieszkanie, zostawiając otwarte okna i wietrząc dywany: wówczas odkrywasz całe mnóstwo drobnych szczegółów — i naodwrót. Toteż, po pewnym czasie, poznajesz nawyki młodej, starej, ładnej, zalotnej lub cnotliwej kobiety mieszkającej naprzeciwko, zarówno jak kaprysy eleganta, dziwactwa starego kawalera, kształt mebli, maść kota na drugiem lub trzeciem piętrze.
Wszystko tu jest wskazówką i tematem domysłów. Na czwartem piętrze, zaskoczona gryzetka spostrzega się, zawsze zapóźno, jak Zuzanna, że stała się łupem oczarowanej lornetki starego urzędnika o 1800 fr. pensji, który w ten sposób doznaje gratis zakazanych wzruszeń. Naodwrót, piękny aplikant, w młodzieńczej krasie dziewiętnastu wiosen, ukazuje się oczom dewotki w szczupłym kostjumie golącego się mężczyzny. Obserwacja nie ustaje ani na chwilę, podczas gdy ostrożność miewa momenty zapomnienia. Firanki nie zawsze zasuwają się dość wcześnie. O szarej godzinie, zbliża się do okna młoda kobieta aby nawlec igłę, mąż zaś z przeciwka podziwia tę główkę z obrazu Rafaela, zaiste godną jego: jego, gwardzisty narodowego, tak imponującego w pełnym rynsztunku. Przejdź przez plac św. Jerzego, a schwycisz po drodze sekrety trzech ładnych kobiet, jeśli umiesz patrzeć i masz trochę sprytu. Och, gdzież jest owa „świętość życia prywatnego“? Paryż jest miastem, które wystawia się w każdej chwili prawie nago: miastem-kurtyzaną, miastem bez wstydu. Aby czyjaś egzystencja mogła się okryć wstydliwą zasłoną, na to trzeba 100.000 fr. rocznie. Cnoty są w tem mieście droższe niż występki.
Karolina, której wzrok ślizga się niekiedy między dyskretnemi muślinami, mającemi strzec tajemnic jej domowego wnętrza przed oknami pięciu pięter domu z przeciwka, musiała zauważyć młode małżeństwo nurzające się w rozkoszach miodowego miesiąca, które niedawno wprowadziło się na pierwsze piętro tuż naprzeciw jej okien. Zatapia się w arcy-drażniącej obserwacji. Okiennice zamykają się wcześnie, otwierają późno. Któregoś dnia, Karolina, wstawszy o ósmej rano, zawsze przypadkiem, spostrzega pokojówkę przyrządzającą kąpiel lub ranną tualetę, jakiś rozkoszny szlafroczek. Karolina wzdycha. Zaczyna wystawać na czatach jak strzelec: od czasu do czasu spostrzega młodą kobietę z twarzą promienną szczęściem. Wreszcie, po długiem szpiegowaniu tego zachwycającego małżeństwa, widzi czasem pana i panią, jak otwierają okno, jak, lekko przyciśnięci do siebie, oparci o balkon, rozkoszują się powietrzem. Pewnego wieczora, kiedy zapomniano przymknąć okiennice, Karolina dochodzi do rozstroju nerwów studjując na firankach cienie tych dwojga dzieciaków jak zaplatają się z sobą i mocują, rysując swemi gestami fantastyczne obrazy mniej lub więcej zrozumiałe. Często, młoda kobieta siedzi melancholijna i rozmarzona, oczekując męża. Nadsłuchuje tupotu konia, turkotu powoziku na rogu, zrywa się z kanapy; z ruchów łatwo odgadnąć, że wykrzykuje: „To on...“
— Jak oni się kochają! myśli Karolina.
Rozdrażnienie nerwowe rodzi w głowie Karoliny nader pomysłowy plan: zamyśla posłużyć się tem szczęściem małżeńskiem jako środkiem pobudzenia Adolfa. Jest to pomysł dość śliski, myśl godna starca, który próbuje uwieść małą dziewczynkę przy pomocy podejrzanych rycin lub pieprznych anegdotek; ale intencja Karoliny uświęca wszystko!
— Adolfie, powiada wreszcie, mamy naprzeciwko zachwycającą osóbkę, przemiłą brunetkę...
— Owszem, odpowiada Adolf, znam. To przyjaciółka pani de Fischtaminel; pani Foullepointe, żona ajenta giełdowego; bardzo sympatyczny człowiek, poczciwiec zakochany w żonie do szaleństwa. O, patrz!... jego gabinet, biuro i kasa są od podwórza, od frontu zaś są pokoje pani. Nie znam w istocie szczęśliwszego małżeństwa. Foullepointe opowiada o swojem szczęściu wszędzie, nawet na giełdzie: zanudza wszystkich poprostu.
— Doskonale; zrób mi więc tę przyjemność i zapoznaj nas! Daję słowo, szalenie byłabym ciekawa przekonać się, jakich sposobów używa ta kobieta, aby podtrzymać miłość męża. Długo żyją z sobą?
— Zupełnie jak my, pięć lat...
— Adolfie, mój złoty, koniecznie musisz nas zapoznać; umieram z ochoty. Muszę się z nią zaprzyjaźnić. Powiedz, czy jestem dużo brzydsza od pani Foullepointe?
— Daję słowo, gdybym spotkał was obie na reducie, i gdybyś nie była moją żoną, namyślałbym się...
— Miluchny dziś jesteś. Nie zapomnij ich zaprosić na obiad na najbliższą sobotę.
— Dziś jeszcze to załatwię. Jego często spotykam na giełdzie.
— Nareszcie! myśli Karolina, ta kobieta powie mi z pewnością, jakich używa środków...
Karolina wraca na swój punkt obserwacji. Około trzeciej, spogląda poprzez doniczki kwiatów, które tworzą prawdziwy gaik przed oknem i wykrzykuje: „Istne dwie turkawki“.
Karolina zaprasza na ową sobotę państwa Deschars, godnego pana de Fischtaminel i inne najprzykładniejsze małżeństwa. Cały dom w ruchu; Karolina zarządziła najwykwintniejszy obiad, dobyła najświetniejszą zastawę; chce godnie uczcić ten wzór kobiet.
— Zobaczysz, moja droga, mówi do pani Deschars gdy panie zasiadły w krąg w milczeniu, poznasz najmilsze małżeństwo pod słońcem: młody człowiek doprawdy niesłychanego wdzięku, a obejście... głowa w rodzaju lorda Byrona... prawdziwy Don Juan, ale wierny! zakochany w żonie do szaleństwa! Żona wprost urocza, i znalazła jakieś tajemnice aby miłość przedłużyć w nieskonczoność; to też może ten przykład i mnie przyniesie nawrót szczęścia; Adolf, patrząc na nich, zawstydzi się swego postępowania, i...
Służący oznajmia: — Państwo Foullepointe.
Pani Foullepointe, ładna brunetka, prawdziwa Paryżanka, szczupła i gibka, z błyszczącem okiem przyćmionem długiemi rzęsami, ubrana ze smakiem, siada na kanapie. Karolina wita otyłego mężczyznę o szpakowatych i dość skąpych włosach, który towarzyszy tej paryskiej Andaluzyjce: twarz i brzuch Sylena, jowialny i lubieżny uśmiech na dobrodusznych wargach, słowem, obraz prawdziwego filozofa! Karolina spogląda ze zdziwieniem.
— Pan Foullepointe, moja droga, mówi Adolf, prezentując tę godną osobistość lat około pięćdziesięciu.
— Jestem zachwycona, powiada Karolina do pani Foullepointe najuprzejmiej w świecie, że pani była łaskawa przybyć w towarzystwie teścia (ogólne poruszenie); ale mam nadzieję, że będziemy mieli szczęście ujrzeć i męża...
— Jakto!...
Wszyscy słuchają i patrzą ze zdziwieniem. Adolf czuje że wszystkie oczy wlepione są w niego; osłupiał; chciałby, zapomocą jakiej zapadni, skryć Karolinę pod podłogą, jak w teatrze.
— Pan Foullepointe, mój mąż, przedstawia pani Foullepointe.
Karolina robi się czerwona jak burak, pojmując jakiego bąka strzeliła, Adolf zaś piorunuje ją spojrzeniem o sile trzydziestu płomieni gazowych.
— Wszak mówiłaś, że jest młody, blondyn... mówi pocichu pani Deschars.
Pani Foullepointe, kobieta orjentująca się w sytuacji, przygląda się swobodnie firankom.

W miesiąc później, pani Foullepointe i Karolina stają się najserdeczniejszemi przyjaciółkami. Adolf, zajęty panią de Fischtaminel, nie zwraca uwagi na tę niebezpieczną przyjaźń, która wyda owoce, albowiem wiedzcie, że:
Pewnik

Przyjaźń kobieca zdołała zepsuć więcej kobiet, niż miłość męska.

XVIII.
Marsz pogrzebowy

Po pewnym czasie, którego długość zależy od niewzruszoności jej zasad, Karolina zaczyna przybierać pozy omdlewające; skoro zaś Adolf, widząc ją przeciągającą się po kanapach niby wąż na słońcu, spyta ze zdawkowym niepokojem:
— Co ci jest, złoto? o co ci chodzi?
— Chciałabym umrzeć!
— Życzenie nader miłe i wesołe...
— Och! Śmierć nie przeraża mnie wcale... czegobym się bała, to cierpienia...
— To znaczy, że jesteś ze mną nieszczęśliwa!... To są kobiety!
Adolf przemierza pokój wielkiemi krokami wykrzykując głośno, ale przerywa nagle, widząc jak Karolina tamuje haftowaną chusteczką łzy, płynące jej z oczu z prawdziwym artyzmem.
— Chora jesteś?
— Nie czuję się dobrze. Milczenie. Jedynem mem pragnieniem byłoby dowiedzieć się czy mogę żyć dość długo, aby wydać za mąż moją małą, bo teraz wiem już dobrze co znaczy to słowo, które młode dziewczęta rozumieją tak słabo: wybór męża! Idź, mój drogi, idź do swoich rozrywek: kobieta myśląca o przyszłości, kobieta która cierpi, to niezbyt zabawne; idź się rozerwać...
— Ale co ci dolega?
— Nic, mój drogi, nic mi nie jest; mam się znakomicie i nic mi nie trzeba! Naprawdę, już mi lepiej... Idź, zostaw mnie.
Ten pierwszy raz, Adolf oddala się prawie smutny.
Upływa tydzień, przez który Karolina zaleca całej służbie ukrywać przed panem opłakany stan swego zdrowia: pokłada się, dzwoni gdy jest bliska omdlenia, zużywa dużo eteru. Wreszcie, służba donosi panu o heroizmie jaśnie pani; pewnego wieczora, Adolf zostaje w domu po obiedzie i widzi żonę, jak dusi formalnie w uściskach małą Maniusię.
— Biedne dziecko! dla ciebie jednej żal mi przyszłości! Och! Boże, i cóż to jest życie?
— Moje drogie dziecko, powiada Adolf, pocóż się tak zatrapiać?
— Och, ja się nie trapię! Śmierć nie przeraża mnie zupełnie... Widziałam dziś rano pogrzeb i doprawdy, nieboszczyk wydał mi się godny zazdrości! Czem się dzieje, że ja wciąż myślę o śmierci!... Czy to choroba?... Mam przeczucie, że ja zginę z własnej ręki...
Im bardziej Adolf stara się rozweselić Karolinę, tem bardziej ona się zawija w krepy żałobne zraszane łzami. Ten drugi raz, Adolf zostaje w domu i siedzi znudzony. Przy trzecim ataku sztucznego płaczu, wychodzi na miasto bez cienia współczucia. Z czasem powszednieją mu te skargi, te umierające pozy, te krokodyle łzy. Wkońcu, powiada:
— Karolino, jeżeliś chora, trzeba wezwać lekarza.
— Jak chcesz! prędzej się skończy; owszem, zgadzam się... Ale, w takim razie, sprowadź mi już jakiegoś bardzo sławnego lekarza.
Po miesiącu, Adolf, znużony słuchaniem żałobnych melodyj które Karolina wygrywa na wszystkie tony, prosi wielkiego lekarza. W Paryżu, wszyscy lekarze są to ludzie znający świat i rozumiejący doskonale klinikę chorób małżeńskich.
— Droga pani, powiada wielki lekarz, jakim cudem kobieta tak piękna pozwala sobie chorować?
— A jednak, panie doktorze, zdaje mi się że wybieram się na tamten świat.
Karolina, przez wzgląd na Adolfa, próbuje się uśmiechnąć.
— Tak! jednak oczy ma pani dość żywe: nie zdają się tęsknić za naszemi piekielnemi miksturami...
— Niech się pan dobrze przypatrzy, doktorze, gorączka mnie trawi, gorączka niepostrzeżona, powolna...
To mówiąc, obrzuca doktora najwymowniejszem spojrzeniem swego repertuaru, doktór zaś powiada sobie w duchu: Cóż za oczy!...
— Thak! Zobaczymy język, mówi głośno.
Karolina wysuwa istny język kotki, między dwoma rzędami zębów białych jak u psa.
— Troszkę obłożony, prawda, ale wszak pani jest po śniadaniu? robi uwagę wielki lekarz, zwracając się do Adolfa.
— Nic, odpowiada Karolina, ledwie dwie filiżanki herbaty...
Adolf i znakomity lekarz spoglądają po sobie, gdyż doktór pyta sam siebie, które z dwojga stroi z niego żarty...
— Jakich objawów pani doznaje? pyta poważnie lekarz.
— Nie sypiam...
— Dobrze!
— Nie mam apetytu...
— Doskonale!
— Mam bóle tutaj...
Lekarz spogląda na wskazane miejsce.
— Wybornie, zbadamy za chwilę... Cóż więcej?
— Czasami dreszcze...
— Dobrze!
— Mam napady jakiegoś smutku, myślę wciąż o śmierci, mam pociąg do samobójstwa.
— A, doprawdy?
— Miewam uderzenia do głowy, o, patrz pan, ciągłe drganie w powiece.
— Bardzo dobrze: nazywamy to trismus.
I lekarz tłumaczy kwadrans, używając najbardziej naukowych wyrażeń, naturę objawu zwanego trismus, z którego to objaśnienia wynika, że trismus jest to trismus; zarazem nadmienia z wielką skromnością, że, o ile nauka wie że trismus jest to trismus, o tyle nie zna zupełnie przyczyn tego nerwowego odruchu, który zjawia się, mija, wraca... — To też, uznaliśmy, powiada, że to jest czysto nerwowe.
— Czy to bardzo niebezpieczne? pyta Karolina zaniepokojona.
— Ani trochę. Jak pani sypia?
— Na boku.
— Dobrze; na którym?
— Na lewym.
— Dobrze; ile materaców?
— Trzy.
— Dobrze; a czem wypchane?
— Czem? pewno włósiem...
— Dobrze; niech się pani trochę przejdzie... Och, ale proszę iść swobodnie, jakgdyby nikt na panią nie patrzył.
Karolina posuwa się elastycznym krokiem, uwypuklając kształty godne cór Andaluzji.
— Nie czuje pani jakiejś ociężałości w kolanach?
— Nie... zdaje mi się... (Powraca). — Mój Boże, gdy się na taką rzecz zwróci uwagę... owszem, wydaje mi się że czuję.
— Dobrze. Czy pani, od jakiegoś czasu, przebywała dużo w domu?
— Och, tak, doktorze, dużo, zbyt dużo... i sama.
— Tak! bardzo dobrze. Co pani kładzie na głowę na noc?
— Haftowany czepeczek, czasem, czasem fularową chusteczkę...
— Czy nie czuje pani w głowie gorąca... lekkich potów?
— W czasie snu?... To trudno zauważyć...
— Budząc się, nie spostrzega pani czasem, że chusteczka na czole jest wilgotna?
— Czasami.
— Dobrze. Proszę mi dać rękę.
Doktór wyjmuje zegarek.
— Czy wspominałam, że miewam zawroty głowy? mówi Karolina.
— Pst!... przerywa doktór, licząc puls. Wieczorem?...
— Nie, rano.
— Oo, do licha! uderzenia do głowy rano! mówi lekarz, spoglądając na Adolfa.
— No, cóż pan sądzi o stanie żony? pyta Adolf.
— Książę de G. nie pojechał do Londynu, mówi znakomitość oglądając skórę Karoliny, z czego było wiele gadania w dzielnicy Saint-Germain.
— Ma pan tam pacjentów?
— Wyłącznie prawie... Oj, zasiedziałem się! Mam jeszcze dziś rano odwiedzić siedem osób, wśród tych ciężko chore...
Lekarz wstaje.
— I cóż pan o mnie myśli? pyta Karolina.
— Droga pani, trzeba bardzo, bardzo dbać o siebie, pić ziółka kojące, kwiat pomarańczowy, żywić się lekko, białe mięso, dużo ruchu.
— Konkluzja: dwadzieścia franków, powiada sobie w duchu Adolf, uśmiechając się.
Znakomity lekarz bierze Adolfa pod ramię i zabiera go do przedpokoju; Karolina idzie za nimi na palcach.
— Drogi panie, powiada wielki lekarz, umyślnie wobec pani traktowałem sprawę bardzo lekko, bo nie chciałem jej przerażać; zresztą to raczej tyczy pana, i to bardziej niż pan myśli... Nie radzę panu zbytnio żony zaniedbywać; jest to temperament bardzo bujny, zdrowie zastraszająco silne... To wszystko oczywiście musi na nią oddziaływać. Natura ma swoje prawa, które, jeśli się je pogwałci, umieją same nakazać posłuszeństwo. Pani może dojść do stanu chorobowego, w którym gorzkobyś pan żałował swego zaniedbania... Jeżeli ją pan kocha, trzeba ją kochać nieco wyraźniej; jeżeli pańska miłość już wygasła, ale zależy ci na tem aby zachować matkę swoich dzieci, środki zaradcze należą wprawdzie do zakresu higjeny, lecz decyzja może wyjść tylko od pana...
— Jak on mnie zrozumiał!... powiada sobie Karolina. Otwiera drzwi i mówi:
— Panie doktorze, zapomniał pan przepisać dawki!...
Wielki lekarz uśmiecha się, kłania i wsuwa w kieszeń dwudziestofrankówkę zostawiając Adolfa w rękach żony, która obejmuje go i mówi:
— Jakże jest naprawdę ze mną?... czy trzeba mi będzie umrzeć?...
— Ech! doktór powiedział, że masz za wiele zdrowia! wybucha Adolf zniecierpliwiony.
Karolina odchodzi na kanapę płacząc.
— Co ci jest?
— Więc będę żyła... Jestem ci ciężarem, nie kochasz mnie już... Nie chcę tego doktora... Nie wiem czemu pani Foullepointe mi go poradziła, mówił same głupstwa!... ja wiem lepiej od niego, czego mi trzeba...
— Czegóż ci trzeba?
— Niewdzięczny, ty się pytasz? mówi, kładąc głowę na ramieniu Adolfa.
Adolf, przerażony, myśli: — Doktór ma rację, ona może dojść do wymagań wprost chorobliwych i cóż się wówczas ze mną stanie?... Otóż i mam wybór; szał erotyczny Karoliny, albo jakiś kuzynek...

Karolina zaczyna śpiewać pieśni Szuberta z zapamiętaniem maniaczki.

CZĘŚĆ DRUGA
Druga przedmowa

Jeśli zdołaliście objąć i zrozumieć tę książkę... (przypuszczenie to wyświadcza wam nieskończenie wiele zaszczytu: najgłębszy autor nie zawsze obejmuje, można powiedzieć nigdy nie obejmuje różnych znaczeń swojej książki, jej doniosłości, ani też jej dobrych lub złych następstw), zatem, jeśli przestudjowaliście z pewną uwagą te drobne scenki małżeńskie, zauważyliście może ich koloryt...
— Co za koloryt? spyta niechybnie jakiś poczciwy piernikarz; książki bywają oprawne żółto, niebiesko, biało, perłowo, zielonkawo...
Niestety! książki mają jeszcze inny kolor, zabarwione są przez autora, a niektórzy pisarze zapożyczają się w swoim kolorycie. Jedne książki rzucają refleksy na drugie. Nie koniec na tem. Wśród książek znajdują się blondynki i brunetki, szatynki lub rude. Wreszcie, mają one i płeć! Znamy książki męskie i żeńskie, książki, które, rzecz nader smutna, są bezpłciowe, co, pochlebiamy sobie, niema miejsca w naszym wypadku, jeżeli wogóle uczynicie temu zbiorkowi obrazów klinicznych zaszczyt nazwania go książką.
Dotąd, wszystko to były niedole mężczyzny przykutego do jarzma kobiety. Dotąd zatem poznaliście dopiero męską stronę książki. I, jeżeli autor ma w istocie słuch tak delikatny jak go o to posądzamy, pochwycił już z pewnością niejeden wykrzyknik lub tyradę rozwścieczonej kobiety:
— Słyszymy wciąż o niedolach tych panów, jakgdybyśmy nie miały także swoich małych niedoli!...
O kobiety! usłyszany został wasz głos; jeżeli bowiem nie zawsze jesteście zrozumiane, umiecie się postarać abyście zawsze były usłyszane!...
A więc, byłoby najwyższą niesprawiedliwością zrzucać na wasze jedynie barki te wyrzekania, które każda jednostka wprzężona w jarzmo (conjungium) małżeńskie ma prawo zwracać przeciw tej instytucji potrzebnej, świętej, użytecznej, nawskroś zachowawczej, lecz nieco krępującej i nieco obcisłej pod pachami, lub niekiedy znów zbyt luźnej.
Pójdę jeszcze dalej! Stronniczość taka byłaby oczywistym kretynizmem.
Człowiek — mówię człowiek, nie pisarz, bo w pisarzu mieści się wielu ludzi — zatem autor, powinien być podobny do posągu Janusa: widzieć z przodu i z tyłu, formułować, odkrywać wszystkie powierzchnie danej myśli, mieszkać naprzemian w duszy Alcesta i Filinta, nie wszystko mówić ale wszystko wiedzieć, nigdy nie nużyć, i...
Nie kończmy, powiedzielibyśmy wszystko, a byłoby to przerażające dla tych, którzy zastanawiają się nad istotą literatury.
Zresztą, autor, zabierający głos w połowie książki, robi wrażenie owego poczciwca w obrazach mówiących, który wysuwa swą twarz w miejsce malowanej. Dość!
Ukażę wam teraz żeńską stronę książki; jeśli bowiem ta książka ma dać pełny obraz małżeństwa, musi być mniej lub więcej androgyne.

XIX.
Mężowie w drugim miesiącu

Dwie młodziutkie mężatki, Karolina i Stefanja, serdeczne przyjaciółki z pensji panny Mâchefer, jednego z najznakomitszych zakładów wychowawczych, spotykają się na balu u pani de Fischtaminel, i następująca rozmowa zawiązuje się w buduarze.
Było tak gorąco, że jednemu z obecnych mężczyzn, znacznie wcześniej jeszcze, przyszło na myśl odetchnąć świeżym powiewem nocy; stanął przeto w rogu balkonu, ponieważ zaś w oknie było dużo kwiatów, przyjaciółki mogły mniemać że są zupełnie same. Mężczyzna ten był jednym z najlepszych przyjaciół autora.
Jedna z mężatek, oparta o drzwi, stała niejako na czatach, obejmując okiem buduar i sąsiedni salon. Druga wcisnęła się wgłąb, jakgdyby chcąc się zasłonić przed przeciągiem, złagodzonym zresztą przez zasłony z muślinu i przez jedwabne portjery.
Buduar był w tej chwili pusty, bal zaczynał się właśnie, stoliki do gry stały gotowe, wabiąc zielonem suknem i taljami kart jeszcze w wiotkiej osłonce narzuconej im przez urząd skarbowy. Tańczono drugiego kadryla.
Ktokolwiek uczęszcza na bale, zna ten moment wielkich zabaw, gdy nie całe towarzystwo jeszcze się stawiło, lecz sale już są pełne, — moment, który zawsze budzi niepokój w sercu pani domu. Jest to, w odpowiednich proporcjach oczywiście, chwila podobna tej, która, na polu bitwy, rozstrzyga o zwycięstwie lub przegranej.
Rozumiecie teraz, w jaki sposób to, co miało być głęboko ukrywaną w sercu tajemnicą, dostąpiło dziś zaszczytu prasy drukarskiej.
— I cóż, Linko?
— I cóż, Stefo?
— Jakże?
— A ty?
Podwójne westchnienie.
— Nie pamiętasz już naszej umowy?
— Owszem...
— Czemuż więc nie przyszłaś mnie odwiedzić?
— Nigdy nie jestem sama, ledwie tutaj mogłam się wyrwać na chwilę...
— Ach, gdyby Adolf postępował w ten sposób! wykrzyknęła Karolina.
— Widziałaś nas przecież razem, Armanda i mnie, wówczas gdy, jak to nazywają, starał się o moje względy...
— Ależ tak, podziwiałam go, zazdrościłam ci szczęścia, znalazłaś swój ideał! piękny mężczyzna, zawsze dobrze ubrany, w żółtych rękawiczkach, świeżo ogolony, buciki lakierowane, bielizna bez zarzutu, wyszukana czystość w najmniejszym drobiazgu...
— Dalej, dalej, nie żałuj sobie.
— Słowem, ideał mężczyzny; wysłowienie wprost o kobiecej słodyczy, nic szorstkości. A jakie obietnice szczęścia, wolności: każde zdanie jakby wykładane palisandrem. Słowa spowite w szale i koronki. W najmniejszem odezwaniu słyszało się turkot wykwintnych pojazdów. Podarek ślubny był godny miljonera. Armand robił na mnie wrażenie męża z aksamitu, okrycia z ptasiego puchu, w które tobie dane było się otulić.
— Karolino, mój mąż zażywa tabakę!
— Więc cóż, mój zato pali!
— Ale on ją zażywa tak, jak podobno zażywał Napoleon; ja zaś tabaki znosić wprost nie mogę; wiedział o tem potwór, i przez siedm miesięcy umiał się ukrywać...
— Wszyscy mężczyźni mają coś w tym rodzaju; czegoś muszą koniecznie używać.
— Nie masz pojęcia o mękach jakie cierpię. W nocy, budzę się nagle i kicham. Usypiając, przewracam się po łóżku, mimowoli trafiam nosem na ziarnka rozsypane na poduszce, wdycham je i wyskakuję w powietrze jak raca. Zdaje się, że ten niegodziwy Armand przyzwyczajony jest do tego; ani się obudzi. Znajduję rozsypaną tabakę wszędzie, wszędzie, a przecież, ostatecznie, nie miałam zamiaru wyjść za dystrybucję...
— Cóż znaczy ta drobna przykrość, moja droga, gdy zresztą twój mąż jest taki miły, poczciwy, serdeczny!
— Tak myślisz! to człowiek zimny jak marmur, pedantyczny jak starzec, rozmowny jak szyldwach na warcie; w dodatku jeden z tych ludzi, którzy niby na wszystko się zgadzają, lecz robią tylko to co sami chcą.
— Spróbuj mu się opierać.
— Próbowałam.
— No i...?
— No i zagroził mi, że obetnie z mojej pensji sumę, która mu będzie potrzebna aby się obejść bezemnie...
— Biedna Stefa! ależ to nie człowiek, to potwór!...
— Potwór chłodny i wyrachowany, z fałszywą peruczką, który co wieczór...
— Jakto, co wieczór?...
— Ależ czekaj! który co wieczór stawia przy łóżku szklankę wody, aby w nią włożyć siedm fałszywych zębów.
— Ależ to istna pułapka, twoje małżeństwo! Ale przynajmniej Armand ma majątek...
— Kto to wie?
— Och, Boże! ależ to wygląda, że w krótkim czasie będziesz bardzo nieszczęśliwa... albo bardzo szczęśliwa.
— A ty, moje złoto?
— Ja, do dziś, mam tylko jedną szpilkę która mnie kłuje; ale kłuje nie do wytrzymania.
— Biedne dziecko! nie oceniasz swego szczęścia. No, powiedz, powiedz!
Tutaj, młoda kobieta pochyliła się do ucha przyjaciółki tak że niepodobna było pochwycić bodaj słówka. Rozmowa zaczęła się na nowo, a raczej skończyła rodzajem konkluzji.
— Więc Adolf jest zazdrosny?
— O kogo? nie rozstajemy się ani na chwilę i to jest, wierz mi, prawdziwa niedola, tego nikt nie zniesie. Nie mogę sobie pozwolić na ziewnięcie; ciągle muszę być w roli kobiety kochającej. To szalenie męczące.
— Linko?
— Co?
— I cóż ty myślisz robić, biedactwo?
— Cierpieć. A ty?
— Walczyć z moją Dystrybucją...
Ta drobna niedola może posłużyć za dowód, że, jeśli chodzi o zawody osobiste, obie płcie nie mają sobie wzajem nic do wyrzucenia.

XX.
Zawiedzione ambicje
§ I. ZNAKOMITY CHODOREILLE

Młody człowiek opuścił rodzinne miasto w departamencie oznaczonym na mapie takim lub innym kolorem. Czuł w sobie powołanie do sławy, mniejsza o to jakiej: przypuśćmy sławnego malarza, powieściopisarza, dziennikarza, poety, męża stanu.
Mówiąc po prostu, młody Adolf de Chodoreille chciał aby o nim mówiono, pragnął stać się głośny, być kimś. Wszystko to odnosi się więc porówni do całej masy ambitnych młodych ludzi cisnących się do Paryża wszelkiemi środkami moralnej lub fizycznej natury i rzucających się w to miasto z obłąkańczym zamiarem zwalenia wszystkich istniejących powag, wzniesienia sobie piedestału na ich ruinach, — póki nie przyjdzie godzina rozczarowań. Ponieważ chodzi tu o powszechne zjawisko stanowiące cechę epoki, weźmy za typ wszystkich tych osobistości tę, którą autor określił gdzieindziej jako prowincjonalnego wielkiego człowieka.
Adolf doszedł do przekonania, że najwspanialsza operacja handlowa, to kupić u papiernika flaszkę atramentu, paczkę piór i ryzę papieru za dwanaście franków i pięćdziesiąt centimów, odprzedać zaś dwa tysiące stronic jakie daje ta ryza — jeżeli każdy arkusz przetniemy na czworo — za pięćdziesiąt tysięcy, wypełniwszy oczywiście każdą ćwiartkę pięćdziesięcioma wierszami pełnemi stylu, myśli i wyobraźni.
Ten problem zamiany dwunastu i pół franka na pięćdziesiąt tysięcy, licząc po dwadzieścia pięć centimów od wiersza, staje się dla wielu rodzin bodźcem, każącym im popychać swoje latorośle w piekło Paryża, miast je zatrudnić z pożytkiem na prowincji.
Młody człowiek, przedmiot tego eksportu, posiada zawsze, w oczach swego miasteczka, conajmniej tyle taletntu, co najsławniejsi współcześni autorowie. Z reguły, ukończył świetnie szkoły, pisze niezłe wiersze, cieszy się opinją dobrej głowy; nierzadko przytem popełnił w odcinku miejscowego dziennika śliczną nowelę, która wzbudziła zachwyt w całym departamencie.
Ponieważ biednym rodzicom nigdy nie przejdzie przez głowę to, czego ich syn z wielkim trudem dowie się w Paryżu, a mianowicie: że trudno jest zostać autorem i opanować język francuski bez dwunastu lat herkulesowych wysiłków; że, aby być prawdziwym powieściopisarzem, trzeba zgłębić i ogarnąć całe społeczeństwo, gdyż powieść jest historją życia prywatnego narodów; — że wszyscy mistrze opowieści (Ezop, Lucjan, Boccacio, Rabelais, Cervantes, Swift, La Fontaine, Lesage, Sterne, Wolter, Walter Scott, nieznani twórcy Tysiąca i jednej nocy) są to zarówno ludzie genjalni, jak kolosy erudycji.
Kochany Adolfek odbywa praktykę literacką w rozmaitych kawiarniach, zostaje członkiem Towarzystwa literackiego, napada na prawo i lewo utalentowanych pisarzy którzy nie czytują jego artykułów, staje się z czasem łagodniejszy w sądach widząc brak powodzenia swoich krytyk, obnosi nowele po redakcjach, które go sobie odsyłają jak piłkę, i, po pięciu lub sześciu latach mniej lub więcej nużących manewrów, straszliwych zawodów bardzo kosztownych dla jego rodziców, dochodzi do pewnej pozycji.
Oto, jaka jest ta pozycja.
Dzięki pewnego rodzaju towarzystwu wzajemnych ubezpieczeń miernot, które nazywa się tutaj koleżeństwem, spotyka się nazwisko Adolfa cytowane dość często pomiędzy sławnemi nazwiskami, bądź w prospektach księgarskich, bądź w zapowiedziach dziennika, który ma zacząć wychodzić. Księgarnie zamieszczają tytuły jego dzieł w zwodniczej rubryce Pod prasą; niekiedy wspomina się nazwisko Chodoreille między nadziejami młodej literatury.
Adolf Chodoreille przebywa jedenaście lat w szeregach „młodej literatury”: nabiera wcale pokaźnej łysiny wciąż w szeregach młodej literatury; ale wkońcu, dzięki podziemnym usługom oraz notatkom, zdobywa sobie bilety wstępu do teatrów, stara się zyskać opinję dobrego chłopca i, w miarę jak traci złudzenia co do sławy, świata i Paryża, gromadzi, w zamian, coraz więcej długów i lat.
Jakiś dziennik w opałach przyjmuje wreszcie jego wieczysty romans, poprawiony przez jednego z przyjaciół, wygładzony i piłowany co roku na nowo, pachnący pomadą wszystkich manier chwilowo modnych a już zapomnianych. Książka owa staje się dla Adolfa tem, czem dla kaprala Frima jego sławna czapka, którą ciągle stawia na kartę; przez pięć lat bowiem Wszystko dla kobiety (tytuł ostateczny) będzie jednem z najwspanialszych dzieł epoki.
Po jedenastu latach Chodoreille uchodzi za człowieka, który ma za sobą poważne prace, pięć czy sześć nowel w młodo zgasłych tygodnikach, w pismach dla kobiet, dla dorastającej młodzieży.
Wreszcie, ponieważ jest kawalerem, posiada frak i czarne kaszmirowe spodnie, może się w potrzebie ucharakteryzować na wytwornego dyplomatę i odznacza się dość inteligentnym wyrazem, udaje mu się zyskać wstęp do paru salonów mniej lub więcej literackich; kłania się na ulicy kilku członkom Akademji, mającym genjusz, talent lub stosunki, bywa czasem u paru wielkich poetów, pozwala sobie w kawiarniach mówić po imieniu o paru kobietach słusznie uważanych za gwiazdy epoki; jest zresztą w najlepszych stosunkach z bas bleu drugiej klasy i wymienia uściski dłoni i szklaneczki absyntu z gwiazdami brukowców.
Oto historja wszelkich miernot, którym brakło tego, co ludzie zwykli nazywać szczęściem. Owo szczęście, to wytężona wola, żelazna praca, pogarda taniego rozgłosu, olbrzymia wiedza i wytrwałość, która, według Buffona, ma stanowić całą istotę genjuszu a która z pewnością jest jego połową.
Nie pojmujecie jeszcze, jaka mała niedola kryje się w tem wszystkiem dla Karoliny. Sądzicie, że ta historja pięciuset młodych ludzi szlifujących w tej chwili bruk Paryża, ma być przestrogą dla poczciwych rodzin naszych dziewięćdziesięciu sześciu departamentów; ale przeczytajcie te dwa listy dwóch mężatek, których losy popłynęły różną drogą, a zrozumiecie, że historja ta była potrzebna nakształt prologu, poprzedzającego dawniej każdy porządny melodramat. Zrozumiecie manewry paryskiego pawia, jak rozkłada swój ogon na łonie rodzinnego miasta, i poleruje, w skrytych zamiarach matrymonjalnych, promienie sławy, w tem podobne do promieni słonecznych, że grzeją i świecą jedynie na wielką odległość.

Klara de Roulandière, z domu Jugault, do Adolfowej de Chodoreille, z domu Heurtant.

Viviers.

„Nie pisałaś jeszcze do mnie, droga Karolino, to bardzo nieładnie. Czy nie do ciebie, jako do szczęśliwszej, należało zacząć i pocieszyć trochę tę, która została na prowincji!
„Po twoim wyjeździe, wyszłam tedy za mąż, za pana de La Roulandière, prezydenta trybunału. Znasz go, pojmujesz zatem czy mogę być zadowolona, mając serce nasycone naszemi pojęciami. Zresztą, los mój nie jest dla mnie niespodzianką: żyję w otoczeniu eks-prezydenta, wuja mego męża, oraz teściowej, która z dawnego towarzystwa urzędniczego w Aix przechowała tylko sztywność i surowość obyczajów. Rzadko jestem sama, wychodzę jedynie w towarzystwie teściowej lub męża. Wieczorem, przyjmujemy całą sosjetę. Panowie grają w wista po dwa su, ja zaś przysłuchuję się rozmowom w tym rodzaju: — Pan Vitremont umarł, zostawił dwieście osiemdziesiąt tysięcy franków... mówi podprokurator, młody człowiek lat czterdziestu siedmiu, zabawny jak deszcz jesienny. — Czy pan to wie na pewno?...
To, to są owe dwieście osiemdziesiąt tysięcy. Mały sędzia rozprawia, roztrząsa, wszczyna się dysputa, wreszcie towarzystwo dochodzi do wniosku, że jeżeli niema całych dwustu osiemdziesięciu tysięcy, będzie coś bardzo blisko tego...
„Zaczyna się koncert pochwał oddawanych nieboszczykowi, za to że trzymał chleb pod kluczem, że umiał dusić, ciułać grosz do grosza, prawdopodobnie w tym celu, aby całe miasto i wszyscy kandydaci do przyszłych spadków klaskali w ręce z podziwem: Zostawił dwieście osiemdziesiąt tysięcy!...
„I każdy ma jakichś chorych krewnych, o których się mówi: — Czy też on zostawi choćby w przybliżeniu tyle? i dyskutuje się z kolei żywych, jak przedyskutowano nieboszczyka.
„Zajmują się tu jedynie prawdopodobieństwem majątków, prawdopodobieństwem posad i prawdopodobieństwem urodzajów.
„Kiedy, w dzieciństwie, przyglądałyśmy się w oknie biednego szewca przy ulicy Saint-Maclou białym myszkom, jak same obracały klatkę w której były zamknięte, czy mogłam przewidywać, że to będzie wierny obraz mojej przyszłości?...
„Pędzić takie życie, mnie, która z nas dwóch bardziej trzepotałam skrzydłami, której wyobraźnia tak była niespokojna! Zgrzeszyłam bardziej od ciebie, bardziej też jestem ukarana. Pożegnałam się z marzeniami! jestem szanowną panią prezydentową, gotową chodzić czterdzieści lat pod rękę ze sztywną figurą zwaną panem de La Roulandière, moim mężem, pędzić życie będące jednem pasmem drobiazgów, i oglądać parę grubych brwi nad parą wyłupiastych oczu w żółtej twarzy, na której nigdy nie postanie ślad uśmiechu.
„Ale ty, droga Karolino, ty, która, mówiąc między nami, należałaś już do dużych, gdy ja jeszcze uganiałam z małemi w krótkiej sukience, ty, — w dwudziestym siódmym roku i ledwo z dwustoma tysiącami posagu, zdobyłaś znakomitego człowieka, jeden z najświetniejszych umysłów Paryża, jednego z dwóch wybitnych ludzi których wydało nasze miasto!... cóż za los!
„Obecnie, obracasz się w najświetniejszych kołach stolicy. Możesz, dzięki przywilejom genjuszu, bywać w salonach Saint-Germain i być w nich mile widziana. Opływasz w rozkosze towarzystwa paru słynnych kobiet naszej epoki, w których salonach spala się tyle przedniego dowcipu, gdzie padają owe świetne powiedzenia, dochodzące do nas niby kongrewskie rakiety. Bywasz u barona Schinnera, o którym Adolf opowiadał nam tyle, gdzie spotykają się wszyscy wielcy artyści, znakomici cudzoziemcy. Za jakiś czas, będziesz królową Paryża, jeśli zechcesz. Możesz przyjmować, możesz mieć u siebie wszystkie lwice i wszystkich lwów literatury, wielkiego świata i finansów. Adolf mówił nam o swoich znakomitych przyjaciołach i o swoich stosunkach z ulubieńcami mody w taki sposób, że już widzę, jak, podejmując ich, będziesz zarazem przez nich noszona na ręku.
„Z twemi dziesięcioma tysiącami franków renty i sukcesją po ciotce, z dwudziestoma tysiącami które zarabia twój mąż, trzymacie z pewnością powóz; zresztą bywasz w teatrach bezpłatnie, dziennikarze są bohaterami wszystkich owych uroczystości rujnujących dla każdego ktoby chciał trzymać tempo paryskiego życia, zapraszają ich codzień na obiady, żyjesz tedy jakgdybyś miała sześćdziesiąt tysięcy rocznie!... Szczęśliwa jesteś, doprawdy! nic dziwnego, że o mnie zapominasz!
„Rozumiem zresztą, że musisz nie mieć dla siebie ani chwili. Przyczyną twego milczenia jest szczęście, to też przebaczam ci. Ale, któregoś dnia, jeśli, zmęczona tyloma przyjemnościami, z wyżyn swej wielkości, pomyślisz kiedy o biednej Klarze, napisz do mnie, opowiedz jak wygląda małżeństwo z wielkim człowiekiem... odmaluj mi te wielkie damy paryskie, szczególniej te które piszą... Och! chciałabym bardzo wiedzieć co to są za kobiety; słowem, nic nie opuszczaj i pisz wszystko, jeśli jeszcze pamiętasz trochę, że jesteś szczerze i mimo wszystko kochana przez swą biedną

Klarę Jugault.

Adolfowa de Chodoreille, do prezydentowej de La Roulandière, Viviers.

Paryż.

„Ach, moja poczciwa Klarciu, gdybyś wiedziała, ile ukrytych ran otworzył twój naiwny liścik, nie, z pewnością nie byłabyś go napisała. Żadna przyjaciółka, nieprzyjaciółka nawet, widząc kobietę pokrytą tysiącem ukłuć mustików, nie zdziera jej bandaży, aby, dla rozrywki, obliczać cyfrę ukąszeń...
„Powiem ci więc na początku, że, jak na ex-pannę dwudziestosiedmioletnią, niebrzydką, ale zbyt majestatyczną w stosunku do skromnej roli jaką tu odgrywam, jestem szczęśliwa!... Oto jak: Adolf, zrozpaczony z powodu zawodów i przykrości które spadły na mnie jak grad, stara się goić rany mojej ambicji przez tyle uczucia, tyle tkliwych starań, tyle uroczej delikatności, że z pewnością wiele żon pragnęłoby, jako kobiety, spotkać w mężu tyle braków okupywanych w sposób dla nich tak korzystny; ale nie wszyscy literaci (Adolfa, niestety! zaledwie można nazwać literatem) — istoty niemniej drażliwe, nerwowe, zmienne i kapryśne od kobiet — mają przymioty równie wartościowe co Adolf, a sądzę, że i nie wszyscy przeszli takie jak on udręki.
„Niestety! jesteśmy dość dobremi przyjaciółkami, abym ci mogła powiedzieć całą prawdę. Trzeba ci wiedzieć zatem, że byłam dla męża deską ratunku z rozpaczliwej a starannie ukrywanej nędzy. Nietylko nie miał dwudziestu tysięcy rocznie, ale nie zarobił ich nawet w ciągu tych piętnastu lat jakie spędził w Paryżu. Mieszkamy na trzeciem piętrze przy ulicy Joubert, płacąc czynszu tysiąc dwieście franków; z naszego dochodu zostaje nam około ośmiu tysięcy pięćset franków, za które staram się utrzymać dom przyzwoicie.
„Zresztą, przyniosłam Adolfowi szczęście: od czasu swego małżeństwa, dostał redakcję feljetonu; zajęcie to, zabierające niewiele czasu, przynosi mu czterysta franków miesięcznie. Miejsce to otrzymał dzięki lokacie kapitału. Siedemdziesiąt tysięcy, które otrzymałam po ciotce, umieściliśmy jako kaucję dziennika; dostajemy dziewięć od sta, prócz tego mamy akcje. Od tego interesu, zawartego przed dziesięciu miesiącami, dochód nasz się podwoił, cieszymy się prawie dobrobytem. Tak więc, nie mam powodu się żalić na moje małżeństwo, tak z punktu pieniężnego jak i z punktu serca. Jedynie moja miłość własna ucierpiała i ambicje się rozbiły. Zrozumiesz z tego wstępu wszystkie małe niedole, które mi były przeznaczone!...
„Pamiętasz, myślałyśmy zawsze, że Adolf jest w bliskich stosunkach ze słynną baronową Schinner, tak głośną umysłem, majątkiem i przyjaźnią wielkich ludzi; sądziłam, że bywa u niej często; mąż mnie wprowadził, przyjęto mnie dość chłodno. Ujrzałam salony o przerażającym wprost zbytku, i, w miejsce oczekiwanej wizyty pani Schinner, otrzymałam jej kartę w trzy tygodnie po mej bytności, o godzinie wprost nieprzyzwoitej.
„Przyjechawszy do Paryża, przechadzam się po bulwarach dumna z mego bezimiennego wielkiego człowieka; Adolf trąca mnie i mówi, ukazując mi zdaleka tłuściutkiego jegomościa dość niedbale ubranego: „Oto X!“ Wymienia mi jedną z europejskich znakomitości Francji. Przybieram wyraz zachwytu i widzę jak Adolf, z oznakami szczęścia na obliczu, kłania się prawdziwemu wielkiemu człowiekowi; luminarz oddaje mu niedbale ukłon, jaki się rzuca człowiekowi z którym wymieniło się cztery słowa w ciągu lat dziesięciu. Adolf widocznie żebrał jego spojrzenia ze względu na mnie. — Czy on cię nie zna? pytam. — Owszem, ale musiał mnie wziąć za kogo innego, odpowiada Adolf.
„Tak samo poeci, tak samo sławni muzycy, mężowie stanu. Ale, w zamian za to, rozmawiamy czasem w jakim pasażu przez dziesięć minut z pp. Armandem du Cantal, Jerzym Beaunoir, Feliksem Verdoret, których nazwisk z pewnością nigdy nie słyszałaś. Panie Konstancja Ramachard, Anais Crottat i Lucyna Vanillon bywają u nas i grożą mi swoją przyjaźnią. Miewamy na obiedzie redaktorów pism nieznanych u nas na prowincji. Wreszcie doznałam uczucia bolesnego szczęścia, widząc jak Adolf odrzucił zaproszenie na bal w domu, który był dla mnie niedostępny.
„Och! wierz mi, droga, talent jest to zawsze kwiat rzadki, wyrastający samorzutnie, którego żadna sztuka ogrodnicza, żadna cieplarnia nie zdoła wyhodować. Nie mam złudzeń; Adolf jest miernotą zdecydowaną, niewątpliwą; nie ma innych widoków, jak sam mówi, jak tylko umieścić się gdzieś pośród użytecznych. Miał dość talentów na Viviers, ale, aby błyszczeć w Paryżu, trzeba je mieć wszelkiego rodzaju i to w ilościach rozpaczliwie dużych.
„Nabrałam szacunku dla Adolfa; po kilku drobnych kłamstewkach, odważył się wyznać mi wszystko i, nie upokarzając się zbytnio, przyrzekł uczynić mnie szczęśliwą. Ma nadzieję dopłynąć, jak tyle miernot, do jakiejś posady, pomocnika bibljotekarza, sekretarza dziennika. Kto wie, czy z czasem nie udałoby się wykroić z niego posła?
„Żyjemy skromnie; mamy kilku przyjaciół i parę przyjaciółek którzy nam odpowiadają, i oto cała nasza egzystencja, którą ty złociłaś we wszystkie świetności!
„Od czasu do czasu, spotyka mnie jakaś przykrość, jakieś złośliwe ukłucie. Tak np. wczoraj, w foyer Opery, usłyszałam, jak jeden z najzłośliwszych dowcipnisiów paryskich, Leon de Lora, mówił do słynnego krytyka: Przyznaj, że tylko Chodoreille zdolny był odkryć nad Rodanem te dziką topólkę z wysp Karolińskich! — Ba, odparł drugi, już ją pewnie zaszczepił“. Słyszeli zapewne, jak mnie mąż nazywał po imieniu. Pomyśl, ja, która uchodziłam w Viviers za piękność, która jestem słuszna, dobrze zbudowana i jeszcze dość pulchna na to aby dać szczęście memu Adolfowi! Oto, jak życie uczy mnie codzień, że z pięknością kobiet z prowincji jest w Paryżu to samo co z talentem mężczyzn.
„Słowem, jeśli tego chciałaś się dowiedzieć, jestem niczem; ale, jeśli chcesz pojąć dokąd sięga moja filozofja, powiem ci prawdę, iż jestem dość szczęśliwa, że w moim fałszywym wielkim mężu znalazłam poprostu męża.
„Do widzenia, droga Klarciu; jak widzisz, mimo zawodów i małych niedoli mego życia i tak jeszcze ja dostałam lepszą cząstkę; Adolf jest młody i jest najmilszym w świecie mężczyzną.

Karolina Heurtaut.

Odpowiedź Klary, między innemi, zawierała te słowa: „Mam nadzieję, że bezimienne szczęście którem się cieszysz obecnie, będzie trwałe, dzięki twojej filozofji“. Klara, jak wszystkie serdeczne przyjaciółki, mściła się za swego prezydenta na przyszłości Adolfa.

§ II. INNY ODCIEŃ TEGO SAMEGO PRZEDMIOTU

(List znaleziony w szkatułce w dniu, w którym ONA kazała mi długo czekać w swojej gotowalni, napróżno starając się wyprawić przybyłą nie w porę przyjaciółkę, która nie rozumiała mowy fizjognomji i tonu. Nabawiłem się kataru, ale wzamian zdobyłem ten list).
Tę pretensjonalną notatkę skreślono na kawałku papieru, odrzuconym jako świstek bez wartości przez dependentów, sprawdzających inwentarz ś. p. Ferdynanda de Bourgarel, który osierocił niedawno politykę, sztukę i miłostki.

Inteligentny czytelnik odgadnie bez trudu, do jakiej epoki życia Adolfa i Karoliny odnosi się list niniejszy.
„Droga przyjaciółko!

„Uważałam się za szczęśliwą wychodząc za artystę tak niepospolitego talentem i osobistemi zaletami; stojącego równie wysoko charakterem jak umysłem, człowieka rzetelnej wiedzy, mającego wszelkie warunki aby zajść wysoko drogą prostą a otwartą, nie zapuszczając się w kręte ścieżynki intryg. Zresztą, znasz Adolfa, umiałaś go ocenić: kocha mnie, jest ojcem moich dzieci, które poprostu ubóstwiam. Adolf jest dla mnie idealny, kocham go i podziwiam; ale, moja droga, w tem tak zupełnem szczęściu, znajduje się jeden cierń. W posłaniu z róż, na którem spoczywam, niejeden listek jest zagięty. W sercu kobiet, już taki ucisk wystarczy, aby stać się raną. Rana zaczyna krwawić, ból wzmaga się, cierpienie budzi myśli, myśli krystalizują się w uczucie. Ach, moja droga! wierz mi, jest to prawda okrutna do zrozumienia, ale żyjemy miłością własną tyleż co samą miłością. Aby żyć tylko miłością, trzebaby mieszkać gdzieindziej, nie w Paryżu. Cóżby nam szkodziło nie mieć innej sukni oprócz białego perkaliku, gdyby ukochany mężczyzna nie widywał innych kobiet inaczej, wykwintniej ubranych, działających na wyobraźnię całem swem wzięciem, tysiącem małych drobiazgów z których się rodzą wielkie namiętności? Próżność, moja droga, jest u nas bliską kuzynką zazdrości, owej pięknej i szlachetnej zazdrości, która polega na tem, aby nie dać naruszyć swego panowania, aby być jedyną w duszy mężczyzny, aby całe życie istnieć szczęśliwie w jednem sercu.
„Tak! moja kobieca ambicja cierpi. Jakkolwiek niedole te mogą wydawać się bardzo małe, przekonałam się, na swoje nieszczęście, że w małżeństwie niema małych niedoli. Tak, wszystko potęguje się przez nieustanne stykanie się wrażeń, pragnień, myśli. Oto tajemnica smutku, który we mnie podchwyciłaś, a którego nie chciałam ci tłumaczyć. Słowa ponoszą zbyt daleko, pismo zaś stawia hamulec myśli, utrwalając ją niejako. Są takie różnice perspektywy w tem co się mówi, a w tem co się pisze! Na papierze, wszystko nabiera takiej uroczystości i wagi! Nie pozwalamy sobie na żadną nieostrożność. Czyż nie to właśnie czyni takim skarbem list, który daje folgę uczuciom? Wzięłabyś mnie za nieszczęśliwą, gdy jestem tylko obolała. Zastałaś mnie samą, przy ognisku domowem, bez Adolfa. Ułożyłam właśnie dzieci, już spały. Adolf, dziesiąty raz może, bawił gdzieś w świecie w którym ja nie bywam, gdzie pragną Adolfa, lecz — bez żony. Są salony w których bywa bezemnie, tak jak istnieje mnóstwo rozrywek i przyjemności, na które proszą go samego. Gdyby nazywał się de Navarreins, lub gdybym ja była z domu jakaś d’Espard, nie przyszłoby światu na myśl nas rozłączać, wszędzie chcianoby nas razem. On przyzwyczaił się do tego, nie spostrzega upokorzenia które takim kamieniem gniecie moje serce. Z pewnością, gdyby podejrzewał to drobne cierpienie które odczuwam ku memu wstydowi, rzuciłby świat i towarzystwo, stałby się bardziej hardy, niż są wobec mnie owi ludzie którzy rozłączają go ze mną. Ale, tem samem, utrudniłby sobie drogę, zrobiłby sobie nieprzyjaciół, stworzyłby mnóstwo trudności narzucając mnie w salonach, które wówczas mściłyby się tysiącem ukłuć. Wolę więc moje cierpienia od tego coby spadło na nas w przeciwnym razie. Adolf dojdzie do celu! nosi mój odwet w swej pięknej genjalnej głowie. Przyjdzie dzień, w którym świat mi zapłaci tyle upokorzeń. Ale kiedy? Może będę miała wówczas czterdzieści pięć lat. Najpiękniejsze lata spłyną mi przy tym kominku, z tą myślą: Adolf bawi się, żartuje, rozmawia z pięknemi kobietami, stara się im podobać, i wszystkie te rozkosze nie pochodzą odemnie, lecz od innych!
„Kto wie, czy ten tryb życia nie oddali go w końcu!
„Nikt zresztą nie może dźwigać bezkarnie ciężaru wzgardy, a ja czuję się wzgardzona, mimo iż jestem młoda, piękna i uczciwa. Zresztą, czyż mogę zakazać bujać myśli? Czyż mogę powstrzymać szał, jaki mnie ogarnia, gdy wiem, że Adolf znów idzie na jakieś świetne przyjęcie — bezemnie? Nie dzielę jego tryumfów, nie słyszę jego bystrych lub głębokich powiedzeń, które on rozrzuca — dla innych! Nie umiałabym się zadowolić mieszczańskiemi balikami, z których on mnie wydobył, znajdując mię dystyngowaną, bogatą, młodą, piękną i inteligentną. To całe nieszczęście, i — niema na nie ratunku.
„Zresztą wystarczy abym, z jakiejbądź przyczyny, nie mogła dostać się do jakiegoś salonu, abym pragnęła się w nim znaleźć. To prawo ludzkiego serca. Starożytni mieli słuszność, tworząc swoje gynecea. Wstrząsy miłości własnej kobiet, spowodowane dopuszczeniem ich do zebrań zaledwie od czterech wieków — kosztują naszą epokę dość cierpień i stwarzają w społeczeństwie dość krwawych zapasów.
„Możesz sobie wyobrazić, droga, jak gorące przyjęcie znajduje Adolf, gdy wraca do domu; ale nawet najmocniejsza natura nie może oczekiwać co dnia z tem samem upragnieniem. Jakież jutro czeka mnie po wieczorze, w którym Adolf spotka się z przyjęciem nie tak serdecznem!
„Widzisz więc, co jest na dnie tej rysy, o której ci mówiłam? Rysa w sercu kryje w sobie przepaść, jak rysa alpejskich śniegów: na odległość, nikt nie wyobraziłby sobie jej głębi ani rozmiarów. Tak i z dwiema istotami, choćby je łączyła szczera przyjaźń. Nie podejrzewamy nigdy rozmiarów cierpienia u przyjaciółki. Nieraz wydaje się coś drobnostką, a jednak podcina życie. Starałam się leczyć rozumowaniem; im więcej jednak rozumowałam, tem bardziej rosło we mnie poczucie tego małego bólu. Pozwalam więc sobie płynąć z prądem cierpienia.
„Dwa głosy ścierają się we mnie, gdy, wypadkiem na szczęście jeszcze rzadkim, siedzę sama w fotelu, oczekując Adolfa. Jeden, mogłabym przysiąc, wychodzi z Fausta Eugenjusza Delacroix, którego mam na stole. To Mefistofeles mówi, ten straszliwy zausznik, który tak dobrze umie prowadzić szpady; schodzi z ryciny i staje przedemną, śmiejąc się szczerbą, którą wielki malarz zostawił mu pod nosem, i patrząc na mnie okiem, z którego kapią rubiny, diamenty, karoce, kosztowne metale, stroje, jedwabie i tysiąc innych tak palących rozkoszy, mówi: „Czy nie jesteś stworzona dla świata? Warta jesteś najpiękniejszej z tych księżniczek; głos twój jest głosem syreny, ręce twoje nakazują uwielbienie i miłość! Och, jakże to ramię, objęte bransoletami, odbijałoby cudnie od aksamitu sukni! Sploty twoich włosów są jak sieci, zdolne opętać wszystkich mężczyzn; mogłabyś złożyć u stóp Adolfa te tryumfy, pokazać mu swą potęgę i nigdy jej nie użyć. Stałby się pełen obaw, zamiast żyć w obrażającem bezpieczeństwie i spokoju. Dalej! chodź za mną! przełknij kilka łyków wzgardy, a wzamian będziesz oddychać kłębami kadzideł. Odważ się panować! Czyż nie jesteś czemś bardzo pospolitem tu, przy domowym kominku? Prędzej czy później, zginie piękna małżonka, zginie kochana kobieta, jeśli będziesz tak dalej żyła w codziennym szlafroczku. Pójdź! a zdobędziesz władzę, rozwijając wszystkie sztuki zalotności. Pokaż się w salonach, a twoja drobna nóżka zdepce miłość rywalek!
„Drugi głos wychodzi z białego ołtarzyka; zdaje mi się, że widzę Najświętszą Pannę w białych różach, z zieloną palmą w ręku. Para błękitnych oczu uśmiecha się do mnie. Ta prosta cnota mówi do mnie: „Zostań, bądź zawsze dobrą, uczyń go szczęśliwym, oto całe twoje zadanie. Słodycz aniołów tryumfuje nad każdą boleścią. Wiara w siebie pozwoliła męczennikom zbierać miody z rozpalonych stosów. Cierp chwilę, a będziesz szczęśliwa“.
„Niekiedy zdarza się, że Adolf wraca w tej chwili, i jestem wówczas szczęśliwa. Ale, wyznam ci, droga, że cierpliwość moja nie dorównywa miłości; czasem bierze mię ochota rozszarpać w sztuki kobiety, które mogą wszędzie bywać i których obecność jest wszędzie pożądana zarówno przez mężczyzn jak przez kobiety. Jakaż głębia w tym wierszu Moliera:

Świat, kochana Agnusiu, dziwną jest igraszką!
„Ty nie znasz tej małej niedoli, szczęśliwa Matyldo; jesteś dobrze urodzona! Wiele mogłabyś uczynić dla mnie. Pomyśl o tem! Mogę napisać ci to, czego nie śmiałabym powiedzieć. Twoje odwiedziny są dla mnie wielką pociechą; przychodź często do swej biednej
Karoliny“.

— No, i zgadnij pan, rzekłem do dependenta, czem list ten stał się w ręku nieboszczyka Bourgarel?
— Nie.
— Obligacją.
Ani dependent, ani szef nie zrozumieli. A wy, czy rozumiecie?

XXI.
Cierpienia naiwne

— Tak, droga, spotkasz się w stanie małżeńskim z rzeczami, o których ci się nawet nie śniło, ale zdarzą się i inne, o których ci się tembardziej nie śniło. Naprzykład...
Autor (czy wolno dodać „utalentowany“?), który castigat ridendo mores i który podjął zadanie opisu małych niedoli pożycia małżeńskiego, nie potrzebuje zwracać uwagi, że tutaj, przez ostrożność, ustąpił głosu światowej kobiecie i że nie przyjmuje odpowiedzialności za jej redakcję, co nie przeszkadza mu żywić równocześnie najszczerszego uwielbienia dla zachwycającej osoby, której zawdzięcza poznanie tej małej niedoli.
— I tak, naprzykład... powiada...
Bądź co bądź, autor czuje potrzebę objaśnić, że osobą tą nie jest ani pani Foullepointe, ani pani de Fischtaminel, ani pani Deschars.
Pani Deschars jest zbyt surowa i uważająca, pani Foullepointe jest zbyt samowładną panią w swoim domu i wie o tem; czegóż ona zresztą nie wie? jest miła, bywa w świecie, garnie się do tego co najlepsze; świat wybacza jej ostry dowcip, tak jak za Ludwika XIV przebaczano pani de Cornuel jej powiedzenia. Świat wybacza jej wiele rzeczy: istnieją kobiety, które są rozpieszczonemi dziećmi opinji.
Co do pani de Fischtaminel (która zresztą wchodzi tu w grę, jak zaraz się przekonamy), jest ona niezdolna upominać się o swoje prawa; zdobywa je w czynach, unikając słów.
Pozwalamy każdemu przypuszczać, że osobą zabierającą głos w tej chwili jest Karolina, nie owa głupiutka Karolina z pierwszych lat małżeństwa, lecz Karolina, która doszła pełnego rozkwitu kobiety trzydziestoletniej.
— Tak naprzykład, będziesz miała, jeśli Bóg pozwoli, dzieci...
— Droga pani, przerwałem, nie mieszajmy Boga do tej sprawy, chyba że to ma być aluzja...
— Jest pan impertynent, rzekła, nie przerywa się kobiecie...
— Kiedy troszczy się o przyszłe dzieci, wiem; ale nie trzeba, proszę pani, nadużywać nieświadomości młodych osób. Tu obecna panienka wyjdzie za mąż, i gdyby miała w tem rachować na interwencję Stwórcy, popełniłaby ciężką omyłkę. Nie powinniśmy zwodzić młodzieży. Młoda osoba przekroczyła już wiek, w którym mówi się, że braciszka przyniosły bociany.
— Chce mnie pan doprowadzić do mówienia głupstw, odparła uśmiechając się i pokazując najpiękniejsze ząbki pod słońcem; nie czuję się na siłach aby walczyć z panem, i proszę, niech mi pan pozwoli rozmawiać dalej z Józią. Józiu, co mówiłam?
— Że, jeśli wyjdę za mąż, będę miała dzieci, odparła młoda osoba.
— Więc dobrze! nie chcę ci rzeczy malować zbyt czarno, ale jest bardzo prawdopodobne, że każde dziecko będzie cię kosztowało jeden ząb. Ja, przy każdem dziecku straciłam jeden ząb.
— Na szczęście, wtrąciłem, u pani ta niedola była więcej niż drobna, była zupełnie niedostrzegalna (stracone zęby były z boku). Ale niech pani zauważy, panno Józefino, że ta mała niedola nie ma jednostajnego charakteru. Stopień niedoli zależy od stanu zęba. Jeśli u pani dziecko stanie się powodem utraty zęba spróchniałego, zyska pani jedno dziecko więcej i jeden zepsuty ząb mniej. Nie mięszajmy okoliczności szczęśliwych z prawdziwemi niedolami. A, gdyby pani miała stracić jeden ze swoich frontowych ślicznych ząbków... A i tak znam kobiety, które oddałyby bodaj najwspanialszy, za ładnego tłuściutkiego chłopca.
— Więc dobrze! wtrąciła Karolina z ożywieniem, choćbym miała nawet zniszczyć twoje złudzenia, biedne dziecko, opiszę ci jedną małą niedolę, och, nie tak małą! O, to straszne! Nie przekroczę przytem tematu gałganków, w którym chciałby pan nas zamknąć...
Zaprotestowałem gestem.
— Byłam od dwóch lat mężatką, ciągnęła, i kochałam męża; wyleczyłam się z wad, zmieniłam postępowanie, na swoje i jego szczęście; mogę się pochlubić, że byliśmy jednem z najlepszych małżeństw w Paryżu. Słowem, moja droga, kochałam tego potwora, nie widziałam nic poza nim. Nieraz mąż mówił mi: „Słuchaj, mała, młode kobiety nie mają pojęcia o ubieraniu się; matka robiła z ciebie kopciuszka: miała swoje powody. Jeśli chcesz mi wierzyć, zapatruj się na panią de Fischtaminel, ona ma dobry gust“. Ja, głupiutkie stworzenie, przyjmowałam wszystko w najlepszej wierze. Pewnego dnia, wracając z balu, powiada: „Widziałaś, jak była ubrana pani de Fischtaminel? — Widziałam, wcale ładnie“. W duchu zaś powiadam sobie: „Ciągle mi mówi o pani de Fischtaminel, muszę się ubrać zupełnie tak jak ona“. Zapamiętałam dobrze materję, fason, słowem najmniejsze szczegóły. I oto, uszczęśliwiona, biegam, uganiam, przewracam wszystko do góry nogami, aby wydobyć taki sam materjał. Sprowadzam tę samą krawcową. — „Wszak u pani ubiera się pani de Fischtaminel? powiadam. — Tak, proszę pani. — Dobrze, i ja chcę być pani klientką, lecz pod jednym warunkiem: widzi pani, znalazłam materję i chcę aby pani zrobiła dla mnie suknię zupełnie podobną jak ma ona“. Wyznaję, że zrazu nie zauważyłam przebiegłego uśmiechu krawcowej; wytłumaczyłam go sobie dopiero później. — „Zupełnie podobną, powtórzyłam, tak aby się można pomylić“.
— Och! rzekła, przerywając na chwilę i spoglądając na mnie, to wy uczycie nas, byśmy się stały jak pająki w sieci, śledzące wszystko nieznacznie, wy nas uczycie szukać w każdej rzeczy ukrytego sensu, studjować słowa, ruchy, spojrzenia. Mówicie: „Kobiety są bardzo przebiegłe!“ Powiedzcież raczej: „Mężczyźni są bardzo obłudni!“
— Ile musiałam włożyć starań, zabiegów, podstępów, aby się stać wreszcie sobowtórem pani de Fischtaminel!... Trudno, to są nasze bitwy, moja mała, dodała wciąż zwracając się do panny Józefiny. Nie mogłam nigdzie dostać haftowanego szalika: istne cudo! wykryłam wreszcie, że robiono go na zamówienie. Kosztował bagatelkę! sto pięćdziesiąt franków. Wyhaftowano go z polecenia pewnego pana, który ofiarował ten drobiazg pani de Fischtaminel. Całe moje oszczędności poszły na to. My, Paryżanki, jesteśmy bardzo krótko trzymane na punkcie tualet. Niema mężczyzny ze stoma tysiącami dochodu, którego sam wist kosztuje przez jedną zimę koło dziesięciu tysięcy, żeby nie uważał żony za bardzo rozrzutną i nie obawiał się jej gałganków! — „Moje oszczędności, mniejsza!“ powiadam sobie. Miałam w tem, ot, ambicyjkę kochającej kobiety: nie chciałam Adolfowi mówić o tej tualecie, chciałam mu zrobić niespodziankę, biedne cielątko! O, jak wy nam wydzieracie naszą świętą naiwność!
To również było do mnie; do mnie, który nic nie wydarłem tej damie, ani zęba, ani nic z owych możebnych i niemożebnych do nazwania rzeczy które można wydrzeć kobiecie.
— A! muszę ci powiedzieć, moja droga, że on mnie nieraz prowadził do pani de Fischtaminel, gdzie nawet bywaliśmy dość często na obiedzie. Nieraz słyszałam, jak ta kobieta mówiła: „Ależ pańska żona jest bardzo milusia!“ Przybierała protekcyjny tonik, który musiałam znosić; mąż stawiał mi nieraz jako niedościgły przykład inteligencję tej kobiety i jej pozycję w świecie. Słowem, ten fenix kobiecy był moim wzorem, studjowałam ją, robiłam wysiłki aby przestać być sobą... Och! ale to jest poemat, który tylko my kobiety możemy zrozumieć. Wreszcie, nadchodzi dzień tryumfu. Doprawdy, serce skakało mi z radości, byłam jak dziecko! Byłam taka, jaką się jest, mając lat dwadzieścia dwa. Mąż miał wstąpić po mnie, aby mnie zabrać na przechadzkę do Tuilleryj; wchodzi, patrzę nań rozpromieniona, nie spostrzega nic. Doprawdy mogę wyznać dzisiaj, był to straszliwy cios... Nie, nie będę o tem mówiła, ten pan wyśmiałby się ze mnie.
Znowu zaprotestowałem gestem.
— Było to dla mnie, mówiła dalej (kobieta nie oprze się nigdy pokusie powiedzenia wszystkiego), to samo, co patrzeć jak się w gruzy rozpada pałac wróżki. Najmniejszego zdziwienia! Wsiadamy do powozu. Adolf widzi, żem smutna, pyta co mi jest. Odpowiadam tak, jak odpowiadamy kiedy mamy serce ściśnięte przez te małe niedole: „Nic“. On, najspokojniej, bierze lornetkę i przygląda się przechodniom: bo przed przechadzką w Tuillerjach, mieliśmy się trochę przejechać po polach Elizejskich. Nakoniec tracę cierpliwość, ogarnia mnie jakaś gorączka: ledwie znaleźliśmy się w domu, mówię ze sztucznym uśmiechem: „Jakto, nic nie mówisz na moją tualetę? — A, prawda, masz suknię prawie taką samą jak pani de Fischtaminel“. Odwraca się na pięcie i wychodzi. Nazajutrz, możecie sobie wyobrazić, dąsałam się. Właśnie kończyliśmy śniadanie w moim pokoju, kiedy, nigdy tego nie zapomnę, wchodzi modniarka, która przybyła po pieniądze za szalik. Płacę, ona kłania się mężowi tak, jakgdyby go znała. Biegnę za nią pod pozorem potwierdzenia rachunku i mówię: — „Przyznaj się, taniej policzyłaś panu chusteczkę pani de Fischtaminel. — Przysięgam pani, tak samo, pan się wcale nie targował“. Wracam i zastaję męża ogłupiałego jak...
Przerwała na chwilę i ciągnęła dalej: — Jak młynarz, którego zrobili biskupem. — Pojmuję, mój drogi, rzekłam, że będę zawsze dla ciebie tylko prawie taka sama jak pani de Fischtaminel.
— Rozumiem, mówisz z powodu tego szalika! Więc tak, prawda, ofiarowałem go jej na imieniny. Cóż chcesz? dawniej byliśmy z sobą bardzo blisko... — „A, dawniej byliście z sobą jeszcze bliżej niż dziś?“ Nie odpowiadając na to, powiada: — „Ale to czysto duchowe“. Wziął kapelusz, wyszedł i zostawił mnie samą po tej pięknej deklaracji praw mężczyzny. Nie jadł w domu obiadu i wrócił bardzo późno. Przysięgam wam, siedziałam cały dzień przy kominku, płacząc jak Magdalena. Pozwalam się panu wyśmiewać, rzekła spoglądając na mnie, ale ja płakałam nad memi złudzeniami, z żalu że mogłam być tak naiwna. Przypomniałam sobie uśmiech krawcowej. Och, ten uśmiech przywiódł mi na pamięć uśmiechy wielu kobiet, które śmiały się widząc mnie w roli małej dziewczynki przy pani de Fischtaminel; płakałam z całego serca. Dotąd, mogłam wierzyć w wiele rzeczy, które już nie istniały u mego męża, ale w które młode kobiety chcą wierzyć tak wytrwale. Ileż wielkich niedoli w tej jednej małej! Jacy wy jesteście gruboskórni! Niema na świecie kobiety, któraby nie posuwała delikatności aż do haftowania zasłony z najładniejszych kłamstw, aby nią pokryć swoją przeszłość, gdy wy... Ale też się zemściłam!
— Łaskawa pani, wtrąciłem, może to będzie za wiele dla wykształcenia panny Józefiny.
— To prawda, odparła, koniec opowiem panu kiedyindziej.
— Tak więc, panno Józefino, jak pani widzi, kobieta mniema iż kupuje szal, a znajdzie na szyi małą niedolę, podczas gdy, przyjmując go w podarunku...
— Ubiera się w dużą, rzekła zamężna kobieta. Skończmy na tem....
Morał jest, że trzeba nosić swój szalik, nie zastanawiając się zbytnio nad jego znaczeniem. Już dawni prorocy nazywali ten świat doliną łez. Otóż, w owym czasie, narody wschodnie posiadały, za pozwoleniem legalnych władz, oprócz żon, ładne niewolnice! Jak nazwiemy tę dolinę Sekwany, pomiędzy Calvaire a Charenton, gdzie prawo zezwala tylko na jedną prawowitą małżonkę?

XXII.
Adonis wieczny-tułacz

Pojmiecie łatwo, że zacząłem żuć gałkę od laski, oglądać gzymsy, wpatrywać się w ogień na kominku, obserwować nóżkę Karoliny i doczekałem się wreszcie chwili, w której panienka na wydaniu pożegnała się i wyszła.
— Wybaczy pani, rzekłem, że zasiedziałem się tak długo, może wbrew jej życzeniom; sądzę jednak, że byłaby prawdziwa szkoda, gdyby pani miała odkładać opowiedzenie swej zemsty. Jeśli mieściła ona istotnie jakąś małą niedolę dla męża, w takim razie jest dla mnie rzeczą niezmiernej wagi poznać ją; później dowie się pani czemu...
— Ach! rzekła Karolina, owo powiedzenie: „to czysto duchowe“, rzucone jako usprawiedliwienie, dotknęło mnie do żywego. Ładna pociecha dowiedzieć się, że jestem, w naszem pożyciu, dla niego meblem, rzeczą, że króluję pośród przyborów kuchennych, tualetowych i recept lekarza, że miłość małżeńska jest czemś w rodzaju pigułek, kropli żołądkowych lub ulepku; że do pani de Fischtaminel należała dusza mego męża, myśli, zachwyty, gdy ja byłam czysto fizyczną koniecznością! Co pan sądzi o kobiecie zepchniętej do roli czegoś w rodzaju zupki lub rosołu, bez korzeni oczywiście! Ach, tego wieczora szalałam z wściekłości, nie wiem już sama co wykrzykiwałam w czterech ścianach sypialni. Czy sądzi pan, że to pojęcie jakie mężowie mają o własnych żonach, rola jaką nam wyznaczają, nie są dla nas prawdziwą niedolą? Nasze małe niedole kryją zawsze jakąś niedolę wielką, prawdziwą. Słowem, trzeba było Adolfowi dać nauczkę. Zna pan hrabiego de Lustrac, niestrudzonego wielbiciela kobiet, muzyki, smakosza przytem, jednego z owych pięknisiów Cesarstwa, którzy żyją wspomnieniem tryumfów młodości i kunsztownie pielęgnują swe przekwitłe wdzięki, nie chcąc złożyć broni?
— Tak, dodałem, jeden z tych wykrygowanych, wysznurowanych, zakutych w brykle w sześćdziesiątym roku życia, którzy smukłością zawstydzają młodych elegantów.
— Pan de Lustrac, ciągnęła Karolina, odznacza się iście królewskim egoizmem, ale nadskakuje, mizdrzy się, mimo swej peruki, czarnej jak smoła.
— Maluje i faworyty.
Co wieczór można go spotkać w dziesięciu salonach. Buja z kwiatka na kwiatek, jak prawdziwy motylek.
— Daje doskonałe obiady, koncerty, wprowadza w świat początkujące śpiewaczki, rozwija je z pączków...
— Żadna zabawa nie obędzie się bez niego.
— Tak, ale znika w jednej chwili, gdy tylko gdzie zawita zmartwienie lub nieszczęście. Jesteś w żałobie, unika cię; jesteś chory, czeka zupełnego wyzdrowienia aby cię odwiedzić: jego światowa otwartość i bezwzględność są godne podziwu.
— Czyż to nie jest pewną odwagą być tem czem się jest? spytałem.
— A zatem, ciągnęła dalej po tej wymianie spostrzeżeń, ten młody starzec, ten Adonis wieczny-tułacz, którego nazywałyśmy między sobą Starowina-jeszcze-dycha, stał się przedmiotem mego zachwytu.
— Cóż dziwnego! człowiek, który sobie zawdzięcza wszystko, nawet kolor włosów!
— Podrażniłam go paroma drobnostkami, na które kobieta może sobie niewinnie pozwolić, napomknęłam o dobrym guście jego najnowszych kamizelek, lasek; to wystarczyło, aby go usposobić najliryczniej. Przyjmowałam jego względy niby nadskakiwania młodego chłopczyka; zachęcałam go do bywania, wdzięczyłam się, udawałam nieszczęśliwą w małżeństwie, natrącałam o zawodach. Wie pan, co ma na myśli kobieta mówiąc o zawodach, podkreślając iż jest niezrozumiana. Ta stara małpa wywiązywała się z roli dużo lepiej niż niejeden młody; musiałam panować nad sobą, aby nie parsknąć śmiechem słuchając jego wynurzeń: „Och, oto są mężowie, postępują najgłupiej w świecie, szanują swoje żony, każda zaś kobieta jest, prędzej czy później, wściekła o ten szacunek, i tęskni do zdobycia wyższej, subtelniejszej szkoły. Nie powinna pani, będąc mężatką, żyć jak pensjonarka itd.“ Krygował się, przechylał, był okropny; robił wrażenie drewnianej lalki, wysuwał podbródek, podsuwał krzesło, rękę... Wreszcie, po wielu marszach, kontrmarszach, anielskich oświadczynach...
— Ba!
— Tak, Starowina-jeszcze-dycha porzucił klasyczny styl swej młodości, aby utonąć w modnym romantyzmie; mówił o duszy, aniołach, uwielbieniu, poddaniu, stawał się eteryczno-niebiański. Odprowadzał mnie do Opery i wsadzał do powozu. Ten sędziwy młodzieniaszek bywał wszędzie gdzie ja bywałam, podwajał liczbę kamizelek, sznurował się, puszczał konia galopem aby dopędzić mój powóz i towarzyszyć mi do lasku, kompromitował mnie z wdziękiem studenta, uchodził za zakochanego do szaleństwa; ja pozowałam wprawdzie na okrutną, ale przyjmowałam jego ramię i bukiety. Zaczęto o nas szeptać. Byłam zachwycona! Niebawem, dałam się pochwycić mężowi w interesującym momencie: hrabia siedział właśnie na kanapce, trzymając mnie za obie ręce, ja słuchałam go z oznakami upojenia. To przechodzi pojęcie, czego nie strawi człowiek, który chce się zemścić. Udałam zmieszaną zjawieniem się męża, który, po odejściu hrabiego, zrobił scenę: — Zapewniam cię, mój drogi, rzekłam wysłuchawszy, że to czysto duchowe. Zrozumiał, i przestał bywać u pani de Fischtaminel; ja przestałam przyjmować hrabiego.
— Ale trzeba pani wiedzieć, wtrąciłem, że Lustrac, którego pani uważa, jak większość, za kawalera, jest bezdzietny wdowiec.
— Doprawdy!
— Tak, i żaden mąż nie pogrzebał chyba głębiej swej żony; sam Bóg jej nie odnajdzie na sądzie ostatecznym. Ożenił się za rewolucji, i pani „czysto duchowe“ przypomina mi jedno jego powiedzenie, które muszę pani przytoczyć. Napoleon powierzył Lustracowi ważny posterunek w którymś z podbitych krajów: pani de Lustrac, zaniedbana dla zajęć administracyjnych, wzięła, jakkolwiek było to czysto duchowe, do swoich spraw osobistych prywatnego sekretarza; ale popełniła ten błąd, że nie uprzedziła męża. Lustrac zastał owego sekretarza, o godzinie nader porannej i bardzo wzruszonego, gdyż było to w chwili ożywionej rozmowy, w sypialni żony. Miasto chwyciło sposobność, aby sobie podrwiwać ze swego namiestnika; sprawa stała się tak głośna, że Lustrac sam podał się do dymisji. Napoleon przywiązywał wielką wagę do moralności ludzi którzy go mieli reprezentować; przytem śmieszność, jego zdaniem, odbierała człowiekowi powagę. Wiadomo pani, że cesarz, wśród tylu nieszczęśliwych namiętności, miał i tę, że chciał umoralniać dwór i rząd. Dymisję Lustraca przyjęto, bez żadnej kompensaty. Przybywszy do Paryża, zamieszkał w swoim pałacu z żoną; zaczął z nią bywać w świecie, co jest niewątpliwie zgodne z najbardziej arystokratycznym obyczajem; jednakże wszędzie znajdą się ciekawscy. Starano się dojść przyczyn tak rycerskiego postępowania. — Więc pogodziliście się z żoną, pytano go w teatrze, przebaczył jej pan wszystko? To bardzo szlachetnie. — Och, odparł z miną zadowoloną z siebie, nabrałem przekonania... — O jej niewinności? więc wszystko w porządku. — Nie, nabrałem pewności, że to było czysto fizyczne“.
Karolina uśmiechnęła się.
— Pogląd wielbiciela pani sprawia, że ta wielka niedola zmieniła się, podobnie jak u pani, w bardzo drobną.
— Drobna niedola! krzyknęła, a czyż pan liczy za nic nudę znoszenia pana de Lustrac, w którym w dodatku zyskałam sobie wroga! Niech mi pan wierzy, kobiety drogo nieraz opłacają wasze bukiety i nadskakiwania. Pan de Lustrac powiedział o mnie panu de Bourgarel[4]: „Nie radzę ci się zalecać do tej kobiety: djablo kosztowna...”

XXIII.
Bez zajęcia
Paryż 183...

„Pytasz, droga mamo, czy jestem szczęśliwa z mężem. Bezwątpienia, pan de Fischtaminel nie był istotą, o którejbym marzyła w snach młodości. Uległam jedynie twej woli, wiesz o tem. Kwestja majątkowa, ta najwyższa racja stanu, przemawiała zresztą dość stanowczo. Nie wyjść ze swej sfery, zaślubić hrabiego de Fischtaminel z trzydziestoma tysiącami franków renty i zostać w Paryżu, oto dość silne argumenty jakie miałaś w ręku przeciw biednej córce. Pan de Fischtaminel jest zresztą, jak na człowieka trzydziestosześcioletniego, przystojny mężczyzna; otrzymał krzyż na polu bitwy z rąk Napoleona, jest byłym pułkownikiem, i, gdyby nie Restauracja która zmusiła go do dymisji, byłby dziś generałem: oto okoliczności łagodzące.
„Wiele kobiet znajduje, że trafiło mi się rzadko szczęśliwe małżeństwo; muszę się zgodzić, że ma ono wszystkie pozory szczęścia... dla świata. Ale przyznaj, mamo, że, gdybyś przewidziała powrót wuja Cyrusa i jego zamiar przekazania mi majątku, byłabyś mi pozwoliła się namyślać.
„Nie mam nic do zarzucenia panu de Fischtaminel: nie gra, kobiety są mu obojętne, nie gustuje zbytnio w winie, nie ma rujnujących nałogów; ma, jak mi tłómaczyłeś, wszystkie negatywne przymioty znośnego męża; ale... jakie przy tem wszystkiem ale? Otóż droga mamo, nie ma żadnego zajęcia! Jesteśmy razem cały boży dzień... Czy uwierzysz, że dopiero w nocy, kiedy na pozór jesteśmy najbliżej, czuję się najswobodniejsza? Jedynie jego spoczynek jest moją ucieczką, wolność moja zaczyna się gdy on zasypia. Nie, ta zmora doprowadzi mnie do choroby! Nigdy nie jestem sama. Gdyby pan de Fischtaminel był jeszcze zazdrosny, miałabym bodaj rozrywkę. Byłaby wtedy walka, komedja, dramat; ale w jaki sposób trucizna zazdrości mogłaby zrodzić się w jego duszy? nie opuścił mnie ani na chwilę od ślubu. Nie czuje najmniejszego wstydu aby się kłaść na kanapie i trwać tak całemi godzinami.
„Dwaj skazańcy przykuci do jednego łańcucha nie nudzą się: mogą układać plany ucieczki; ale my nie mamy najmniejszego tematu, powiedzieliśmy sobie wszystko. Doszło do tego, że musiał zacząć rozprawiać ze mną o polityce! Ale i polityka się wyczerpała, wobec tego, że Napoleon, zmarł, jak wiadomo, na moje nieszczęście na wyspie św. Heleny.
„Pan de Fischtaminel głęboko nienawidzi książek. Gdy widzi że czytam, zbliża się i pyta dziesięć razy w ciągu pół godziny: Nineczko, złoto, prędko skończysz?
„Chciałam nakłonić tego dobrodusznego kata na codzienną jazdę konną, poruszyłam nawet najwyższy wzgląd czterdziestoletnich mężczyzn: zdrowie! Ale odpowiedział, że, spędziwszy dwanaście lat na koniu, czuje potrzebę wypoczynku.
„Mój mąż, droga mamo, to człowiek, który zaprząta sobą drugich, zużywa siły otoczenia, ma nudę żarłoczną: chce aby osoby które bywają u nas zabawiały go. Doprowadził do tego, że, po pięciu latach małżeństwa, nie mamy nikogo: zjawiają się tylko ludzie, których intencje są wyraźnie sprzeczne z jego honorem, i którzy starają się, bez powodzenia zresztą, zabawić męża, aby kupić sobie prawo nudzenia jego żony.
„Pan de Fischtaminel, droga mamo, otwiera, pięć lub sześć razy na godzinę, drzwi do mego buduaru lub innego pokoju w którym szukam schronienia, i podchodzi zaniepokojony, pytając: Co porabiasz, serce (pieszczotliwa nomenklatura z epoki Cesarstwa), nie zwracając uwagi, że pytanie to, powtórzone po raz dwudziesty, staje się dla mmie tą miarką, którą wlewał ongi kat w usta nieszczęśliwego skazanego na torturę wodną.
„Inna męczarnia! Musiałam wyrzec się spaceru. Przechadzka bez rozmowy, bez jakiejś zaprawy, jest nie do zniesienia. On przechadza się ze mną dla ruchu, jakgdyby był sam. Ma się tylko zmęczenia, bez żadnej przyjemności.
„Od chwili gdy wstajemy, do śniadania, czas wypełniony jest tualetą, zajęciami gospodarskiemi, ta część dnia jest jeszcze znośna; ale od śniadania do obiadu, to prawdziwy step, pustynia. Próżniactwo męża nie zostawia mi chwili spoczynku. Ten człowiek zabija mnie swą zbytecznością, bezczynność jego druzgocze mnie poprostu. Para oczu wciąż wpatrzona w moje zmusza mnie do uciekania ze spojrzeniem. Wreszcie jego monotonne pytania: — Która godzina, serce? — Co ty tam robisz? — O czem myślisz? — Co będziesz teraz robić? — Gdzie pojedziemy dziś wieczór? — Co tam nowego? — Och, cóż za czas! — nie czuję się dziś dobrze, itd..., itd., wszystkie te warjacje jednej i tej samej rzeczy (t. j. znaku zapytania) doprowadzą mnie kiedy do szaleństwa.
„Dodaj do tych ołowianych grotów godzących we mnie bezustanku, ostatni rys, który da ci pojęcie o mem szczęściu, a zrozumiesz moje życie.
„Pan de Fischtaminel, który wstąpił do wojska jako podporucznik w r. 1809 mając lat ośmnaście, nie posiadł innego wykształcenia jak tylko to, które mieści się w dyscyplinie żołnierskiej, w honorze szlacheckim i wojskowym; o ile ma takt, poczucie uczciwości i subordynacji, o tyle odznacza się zdumiewającą ignorancją, nie ma pojęcia o niczem, a żywi wstręt do dowiedzenia się czegokolwiek. O, droga mamo, jakiż idealny portjer byłby z tego pułkownika, gdyby okoliczności wtrąciły go w nędzę! Nie mam dlań żadnego uznania za jego waleczność, on nie bił się przeciw Rosjanom, ani Austrjakom, ani Prusakom, on się bił poprostu z nudą. Rzucając się na nieprzyjaciela, kapitan Fischtaminel uciekał przed samym sobą. Ożenił się z braku zatrudnienia.
„Inne małe utrapienie: zamęcza służących tak, że zmieniamy służbę co pół roku.
„Tak bardzo pragnę, droga mamo, pozostać uczciwą kobietą, że spróbuję podróżować przez pół roku. W zimie będę chodziła co wieczór na operę, do teatru, na bale; ale czy nasz majątek podoła takim wydatkom? Gdybyż wuj Cyrus chciał przybyć do Paryża, pielęgnowałabym go tak, jak się pielęgnuje spodziewaną sukcesję.
„Jeśli widzisz jakie lekarstwo na moje niedole, wskaż je swej córce, która cię kocha tyle ile jest nieszczęśliwa, i która wieleby dała, aby nosić inne nazwisko niż

Niny Fischtaminel“.

Oprócz konieczności odmalowania tej małej niedoli, którą dobrze oddać mogła jedynie ręka kobiety, i jakiej kobiety! trzeba wam było pokazać istotę, którą widzieliście tylko z profilu w pierwszej części książki, królowę małego kółka w którem żyje Karolina, kobietę której zazdroszczą, kobietę zręczną, która zawczasu nauczyła się łączyć wymagania świata z pragnieniami serca. Ten list jest jej rozgrzeszeniem.

XXIV.
Poufałości i niedyskrecje

Kobieta może być: — albo wstydliwa, — albo próżna, albo poprostu dumna. — Każda zatem może być narażona na następującą małą niedolę.
Niektórzy mężowie tak są uszczęśliwieni faktem iż posiadają kobietę na własność (przypadek, który mógł się im zdarzyć jedynie w drodze legalnej), że obawiają się jakby omyłki u publiczności i skwapliwie starają się nacechować swą małżonkę, jak handlarze cechują pnie do spławienia, lub hodowcy barany. Wobec całego świata obdarzają, na sposób rzymski (columbella), żony przydomkami z królestwa zwierząt i nazywają je: „moja kaczusiu, — moja koteczko, — moje bydlątko“, lub, przechodząc do królestwa roślin: „moja figo (tylko w Prowancji), — moja śliweczko (tylko w Alzacji), — moje jabłuszko“.
Nigdy zaś: — „mój kwiateczku!“ Zauważcie ten odcień!
Lub, co groźniejsze! „babulo, — mateczko, — dziewucho, — moja stara“ (gdy kobieta jest bardzo młoda).
Zdarzyło się nam słyszeć jednego z mężów Stanu, słynnego z brzydoty, jak mówił do żony: moja maciorko!...
— Wolałabym, mówiła nieszczęśliwa do sąsiadki, żeby mnie spoliczkował.
— Biedna mała, istotnie jest bardzo nieszczęśliwa, rzekła owa sąsiadka spoglądając na mnie, gdy maciorka odeszła; gdy jest w towarzystwie z mężem, stoi jak na rozżarzonych węglach, formalnie ucieka przed nim. Jednego wieczora, wziął ją za kark, mówiąc: — „No chodź już, chodź, mój tłumoku!“
Powiadają, że przyczyną głośnego procesu o zgładzenie męża arszenikiem były owe nieustanne poufałości, jakiemi zamordowywał w towarzystwie żonę. Wciąż klepał po plecach nieszczęśliwą kobietę zdobytą ostrzem kodeksu, aplikował jej znienacka hałaśliwe całusy, poniewierał ją publicznemi czułościami, z rubaszną chełpliwością, do jakiej zdolni są tylko owi dzicy ludzie gnieżdżący się we Francji po zapadłych wsiach, ludzie których obyczaje są jeszcze mało znane, mimo wysiłków powieściopisarzy-naturalistów.
Podobno te upokorzenia, zrozumiane przez ludzkich przysięgłych, zyskały oskarżonej okoliczności łagodzące.
Sędziowie powiedzieli sobie:
— Mścić się śmiercią za te przestępstwa małżeńskie, to trochę za mocno, jednak wiele można wybaczyć kobiecie tak udręczonej.
Żałujemy nieskończenie, w interesie kultury, że te pojęcia nie przeniknęły do ogółu. Oby Bóg dozwolił, aby ta nasza książka miała olbrzymie powodzenie! Kobiety zyskałyby to, iż traktowanoby je tak jak się należy, t. j. jak królowe.
Miłość w tem góruje nad małżeństwem, że jest dumna ze swoich poufałości: bywają kobiety, które czyhają na nie, wywołują je, i biada mężczyźnie gdy nie pozwoli sobie na nie w danej chwili!
Ileż namiętności w jednem ty, które się wymknie mimowoli....
Słyszałem (było to na prowincji), męża, który nazywał żonę „moja baryła...“ Ona była uszczęśliwiona, nie widziała w tem nic śmiesznego, nazywała go w zamian — mój szparażku!... Toteż, ta szczęśliwa para nie wiedziała nic o istnieniu małych niedoli małżeńskich.

I właśnie obserwując to szczęśliwe małżeństwo, doszedł autor do następnego pewnika:
Pewnik

Aby dwoje ludzi mogło znaleźć szczęście, musi to być albo człowiek genjalny ożeniony z kobietą kochającą i rozumną, albo musi się dobrać (przypadek rzadszy niżby ktoś przypuszczał) para ludzi jednako i bezgranicznie głupich.

Historja, aż nazbyt głośna, leczenie arszenikiem zranionej ambicji, dowodzi, że, ściśle biorąc, nie istnieją dla kobiety w małżeństwie małe niedole.

Pewnik

Kobieta żyje uczuciem, gdy mężczyzna czynem.

Otóż, uczucie może w każdej chwili zrobić z małej niedoli albo dużą katastrofę, albo złamane życie, albo wieczyste nieszczęście.
Gdy Karolina zaczyna, w nieświadomości życia i świata, zadawać mężowi drobne utrapienia swą głupotą (patrz rozdział p. t. ODKRYCIA), Adolf znajduje, jak wszyscy mężczyźni, pociechę w swoich funkcjach społecznych: działa, rusza się, ma stosunki z ludźmi, prowadzi interesa. Ale dla Karoliny, w jakiejbądź rzeczy, chodzi zawsze o jedno: kochać albo nie kochać, być albo nie być kochaną.
Niedyskrecje zależne są od charakteru, czasu i okoliczności. Dwa przykłady wystarczą.
Oto pierwszy. Mąż, o którym mowa, jest z natury brzydki i niechlujny; źle zbudowany, odpychający. Bywają ludzie, często nawet ludzie bogaci, którzy posiadają wrodzony talent brudzenia nowego ubrania w ciągu dwudziestu czterech godzin. Są nieporządni wprost już z urodzenia. Otóż, dla kobiety, jest tak poniżające być czemś więcej niż oficjalną małżonką Adolfów tego rodzaju, że Karolina wymówiła sobie już oddawna nowoczesne tykanie i wszystko co może wskazywać żonę w służbie czynnej. Świat przyzwyczaił się od kilku lat do tej formy i sądził, że pan i pani żyją w zupełnej separacji, tem więcej, iż zauważono na horyzoncie niejakiego Ferdynanda II-go.
Pewnego wieczora, wobec dziesięciu osób, pan mówi: „Wczoraj usnęliśmy bardzo późno“. Na pozór nic — w istocie wszystko. Cała rewolucja domowa.
Pan de Lustrac, ów Adonis wieczny-tułacz, pobiegł czemprędzej do pani de Fischtaminel, aby tam opowiedzieć ową scenkę najdowcipniej jak umiał, naco pani de Fischtaminel rzekła tonikiem Celimeny:
— Biedna kobieta! w jakąż ostateczność popadła!
— Ba, ujrzymy rozwiązanie zagadki za ośm miesięcy, wtrąciła starsza dama, której została jedna już tylko przyjemność, obmowa.
Nie będę opisywał zawstydzenia Karoliny, możecie je sobie sami wyobrazić.
Drugi przykład. Oceńcie straszliwą sytuację wykwintnej i delikatnej kobiety, która szczebiotała sobie przyjemnie w kółku kilkunastu osób u siebie na wsi, pod Paryżem, gdy wtem służący podchodzi i mówi jej do ucha: — Jaśnie pan przyjechał, proszę pani.
— Dobrze, Benedykcie.
Goście słyszeli turkot. Wiadomo było, że gospodarz bawił w Paryżu od poniedziałku, rzecz zaś działa się w sobotę po południu.
— Jaśnie pan ma coś pilnego do jaśnie pani, dodaje Benedykt.
Jakkolwiek djalog toczył się półgłosem, goście zrozumieli go łatwo, tem więcej, że gospodyni przeszła od koloru róży do czerwoności maków polnych. Skinęła głową prowadząc dalej rozmowę, i po chwili, znalazła sposób opuszczenia towarzystwa pod pozorem dowiedzenia się czy mężowi udało się przeprowadzić jakąś ważną sprawę; jednak widoczne było, że ten brak względów Adolfa na gości sprawił jej dotkliwą przykrość.
W kwiecie młodości, kobiety chcą być traktowane jak bóstwa, przepadają za ideałem: nie znoszą myśli, aby miały być tem, czem natura je uczyniła.
Bywają mężowie, którzy, wróciwszy z pola, czynią jeszcze gorzej: witają się z towarzystwem, biorą żonę w pół, zaczynają się z nią przechadzać pod pozorem poufnej rozmowy, znikają w zaroślach, przepadają i odnajdują się po dobrej półgodzinie.
Te rzeczy, przyznaję chętnie, stanowią prawdziwe małe niedole dla młodych kobiet, ale dla pań po czterdziestce, niedyskrecje te są tak miłe, że pochlebiają nawet najsurowszym. Albowiem:
Na schyłku młodości, kobiety chcą być traktowane jak zwykłe śmiertelniczki, lubią rzeczy pozytywne: nie znoszą myśli, aby mogły już nie być tem czem natura je uczyniła.

Pewnik.

Wstydliwość jest to cnota względna: istnieje wstydliwość lat dwudziestu, trzydziestu i wreszcie wstydliwość lat czterdziestu pięciu.

Toteż, pewnej kobiecie, która spytała autora ile lat jej daje, ten odpowiedział: — Pani jest w wieku niedyskrecji.
Ta zachwycająca młoda osoba, licząca lat trzydzieści dziewięć, afiszowała mocno któregoś Ferdynanda, gdy córka jej starała się troskliwie ukrywać swego Ferdynanda I-go.

XXV.
Brutalne przebudzenia

Pierwszy rodzaj. — Karolina ubóstwia Adolfa; — podoba się jej — wydaje się jej imponujący, szczególniej w mundurze gwardzisty narodowego; — drży z upojenia, gdy szyldwach prezentuje mu broń; — wydaje się jej zbudowany jak posąg, — podziwia jego inteligencję, — wszystko co zrobi, jest dobre i mądre, — nikt nie ma więcej smaku od Adolfa; — słowem, szaleje za swoim Adolfem.
To stary mit o opasce miłości, która, co dziesięć lat, idzie do prania i którą obyczaje haftują w nowy deseń, lecz która, od czasów Grecji, jest zawsze ta sama.
Karolina jest na balu i rozmawia z przyjaciółką. Pewien pan, znany z gładkich form, którego z czasem pozna bliżej lecz którego widzi po raz pierwszy, pan Foullepointe, zbliża się, aby wymienić kilka słów z przyjaciółką Karoliny. Według zwyczajów światowych, Karolina przysłuchuje się rozmowie nie biorąc w niej udziału.
— Proszę pani łaskawej, pyta pan Foullepointe, niech mi pani powie, kto jest ten zabawny jegomość, o ten... Właśnie zaczął rozmowę o sądach przysięgłych w obecności pana X., którego uwolnienie narobiło świeżo takiego hałasu; wogóle co chwila grzęźnie niby wół w bagnie brnąc poprzez najdrażliwsze sytuacje każdego. Pani Y. wybuchnęła płaczem, ponieważ opowiadał przy niej o śmierci małego dziecka, gdy ona właśnie straciła swoje przed dwoma miesiącami.
— Któryż to?
— Ten ciężki jegomość, ubrany jak kelner, wyczesany jak fryzjer... o ten, niech pani patrzy, który próbuje robić słodkie oczy do pani de Fischtaminel...
— Cicho, na miłość boską, mówi szeptem przerażona przyjaciółka, to mąż tej młodej osóbki koło mnie!
— A, to pani mąż? powiada pan Foullepointe, jestem nim zachwycony, jest przemiły, dowcipny, inteligentny, koniecznie pragnąłbym go poznać.
I pan Foullepointe wykonuje odwrót, zostawiając Karolinę z duszą zatrutą podejrzeniem, czy w istocie jej mąż jest tak doskonały jak ona sobie wyobraża.
Drugi rodzaj. — Karolina, podrażniona rozgłosem pani Schinner, której przypisują niezwykły talent pisania listów i którą mienią nową panią de Sevigné; sławą pani de Fischtaminel, która popełniła małą książeczkę o wychowaniu młodych osób, skopjowawszy w niej Fenelona z wyjątkiem stylu; — Karolina pracuje od pół roku nad nowelą, która przyprawiającym o mdłości morałem i nienaturalnym językiem przewyższa samego Berquina.
Po różnych intrygach, jakie kobiety umieją motać gdy wchodzi w grę ich ambicja, intrygach których konsekwencja i wyrafinowanie pozwoliłyby mniemać, że one posiadają trzecią płeć w głowie, nowela ta, p. t. Pierwiosnki, ukazuje się w trzech feljetonach dużego dziennika. Podpis: Samuel Krux.
Gdy Adolf, po śniadaniu, bierze do ręki dziennik, Karolinie serce uderza jak młotem; czerwienieje, blednie, odwraca oczy, spogląda na sufit. Z chwilą gdy wzrok Adolfa dochodzi do feljetonu, nie może dłużej zapanować: wstaje, znika, wraca wreszcie, niewiedzieć skąd czerpie nadnaturalną odwagę:
— Jest dziś feljeton? pyta tonem który sili się na obojętność i który zakłóciłby spokój męża, gdyby ten potrafił być jeszcze zazdrosny.
— Tak, jakiegoś początkującego: Samuel Krux. Och, z pewnością pseudonim; nowela odznacza się płaskością, która doprowadziłaby do rozpaczy pluskwy, gdyby umiały czytać... a pospolite... a niedorzeczne!... Nie, to już...
Karolina oddycha. — Co?... pyta.
— To niepojęte, odpowiada Adolf. Chodoreille musiał wziąć jakie pięćset albo sześćset franków, żeby to wydrukować... albo jest to elaborat jakiejś sawantki z wielkiego świata, która przyrzekła pani Chodoreille przyjmować ją u siebie, albo też produkt kobiety, którą interesuje się sam redaktor... podobną niedorzeczność tylko tak można sobie wytłumaczyć... Wystaw sobie, Karolino, chodzi o kwiatek, zerwany podczas sentymentalnej przechadzki, który pan w rodzaju Wertera przysiągł zachować na zawsze, oprawił w ramki, którego zażądano od niego w jedenaście lat potem... (z pewnością ze trzy razy zmienił mieszkanie przez ten czas, nieszczęśliwy!). Temat, który byłby może zdumiewał świeżością za czasów Sterna lub Gessnera. Niema wątpliwości że to kobieta; pierwszy pomysł literacki kobiety polega zawsze na tem, aby się na kimś zemścić...
Adolf może się pastwić nad Pierwiosnkiem dowoli. Karolina ma szum w uszach, jest w sytuacji człowieka, który rzucił się z mostu do Sekwany i szuka drogi dziesięć stóp pod wodą.
Inny rodzaj. — Karolina zdołała, w paroksyzmie zazdrości, odszukać skrytkę Adolfa, który, strzegąc się przed żoną i wiedząc że otwiera listy, że przewraca w szufladach, chciał ocalić przed drapieżnemi palcami policji małżeńskiej swą korespondencję z Hektorem.
Hektor jestto przyjaciel z lat szkolnych, żonaty gdzieś na prowincji.
Adolf podnosi serwetkę na biurku, serwetkę którą wyhaftowała Karolina, na tle z niebieskiego, czarnego lub czerwonego aksamitu (kolor jest tu, jak zobaczycie, rzeczą zupełnie obojętną) i wsuwa listy do pani de Fischtaminel, lub do swego kolegi Hektora między blat stołu a serwetkę.
Grubość papieru jest rzeczą nieznaczną, aksamit jestto materja puszysta, dyskretna... Otóż, wszystkie te ostrożności nie zdały się na nic. Na djabła męskiego, jest djabeł żeński! piekło ma ich dosyć, wszelkich płci i rodzajów. Karolina ma za sobą Mefistofelesa, demona który z każdego stołu umie wykrzesać płomień, który ironicznym palcem wskazuje schowki na klucz, tajemnice tajemnic!
Karolina wyczuła grubość papieru między stołem a aksamitem: wpadła na list do Hektora, zamiast wpaść na list do pani Fischtaminel, bawiącej obecnie na wodach w Plombières, i czyta co następuje:

Drogi Hektorze!

„Żal mi cię szczerze, ale rozsądnie czynisz zwierzając mi się z kłopotów, w które zresztą wszedłeś dobrowolnie. Nie umiałeś dostrzec różnicy między Paryżanką a mieszkanką prowincji. Na prowincji, mój drogi, jesteś bezustannie sam na sam z żoną: wobec nudy która wam następuje na pięty, rzucacie się, na łeb na szyję, w szczęście małżeńskie. To wielki błąd: szczęście to przepaść, z której niema już powrotu w małżeństwie, skoro się raz dotknęło dna.
„Zaraz zobaczysz czemu: ze względu na twoją żonę postaram się przedstawić to w drodze najkrótszej, zapomocą przenośni.
„Przypominam sobie podróż, jaką odbywałem niegdyś z Paryża do Ville-Parisis na dwukołowym wózeczku: odległość — siedm mil, wózek ciężki, koń kulawy, woźnica dwunastoletnie dziecko. Siedziałem w tej biedce obok starego żołnierza. Nie znam nic zabawniejszego, niż owym małym świderkiem zwanym znakiem zapytania i przy pomocy uważnej i zachwyconej miny, wypuścić z każdego całą sumę wiedzy, anegdot, wiadomości, które posiada w brzuchu; każdy ma swoją porcję, zarówno chłop jak bankier, kapral jak marszałek Francji.
„Przekonałem się, jak bardzo te beczułki pełne dowcipu i inteligencji chętne są do opróżnienia zawartości wówczas gdy się trzęsą w dyliżansie lub wózku, słowem, w jakimkolwiek ekwipażu ciągnionym przez konie: gdyż nikt nie rozmawia w wagonie kolei żelaznej.
„Sądząc po szybkości wyjazdu z Paryża, mieliśmy przed sobą około siedmiu godzin drogi; rozgadałem przeto kaprala, aby się rozerwać. Nie umiał czytać ani pisać; wszystko zatem co mówił, miało gwarancję bezpośredniości. Czy uwierzysz! droga wydała mi się krótka; kapral odbył wszystkie kampanje, opowiedział mi niesłychane fakta, które nigdy nie zwróciły uwagi historyków.
„Och, drogi Hektorze, o ileż praktyka wyższa jest od teorji! Wśród innych szczegółów, na jedno z moich pytań, tyczących owej biednej piechoty, której dzielność polega więcej na maszerowaniu niż na biciu się, powiedział mi następującą rzecz, którą oczyszczam na twój użytek z całego gadulstwa.
— Panie, kiedy przyprowadzano paniczów paryskich do naszego 45 pułku, który Napoleon nazywał djabelskim (mówię o pierwszych czasach Cesarza, kiedy to piechota miała nogi ze stali, no, i trza było takich!) miałem sposób, aby rozpoznać tych którzy zostaną w 45-tym... Ci szli bez pośpiechu, robili swoich sześć mil na dzień, ani mniej ani więcej, i przybywali na etap, gotowi jutro rozpocząć na nowo. Czupurni, którzy robili po dziesięć mil, którzy chcieli pędem biec po zwycięstwo, zostawali w pół drogi w szpitalu.
„Przypomnij sobie żale pani de Sevigné, gdy wypłacała swemu zięciowi, panu de Grignan, sto tysięcy talarów, aby go zachęcić do zaślubienia jednej z najpiękniejszych kobiet we Francji. „Trudno, powiedziała sobie, zato będzie miał żonę codzień, póki będzie żyła. Stanowczo, sto tysięcy talarów, to nie za wiele“. W istocie, czyż tu nie przyjdzie zadrżeć nawet najodważniejszemu?
„Drogi kolego! Szczęście w małżeństwie polega, jak szczęście ludów, na nieświadomości. Jest to stan pełen warunków negatywnych.
„Jeżeli ja jestem szczęśliwy z moją Linką, to dzięki najściślejszemu strzeżeniu tej zbawiennej zasady, na którą taki nacisk kładzie Fizjologją małżeństwa. Postanowiłem sobie prowadzić żonę przez tę drogę znaczoną śladami w śniegu, aż do szczęśliwego dnia, w którym niewierność stanie się dla niej bardzo trudna.
„W położeniu, do jakiego ty się doprowadziłeś (a przypomina ono Dupreza, który, zacząwszy występy w Paryżu, silił się śpiewać pełną piersią, zamiast naśladować Nourrita, który dawał głosu tylko tyle, ile było trzeba aby oczarować publiczność), najlepszym środkiem ratunku jest, jak sądzę...“
Na tem list się urywa; Karolina odkłada go, postanawiając w duchu kazać drogo opłacić Adolfowi jego wierność niegodziwym zasadom Fizjologji małżeństwa.

XXVI.
Partja nierozegrana

Niedola ta pojawia się niezawodnie w życiu zamężnych kobiet, i to dość często i dość różnorako aby ten poszczególny wypadek mógł się stać w swoim rodzaju typem.
Karolina, o której tym razem mówimy, jest bardzo pobożna, kocha męża, mąż twierdzi nawet że kocha go zanadto; jednakże jestto zwykła pycha mężowska, o ile nie jest zresztą prowokacją: Adolf skarży się bowiem jedynie przed młodemi przyjaciółkami żony.
Gdzie tylko wchodzi w grę katolickie sumienie, wszystko staje się rzeczą niezmiernie poważną. Pani de *** zwierzyła się młodej przyjaciółce, pani de Fischtaminel, że musiała odbyć nadzwyczajną spowiedź i dopełnić pokuty, spowiednik bowiem orzekł, iż znajduje się w stanie grzechu śmiertelnego. Dama ta, która co rano słucha mszy, jestto kobieta trzydziestosześcioletnia, chuda i lekko popryszczona. Ma duże czarne oczy z aksamitnym połyskiem, górną wargę lekko ocienioną; głos miły, ujmujące wzięcie, ruchy szlachetne; kobieta z najlepszego towarzystwa.
Pani de Fischtaminel, którą pani de *** obdarza przyjaźnią (prawie każda dewotka proteguje jakąś kobietę nieco lekką, pod pozorem nawracania jej), otóż, pani de Fischtaminel utrzymuje, że te zalety są u Karoliny Pobożnej zwycięstwem religji nad charakterem z natury bardzo gorącym.
Owe szczegóły są potrzebne, aby przedstawić tę małą niedolę w całej jej okropności.
Adolf musiał opuścić żonę na dwa miesiące w kwietniu, właśnie po ukończeniu czterdziestodniowego postu, który Karolina zachowuje bardzo ściśle.
W pierwszych tedy dniach czerwca, pani oczekuje małżonka, oczekuje go z dnia na dzień. Tak, z nadziei w nadzieję,

budzącą się co rano, co wieczór zwiedzioną,

dotrwała do niedzieli, dnia, w którym przeczucie, spotęgowane do paroksyzmu, natchnęło ją wiarą że upragniony mąż wreszcie powróci i to wcześnie.
Gdy pobożna kobieta oczekuje męża, męża którego brak odczuwa blisko od czterech miesięcy, wówczas oddaje się staraniom tualetowym o wiele wyszukańszym, niż młoda dziewczyna czekająca pierwszego oblubieńca.
Cnotliwa Karolina tak była pochłonięta przygotowaniami nawskroś osobistemi, że zapomniała iść na mszę o ósmej. Zamierzała wprawdzie wysłuchać mszy porannej, ale drżała z obawy stracenia pierwszego spojrzenia Adolfa, gdyby miał przybyć wczesnym rankiem. Pokojówka, która z uszanowaniem zostawiła panią w gotowalni, dokąd kobiety pobożne i popryszczone nie wpuszczają nikogo, nawet męża, zwłaszcza gdy są nieco chude, otóż, pokojówka usłyszała aż trzy razy: „Jeżeli to pan, daj mi znać natychmiast!“
W tej chwili, turkot wprawił cały dom w drżenie; Karolina wykrzykuje, łagodząc głos, aby ukryć gwałtowność swego prawowitego wzruszenia.
— Och! to on! Biegnij, Justysiu! powiedz panu, że go czekam tutaj. Karolina osunęła się na berżerkę; nogi uginały się pod nią.
Okazało się, że to wóz rzeźnika.
Wśród tych wzruszeń, minęła niepostrzeżenie pora mszy o ósmej. Pani wróciła do tualety, gdyż było to właśnie przy ubieraniu. Pannie służącej frunęła już na głowę wspaniała gładka batystowa koszula z prostą obrąbką, podobna tej, jaką podawała pani codzień od trzech miesięcy.
— Gdzie ty masz głowę, Justyno? Mówiłam ci, abyś wzięła z tych bez numeru.
Koszul bez numeru było tylko siedm lub ośm, jak w najwspanialszych wyprawach. Są to koszule, w których błyszczą najwyszukańsze hafty, koronki: trzeba być królową, młodą królową, aby mieć ich tuzin. Każda z tych koszul była obrębiona walencjankami u dołu, jeszcze zalotniej przybrana u góry. Ten szczegół ułatwi może mężczyznom zrozumienie duchowego dramatu, jaki ujawnia owa tak wyjątkowa koszula.
Karolina włożyła pończochy fil d’Ecosse, płytkie prunelowe trzewiki i gorset najidealniej poprawiający naturę. Kazała się uczesać najbardziej twarzowo i włożyła najzgrabniejszy czepeczek. Zbyteczne mówić o szlafroczku! Kobieta pobożna, mieszkająca w Paryżu i kochająca męża, umie, niegorzej od najzalotniejszej kokietki, dobierać owe ładne materje w paski skrojone w kształt surducika, zapinane na łapki i guziczki, które zmuszają kobietę aby, parę razy w ciągu godziny, zapinała je na nowo z mniej lub więcej zachwycającemi minkami.
Msza o dziewiątej, o dziesiątej, wszystkie msze przeleciały wśród przygotowań, które są dla kochających kobiet jedną z ich dwunastu prac Herkulesa.
Kobiety pobożne rzadko udają się powozem do kościoła i czynią słusznie. Z wyjątkiem ulewnego deszczu, pogody wprost niemożliwej, nie należy człowiekowi okazywać pychy tam, gdzie powinien się poniżyć. Karolina lękała się więc narazić świeżości swej tualety, nieskazitelnych pończoszek, trzewiczków. Niestety! i te pozory ukrywały dopiero istotny powód.
— Gdybym była w kościele wówczas gdy Adolf przybędzie, straciłabym całą przyjemność jego pierwszego spojrzenia: pomyślałby, że bardziej mi zależy na Sumie niż na nim...
Uczyniła więc to poświęcenie dla męża, w intencji przypodobania się mu; wzgląd straszliwie światowy: przekładać stworzenie nad Stwórcę! męża nad Boga! Idźcie posłuchać kazania, a dowiecie się, czem pachnie podobny występek.
— Bądź co bądź, rzekła w duchu, społeczeństwo opiera się na małżeństwie, które Kościół pomieścił w liczbie świętych Sakramentów.
Oto, jak można obrócić nauki religji na korzyść ziemskiej miłości, zaślepionej choć prawowitej. Pani nie pozwoliła podawać śniadania, lecz kazała je trzymać w pogotowiu, jak i sama jest ciągle w pogotowiu, aby przyjąć nieobecnego oblubieńca.
Drobiazgi te wydadzą się komiczne: ale popierwsze zdarzają się one u wszystkich ludzi którzy się ubóstwiają wzajem, lub z których jedno ubóstwia drugie; powtóre u kobiety tak powściągliwej, tak panującej nad sobą, tak godnej jak owa dama, wezbranie czułości przekraczało wszystkie granice wysokiego szacunku dla samego siebie, jaki daje prawdziwa pobożność. Gdy pani de Fischtaminel opowiedziała mi tę małą scenkę z życia dewotki, ozdobiwszy ją komicznemi szczegółami, przypieprzonemi tak jak tylko przyzwoite kobiety umieją pieprzyć anegdoty, pozwoliłem sobie na uwagę, że była to Pieśń nad Pieśniami wcielona w życie.
— Jeśli Pan nie przyjedzie, rzekła Justysia do kucharza, nieszczęśliwa nasza godzina! Pani już mi rzuciła na głowę koszulę.
Wreszcie, Karolina usłyszała strzelanie z bicza, charakterystyczny turkot, tupot koński, dzwoneczki!... Och, niema już cienia wątpliwości, dzwoneczki poderwały ją na równe nogi.
— Brama! otwórzcież bramę! pan przyjechał! Nie, oni nie otworzą nigdy!... I pobożna kobieta tupnęła gniewnie, i urwała taśmę dzwonka.
— Ależ, proszę pani, rzekła Justysia z żywością służącej która nie poczuwa się do winy, to ktoś wyjeżdża.
— Stanowczo, myśli Karolina zawstydzona, nie pozwolę już nigdy Adolfowi wyjeżdżać samemu.
Pewien poeta z Marsylji wyznał, że, jeśli oczekiwał najlepszego przyjaciela z obiadem, i ten nie przybywał na czas, czekał cierpliwie pięć minut, w dziesiątej miał ochotę rzucić mu w nos serwetę, w dwunastej życzył mu nieszczęścia, w piętnastej byłby go zakłuł nożem.
Każda kobieta, która czeka, jest tym poetą z Marsylji, jeśli wogóle godzi się porównywać poziome szarpanie głodu ze szczytną Pieśnią nad Pieśniami katolickiej małżonki, oczekującej pierwszego spojrzenia męża nieobecnego od trzech miesięcy. Niech wszyscy którzy się kochają i którym dane było ujrzeć się po tysiąckroć przeklinanej rozłące, zechcą sobie uprzytomnić owo pierwsze spojrzenie: jest tak wymowne, że nieraz, jeśli spotkanie ma miejsce wobec niepowołanych świadków, mimowoli spuszcza się oczy!... Lęk jakiś ogarnia przed samym sobą, tyle płomieni strzela z tych oczu! Ten poemat, w którym każdy mężczyzna staje się godny Homera i wydaje się bogiem kochającej kobiecie, jest dla kobiety pobożnej, chudej i popryszczonej tembardziej przejmujący, ile że nie ma ona, jak pani de Fischtaminel, możności odbicia go w większej ilości egzemplarzy. Mąż, to dla niej wszystko.
Toteż nie powinniście wyrażać zdziwienia, dowiadując się, że Karolina opuściła wszystkie msze po kolei i że nie jadła śniadania. Głód ujrzenia Adolfa, nadzieja, skurczyły jej żołądek. Nie pomyślała ani razu o Bogu w czasie mszy św., ani w czasie nieszporów. Nie czuła się dobrze siedząc, czuła się bardzo źle chodząc; Justysia poradziła jej aby się położyła. Karolina, zmorzona, położyła się koło wpół do szóstej, spożywszy talerz lekkiego rosołu; ale kazała trzymać w pogotowiu doskonałą kolacyjkę na godzinę dziesiątą.
— Będę jadła z panem, jeżeli wróci, rzekła.
Zdanie to było konkluzją straszliwych przejść duchowych: Karolina była już w fazie pchnięcia nożem owego marsylijskiego poety; toteż, słowa te miały akcent wprost straszliwy. O trzeciej rano, kiedy przybył Adolf, Karolina spała najgłębszym snem; nie słyszała ani powozu, ani koni, ani dzwoneczków, ani bramy!...
Adolf, który nie pozwolił pani budzić, położył się w gościnnym pokoju. Skoro, nazajutrz, Karolina dowiedziała się o powrocie męża, dwie łzy zabłysły w jej oczach: pobiegła do gościnnego pokoju bez żadnych tualetowych przygotowań; na progu stał wstrętny sługus, który oznajmił, że pan, zrobiwszy dwieście mil pocztą, spędziwszy bezsennie dwie noce, prosił aby go nie budzono, gdyż czuje się nader znużony.
Karolina, jako pobożna niewiasta, otwarła gwałtownie drzwi, nie zdoławszy jednak obudzić jedynego małżonka jakiego niebo jej użyczyło; poczem pobiegła do kościoła wysłuchać mszy łaski cudownej.
Przez trzy dni, pani była usposobiona tak żółciowo, że Justysia, niesłusznie połajana, odparła z czelnością subretki:
— Przecież, proszę pani, pan już wrócił!
— Wrócił dopiero do Paryża, rzekła pobożna niewiasta.

XXVII.
Stracone zachody miłości

Postawcie się w położeniu biednej kobiety, wątpliwej urody, — która okrągłości posagu zawdzięcza długo oczekiwanego męża, zadaje sobie nieskończenie wiele trudu i wyrzuca dużo pieniędzy, aby wyglądać najlepiej i ubierać się według najświeższej mody, — czyni możliwe wysiłki, aby suto a oszczędnie prowadzić dom dość ciężki, — która, z cnoty, a może i z konieczności, kocha tylko męża, — nie ma innej troski, jak tylko szczęście owego cennego męża, — która łączy dlań, aby wszystko wyrazić, uczucie macierzyńskie z poczuciem swoich obowiązków. Ta podkreślona peryfraza zastępuje słowo miłość w języku dewotek.
Pojmujecie sytuację? Otóż ten nazbyt ukochany mąż powiedział raz przypadkiem, wracając z obiadu u przyjaciela, pana de Fischtaminel, że lubi grzybki po włosku.
Jeśli obserwowaliście choć trochę naturę kobiecą w tem co w niej jest dobre, piękne, wielkie, wiecie że niema dla kochającej kobiety większej uciechy, jak przyglądać się ukochanemu mężczyźnie gdy zajada ze smakiem ulubione potrawy. Zjawisko to łączy się z zasadą, na której wspiera się u kobiety istota przywiązania: być źródłem wszystkich rozkoszy ukochanego, dużych i małych. Miłość umie we wszystko tchnąć życie, miłość zaś małżeńska ma w szczególności prawo zstępować do najcodzienniejszych drobiazgów.
Karolina ma zajęcia na parę dni, zanim zdobędzie wiadomość, w jaki sposób Włosi przyrządzają grzybki. Wynajduje starego księdza z Korsyki, który ją poucza, że u Biffiego przy ul. Richelieu nie tylko dowie się jak się przyrządza grzyby po włosku, lecz nawet znajdzie prawdziwe grzybki medjolańskie. Pobożna Karolina dziękuje księdzu Serpolini i postanawia odwdzięczyć się pięknym brewjarzem.
Kucharz idzie do Biffiego, wraca, i pokazuje pani hrabinie grzyby rozłożyste jak uszy stangreta.
— Doskonale! a czy wytłumaczył wam, jak się przyrządza?
— Już my się na tem rozumiemy! odpowiada kucharz.
Z reguły, każdy kucharz rozumie wszystko co się tyczy kuchni, z wyjątkiem tego w jaki sposób można kucharza podejrzewać o kradzież.
Wieczorem, przy drugiem daniu, wszystkie nerwy Karoliny drżą z rozkoszy, gdy widzi jak służący wnosi małą rynienkę...
Czekała poprostu tego obiadu z takiem upragnieniem, z jakiem oczekiwała męża.
Ale pomiędzy oczekiwaniem niepewnem, a oczekiwaniem pewnej przyjemności, istnieje, dla dusz wybranych (a wszyscy fizjologowie zaliczają do dusz wybranych kobietę która ubóstwia męża), różnica taka, jak między piękną nocą a pięknym dniem.
Podają najdroższemu Adolfowi tygielek, zanurza z roztargnieniem łyżkę, i, nie widząc niezwykłego wzruszenia Karoliny, nabiera na talerz kilka owych plasterków, tłustych, pulchniutkich, których turyści, przybywający do Medjolanu, długo nie umieją rozpoznać i biorą je za jakieś mięczaki.
— I cóż, Adolfie?
— Co, moja droga?
— Nie poznajesz...?
— Czego?
— Grzybków po włosku.
— To, grzybki? ja myślałem... A prawda, daję słowo, to grzyby...
— Po włosku!
— To? to są stare grzyby z konserw, przyrządzone à la milanaise... nie znoszę ich.
— A jakież ty lubisz?
— No! fungi trifolati.
Zauważymy tutaj, na hańbę epoki, która klasyfikuje wszystko, która przechowuje w słoju model każdego żyjącego stworzenia, która liczy obecnie sto pięćdziesiąt tysięcy rodzajów owadów i daje im nazwy na us, że dotąd brak nam nomenklatury dla chemji kuchennej, która pozwoliłaby wszystkim kucharzom świata przyrządzać dokładnie swoje potrawy. Powinnoby się przyjąć, w drodze dyplomatycznej, że język francuski będzie językiem kuchni, jak uczeni przyjęli łacinę dla botaniki i zoologji, chyba że ktoś chciałby koniecznie ich naśladować i stworzyć prawdziwą kuchenną łacinę.
— Tak, moja droga, dodaje Adolf, widząc jak twarz bogobojnej małżonki żółknie i wyciąga się, we Francji nazywamy tę potrawę: grzybki po włosku, po prowansalsku, à la bordelaise. Kraje się grzyby drobno i smaży w oliwie z jakiemiś przyprawami, których na razie sobie nie przypominam. Zdaje mi się, że dodaje się odrobinę czosnku...
Mówi się o zgryzotach, o małych niedolach!... Takie przejście, pojmujecie, jest dla serca kobiety tem, czem wyrwanie zęba dla ośmioletniego dziecka. Ab uno disce omnes, co znaczy: z jednego możecie ocenić wszystkie; innych poszukajcie we własnych wspomnieniach; wzięliśmy tutaj ten epizod kulinarny jako prototyp wszystkich tych, które pogrążają w rozpaczy kobiety kochające a nie dość kochane.

XXVIII.
Dym bez ognia

Kobieta pełna wiary w tego którego kocha, jest fantazją powieściopisarza. Ten żeński mit nie istnieje tak samo, jak nie istnieją legendarne posagi. Narzeczona została; ale posag rozpłynął się we mgle... Ufność kobiety błyszczy może chwilę w zaraniu miłości, i gaśnie niebawem, nakształt spadającej gwiazdy.
Dla każdej kobiety, która nie jest ani Holenderką, ani Angielką, ani Belgijką, ani nie pochodzi wogóle z żadnego z tych bagnistych krajów, miłość jest pretekstem do cierpienia, zużyciem nadmiaru wyobraźni i nerwów.
Toteż, drugą myślą jaka opanowuje kobietę szczęśliwą, kobietę kochaną, to obawa utracenia szczęścia; gdyż trzeba oddać jej tę sprawiedliwość, iż pierwszą myślą jest jego użycie. Każdy, kto posiada skarb, obawia się złodziei; lecz nie każdy, jak kobieta, przypisuje skrzydła i nogi złotu które ma w skarbonce.
Kwiatek doskonałego szczęścia nie jest tak pospolity, aby błogosławiony człowiek, trzymający go w rękach, był dość głupim by go z nich wypuścić.

Pewnik

Żadnej kobiety nie opuszcza się bez przyczyny.
Pewnik ten tkwi w sercu wszystkich kobiet: stąd wściekłość opuszczonej kobiety.
Ale nie mieszajmy tutaj małych niedoli miłości; żyjemy w epoce wyrachowania, w której mało kto opuszcza żonę, cobądźby uczyniła, gdyż, ze wszystkich kobiet, prawowita małżonka jest (bez kalamburu) najmniej droga. Otóż, każda kochana kobieta przeszła przez niedolę podejrzeń. Podejrzenia te, prawdziwe czy fałszywe, rodzą mnóstwo utrapień, a oto największe ze wszystkich.
Pewnego dnia, Karolina spostrzega wreszcie, że ukochany Adolf zaniedbuje ją zbyt często dla jakichś interesów, dla jakiejś wiecznej sprawy Chaumontel, która nie kończy się nigdy.

Pewnik

Każde małżeństwo ma swoją sprawę Chaumontel. (Patrz rozdział: Niedola w niedoli).

Przedewszystkiem, kobiety nie wierzą z zasady w żadne interesy, jak dyrektorzy teatrów i księgarze nie wierzą w choroby aktorek i autorów.
Z chwilą gdy kochany mężczyzna spędza czas poza domem, każda kobieta, choćby nawet napoiła go do zbytku szczęściem, wyobraża sobie, że on biegnie po inne wrażenia.
Pod tym względem, kobiety przypisują mężczyznom zdolności wprost nadludzkie. Strach powiększa wszystko, rozszerza oczy, serce; czyni kobietę niepoczytalną.
— Gdzie on idzie? — Co robi? — Czemu wychodzi? — Czemu mnie nie bierze z sobą?
Te cztery pytania to cztery główne punkty róży podejrzeń i one to panują nad zwichrzonem morzem samotnych monologów i rozmyślań. Z tych straszliwych burz jakie miotają sercem kobiet, wyłania się postanowienie, niskie, niegodne, które każda kobieta, księżna czy mieszczanka, żona barona czy giełdziarza, anioł czy megera, obojętna czy zakochana, wykonuje natychmiast. Idą za przykładem rządu: zaczynają szpiegować. To co rozum Stanu wprowadza w interesie ogółu, one uważają za dozwolone, uprawnione i legalne w interesie swej miłości. Ta nieszczęsna ciekawość kobiety stawia ją w konieczności posiadania swoich agentów, agentem zaś każdej kobiety, która szanuje jeszcze samą siebie gdy zazdrość nie pozwala jej uszanować niczego:
Ani twoich kasetek, — ani ubrań, — ani neseserów, ani tualetki (kobieta odkrywa w ten sposób, że jej mąż farbował wąsy kiedy był kawalerem, że przechowuje listy dawnej kochanki nadzwyczaj niebezpiecznej, zatem jeszcze o niej pamięta, itd., itd.) — ani twoich pasków elastycznych;
otóż, jej agentem, jedynym w którym kobieta pokłada zaufanie, jest panna służąca, albowiem panna służąca postępowanie jej rozumie, usprawiedliwia i uznaje.
W paroksyzmie ciekawości, namiętności, zazdrości doprowadzonej do szału, kobieta nic nie oblicza, nic nie widzi, chce wiedzieć wszystko.
Justysia jest zachwycona; patrzy z rozkoszą na tę komitywę i przejmuje się namiętnością Karoliny, wchodzi w jej obawy, grozy i podejrzenia z zastraszającą solidarnością. Justysia i Karolina odbywają narady, konszachty. Każde szpiegowanie doprowadza do tego spoufalenia. W tem położeniu, pokojówka staje się panią losu małżonków. Przykładem lord Byron.
— Proszę pani, powiada pewnego dnia Justysia, w istocie pan wychodzi z domu, aby spotykać się z jakąś kobietą.
Karolina blednie.
— Ale niech pani się uspokoi, ona już stara...
— Ach, Justysiu, bywają mężczyźni, dla których niema starych kobiet; mężczyźni są nie do pojęcia.
— Ale, proszę pani, to nie żadna dama, taka sobie prosta kobieta.
— Moja Justysiu, lord Byron żył w Wenecji z rybaczką; pani de Fischtaminel mi to opowiadała.
I Karolina zalewa się łzami.
— Badałam Benedykta.
— I cóż, co myśli Benedykt?
— Benedykt myśli, że ta kobieta jest pośredniczką, bo pan ukrywa się przed wszystkimi, nawet przed Benedyktem.
Przez tydzień Karolina przechodzi prawdziwe piekło; wszystkie jej oszczędności idą na opłacanie szpiegów, na kupowanie wiadomości.
Wreszcie, Justysia odnajduje tę kobietę, która zwie się pani Mahuchet, przekupuje ją, dowiaduje się nakoniec, że panu z czasów burzliwej młodości pozostał owoc, rozkoszny chłopaczek podobny do niego jak dwie krople wody, że ta kobieta jest jego niańką, opiekunką, która czuwa nad małym Fryderykiem, opłaca za niego kolegjum; przez jej ręce przechodzi tysiąc dwieście lub dwa tysiące franków, które pan corocznie rzekomo przegrywa w karty.
— A matka? wykrzykuje Karolina.
Wreszcie, zręczna Justysia, opatrzność swej pani, przynosi wiadomość, że panna Zuzia Beauminet, ex-gryzetka, która, z biegiem czasu, zmieniła się w panią Sainte-Suzanne, zmarła w szpitalu Salpetrière, lub uskładała sobie posag i wyszła za mąż na prowincji, lub też spadła tak nisko, że niema obawy aby pani spotkała się z nią w życiu.
Karolina oddycha; ma uczucie że wydobyto jej sztylet z serca, jest szczęśliwa; lecz i tak zostaje coś na dnie: ma tylko same córki, pragnie syna. Ten mały dramat niesłusznego podejrzenia, komedja domysłów których stara Mahuchet stała się przyczyną, te fazy zazdrości idącej fałszywym tropem, przedstawiliśmy tutaj jako typ sytuacji, której odmiany idą w nieskończoność, podobnie jak charaktery, jak szczeble społeczne, jak gatunki żyjących stworzeń.
To źródło szeregu małych niedoli wskazaliśmy dlatego, aby wszystkie kobiety mogły, niby z brzegu strumienia, przyglądać się biegowi spraw małżeńskich, wyprzedzać go lub zawracać wstecz, aby mogły odnaleźć wszystkie swoje tajemne przygody, troskliwie ukrywane strapienia, igraszki trafu który stał się przyczyną ich omyłki, i szczególne zbiegi okoliczności będące źródłem ich rozdrażnienia, niepotrzebnej rozpaczy, cierpień których mogły sobie oszczędzić, tak szczęśliwe wszystkie ze swej omyłki!...
Tę małą niedolę uzupełnia następna, o wiele groźniejsza i nieraz bez ratunku, zwłaszcza, jeśli ma źródło w błędach innego rodzaju, które nie obchodzą nas tutaj, gdyż w tem dziele przyjęliśmy zasadę, że kobieta, o której mowa, jest kobietą cnotliwą... aż do zakończenia książki.

XXIX.
Tyran domowy

— Moja Karolino, mówi Adolf do żony, czy jesteś zadowolona z Justysi?
— Ależ najzupełniej.
— Nie uważasz, że ona odnosi się czasem do ciebie w sposób niewłaściwy?
— Czy ja zajmuję się studjami nad moją pokojówką? zdaje mi się, że ty zato pilnie ją obserwujesz?
— Co takiego?... pyta Adolf tonem najwyższego zgorszenia, który zawsze sprawia przyjemność kobiecie.
W istocie, Justysia przedstawia skończony typ pokojówki służącej u aktorki; trzydziestoletnia, pocentkowana przez ospę, ciemna jak cyganka, długie nogi a mało ciała, oczy wiecznie chorowite, zresztą dość zgrabna.
Miała ochotę wydać się za Benedykta, ma uskładanych dziesięć tysięcy, ale, na ten niespodziewany atak, Benedykt podziękował za służbę. Oto portret tyrana, posadzonego na tronie przez zazdrość Karoliny.
Justysia pije co rano kawę w łóżku i umie się postarać, aby miała równie dobrą jak sama pani, jeśli nie lepszą. Justysia wychodzi czasem na miasto nie prosząc o pozwolenie, wystrojona jak jaka bankierowa drugiej klasy. Ma różowy kapelusik, przerobioną starą suknię pani, piękny szal, bronzowe buciki i imitacje klejnotów.
Justysia miewa złe humory i daje uczuć pani, że jest równie kobietą jak ona, choć nie jest mężatką. Ma swoje złe momenty, kaprysy, melancholje. Wreszcie, ośmiela się mieć nerwy!... Odpowiada szorstko, jest nieznośna dla reszty służby; mimo to, zasługi jej znacznie urosły.
— Moja droga, ta dziewczyna robi się z każdym dniem niemożliwsza, mówi Adolf do żony, spostrzegłszy że Justysia podsłuchuje pod drzwiami; jeśli ty się jej nie pozbędziesz, gotów jestem sam ją odprawić.
Karolina, przerażona, musi, w czasie nieobecności pana, powiedzieć Justysi kazanie.
— Justysiu, ty nadużywasz mojej dobroci: masz doskonałą pensję, ładne obrywki, podarki; staraj się więc utrzymać, bo pan chce cię oddalić.
Panna służąca upokarza się, płacze; tak jest przywiązana do pani! O, w ogień by za panią poszła, dałaby się posiekać; do wszystkiego byłaby gotowa dla niej.
— Gdyby pani miała co do ukrycia, wszystko wzięłabym na siebie.
— Dobrze, Justysiu, dobrze, dziecko, mówi Karolina przestraszona, nie chodzi o to; staraj się tylko, aby zachowanie twoje było na miejscu.
— Tak, mówi sobie Justysia, pan chce mnie oddalić... Czekaj, stary pajacu, potrafię ja ci życie umilić!
W tydzień później, przy czesaniu, Justysia zerka w lustro, aby sprawdzić czy pani może widzieć miny jakie robi; toteż niebawem Karolina pyta: — Co ci jest, Justysiu?
— Co mi jest? pani powiedziałabym chętnie, ale pani jest tak miękka wobec pana...
— No, cóż takiego, mówże?...
— Już wiem, proszę pani, czemu pan chce mnie oddalić: pan ufa tylko Benedyktowi, a Benedykt kryje się przedemną...
— Więc cóż? co takiego? czyś co zauważyła?
— Jestem pewna, że oni coś knują, odpowiada panna służąca stanowczym tonem.
Karolina, którą Justysia obserwuje w lustrze, robi się blada; wszystkie tortury małej niedoli poprzedniego rozdziału wracają. Justysia staje się tak niezbędna, jak niezbędni są szpiegowie rządowi, gdy trafią na ślad sprzysiężenia. Mimo to, przyjaciółki Karoliny nie umieją sobie wytłumaczyć, czemu ona trzyma dziewczynę tak nieznośną, która bawi się w damę, nosi kapelusze, niegrzecznie odpowiada...
U pani Deschars, u pani de Fischtaminel mówią o tej niezrozumiałej tyranji i żartują z niej sobie. Niektóre kobiety dopatrują się pobudek najpotworniejszych, które podają w wątpliwość obyczaje Karoliny.
Słowem, aria della calumnia brzmi tak pięknie, jakgdyby ją śpiewał sam don Basilio.
Osądzono, że Karolina nie może odprawić swojej panny służącej.
Świat upiera się znaleźć tajemnicę zagadki. Pani de Fischtaminel podrwiwa sobie z Adolfa, Adolf wraca wściekły, robi scenę Karolinie i odprawia Justysię.
To robi na Justysi takie wrażenie, że rozchorowuje się i kładzie się do łóżka. Karolina zwraca uwagę mężowi, że trudno wypędzić na ulicę w tym stanie dziewczynę, która zresztą jest bardzo przywiązana i która jest w domu od ich ślubu.
— Jak tylko będzie się czuła lepiej, niech się zabiera, powiada Adolf.

Karolina, uspokojona na punkcie Adolfa, a bezczelnie skubana przez Justysię, doszła do tego że sama chciałaby się jej pozbyć; przykłada więc na bolące miejsce ostrą wizykatorję i decyduje się przejść przez upokorzenie innej małej niedoli, którą zaraz opiszemy:

XXX.
Wyznania

Pewnego poranka, Adolf tonie poprostu w nadmiarze słodyczy. Do zbytku szczęśliwy mąż szuka przyczyn tej zdwojonej czułości i słyszy z ust Karoliny najpieszczotliwsze: — Adolfie?
— Co? odpowiada, przerażony drżeniem jakie wyczuwa w głosie Karoliny.
— Przyrzeknij, że się nie będziesz gniewał?
— Dobrze.
— Że nigdy nie będziesz miał do mnie żalu.
— Nigdy. Mówże...
— Że mi przebaczysz i nigdy nie będziesz mi o tem wspominał.
— Ale mówże już!...
— Zresztą ty sam jesteś wszystkiemu winien.
— Albo powiesz nareszcie, albo odchodzę...
— Tylko ty możesz wybawić mnie z kłopotu w który się wpakowałam... i to tylko przez ciebie!...
— Ależ chcę wiedzieć...
— Chodzi o...
— No?...
— O Justysię.
— Nie mów mi już o niej, oddaliłem ją, nie chcę jej widzieć na oczy, jej zachowanie naraża twoją reputację...
— I cóż mogą mówić? co mówią o mnie?
Scena zmienia się, następują objaśnienia, które wywołują rumieniec Karoliny, z chwilą gdy pojmuje sens domysłów jej najlepszych przyjaciółek, zachwyconych że mogą znaleźć tak osobliwe pobudki jej cnoty.
— Widzisz, Adolfie, to wszystko twoja wina! Czemu mi nic nie powiedziałeś o Fryderyku?...
— Jakim? Wielkim? królu Pruskim?
— Oto mężczyźni!... Obłudniku, chcesz wmówić we mnie, żeś o nim zapomniał tak zaraz, o twoim synu, synu panny Zuzi Beauminet?
— Jakto? wiesz...
— Wszystko!... i o starej Mahuchet i o twoich wyprawach, aby zabrać małego na obiad gdy ma wolną niedzielę.
Niekiedy, sprawa Chaumontel jest naturalnem dzieckiem; to jeszcze najniewinniejszy rodzaj spraw Chaumontel.
— Jakiemi kreciemi drogami umiecie wy chodzić, wy pobożnisie! woła Adolf przerażony.
— To Justysia odkryła wszystko.
— A, rozumiem jej zuchwalstwo!...
— Och, mój najdroższy, twoja Linka była bardzo nieszczęśliwa!... to szpiegowanie, którego przyczyną jest moja bezrozumna miłość do ciebie, bo ja cię kocham... do szaleństwa... Nie, gdybyś ty mnie zdradził, uciekłabym na koniec świata... Teraz rozumiesz... zazdrość wydała mnie na łaskę Justysi... Więc, mój złoty, musisz mnie ratować!
— Niechże cię to nauczy, aniołku, żebyś się nigdy nie uciekała do tego rodzaju ludzi, jeśli chcesz by ci służyli istotnie. To najpodlejsza ze wszystkich tyranij być wydanym na ich łaskę.
Adolf korzysta ze sposobności aby przerazić Karolinę, bo myśli o swoich przyszłych sprawach Chaumontel i chciałby raz na zawsze uwolnić się od szpiegostwa.
Wzywa się Justysię, Adolf odprawia ją natychmiast, nie chcąc słuchać tłumaczeń. Karolina sądzi że mała niedola jest skończona. Przyjmuje inną służącą.
Justysia, na którą dwanaście czy piętnaście uciułanych tysięcy ściągnęły uwagę jakiegoś kupczyka, zostaje panią Chavagnac i otwiera owocarnię. W dziesięć miesięcy później, Karolina, w nieobecności Adolfa, otrzymuje przez posłańca list na papierze wydartym ze szkolnego zeszytu, pisany kulfonami którymby się przydało trzy miesiące ortopedji, i tak zredagowany:
Donoszę pani, że pan paniom ztradza chaniepnie s pańo Fiżtaminelle, chodżitam co wieczoró a pańi jest jag ten ślepy słószni się pani trafiło bardzo się ciesze mam honur się kłańać.
Karolina rzuca się jak lwica ukąszona przez bąka; znowu rozciąga się na ruszcie podejrzeń, zaczyna na nowo walkę z nieznanem.
Skoro przekonała się o bezzasadności posądzeń, nadchodzi nowy list, proponujący jej objaśnienie sprawy Chaumontel, którą Justysia zwietrzyła.
Mała niedola Wyznań, pamiętajcie o tem, moje panie, nieraz groźniejsza jest od tej która następuje.

XXXI.
Upokorzenia

Na chwałę kobiet, musimy przyznać, iż zależy im na ich mężach jeszcze wówczas gdy mężom nie zależy już na nich, nietylko dlatego, że, biorąc społecznie, istnieje więcej węzłów między kobietą zamężną a mężem, niż między mężczyzną a jego żoną, ale także ponieważ kobieta ma więcej delikatności i honoru od mężczyzny, oczywiście jeśli wyłączymy zasadniczą kwestję małżeńską.

Pewnik

W mężu, mieści się tylko mężczyzna; w żonie mieści się mężczyzna, ojciec, matka i kobieta.

Kobieta zamężna odczuwa za cztery osoby, a nawet, jeśli się dobrze zastanowić, za pięć.
Otóż, nie jest od rzeczy zauważyć tutaj, że dla kobiet miłość stanowi zupełne rozgrzeszenie: mężczyzna który mocno kocha może popełnić wszelkie zbrodnie, zawsze jest biały jak śnieg w oczach ukochanej, jeśli umie kochać tak, jak ona pragnie. Co zaś do kobiety zamężnej, kochanej czy nie, czuje ona tak dobrze że honor i cześć męża są dobrem jej dzieci, że działa zawsze jak kobieta kochająca, tak silnie rysuje się tutaj interes społeczny.
To głębokie poczucie jest dla niejednej Karoliny źródłem wielu małych niedoli, które, nieszczęściem dla tej książki, mają i smutną stronę.
Adolf zrobił fałszywy krok. Nie będziemy wyliczać wszystkich, sposobów zrobienia fałszywego kroku; toby się równało wytykaniu palcem żyjących osób. Weźmy za przykład wszystkich występków społecznych jedynie ten, który nasza epoka usprawiedliwia, przyjmuje, rozumie i popełnia najczęściej, legalną kradzież, dobrze zamaskowane łupiestwo, oszustwo wybaczalne o ile się powiodło, jak np. porozumienie z odpowiedniemi czynnikami aby jak najdrożej sprzedać swą posiadłość miastu, rządowi, i t. d.
Zatem Adolf, chcąc się pokryć (to znaczy odzyskać swój kapitał w przededniu jakiegoś bankructwa), umaczał palce w postępkach niedozwolonych, które mogą zaprowadzić człowieka, conajmniej jako świadka, przed sąd. Nie wiadomo nawet, czy zbyt przedsiębiorczy wierzyciel nie będzie poczytany za wspólnika.
Uważcie, że, we wszystkich bankructwach, dla firm najbardziej szanowanych, pokryć się uważane jest za najświętszy obowiązek; chodzi o to, aby nie było zanadto widać podszewki tego pokrycia.
Adolf, zakłopotany, gdyż adwokat poradził mu aby sam nie robił żadnych kroków, szuka ucieczki w Karolinie, uczy ją jak lekcji, wbija jej w głowę całą sprawę, wykłada jej ustawy, czuwa nad tualetą, ekwipuje ją jak okręt do odjazdu, wysyła ją do sędziego, do syndyka. Sędzia jest człowiekiem na pozór surowym, pod którym-to płaszczykiem kryje się stary hulaka; widząc ładną kobietę, przybiera najpoważniejszą minę i mówi gorzkie słowa o Adolfie.
— Szkoda, że pani związała życie z człowiekiem, który może na panią sprowadzić wiele przykrości; jeszcze parę takich spraw, a opinja jego będzie zupełnie zrujnowana. Czy pani ma dzieci? wybaczy pani to pytanie, jest pani tak młoda, że brzmi ono zupełnie naturalnie...
I sędzia przysuwa się jak może najbliżej do Karoliny.
— Mam, panie sędzio.
— Och, mój Boże! Cóż za przyszłość! Pierwsze moje współczucie było dla pani jako żony; ale teraz żal mi pani podwójnie, myślę o matce... Ach, ileż pani musiała wycierpieć przychodząc tutaj. Biedne, biedne kobiety!
— O, panie sędzio, pan zechce mi dopomóc, prawda?
— Niestety, cóż ja mogę? mówi sędzia, śledząc z pod oka Karolinę. To, czego pani żąda, jest występkiem; jestem przedewszystkiem sędzią, a potem dopiero człowiekiem.
— Och, panie sędzio, chciej pan być tylko człowiekiem...
— Czy pani dobrze rozumie co pani mówi, moja piękna pani...
Tutaj, sędzia ujmuje z lekkiem drżeniem dłoń Karoliny.
Karolina, pomna iż chodzi o honor męża, dzieci, mówi sobie w duchu że to nie jest chwila aby robić skromnisię, pozwala ująć się za rękę, opiera się właśnie natyle, aby rycerski staruszek (szczęściem, jestto staruszek) uczuł się mile połechtany w miłości własnej.
— No, no, moja pani, niechże pani nie płacze, dodaje dygnitarz, byłbym w rozpaczy gdybym miał się stać przyczyną łez tak pięknej kobiety, zobaczymy, przyjdzie pani jutro wieczór wytłumaczyć mi sprawę; trzeba zbadać wszystkie dokumenta, przepatrzymy je razem.
— Panie sędzio...
— To nieodzowne.
— Panie sędzio...
— Niech się droga pani niczego nie obawia, sędzia może pogodzić to, co jest winien sprawiedliwości i... (tu sędzia przybiera filuterny wyraz twarzy) i piękności...
— Ale ja nie wiem.
— Niech pani będzie spokojna, powiada ściskając jej ręce, będziemy się starali zmienić to wielkie przestępstwo w małą nieprawidłowość. I odprowadza Karolinę zdrętwiałą na myśl o narzuconej schadzce.
Syndyk jestto bardzo romansowy młody człowiek, który przyjmuje panią Adolfową z uśmiechem. Uśmiecha się ciągle, bierze ją wpół, nie przestając się uśmiechać, z wprawą uwodziciela która nie zostawia Karolinie czasu na oburzenie, tem bardziej że przypomina sobie w duchu: „Adolf usilnie prosił, aby nie drażnić syndyka”. Mimo to, Karolina, chociażby w interesie samego syndyka, uwalnia się z jego rąk mówiąc owo: „Ależ, panie!...“ które trzy razy powtórzyła sędziemu.
— Niech mi pani nie bierze za złe, ale pani nie można się oprzeć, pani jest aniołem, a mąż pani potworem; bo w jakimże on celu wysyła istną syrenę do młodego człowieka, którego zna temperament...
— Panie, mąż nie mógł przybyć osobiście; jest w łóżku, bardzo cierpiący, pan zaś zagroził mu tak ostro, że wszelka zwłoka...
— Czyż nie ma jakiegoś adwokata, zastępcy prawnego?...
Karolinę przeraża ta uwaga, która odsłania jej wyrafinowaną zbrodniczość zamiarów Adolfa.
— Mąż myślał, że pan będzie miał względy dla matki rodziny, dla dzieci....
— Ta ta ta, powiada syndyk. Przyszła pani, aby uczynić zamach na moją niezależność, na moje sumienie, chce pani abym dla pani zdradził interes wierzycieli; więc dobrze! uczynię więcej, oddaję pani moje serce, los; mąż pani chce ocalić swój honor, ja oddaję pani własny...
— Panie, powiada Karolina, próbując podnieść syndyka który ukląkł u jej stóp, pan mnie przeraża!
Gra rolę wystraszonej i spieszy ku drzwiom, wycofując się z drażliwej sytuacji tak jak umieją się wycofywać kobiety, to znaczy nie narażając żadnego ze sprzecznych interesów.
— Wrócę, mówi z uśmiechem, gdy pan będzie rozsądniejszy.
— Zostawia mnie pani w ten sposób... niech pani będzie ostrożna! mąż pani może się łatwo dostać na ławę oskarżonych; jest wspólnikiem nieuczciwego bankructwa, i wiemy o nim wiele rzeczy, które nie przynoszą zaszczytu. To nie pierwsza jego sprawka; brał i przedtem udział w interesach niezbyt czystych, w paskudnych szacherkach; nadto pani oszczędza człowieka, który drwi sobie zarówno z własnego honoru jak z honoru żony.
Przerażona Karolina puszcza klamkę, zamyka drzwi i wraca.
— Co pan ma na myśli? mówi dotknięta do żywego tym brutalnym wybuchem.
— No, to jasne! tę sprawę...
— Sprawę Chaumontel?
— Nie, spekulacje na domach, które budował przez ludzi niewypłacalnych.
Karolina przypomina sobie sprawę podjętą niegdyś przez Adolfa (patrz: Jezuityzm kobiet) w celu zdwojenia dochodów; zaczyna drżeć. Syndyk zdołał trafić do jej ciekawości.
— Niech pani siada, o, tu. Tak, na tę odległość będę rozsądny, ale przynajmniej będę mógł patrzeć na panią.
I zaczyna obszernie wyłuszczać to przedsiębiorstwo, którego autorem był bankier du Tillet[5], przerywając sobie, od czasu do czasu, aby wtrącić:
— Och, cóż za śliczna nóżka... Pani jedna ma taką nóżkę... Zatem, du Tillet zaczął się układać... Co za uszko... czy mówił kto pani, że pani ma uszko wprost rozkoszne?... I miał świętą rację, bo sąd wmieszał się już w tę sprawę... Lubię drobne uszka, niech mi pani pozwoli zdjąć z niego odcisk gipsowy, a zrobię wszystko co pani zechce. — Du Tillet skorzystał z tego aby wpakować wszystko na kark temu fujarze, mężowi pani... O! cóż za śliczna materja... jest pani ubrana wprost bosko...
— Więc mówił pan, że...
— Czyż ja sam wiem co mówię, podziwiając tę główkę godną Rafaela?
Przy dwudziestym siódmym pochlebstwie, syndyk zaczyna się wydawać Karolinie człowiekiem nader inteligentnym: staje się dlań uprzejmiejsza i odchodzi, nie poznawszy do końca historji przedsiębiorstwa, które, w swoim czasie, pochłonęło trzysta tysięcy franków.
Ta mała niedola może mieć mnóstwo warjantów.

Przykład

Adolf jest odważny i porywczy; przechadza się z żoną po polach Elizejskich; jest tłum i w tym tłumie niektórzy młodzi ludzie bez wychowania pozwalają sobie na żarciki zbyt... namacalne: Karolina znosi to, udając że nic nie czuje, aby oszczędzić mężowi pojedynku.

Inny przykład

Dziecko — enfant terrible — mówi przy gościach:
— Mamo, czy pozwoliłabyś Justysi żeby mnie biła po twarzy?
— Cóż znowu, dziecko!
— Czemu pytasz o to, chłopaczku? mówi pani Foullepointe.
— Bo widziałem jak z całej siły dała w twarz tatusiowi, który jest przecie dużo mocniejszy odemnie.
Pani Foullepointe zaczyna się śmiać, i Adolf, który miał zamiar ubiegać się o jej łaski, staje się przedmiotem jej dotkliwych żarcików, jak również stacza pierwszą z ostatnich sprzeczek z Karoliną (patrz Ostatnie sprzeczki).

XXXII.
Ostatnie sprzeczki
W każdem stadle, zarówno mężowi jak żonie przychodzi usłyszeć uderzenie złowrogiej godziny małżeństwa. To istny dzwon pogrzebowy, śmierć zazdrości, owej wielkiej, szlachetnej, wspaniałej namiętności, będącej jedyną prawdziwą oznaką miłości, jeśli poprostu nie jej duplikatem. Skoro kobieta przestaje być zazdrosna o męża, wszystko skończone, już go nie kocha. Toteż, miłość małżeńska oddaje ducha z ostatnią sceną, jaką kobieta robi mężowi,
Pewnik

Z chwilą, gdy żona przestaje mężowi robić wymówki, Minotaur siedzi w sypialni w fotelu przy kominku i uderza się końcem laseczki po lakierowanych bucikach.

Każda kobieta pamięta z pewnością ostatnią sprzeczkę, tę ostateczną małą niedolę, która tak często wybucha napozór bez przyczyny, lub, częściej jeszcze, z przyczyny jakiegoś brutalnego faktu, stanowczego dowodu. To okrutne pożegnanie z wiarą, dziecięctwem miłości, z cnotą wreszcie, jest poniekąd tak kapryśne jak samo życie. Tak jak życie, nie jest ono jednakie w żadnem małżeństwie.
Tu, o ile autor chce być ścisły, należałoby mu wyszczególnić wszystkie odmiany ostatnich sprzeczek.
I tak, Karolina odkryła, że toga sędziowska syndyka sprawy Chaumontel kryje pod swemi fałdami suknię o wiele wykwintniejszą, miłą w kolorze i miękką w dotknięciu; wreszcie że ów legendarny Chaumontel ma niebieskie oczy i włosy blond.
Albo Karolina, wstawszy przed Adolfem, spostrzegła jego paltot rzucony niedbale na fotel, przyczem róg pachnącego bileciku, wystającego z kieszeni, uderzył ją swoim blaskiem niby promień słońca wpadający przez szparę do szczelnie zasłoniętego pokoju; — albo usłyszała szelest tego bileciku ściskając Adolfa i namacawszy przypadkowo kieszeń; — albo zbudził jej podejrzenie lekki zapach, jaki czuła od pewnego czasu w ubraniach Adolfa, i — przeczytała tych kilka wierszy:
Głóptasie czy jawim o jakim Hypoliće muwiż pszychoć Tylko a ujżysz czy cie koham.
Albo to:
„Wczoraj, drogi, dałeś mi czekać na siebie, cóż dopiero będzie jutro?“
Albo to:
„Kobiety, które pana kochają, są bardzo nieszczęśliwe musząc pana nienawidzić kiedy nie jesteś przy nich; niech się pan strzeże, nienawiść zrodzona w nieobecności mogłaby zatruć i te chwile w których się jest razem“.
Albo to:
„Ty szelmo Chodoreille, cóżeś ty za kobiecinę wlókł wczoraj po bulwarze? Jeśli to żona, przyjm moją kondolencję za wszystkie wdzięki których jej brak; musiała je zanieść do lombardu, ale kwit pewno się zapodział“.
Cztery bileciki, skreślone piórem gryzetki, kobiety z towarzystwa, pretensjonalnej mieszczki lub aktorki, wśród których Adolf wybrał obecny ideał.
Albo Karolina, którą Ferdynand poprowadził zawoalowaną na jakiś podejrzany balik, ujrzała na własne oczy Adolfa, jak, z całą zapamiętałością, oddawał się skocznej polce trzymając w objęciach jedną z wesołych cór Paryża; albo Adolf pomylił się po raz siódmy w imieniu, i rano, budząc się, nazwał żonę Julją, Lizą, lub Fernandą; albo też kupiec korzenny, restaurator, przesłał, w nieobecności pana, ten kompromitujący rachunek, który dostał się do rąk Karoliny.

XXXIII.
Akta sprawy Chaumontel
Pan Adolf winien jest panu Perrault:

Dostarczono pani Schontz, dnia 6-go stycznia, 18...

Pasztet z gęsich wątróbek....22 fr. 50 ct.
Sześć flaszek rozmaitych win....70 „ — „

Dostarczono do Hotelu angielskiego, dnia 11 lutego pod Nr. 21 śniadanie za

umówioną cenę....100 „ — „
___________
Razem....192 fr. 50 ct.

Karolina studjuje daty i odnajduje w pamięci wycieczki męża z powodu sprawy Chaumontel. Adolf oznaczył na Trzech Króli zebranie, na którem miano ostatecznie ustalić listę wierzycieli w sprawie Chaumontel. 11-tego Lutego miał schadzkę z rejentem, aby podpisać pełnomocnictwo w sprawie Chaumontel.
Albo... ale chcieć zebrać tutaj wszystkie przypadki i możliwości, byłoby w istocie godne szaleńca.
Każda kobieta przypomni sobie okoliczności, w których spadła jej przepaska z oczu; jak, po wielu wątpliwościach, wielu rozdarciach serca, doszła do tego, że podjęła ostatnie wyjaśnienia już tylko poto, aby zakończyć romans małżeński, położyć pieczęć na książeczce, ułożyć warunki niepodległości lub zacząć nowe życie.
Niektóre były natyle szczęśliwe, iż zdołały uprzedzić mężów; takie wszczynają sprzeczkę, aby znaleźć same przed sobą usprawiedliwienie.
Kobiety nerwowe wybuchają i posuwają się do czynów gwałtownych.
Kobiety łagodne nabierają pewnego toniku, który przyprawia o drżenie najodważniejszych. Te, które nie mają jeszcze uplanowanej zemsty, płaczą obficie.
Te, które kochają jeszcze, przebaczają. Ach, tym wydaje się tak zrozumiałe — jak owej małżonce nazywanej „moja baryło“ — że ich Adolf wzbudza naokół tyle namiętności, że szczęśliwe są z legalnego posiadania mężczyzny, za którym szaleją wszystkie kobiety.
Niektóre kobiety z zaciśniętemi wargami, o nieświeżej cerze, chudych ramionach, robią sobie złośliwą przyjemność z tego, aby przeprowadzać Adolfa przez wszystkie bagna kłamstw, sprzeczności, przepuszczają go przez krzyżowy ogień pytań (patrz: Niedola w niedoli) niby sędzia śledczy, zachowując sobie jadowitą rozkosz obalenia jego zaprzeczeń niezbitym dowodem, przedstawionym w rozstrzygającej chwili. Naogół, w tej zasadniczej scenie życia małżeńskiego, płeć piękna staje się prawdziwym katem, tam gdzie, w odwrotnym wypadku, mężczyzna jest tylko zabójcą.
Oto jak: Ta ostatnia sprzeczka (zaraz dowiecie się, czemu autor nazwał ją ostatnią) kończy się zawsze zaklęciem uroczystem, świętem, jakie rzuca kobieta delikatna, szlachetna lub poprostu sprytna, to znaczy każda kobieta, zaklęciem, które tu podajemy w najbardziej ujmującej formie:
— Dosyć, Adolfie; o miłości między nami nie może być już mowy; zdradziłeś mnie, nie zapomnę ci tego nigdy. Można przebaczyć, ale zapomnieć — niemożliwe.
Kobiety robią się nieubłagane tylko poto, aby dodać blasku przebaczeniu: umiały w tem odgadnąć tajemnicę Boga.
— Mamy żyć z sobą jak para przyjaciół, ciągnie Karolina. Dobrze, więc żyjmy jak dwóch braci, dwóch kolegów. Nie chcę zatruwać ci życia, nie wspomnę nigdy o tem co zaszło...
Adolf wyciąga rękę; ona przyjmuje i ściska ją po angielsku. Adolf dziękuje Karolinie, błyska mu nadzieja szczęścia: zamienił żonę na siostrę, myśli że odzyskał kawalerską swobodę.
Nazajutrz, Karolina pozwala sobie na bardzo dowcipną aluzję (Adolf nie może się wstrzymać od śmiechu) do sprawy Chaumontel. W towarzystwie, rzuca ogólniki, które nabierają bardzo szczególnego znaczenia w świetle ostatniej sprzeczki.
Po dwóch tygodniach, niema dnia, aby Karolina nie przypomniała ostatniej sceny: — „To było w dniu, w którym znalazłam w twojej kieszeni rachunek sprawy Chaumontel“; albo: „To od czasu naszej ostatniej sceny...“, albo: „W owym dniu, w którym zaczęłam jasno patrzeć na życie“ i t. d. Zamordowuje Adolfa, zadaje mu tysiąc męczarni! Przy ludziach, mówi rzeczy wprost straszliwe:
— Jesteśmy szczęśliwe, moja droga, od dnia w którym same przestajemy kochać: wówczas dopiero umiemy budzić miłość... I spogląda na Ferdynanda.
— Ach, ty masz także swoją sprawę Chaumontel, mówi do pani Foullepointe.
Słowem, ostatnia scena nie kończy się nigdy, skąd pewnik:
Uznać swą winę wobec prawowitej żony, znaczy rozwiązać problem perpetuum mobile.

XXXIV.
„Klapa“

Kobiety, zwłaszcza zamężne, wbijają sobie idee w oponę twardą mózgu zupełnie tak, jak wbijają szpilki w poduszeczkę; sam djabeł nie potrafiłby wydobyć takiej szpilki; one jedne zachowują sobie prawo wbijania ich, wyjmowania i wbijania na nowo.
Pewnego wieczora, Karolina wróciła od pani Foullepointe w stanie gwałtownej zazdrości i podrażnionej ambicji.
Pani Foullepointe, lwica... To słowo wymaga objaśnienia. Jest to modny neologizm, odpowiadający pewnym, bardzo zresztą ubogim pojęciom współczesnego społeczeństwa: trzeba się nim posługiwać, aby być zrozumianym gdy się pragnie określić kobietę będącą w modzie. Otóż, ta lwica odbywa codziennie konną przejażdżkę, i Karolina wbiła sobie w głowę aby również uczyć się konnej jazdy.
Zwracam waszą uwagę, że, w tej fazie małżeńskiej, Adolf i Karolina znajdują się w okresie, który nazwaliśmy ośmnastym brumaire małżeństwa, lub też mają za sobą dwie albo trzy ostatnie sprzeczki.
— Adolfie, mówi Karolina, chcesz mi zrobić przyjemność?
— Zawsze, moja droga.
— Nie odmówisz?
— Ależ, jeżeli tylko to czego pragniesz jest możebne, jestem gotów...
— Ach, już... Typowe słowo wszystkich mężów... jeżeli...
— No o cóż chodzi?
— Chciałabym się uczyć jeździć konno.
— Ależ, Karolino, co tobie znów do głowy wpadło?
Karolina wychyla się z powozu i próbuje otrzeć suchą łzę.
— Słuchaj, dziecko, powiada Adolf: czyż mogę cię puścić samą do maneżu? czyż mogę cię odprowadzać i czekać na ciebie, wśród tylu kłopotów jakie mam obecnie? Co tobie znów się dzieje? Zdaje się, że daję ci wystarczające motywy.
Adolf widzi perspektywę stajni, konia, grooma, konia dla służącego, słowem wszystkie kłopoty jakie spadają na męża zawodowej lwicy.
Gdy kobietom daje się racje zamiast im dać to czego chcą, niewielu mężczyzn odważy się zajrzeć w głąb tej małej otchłani zwanej sercem, aby zmierzyć gwałtowność burzy jaka się tam zbiera w jednej chwili.
— Twoje racje! Och, jeśli o nie chodzi, oto one, wykrzykuje Karolina. Jestem twoją żoną: pocóżbyś się miał troszczyć o moje przyjemności. A wydatek! Co do tego, to bardzo źle rachujesz, mój drogi!
Kobiety mają tyle odcieni dla słów: mój drogi, ile ich znają Włosi dla słowa: amico; naliczyłem ich dwadzieścia dziewięć, z których wszystkie wyrażają dopiero rozmaite stopnie nienawiści.
— O, co do tego, to się przekonasz! ciągnie Karolina. Rozchoruję się i zapłacisz aptekarzowi i doktorowi to co byłbyś wydał na konia. Mam tkwić zamurowana w domu, o to ci chodzi. Spodziewałam się tego. Prosiłam o pozwolenie, pewna że odmówisz; chciałam się tylko przekonać jak się do tego weźmiesz.
— Ależ... Karolino?
— Samą do maneżu! mówi ciągnąc dalej jakgdyby nie słyszała. Czy to jest powód? Czy nie mogę chodzić z panią de Fischtaminel? Pani de Fischtaminel uczy się jeździć konno i nic o tem nie wiem aby pan de Fischtaminel jej asystował.
— Ależ... Karolino...
— Jestem zachwycona twoją troskliwością, istotnie, dbasz o mnie niezmiernie. Pan de Fischtaminel więcej ma zaufania do żony. Nie pilnuje jej bezustanku. Może dlatego właśnie nie chcesz abym chodziła do maneżu, gdziebym mogła być świadkiem twoich manewrów z tą... Fisztaminelką!
Adolf próbuje ukryć zniecierpliwienie jakie budzi w nim ten potok słów, który trysnął w połowie drogi do domu i nie znajduje morza kędyby mógł utonąć. Skoro Karolina znalazła się już w swoim pokoju, ciągnie bez przerwy dalej:
— Możesz być pewny, że, gdyby argumenty mogły mi wrócić zdrowie, zaspokoić moją chęć ćwiczenia tak zgodną z potrzebami natury, nie omieszkałabym zaaplikować ich sobie; umiem na pamięć wszystkie i sama się dobrze zastanowiłam, zanim zwróciłam się do ciebie.
To wszystko, moje panie, może się słusznie zwać prologiem dramatu małżeńskiego, wypowiedziane jest bowiem tonem gwałtownym, z towarzyszeniem gestów, spojrzeń i innych ornamentów któremi umiecie zdobić te swoje arcydzieła.
Karolina, z chwilą gdy raz zasiała w sercu Adolfa zapowiedź żądania nieustającego, uczuła w duszy spotęgowaną nienawiść lewicy przeciw Rządowi. Dąsa się, i to tak okrutnie, że Adolf musi to spostrzec pod grozą zminotauryzowania, gdyż wszystko, wiedzcie o tem, jest skończone między dwojgiem istot złączonych przez mera lub tylko przez miłość, z chwilą gdy jedna pozwoli sobie nie spostrzec dąsu drugiej.

Pewnik

Zdławiony dąs staje się śmiertelną trucizną.
Aby uchronić się przed tem samobójstwem miłości, pomysłowa Francja wprowadziła buduary. W systemie nowożytnych mieszkań, kobiety nie mogły mieć wierzb Wirgiliusza. Z zanikiem domowych kapliczek, zacisza te stały się świątyniami dąsów[6].
Ten dramat małżeński ma trzy akty. Prolog: właśnie się rozegrał. Następuje akt fałszywej zalotności: jeden z tych, w których Francuzki doprowadziły najwyżej swą sztukę.
Adolf krąży po pokoju rozbierając się; dla mężczyzny zaś rozebrać się, znaczy stać się nadzwyczaj słabym.
Każdy mężczyzna, który doszedł lat czterdziestu, uzna głęboką słuszność następującego pewnika:

Pewnik

Poglądy mężczyzny, który nie ma na sobie butów ani szelek, są zupełnie różne od myśli mężczyzny, który dźwiga jeszcze jarzmo tych dwóch tyranów naszej duszy.

Zważcie, iż zdanie to jest pewnikiem jedynie w ramach małżeństwa. Jest to — jak zwykliśmy określać — twierdzenie względne.
Karolina oblicza, jak żokej na terenie, chwilę w której będzie mogła zdystansować przeciwnika. Rozwija wszelkie środki, aby podziałać na Adolfa nakształt nieodpartej pokusy.
Kobiety posiadają całą mimikę wstydliwości, sztukę operowania wdziękami, sekrety spłoszonej gołąbki, specjalną skalę głosu dla odśpiewania, jak Izabela w czwartym akcie Roberta Djabla: Lituj się nad sobą! zlituj się nademną! — słowem, mnóstwo sposobów, z którymi nie mogą się równać najwprawniejsi cyrkowcy. Jak zawsze, djabeł jest pobity. Cóż chcecie! to wiekuista historja, wielkie katolickie misterjum zdeptanego węża, oswobodzonej kobiety, która staje się potężną siłą społeczną, jak twierdzi szkoła Fouriera. W tem główna różnica między wschodnią niewolnicą a małżonką Zachodu.
Drugi akt kończy się na poduszce małżeńskiej onomatopeą o charakterze nawskroś pokojowym. Adolf, jak dzieci którym pokazano ciasteczko, przyrzekł wszystko czego żądała Karolina.
Akt trzeci. — (W chwili podniesienia kurtyny, scena przedstawia sypialnię w wielkim nieładzie. Adolf, już w szlafroku, próbuje się wyślizgnąć i wychodzi pocichu nie budząc Karoliny, która tonie w głębokim śnie).
Karolina, nad wyraz szczęśliwa, wstaje, patrzy w lustro i niepokoi się o śniadanie. W godzinę potem, gdy już jest gotowa, oznajmiają iż śniadanie na stole.
— Dajcie znać panu.
— Proszę pani, pan jest w saloniku.
— Jakiś ty milusi, ti ti, mój chłopaćtu, mówi, podchodząc do Adolfa i przybierając dziecinny, spieszczony język miodowego miesiąca.
— No, cóż takiego?
— No, zie poźwoliłem, zieby twoja Linka jeździła na kucyku...
(Uwaga. — W miodowym miesiącu, niektóre pary małżonków, bardzo młodych, przybierają rozmaite narzecza, które już w starożytności Arystoteles podzielił i ugrupował. (Patrz jego Pedagogja). Tak więc, mówi się w narzeczu lala, w narzeczu ziazia i t. d., podobnie jak matki i piastunki do dzieci. Oto jedna z tajemnych przyczyn, rozstrząsanych i ustalonych przez Niemców w wielkich dziełach in quarto, przyczyn które kazały Kabirom, twórcom mitologji greckiej, przedstawić Miłość jako dziecko. Są i inne przyczyny wiadome kobietom, z których najważniejsza jest ta, iż, według nich, miłość mężczyzny jest zawsze zbyt wątła.)
— Skądże ty to wzięłaś, duszko? Śniło ci się?
— Jakto?...
Karolina stanęła jak wryta; otwiera oczy szeroko ze zdumienia. Wewnątrz miotana epilepsją, nie wydaje z siebie ani słowa: patrzy na Adolfa. Pod szatańskim ogniem tego spojrzenia, Adolf wykonuje ćwierć obrotu ku jadalni; jednak zadaje sobie w duchu pytanie, czy nie trzeba będzie pozwolić Karolinie na jedną lekcję, polecając masztalerzowi aby ją zniechęcił do jazdy konnej, czyniąc jej naukę możliwie przykrą i uciążliwą.
Nic straszliwszego jak aktorka, która liczy na powodzenie, a która zrobi klapę.
W żargonie kulis, zrobić klapę, znaczy mieć pustą salę lub nie dostać ani jednego brawa, znaczy wiele wysiłków zmarnowanych napróżno, znaczy niepowodzenie w swej najdoskonalszej postaci.
Ta mała (bardzo nawet) niedola powtarza się na tysiąc sposobów w małżeństwie, gdy miodowy miesiąc minął i gdy kobieta nie ma osobistego majątku.
Mimo niechęci autora do wtrącania opowiadań w dzieło nawskroś aforystyczne, którego budowa znosi jedynie spostrzeżenia mniej lub więcej subtelne i bardzo delikatne, przynajmniej samym tematem, nie może się on oprzeć pokusie ozdobienia tej stronicy faktem, który zresztą doszedł wiadomości autora z ust jednego z najznakomitszych lekarzy. Reminescencja ta zawiera reguły na użytek lekarzy paryskich.
Pewien mąż znajdował się w położeniu naszego Adolfa. Jego Karolina, zrobiwszy klapę za pierwszym atakiem, uparła się że postawi na swojem, gdyż często Karolinie zdarza się postawić na swojem! Ta o której mowa zabawiła się w komedyjkę choroby nerwowej. (Patrz Fizjologja małżeństwa, Rozmyślanie XXVI, paragraf O newrozach). Od dwóch miesięcy nie ruszała się z kanapki, wstając z łóżka w południe, wyrzekając się wszystkich rozkoszy Paryża. Żadnych teatrów... Och! to straszne powietrze, te światła! Światła przedewszystkiem!... hałas, wychodzenie, wchodzenie, muzyka... to wprost straszne! drażniące nerwy w najwyższym stopniu!
Żadnych wycieczek na wieś! Och, to byłoby jej marzenie, ale tylko własnym powozem, własnemi końmi (desiderata)... Mąż nie chciał kupić powozu. Jechać na spacer dorożką?... sama myśl o tem przyprawia ją o mdłości.
Żadnego posiłku... sam zapach potraw sprawia jej ściskanie w dołku. Obstawia się mnóstwem leków, ale pokojówka nigdy nie widziała aby je zażywała kiedykolwiek.
Słowem, bogactwo efektów, cichych cierpień, póz, blanszu dającego cerze śmiertelną bladość, dekoracyj, zupełnie jak wówczas gdy dyrekcja teatru rozpuszcza wiadomość o przygotowaniach do nowej sztuki ze wspaniałą wystawą.
Pozostała pewna nadzieja, że może wyjazd do wód, do Ems, Homburga, Karlsbadu mógłby ją uleczyć z choroby; ale nie chce słyszeć o wyjeździe; chyba — we własnym powozie. Więc własny powóz!
Adolf trzymał się ostro i nie ustępował.
Karolina, jako osoba nadzwyczaj sprytna, przyznawała słuszność mężowi.
— Adolf ma rację, mówiła do przyjaciółek, to ja jestem szalona; nie może, nie powinien sprawiać jeszcze powozu; mężczyźni wiedzą przecie lepiej od nas, jak stoją ich interesa.
Bywały chwile, w których Adolf dochodził wprost do szaleństwa! Kobiety mają swoje sposoby, które czerpią chyba wprost z piekła. Wreszcie, w trzecim miesiącu tego djabelskiego tańca, spotyka dawnego kolegę, ledwie że podoficera w korpusie armji lekarskiej, naiwnego jak każdy młody doktór, który nosi epolety dopiero od wczoraj a ma prawo komenderować ognia!
— Na młodą kobietę młody lekarz, pomyślał Adolf.
I proponuje przyszłemu Bianchonowi, aby odwiedził Karolinę i powiedział szczerze, co myśli o jej stanie.
— Moja droga, już ostatni czas aby cię zobaczył jaki lekarz, powiada wieczorem Adolf do żony; przyprowadziłem ci doktorka najodpowiedniejszego dla ładnej kobiety.
Nowicjusz bada sumiennie, pyta, opukuje nieznacznie, wypytuje o najdrobniejsze objawy; wreszcie, wśród rozmowy, mimowoli poczyna mu na ustach, zarówno jak i w oczach, błądzić jakiś uśmieszek, lekki grymas powątpiewania, aby nie powiedzieć ironji. Przepisuje obojętne lekarstwo, kładąc nacisk na jego ważność, i przyrzeka wrócić, aby stwierdzić jego działanie. W przedpokoju, myśląc że jest sam z przyjacielem, wzrusza wymownie ramionami:
— Twojej żonie nic nie brakuje, powiada; kpi sobie z ciebie i ze mnie.
— Byłem tego pewny...
— Ale, jeśli będzie dłużej się bawić w chorobę, gotowa jest się wkońcu naprawdę rozchorować: jestem zanadto twoim przyjacielem, aby spekulować na to, gdyż, będąc lekarzem, chcę pozostać uczciwym człowiekiem.
— Moja żona chce mieć powóz.
Podobnie jak w Marszu pogrzebowym, i ta Karolina słuchała pod drzwiami.
Do dziś dnia jeszcze, młody lekarz musi się bronić w swojej karjerze od potwarzy jakie szerzy o nim ta czarująca kobieta; chcąc zdobyć sobie spokój, musiał się przyznać do tego młodzieńczego błędu wymieniając po nazwisku swą nieprzyjaciółkę, aby ją zmusić do milczenia.

XXXV.
Kasztany z ognia

Trudno określić, ile odcieni może posiadać nieszczęście; zależy to od charakterów, od siły wyobraźni, od wytrzymałości nerwów. O ile niemożliwe jest pochwycić wszystkie te tak różnorodne odcienie, o tyle można przynajmniej wskazać zasadnicze kolory, najgłówniejsze zdarzenia. Autor zachował więc sobie na zakończenie tę małą niedolę, gdyż jest to jedyna, która, w swojem nieszczęściu, jest komiczna.
Autor pochlebia sobie, że wyczerpał najważniejsze. Toteż kobiety które dopłynęły do portu, do szczęśliwej czterdziestki, epoki która wyzwala je z obmowy, potwarzy, podejrzeń, w której zaczyna się ich wolność, te kobiety oddadzą autorowi sprawiedliwość, iż w dziełku tem przedstawił lub bodaj zaznaczył wszystkie krytyczne sytuacje.
Karolina ma swoją sprawę Chaumontel. Nauczyła się rozmaitych sposobów, aby się pozbyć w porę męża z domu, porozumiała się wreszcie z panią de Fischtaminel.
W każdem małżeństwie przychodzi czas, w którym pani de Fischtaminel staje się opatrznością Karoliny.
Karolina pielęgnuje przyjaźń pani de Fischtaminel z tą samą troskliwością z jaką armja afrykańska oszczędza Abd-el-Kadera; obchodzi się z nią ze względami jakie rozwija lekarz aby nie wyleczyć bogacza chorego z urojenia. We dwie, Karolina i pani de Fischtaminel, wynajdują zatrudnienia dla kochanego Adolfa wówczas gdy ani pani de Fischtaminel ani Karolina nie życzą sobie na razie gościć tego pół-boga w swoich penatach. Pani de Fischtaminel i Karolina, które dzięki pani Foullepointe stały się najserdeczniejszemi przyjaciółkami, doszły wreszcie do tego, iż zgłębiły do dna i wprowadziły w życie ów system kobiecego wolnomularstwa, którego obrzędów nie nauczy żadna inicjacja.
Jeżeli Karolina napisze do pani de Fischtaminel taki bilecik:
„Moja złota, jutro zapewne będziesz miała u siebie Adolfa, nie zatrzymuj go zbyt długo, gdyż mamy jechać do lasku koło czwartej, ale, jeżeli masz ochotę sama się z nim przejechać, w takim razie mogłybyśmy się tam spotkać. Powinnaś mnie nauczyć twego sekretu zabawienia i zajęcia ludzi najbardziej znudzonych“.
Pani de Fischtaminel powie sobie:
— Dobryś! będę go miała na karku od śniadania do piątej.

Pewnik

Mężczyźni nie zawsze odgadują, co znaczy u kobiety jasno wyrażone życzenie, ale druga kobieta nie myli się nigdy: zawsze robi rzecz przeciwną.

Te małe stworzonka, zwłaszcza Paryżanki, są to najładniejsze klejnociki jakie zdołał wyprodukować nasz ustrój społeczny; doprawdy, musi brakować jakiegoś zmysłu temu, kto nie doznaje nieustannej rozkoszy patrząc na nie jak układają swoje intryżki podobnie jak układają pukle włosów, tworząc odrębny język, budując drobnemi paluszkami owe machiny piekielne, w których pękają najwspanialsze majątki.
Pewnego dnia, Karolina rozwinęła najdalej idące ostrożności, napisała w wilję do pani Foullepointe z prośbą aby pojechała z Adolfem do Saint-Maur obejrzeć jakąś posiadłość do sprzedania, zapowiedziała go już do niej na śniadanie. Ubiera Adolfa, wymawia mu żartobliwie staranność z jaką robi tualetę i rzuca niedyskretne pytania co do pani Foullepointe.
— Milutka jest i wydaje mi się porządnie znudzona swoim Karolem: uda ci się ją pewno wpisać do swego katalogu, ty stary don Juanie; ale tym razem nie będziesz potrzebował nowej sprawy Chaumontel; nie jestem już zazdrosna, daję ci przepustkę, wolisz to, niż gdybym cię uwielbiała?... Widzisz, potworze, jaka ja poczciwa...
Ledwie pan wyszedł z domu, Karolina, która jeszcze wczoraj pospieszyła zaprosić Ferdynanda na śniadanie, robi tualetę, jaką, w owym czarującym XVIII-tym wieku, tak oczernianym przez republikanów, społeczników i głupców, kobiety z towarzystwa nazywały rynsztunkiem bojowym.
Karolina przewidziała wszystko; Miłość jest pierwszym pokojowcem w świecie: toteż, stół zastawiony jest z szatańską kokieterją. Obrus najcieńszy i najbielszy, wykwintny niebieski serwis, srebro, kryształy, pełno kwiatów!
Jeżeli rzecz dzieje się w zimie, Karolina znalazła gdzieś winogrona, przewróciła całą piwnicę aby wygrzebać parę butelek doskonałego starego wina. Bułeczki od najsławniejszego piekarza. Najsmakowitsze potrawy, pasztet z gęsich wątróbek, zastawa zdolna sprowadzić błogi uśmiech na wargi lichwiarza i objaśnić seniora Akademji co się tu święci.
Wszystko gotowe; co się tyczy Karoliny, gotowa jest już od wczoraj, przygląda się swemu dziełu. Justysia wzdycha, ustawiając krzesełka. Karolina zdejmuje parę pożółkłych listków z kwiatów w żardinierkach. Kobieta pokrywa wówczas drżenie własnego serca owemi bezmyślnemi zajęciami, wśród których palce nabywają siły kleszczów, różowe paznokietki zdają się palić, a w gardle zastyga niemy okrzyk: — Jeszcze go niema!
Jakiż sztylet w serce to słowo Justysi: — Proszę pani, list.
List zamiast Ferdynanda! jak go otworzyć, ile wieków upływa w chwili rozrywania koperty! Kobiety to rozumieją! Co do mężczyzn, ci, w chwilach podobnej wściekłości, drą w strzępy swoje żaboty...
— Justysiu, pan Ferdynand chory!... woła Karolina, prędko biegnij po dorożkę.
W chwili gdy Justysia zbiega po schodach, Adolf właśnie kroczy na górę.
— Biedna pani! myśli Justysia, już pewno dorożka nie będzie potrzebna.
— Ty! skądże ty...? wykrzykuje Karolina, widząc Adolfa stojącego w zachwycie przed rozkosznie zastawionym stołem.
Adolf, któremu żona już oddawna nie przyrządza tak kokieteryjnych balików, nie odpowiada. Zgaduje wszystko, widząc niejako wypisane na obrusie owe czarujące wykrzykniki, które czy to pani de Fischtaminel, czy też syndyk sprawy Chaumontel rysowali mu nieraz na innych niemniej wykwintnych stolikach.
— Kogóż ty się spodziewasz? pyta zkolei Adolf.
— Kogóżby? Ferdynanda, odpowiada Karolina.
— I tak każe na siebie czekać?
— Chory jest, biedny chłopiec.
Szelmoska myśl przemyka przez głowę Adolfa. Odpowiada, mrużąc znacząco jedno oko:
— Przed chwilą go widziałem.
— Gdzie?
— Na bulwarze, z przyjaciółmi...
— Ale czemu ty wracasz? pyta Karolina, która chce pokryć morderczą wściekłość.
— Pani Foullepointe, o której twierdziłaś że jest znudzona Karolem, bawi z nim od wczoraj w Ville-d’Avray.
— A pan Foullepointe?
— Odbywa rozkoszną podróż w swojej nowej sprawie Chaumontel, zdarzyła mu się milutka... komplikacja; ale wybrnie z niej z pewnością.
Adolf siada mówiąc:
— Doskonale się złożyło; głodny jestem jak stado wilków.
Karolina siada, patrząc ukradkiem na Adolfa; wewnątrz płacze z wściekłości, ale nie może się pokonać aby nie spytać niby to obojętnie:
— Z kim widziałeś Ferdynanda?
— Z jakiemiś figurami, które go wciągają w liche towarzystwo. Psuje się ten młody człowiek: bywa u pani Schontz, u loretek, — powinnabyś napisać do wuja. Z pewnością chodziło o jakieś śniadanie z powodu zakładu zrobionego u Malagi...
Adolf patrzy z pod oka na Karolinę, która spuszcza głowę aby ukryć łzy.
— Jak ty się wypiękniłaś! powiada. Doprawdy, jesteś godną dekoracją tego wspaniałego śniadania. Ferdynand nie będzie pewno jadł dziś tak smacznych rzeczy jak ja... itd.
Adolf operuje żarcikami tak zręcznie, że w Karolinie budzi się myśl ukarania Ferdynanda. Adolf, który twierdził że ma wilczy apetyt, doprowadza Karolinę do tego, że zapomina o dorożce czekającej przed domem.
Stróżka Ferdynanda przybywa koło drugiej, gdy Adolf śpi wyciągnięty na kanapie. Posłanniczka miłości zjawia się, aby powiedzieć Karolinie, że pan Ferdynand potrzebuje opieki.
— Upił się? pyta Karolina wściekła.
— Miał pojedynek, proszę pani.
Karolina pada zemdlona, zrywa się i pędzi do Ferdynanda, oddając w duchu Adolfa wszystkim mocom piekielnym.
Gdy kobietom zdarzy się paść ofiarą tych drobnych kombinacyj, równie sprytnych jak ich własne, wówczas wołają:
— Mężczyźni, to istne potwory!

XXXVI.
Rozwiązanie

Oto ostatnie spostrzeżenie. Obawiam się bowiem, kochany czytelniku, iż dzieło zaczyna ci się wydawać nieco nużące, jak i sam temat, o ile jesteś żonaty.
Ta książka, która, zdaniem autora, jest dla Fizjologji małżeństwa tem czem historja dla filozofji, przykład dla teorji, miała swoją logikę, jak ją ma i życie, brane w wielkich linjach.
I oto, jaka jest ta logika: logika fatalna, straszliwa. W chwili gdy zamykaliśmy pierwszą część tej książki, której każdy żart kryje w sobie tyle głębi, Adolf, musieliście to zauważyć, doszedł do zupełnej obojętności matrymonjalnej.
Musiał czytywać powieści, w których autorowie radzą niedogodnym mężom aby się wynieśli na tamten świat, to znów aby żyli w przykładnej zgodzie z ojcami swoich dzieci, kochali ich i pielęgnowali; jeżeli bowiem literaturę mamy uważać za odbicie obyczajów, trzebaby przypuścić, że obyczaje uznają niedostatki wykazane przez Fizjologję małżeństwa w tej ważnej instytucji. Niejeden świetny talent wymierzył straszliwe ciosy w tę podwalinę społeczną nie mogąc jej naruszyć.
Adolf, przedewszystkiem, o wiele zanadto przewertował własną żonę i pokrywa swą obojętność głębokiem słowem: wyrozumiałość. Jest wyrozumiały dla Karoliny, widzi w niej tylko matkę swoich dzieci, dobrego kolegę, pewnego przyjaciela, brata.
W chwili gdy dobiegają do końca małe niedole kobiety, Karolina, o wiele sprytniejsza, nauczyła się korzystać z tej wygodnej wyrozumiałości; ale nie wyrzeka się przezto swego kochanego Adolfa. W naturze kobiet leży nic nie ustępować ze swych praw. Bóg i moje prawo... małżeńskie! jest jak wiadomo dewizą Anglji, zwłaszcza dziś. Kobiety mają tak wielką namiętność panowania, że moglibyśmy na ten temat opowiedzieć anegdotę, która niema jeszcze dziesięciu lat. Jak na anegdotę, jest przeto bardzo świeża.
Jeden z dygnitarzy Izby Parów, miał swoją Karolinę, lekką jak prawie wszystkie Karoliny. To imię przynosi kobietom szczęście. Dygnitarz ten, wówczas już bardzo stary, siedział po jednej stronie kominka, Karolina po drugiej. Karolina doszła okresu, w którym kobiety nie mówią już o swoich latach. Pewien przyjaciel przyszedł oznajmić obojgu o ślubie generała, który był niegdyś przyjacielem ich domu.
Karolina wpada w rozpacz, zalewa się łzami, wydaje głośne krzyki, kotłuje głowę sędziwemu dygnitarzowi tak, że ten próbuje ją pocieszyć. Wreszcie, po różnych próbach, wymyka się hrabiemu następujący argument:
— Ostatecznie, czego ty chcesz, moja droga! nie mógł się przecież z tobą ożenić!
Był to jeden z największych dostojników kraju, lecz był zarazem przyjacielem Ludwika XVIII, tem samem nieco w stylu Pompadour.
Cała różnica sytuacji Adolfa i Karoliny polega na tem: że o ile pan nie troszczy się już o panią, pani zachowuje prawo troszczenia się o pana.
A teraz, posłuchajmy tego, co się zwie opinją świata a jest zakończeniem tego dzieła.

XXXVII.
Komentarz,
który objaśnia słowo „felicità“ finałów operowych

Któż nie słyszał w życiu jakiej Opery włoskiej... Musieliście zatem zauważyć muzyczne nadużywanie słowa felicità, tak obficie rzucanego przez poetę i przez chóry, wówczas gdy publiczność opuszcza czemprędzej loże i krzesła.
Straszliwy obraz życia. Opuszcza się je w chwili, gdy dochodzi się do felicità.
Czy dumaliście kiedy nad głęboką prawdą, jaka unosi się nad tem finale, w chwili gdy muzyk rzuca w powietrze ostatnią nutę, autor ostatni wiersz, gdy orkiestra daje ostatnie pociągnięcia smyczka, ostatni dech, gdy śpiewacy mówią do siebie: „chodźmy na kolację!“ gdy chórzyści wykrzykują: „co za szczęście, deszcz przestał padać!...“ Tak i w życiu! we wszystkich sytuacjach, dochodzi się do momentu gdy żart się kończy, sztukę się odegrało, gdzie wszystko jakoś się układa i każdy zaczyna śpiewać felicità na swoją rękę. Przebywszy wszystkie duety, sola, stretty, cody, ensemble, duettini, nokturny, wszystkie fazy naznaczone w tych scenkach zaczerpniętych z oceanu małżeńskiego i będące tematem warjacyj równie zrozumiałych dla człowieka rozumnego jak dla głupca (gdzie chodzi o cierpienie, wszyscy jesteśmy równi!), większość paryskich małżeństw dochodzi, w danym momencie, do następującego finału:
ŻONA do kobiety, która jest w fazie „babiego lata“. — Moja droga, jestem najszczęśliwsza pod słońcem. Adolf jest wzorem mężów, dobry, nie dokuczliwy, uprzejmy. Prawda, Ferdynandzie?
(Karolina zwraca się do kuzyna męża, młodego człowieka w ładnym krawacie, z lśniącemi włosami, w lakierowanych bucikach, fraku ostatniej mody, szapoklaku, rękawiczkach, gustownej kamizelce, pysznym wąsiku, faworytach, bródce à la Mazarin, przepełnionego niemem i głębokiem uwielbieniem dla Karoliny).
FERDYNAND. — Adolf jest szczęśliwy że ma żonę taką jak pani. Czegóż mu brakuje? Niczego.
ŻONA. — W początkach sprzeczaliśmy się bezustanku, ale teraz zgadzamy się doskonale. Adolf robi co mu się podoba, nie krępuje się; nie pytam ani dokąd idzie, ani skąd wraca. Wyrozumiałość, moja droga, to tajemnica szczęścia. Wy jeszcze jesteście w fazie sprzeczek, zazdrości, szpileczek, kłótni. Na co to wszystko? Życie, dla nas kobiet, jest tak krótkie! Cóż my mamy? Dziesięć pięknych lat! Poco je wypełniać nudą i przykrościami? I ja byłam taka jak ty; ale, pewnego dnia, poznałam panią Foullepointe, przemiłą kobietę, która rozjaśniła mi w głowie i nauczyła co trzeba robić aby uczynić mężczyznę szczęśliwym... Od tego czasu, Adolf zmienił się do niepoznania: zrobił się wprost rozkoszny. Jeśli np. mam iść do teatru, a o siódmej jeszcze jesteśmy sami, pierwszy mówi z niepokojem, przestrachem nawet: „Ferdynand ma przecie przyjść po ciebie?“ — Prawda, Ferdynandzie?
FERDYNAND. — Tak, żyjemy z sobą jak najlepsi kuzyni.
STRAPIONA MŁODA KOBIETA. — Czyżbym i ja miała dojść do tego?
FERDYNAND. — Jest pani tak ładna, że przyjdzie to pani bez trudu.
ŻONA, zirytowana. — Do widzenia zatem, moja mała. (Strapiona młoda kobieta wychodzi). Zapłacisz mi za to, Ferdynandzie.
MĄŻ, na bulwarze. — Mój drogi (przytrzymuje pana de Fischtaminel za guzik), ty sobie jeszcze wyobrażasz, że małżeństwo opiera się na miłości. Kobieta może ostatecznie kochać jednego mężczyznę, ale my!... Mój Boże, społeczeństwo nie pokona natury. Ot, widzisz, najlepsze w małżeństwie jest, aby jedna strona miała dla drugiej absolutną wyrozumiałość, pod warunkiem oczywiście zachowania pozorów. Ja jestem mężem najszczęśliwszym w świecie. Karolina jest mi oddaną przyjaciółką, poświęciłaby dla mnie wszystko, nawet mego kuzyna Ferdynanda, gdyby było trzeba... tak, śmiej się, a ja ci mówię że ona wszystko zrobi dla mnie. Ty jeszcze się szamotasz w komicznych pojęciach o godności, honorze, cnocie, porządku społecznym. Życia nie powtarza się dwa razy, trzeba z niego wycisnąć co się da. Oto mija dwa lata, jak między mną a Karoliną nie padło ani jedno cierpkie słowo. Mam w niej towarzyszkę, której się mogę ze wszystkiego zwierzyć i która umiałaby mnie pocieszyć w krytycznej sytuacji. Niema między nami żadnego oszukaństwa i wiemy co o sobie sądzić wzajem. Nasze zbliżenia to są chwile zemsty, rozumiesz? Zmieniliśmy w ten sposób obowiązek na przyjemność. Ona powiada nieraz: „Jestem wściekła dzisiaj, zostaw mnie, idź sobie“. Burza spada na kuzyna. Karolina nie robi już min ofiary, wyraża się o mnie jak najlepiej. Cieszy się mojemi przyjemnościami. A że to jest bardzo uczciwa kobieta, okazuje największą delikatność we wszystkich sprawach majątkowych. Dom prowadzony jest wzorowo. Żona pozwala mi rozporządzać moją rezerwą bez cienia kontroli. Oto masz życie. My napuszczamy koła oliwą, ty, mój drogi, wkładasz pod nie kamienie. Trzeba się zdecydować: albo, albo; albo nóż weneckiego murzyna, albo dłuto poczciwego Józefa. Kostjum Otella, mój drogi, jest bardzo niewygodny, wygląda dziś zbyt karnawałowo; ja, jako dobry katolik, wolę być skromnym cieślą.
CHÓR, w salonie, na balu. — Pani Karolina jest czarująca.
DAMA W TURBANIE. — Tak, pełna godności, poczucia form.
ŻONA, KTÓRA MA SIEDMIORO DZIECI. — Ach, tak, ta umiała sobie dać rady z mężem.
PRZYJACIEL FERDYNANDA. — Ależ ona bardzo kocha męża. Adolf to zresztą człowiek bardzo miły, znający świat.
PRZYJACIÓŁKA PANI DE FISCHTAMINEL. — Ubóstwia żonę. U nich w domu, cóż za swoboda, bawią się wszyscy doskonale.
PAN FOULLEPOINTE. — Tak, to dom bardzo miły.
KOBIETA, O KTÓREJ MÓWIĄ DUŻO ZŁEGO. — Karolina jest dobra, przychylna, o nikim źle nie mówi.
DAMA TAŃCZĄCA, która wraca na swoje miejsce. — Czy pamiętacie, jaka ona była nudna, kiedy bywała jeszcze u państwa Deschars?
PANI DE FISCHTAMINEL. — Ach, u tych! Ona i jej mąż, istne dwie pokrzywy... ciągłe kłótnie (pani de Fischtaminel odchodzi).
ARTYSTA. — Ale bo też pan Deschars puszcza się na dobre, bywa za kulisami; zdaje się, że żona sprzedawała mu wkońcu zbyt drogo swą cnotę.
DAMA Z MIASTA, przestraszona ze względu na córkę obrotem rozmowy. — Pani de Fischtaminel wygląda dziś zachwycająco.
DAMA CZTERDZIESTOLETNIA z rodzaju nieużytków. — Pan Adolf wydaje się równie szczęśliwy jak jego żona.
MŁODA OSOBA. — Jaki on przystojny, ten pan Ferdynand. (Matka trąca ją nieznacznie nogą). Czego chcesz, mamo?
MATKA spogląda na córkę znacząco. — Tak mówi się, moja droga, tylko o narzeczonym; pan Ferdynand nie jest do wzięcia.
DAMA wydelkotowana do drugiej nie mniej wydelkotowanej. — Wiesz, moja droga, jaki z tego morał? Oto, że szczęśliwe są jedynie małżeństwa we czworo.
PRZYJACIEL, do którego autor lekkomyślnie zwrócił się o zdanie. — To wierutny fałsz.
AUTOR. — A, tak pan sądzi?
PRZYJACIEL, który świeżo się ożenił. — Zużywasz morze atramentu, aby zohydzić podstawy życia społecznego i to pod pretekstem oświecenia nas!... Ech, mój drogi, bywają małżeństwa sto razy, tysiąc razy szczęśliwsze, niż te zachwalane przez ciebie małżeństwa we czworo.
AUTOR. — Więc co? Trzeba zatem oszukiwać ludzi mających się dopiero żenić? mamy wykreślić to zdanie?
PRZYJACIEL. — Nie, może zostać jako koncept.
AUTOR. — Także sposób, aby nie mijać się z prawdą.
PRZYJACIEL, który nie chce dać za wygraną. — Tak, prawdą, która przemija.
AUTOR, chcąc mieć ostatnie słowo. — Cóż nie przemija? Gdy twoja żona będzie miała o dwanaście lat więcej, dokończymy rozmowy. Może wówczas będziecie szczęśliwi już tylko we troje.
PRZYJACIEL. — Mścisz się krwawo za to, że nie możesz napisać historji małżeństw szczęśliwych.




  1. Patrz Fizjologja małżeństwa. Rozmyślanie VII.
  2. Samiec, mężczyzna.
  3. Kłamstwo, zawierające potrójny grzech główny (kłamstwo, pycha, zazdrość), do jakiego są zdolne tylko dewotki, gdyż pani Deschars jest zagorzałą dewotką; nie opuszcza ani jednej mszy u św. Rocha, od czasu jak kwestowała z królową.
  4. Ten sam Ferdynand de Bourgarel, którego opłakują Polityka. Sztuka i Miłość, według mowy pogrzebowej, wygłoszonej przez Adolfa nad jego grobem.
  5. Wielkość i upadek Cezara Birotteau.
  6. Bouder — dąsać się.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Honoré de Balzac i tłumacza: Tadeusz Boy-Żeleński.