Macocha (de Montépin, 1931)/Tom III/V
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Macocha |
Podtytuł | Powieść |
Data wyd. | 1931 |
Druk | Sz. Sikora |
Miejsce wyd. | Warszawa — Kraków — Lwów |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | Marâtre |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cała powieść |
Indeks stron |
Teresa uspokojona temi słowy, podeszła do Pawła i podała mu rękę.
— Ponieważ jesteś pan przyjacielem Gastona, będziesz i moim — rzekła swym głosem melodyjnym. — Skoro on pana kocha, więc i ja będę kochać. Jesteś pan dla niego bratem, ja będę pańską siostrą.
Głos i twarz Teresy od pierwszej chwili oczarowały Pawła.
— Brat ma prawo uścisnąć swą siostrę — rzekł — czy pozwalasz Gastonie?
— Pozwalam!
Gaussin objął młodą kobietę, i na jej bladych policzkach złożył dwa pocałunki. Od tej chwili lody były złamane i zniknął wszelki przymus.
— Więc zgodziłeś się pan zostać ojcem chrzestnym naszego dziecięcia?
— Bez wahania i z całego serca. Chodzi teraz o jedną rzecz i dość ważną...
Któż będzie matką i chrzestną?
W tej chwili weszła Anusia, niosąc na rękach drwa do komina.
— Oto matka chrzestna — odrzekł Gaston, wskakując na dzielną dziewuchę, która usłyszawszy to, zachwycona i zarazem zdziwiona takim zaszczytem, zarumieniła się jak piwonia.
— Dobrze! — zawołał Gaussin — poznam się z nią i uścisnę, jeżeli pozwoli.
— I owszem — odrzekła Anusia, kłaniając się niezręcznie i nadstawiając oba policzki pełne i rumiane jak jabłka.
Poczem złożyła obiad przed kominkiem.
— Moja Anusiu, bądź tak dobra, pójdź do oberży i poproś matkę Pascal, by do obiadu dodała nam jeszcze kurczę.
— W tej chwili... wybiorę je sama, najlepsze...
— I przygotuj mi pokój — rzekł Gaussin — wątpię bowiem — dodał zwracając się do Gastona — byś chciał mnie pomieścić w swoim.
— Rzeczywiście, bardzo żałuję... — ale stąd do oberży kilka kroków zaledwie, i w każdej chwili możemy być z sobą. Przez kilka dni pozostanę w domu, będziemy więc dość mieli czasu do pomówienia o przeszłości i przyszłości.
— Nie wyjedziesz? A jednak musisz pojechać ze mną do Paryża.
— Po co?
— Interes bardzo ważny... potrzebuję kupić co do chrztu i trochę podarków dla mojej nowej siostry i dla matki chrzestnej.
— Masz rację... Pojadę więc.
Porozmawiali jeszcze chwil kilka, poczem Gaston zaprowadził Pawła do ogrodu i pokazał mu swoją pracownię.
Siedli do obiadu o godzinie zwykłej. Nie potrzebujemy dodawać, jak cały wieczór przeszedł im wesoło...
Obaj przyjaciele chętnie gawędziliby przez noc całą, ale ponieważ około godziny dziesiątej Teresa uczuła się strudzoną, Gaston więc odprowadził Pawła do jego pokoju do oberży.
Nazajutrz Teresa była cierpiącą i nie podniosła się już z łóżka.
Wezwana do pomocy z Chantilly kobieta, oczekiwała od rana, umówiono również i mamkę. Ta ostatnia była to młoda wieśniaczka, żona leśnika, mieszkająca w Commelle. W południe posłano po nią Anusię.
Teresa chciała karmić sama, ale że była za młodą i dość wątłą,
niebezpieczeństwo więc mogło grozić nietylko jej, lecz i dziecięciu. Choć z żalem, uległa radom wezwanej kobiety, a jeszcze więcej prośbom Gastona, który nie chciał narażać zdrowia jej i ukochanej istoty, której miał zostać ojcem.
Przewidywania spełniły się i o godzinie siódmej wieczorem Teresa została matką.
W pokoju przyległym Paweł z niecierpliwością oczekiwał wiadomości, czyim ojcem chrzestnym zostanie: syna czy córki?
— Jak najpomyślniej — zawołał wchodząc Gaston, promieniejący radością — jestem najszczęśliwszym z ludzi!
— No cóż? Syn czy córka?
— Córka... Spodziewałem się syna, ale szczęśliwym jestem i z córki.
I obaj przyjaciele uścisnęli się.
Teresa przebyła przesilenie zwycięsko, lecz była bardzo osłabioną.
Potrzeba było teraz przedewszystkiem sporządzić akt prawny. W tym celu Gaston w towarzystwie Pawła i ojca Pascal udał się do merostwa j w Orry-la-Ville, gdzie dziecię zostało zapisane do ksiąg pod imieniem Pauliny Łucji Dauberive, córki Gastona Dauberive i matki nieznanej. Z proboszczem umówiono się o chrzest za tydzień, i dopełniono go w dzień oznaczony. Zebrane u drzwi kościoła dzieci wiejskie dostały masę cukierków i groszaków, i głośnemi okrzykami wyrażały swą radość.
Wieczorem matka Pascal podała obiad, na przyrządzenie którego wysiliła cały swój talent kucharski, przyczem biesiadnicy wypili wiele butelek wina za zdrowie matki i dziecka.
Małgorzata Poulet, tak nazywała się mamka, zabrała z sobą dziecię do Commelle, a w dwa dni później Paweł Gaussin, uściskawszy Gastona i Teresę, odjechał do Hawru, gdzie wsiadł na statek i popłynął do Indji.
W domku rozpoczęło się znowu dla Gastona i Teresy życie jednostajne, samotne, a jednak pełna szczęścia i uroku.
Zamówienia napływały, i rzeźbiarz pracował Z podwójną energją.
Teresa stawała się coraz piękniejszą. Bez żadnej przesady można było powiedzieć o niej, że macierzyństwo jeszcze bardziej wzmogło urok jej oblicza.
W trzy miesiące nadszedł list z Kalkuty, w którym Paweł donosił, iż odbywszy podróż pomyślnie, zakupuje pewną przestrzeń gruntu, którą zbadał dokładnie i przekonał się, że zawiera w sobie pokłady cennych kamieni. Ale ponieważ nie posiada dostatecznych kapitałów dla tak wielkiego przedsięwzięcia, ma zamiar wejść do spółki z pewnym francuzem, osiedlonym tam oddawna, wdowcem i ojcem bardzo pięknej córki. Nawzajem żądał Paweł wiadomości o swojej córce chrzestnej i jej matce.
Gaston opisał mu natychmiast i zawiadomił, iż mała Paulinka prześliczną jest jak cherubinek, zdrowa i rozwija się tak prędko, iż ma już dwa ząbki.
Upłynęło półtora miesiąca i nadszedł drugi list od Pawła, datowany już nie z Kalkuty, a z Lahory. Emigrant donosił, że już podpisał akt spółki i rozpoczął roboty. Wśród szczegółów technicznych unosił się nad przymiotami córki swego wspólnika, i dawał do zrozumienia, iż ma zamiar z nią się ożenić. Naturalnie przesyłał serdeczne życzenia swej córce chrzestnej i rodzicom.
Gaston i Teresa od czasu osiedlenia się w Montgrésin, nie mieli żadnych wiadomości o Daumontach, wiedzieli tylko, iż mieszkają przy ulicy Verneuil.
Dla czegóżby on nie mógł zobaczyć się z niemi teraz, jak dawniej postanowił i nie miał im opowiedzieć:
— Córka wasza, którą opłakiwaliście jako umarłą, żyje... Jedynem jej pragnieniem jest wrócić do was i kochać was... Oddajcie mi ją za żonę... Nazwisko moje jest szanowane i znane... jestem prawie bogatym przez pracę, a majątek mój wzrasta na równi ze sławą... Dajcie mi ją... przyprowadzę ją wam, a wraz z nią prześliczne dziecię, waszą wnuczkę.
Dla czegóż jednak tak nie postąpił?
Bo nie dowierzał, obawiał się...
Jak odpowiedzieliby na jego postępek, ten ojciec egoista i ta matka chciwa, zawiedzeni przez niego?
Kto wie, czy opierając się na swem prawie rodzicielskiem, nie odebraliby mu Teresy, zamiast zgodzić się na uprawnienie ich miłości?
Kto wie, czy zaślepieni gniewem i niewzruszeni w swej zemście, nie zaskarżyliby go przed sądem i nie domagali się ukarania za zbrodnię uwiedzenia małoletniej?...
Gaston nie miał odwagi narazić się na takie niebezpieczeństwo.
Upłynęło znowu kilka miesięcy.
Robert i Eugenja nie wątpili już o śmierci córki. Wspominali już o niej tylko z przekleństwem i często powtarzali, że nigdy nie przebaczą jej krzywdy, jaką im uczyniła przez stratę majątku.
Były to wtedy najświetniejsze czasy cesarstwa.
Dwór przyjeżdżał często do Compiègne, a za każdym takim wyjazdem, można było w okolicy rezydencji cesarskiej spotykać wszędzie niezliczoną liczbę ajentów tajnych, czuwających nad bezpieczeństwem naczelnika państwa, dwa razy już cudem tylko ocalonego od ręki morderców.
Joachim Touret, jako jeden z ajentów starszych i do tego zaszczycony zaufaniem wyjątkowem, miał powierzoną sobie brygadę, której obowiązkiem był bezustanny nadzór w okolicach Compiègne, w promieniu mil kilku.
Ludność wiejska znała dobrze manewra policji i nikt nie dziwił się, spotykając w najmniejszych nawet wioskach osobistości nieznane, krążące bezustannie raz w takiem, drugi raz w innem ubraniu, i przesiadujące całemi godzinami w oberżach. Szczególniej pełno ich było na drodze między Paryżem i Chantilly, i podwładni Miodusia często pokazywali się w Chapelleen-Serval, Orry-la-Ville, Pontarmè i w Montgrèsin. Wyjątkowy zaś nadzór miano nad lasem Chantilly, gdzie jak przypuszczano, ajenci Orleanów, przybyli z Londynu, zbierali się sekretnie i organizowali spiski — co zresztą pozbawione było wszelkiej podstawy.
Praca takich, jak ich nazywano ciekawych, nie była uciążliwą. Polegała ona na ciągłych spacerach, odwiedzaniu oberż, gawędzie ze spotykanemi w nich osobami, i wyciąganiu ich na rozmowę. Czasami bawili oni po kilka dni w jakiej miejscowości, udając ludzi spokojnych, przebywających na wsi dla świeżego powietrza. Niektórzy przebywali w towarzystwie kobiet, należących również do cechu policyjnego.
Ajenci i ajentki urządzali wycieczki do lasu Chantilly i wesoło bawili się pod cieniem drzew lub nad brzegiem stawu Commele. Miejscowy nadleśny często miewał wizyty tych gości tajemniczych, którzy dobrze opłacani z funduszów sekretnych, urządzali u niego śniadania i obiady, zamawiane naprzód, na których nawet w czasie, w którym polować nie było wolno, figurowała zwierzyna, jak zające i bażanty, oblewane dobrze wybornem winem białem i prawdziwym burgundem. Rozumie się, wszystko to działo się w tajemnicy, leśnik bowiem nie opłacał patentu na prawo restauracji.