Macocha (de Montépin, 1931)/całość
<<< Dane tekstu | ||
Autor | ||
Tytuł | Macocha | |
Podtytuł | Powieść | |
Data wyd. | 1931 | |
Druk | Sz. Sikora | |
Miejsce wyd. | Warszawa — Kraków — Lwów | |
Tłumacz | anonimowy | |
Tytuł orygin. | Marâtre | |
Źródło | Skany na Commons | |
Inne | Pobierz jako: EPUB • PDF • MOBI | |
| ||
Indeks stron |
Ksawery de Montepin
MACOCHA
POWIEŚĆ
Tom I.
WARSZAWA - KRAKÓW - LWÓW
1929 Zakłady graficzne „Rekord“ Warszawa
Dzika 18
|
Noc od dwóch godzin już zapadła, choć była to dopiero godzina ósma wieczorem, ale w listopadzie zmierzcha się wcześnie. W tym to właśnie miesiącu r. 1867-go rozpoczyna się nasze opowiadanie.
Rano szron biały pokrywał ziemię, po południu jednak, powietrze stało się ciężkie, przesiąknięte elektrycznością.
Człowiek przeszło sześćdziesięcioletni, w ubraniu duchownego, siedział w szerokim, staroświeckim fotelu. Nogi obute w skórzane trzewiki z posrebrzanemi niegdyś klamrami, trzymał oparte na kominku. Łagodne światło lampy, przyćmione zieloną umbrelką, oświetlało niewielki pokój, który, o ile można było sądzić z umeblowania, służył zarazem za pokój jadalny i gabinet. W łagodnym półcieniu ksiądz czytał swój brewjarz.
Dom, do którego wprowadziliśmy czytelnika, wyglądał bardzo skromnie tak zewnątrz jak i wewnątrz, jak zwykle małe probostwo, a ksiądz czytający brewjarz, byt administratorem parafji. Plebanja położona była na jednym ze szczytów górskich, ciągnących się od Chennevieres aż do Brie-Comte-Robert. Proboszcz nazywał się Leon Dubreuil, ale przez swoich parafjan nazywany był powszechnie „dobrym księdzem Dobreuil“. Silnie zbudowany, cieszący się dobrem zdrowiem, wyglądał jeszcze bardzo czerstwo, pomimo swoich lat sześćdziesięciu czterech. Dwadzieścia z nich blisko, zamieszkiwał w probostwie Sucy-en-Brie, i tam spodziewał się także zakończyć życie i odpocząć na tym cmentarzu, gdzie tyle grobów poświęcił własną ręką.
Będąc bardzo dobroczynnym i chcąc przyjść w pomoc nieszczęśliwym, wiele sobie odmawiał, co zjednało mu szczery szacunek, przywieranie i miłość wszystkich, małych i starszych, słabych i silnych.
Plebanja łączyła się z kościołem. Kościół był tak skromny jak i jego proboszcz, była to jednak budowa ciekawa, gdyż sięgała czasów najodleglejszych ery chrześcjańskiej. Przysionek kościoła w stylu romańskim, wychodził na plac ocieniony stuletniemi lipami. Dzwonnica, na której szczycie osadzony był kogut galijski, nie o wiele przewyższała wierzchołki drzew.
W czasie kiedy się nasze opowiadanie zaczyna, kolej żelazna nie była jeszcze przeprowadzona aż do Sucy-en-Brie, i linja kolei Vincennes zatrzymywała się w Varenne-Saint-Hilaire, gdzie w każdą niedzielę tłumy wesołych i hałaśliwych paryżan krążyły po okolicy, nie znając jednak tej tak skromnej i pięknej wioski, choć była ona od Paryża zaledwie o dwadzieścia kilometrów oddalona.
Tego właśnie wieczoru, kiedy ksiądz Dubreuil, siedział przy kominku, zatopiony w czytaniu a raczej odmawianiu modlitw, które już znał na pamięć, oczy jego machinalnie tylko przesuwały się po kartach książki, której modlitwy po cichu szeptał.
Noc była bardzo ciemna. Wiatr gwałtowny wiał od zachodu i obrywał resztki zeschłych i zmarzniętych liści, burza zdawała się być nieuniknioną. Ani jednego przechodnia nie można było spotkać na małych uliczkach w Sucy i gdyby nie światełka błyszczące w niektórych oknach, można byłoby myśleć iż cała wieś w głębokim śnie pogrążona. Słychać tylko było szmer gałęzi i ponury zgrzyt chorągiewki na wieży. Nagle ksiądz Dubreil położył książkę na stole i począł pilnie nadsłuchiwać, zdawało mu się, iż słyszy dźwięk dzwonka. Po chwili przekonał się, że się nie mylił, gdyż dzwonienie dało się słyszeć po raz drugi, wstał więc pospiesznie, chcąc drzwi otworzyć, ale w tej chwili niemłoda już kobieta ukazała się na progu. Była to Magdalena Lody, służąca księdza, którą powszechnie w Sucy-en-Brie nazywano matką Lody. Tam urodzona, nigdy się stamtąd nie wydalała.
— Księże proboszczu, — powiedziała — ktoś do naszych drzwi zadzwonił.
— Otwórz więc, Magdaleno — odpowiedział ksiądz, — nie trzeba nadużywać cierpliwości czekającego.
— Z pewnością jest to znowu jaki obcy włóczęga, który przyszedł żądać pomocy.
— A cóż to szkodzi, że jest włóczęgą lub obcym? jeżeli głodny, damy mu kawałek chleba, a jeżeli bez dachu, ofiarujemy mu na noc przytułek.
Magdalena miała już odpowiedzieć, że dawać przytułek obcym żebrakom jest rzeczą bardzo niebezpieczną, ale czasu jej zabrakło, gdyż zadzwoniono po raz trzeci.
— Prędzej, prędzej! — zawołał ksiądz — tak za długo pozwoliliśmy mu czekać. — — Służąca wyszła pospiesznie.
Ksiądz zamknął swój brewiarz i położył go na kominku. Po upływie zaledwie dwóch minut, ukazała się służąca już nie sama, lecz w towarzystwie drugiej kobiety.
Nowoprzybyła mogła mieć około lat trzydziestu. Spostrzegłszy ją ksiądz, zrobił ruch niespokojny.
— Więc to wy, Weroniko? — powiedział — cóż słychać na folwarku w Rosiers?
— Niestety, nie lepiej, księże proboszczu — odpowiedziała wieśniaczka. — Zdawało nam się wczoraj, że nasz biedny pan uszedł już niebezpieczeństwa, dziś jednak stan jego znacznie się pogorszył.
— Czy był doktór?
— Natychmiast po niego posłano.
— A więc?
— Wzruszył ramionami i wyglądał, jak człowiek, który już za nic nie ręczy. Łatwo było zrozumieć, że znajdował naszego pana jak najgorzej, i że ratunek już był niemożliwym. Kiedy odchodził, zaczęłam go badać — odpowiedział mi, że pan nasz może i nocy nie przeżyje. Powtórzyłam to pani, która mnie też niezwłocznie po księdza proboszcza posłała.
— Biedny Madoux! — wyszeptał ksiądz. — Czy żądał mego przybycia?
— Tak, księże proboszczu, chce się wyspowiadać i przyjąć sakramenta święte! Ale ksiądz proboszcz mu nie odmówi, wszak prawda?
— Z pewnością nie! — żywo zawołał ksiądz Dubreuil. — pójdę z wami. A Lody niech idzie zawiadomić Carona, mego zakrystjana.
— Ja pójdę, księże proboszczu — powiedziała Weronika — wiem gdzie Caron mieszka. Zdaje mi się, że on jest nadzorcą dróg.
— Tak, moja córko.
— A więc biegnę, Czekając na was, przygotuję oleje święte. Znajdziecie mnie w zakrystji.
Weronika odprowadzona przez Magdalenę aż do drzwi wchodowych, opuściła plebanję. Tymczasem ksiądz Dubreuil zapalił małą latarkę.
Za chwilę wróciła Lody, trzymając w ręku okrycie watowane, było ono już bardzo stare i wypłowiałe, ale starannie utrzymywane.
— Okropny czas — rzekła poczciwa kobieta, wiatr wieje tak silnie jak gdyby koguta chciał z wieży strącić. Zdaje się, że wkrótce deszcz zacznie padać. Niech się ksiądz proboszcz dobrze okryje i parasola nie zapomni.
Ksiądz włożył na siebie okrycie, w prawą rękę wziął od służącej parasol, a w lewą latarkę i udał się do kościoła, którego małe drzwi nigdy nie były zamykane.
W owym czasie nie obawiano się jeszcze złodziei kościelnych, sama nawet myśl kradzieży, przejmowała zgrozą chłopów, nawet najmniej skrupulatnych, gdy chodziło o wzięcie podatku zakazanego ze zbiorów swego bliźniego.
Ksiądz doszedłszy do zakrystii, otworzył ją za pomocą ogromnego klucza, następnie przygotował wszystko, co było potrzebne do świętego obrządku.
Caron, nadzorca, piastował od przeszło lat dziesięciu trzy urzędy: zakrystjana, sługi kościelnego i dzwonnika, mieszkał zaś w domku, położonym w środku wsi.
Weronika poszła pośpiesznie do dobrze znanego sobie domu i zapukała do drzwi.
— Proszę wejść — zawołał nadzorca — który siedząc przy kominie, palił fajkę i miał właśnie zamiar udać się na spoczynek. Caron, człowiek bardzo poczciwy, liczący około lat pięćdziesięciu kilku, był wdowcem, bezdzietnym, wielce szanowanym i kochanym w okolicy.
— Ach, to wy Weroniko! — was co sprowadza o tej porze?
Wieśniaczka wytłómaczyła cel swego przybycia.
— Dobrze — powiedział nadzorca — jestem gotów. Naciągnął na siebie bluzę, na głowę nałożył stary nieokreślonego koloru kapelusz filcowy, i udał się do zakrystji, gdzie ksiądz na niego już oczekiwał.
Tymczasem chmury gwałtownie pchane przez wiatr, gromadziły się coraz więcej i uformowały jak gdyby kopułę czarną na pochyłości góry.
Kilka błyskawic oświetliło na chwilę horyzont, w oddaleniu dały się słyszeć grzmoty, a wiatr przechodził już prawie w huragan.
— Dobry wieczór księże proboszczu — powiedział Caron, wchodząc do zakrystji — będziemy mieli ogromną burzę.
— Trudno, mój przyjacielu, zwalczymy niepogodę. Zabierzcie wszystko co potrzeba i nie traćmy ani chwilki czasu.
Zakrystjan zabrał krucyfiks i dzwonek, a ksiądz małą puszkę, zawierającą oleje święte. Pod dobrze zapiętym płaszczem miał komżę i wszystkie przybory potrzebne przy umierającym.
Weronika wzięła latarkę, ksiądz zamknął drzwi od zakrystji, i wszyscy troje opuścili kościół.
Folwark Róż zawdzięczał swoją nazwę uprawie tego krzewu, który w wielkiej ilości hodowany był w Brie. Był on położony na równinie, między wsiami Sucy i Queue-en-Brie, oddalony od pierwszej o trzy kilometry i niedaleko lasu obfitującego w zwierzynę. Ażeby się tam dostać, trzeba było przejść półtora kilometra głównym traktem prowadzącym do Queue, potem zwracając się na prawo, wychodziło się na drogę boczną przecinającą ugory, zarośla leśne i pola uprawne.
Zaledwie wędrowcy nocni uszli kilkaset metrów, gdy burza rozszalała z całą gwałtownością. Przez kilka sekund dwóch mężczyzn i Weronika nie mógł się oprzeć gwałtowności wiatru.
— Nigdy nie dojdziemy! — mruknął zakrystjan. Ksiądz Dubreuil usłyszawszy jego słowa, odpowiedział:
— Dojdziemy, gdyż to jest naszą powinnością, walczmy z całej siły, a Bóg nam dopomoże.
I chcąc dać przykład dobry, schylił się i z największą trudnością postąpił kilka kroków. Towarzysze jego podążali za nim. Światło w latarce migało się, grożąc co chwila zagaśnięciem.
— Jeżeli nam wiatr zagasi świecę — powiedziała Weronika — nie podobna będzie iść dalej, ciemno bowiem jak w kominie.
Burza nie zmniejszała się. Wiatr wył złowrogo, potrząsając konarami drzew, jak gdyby je chciał wyrwać z korzeniami, deszcz kroplisty zaczął padać, a grzmoty coraz więcej się zbliżały.
— Tam do licha! — zawołał Caron — teraz na dobre już się zaczyna.
— Deszcz może uspokoi gwałtowność wiatru, a wtedy i my będziemy mogli iść prędzej — odpowiedział ksiądz Dubreuil.
Zaledwie jednak wymówił te słowa, gdy błyskawica rozdarła ciemności, i jednocześnie prawie ogłuszeni zostali hukiem piorunu, który w odległości kilku kroków uderzył w wyniosłe drzewo.
Był to jak gdyby sygnał. Współcześnie deszcz prawdziwie potopowy spuścił się z czarnych chmur, jak gdyby wszystko naokoło siebie chciał zalać.
— Święta Marjo, o słodki Jezusie! zmiłujcie się nad nami! — szeptała przerażona Weronika.
— Nie obawiaj się, moja córko, niebezpieczeństwo już minęło — odezwał się ksiądz Dubreuil — idźmy naprzód.
— Ależ do kości przemokniemy — zawołał Caron — zresztą deszcz jest tak zimny, iż ksiądz proboszcz może się zapalenia płuc nabawić.
— Więc cóż z tego? — czyż żołnierz idący do szturmu, myśli o kulach, które go mogą dosięgnąć? Trzeba iść, dokąd nas woła obowiązek.
— Zapewne, księże proboszczu, ale mnie się zdaje, że pół godziny zwłoki, nikomu szkody nie przyniesie, możnaby więc schronić się gdziekolwiek, ażeby burzę przeczekać.
— Ale gdzie? mój przyjacielu, nigdzie nie widać schronienia.
— Owszem, jest i to niedaleko — zawołał żywo Caron, oglądając się po okolicy, którą przy świetle błyskawicy mógł doskonale rozeznać, — jesteśmy właśnie na drogach rozstajnych, prowadzących do Boissy i do Queue-en-Brie, a chatka moja dróżnicza znajduje się najdalej o dwa kroki; mam nawet klucz w kieszeni.
W tej chwili wiatr zawiał z taką siłą, te świeca w latarce zgasła.
— Boże miłosierny! — jęczała Weronika — teraz nie będziemy nawet wiedzieć, gdzie się znajdujemy; jeszcze się w rów gdzie stoczymy.
— Chodźmy, księże proboszczu, chodźmy! — nalegał nadzorca.
Mówiąc to, Caron pochwycił księdza za rękę. I brnąc po wodzie, pociągnął go za sobą ku chacie której kontury niewyraźnie odznaczały się w ciemności. Czcigodny proboszcz w 5ucy zrozumiał, iż byłoby niedorzecznością dłużej się opierać, nie rzekłszy więc słowa, pozwolił się prowadzić. Weronika postępowała za nimi. Caron wyciągnął klucz z kieszeni, o którym przed chwilą wspominał i otworzył drzwi chatki. Przechowywał on tam wszystkie swoje narzędzia i znajdował schronienie w czasie większych deszczów.
Domek ten zbudowany z ciosowego kamienia, pokryty darniną, obejmował przestrzeń mającą około czterech metrów kwadratowych. Wnętrze jego zapełniały taczki, miotły, szpadle, motyki i dwie duże konewki do polewania, w kącie zaś było posłanie z liści i słomy, na którem w czasie wielkich upałów odpoczywał nadzorca.
Wszyscy troje przestąpili próg z odzienia woda lała się strumieniami. Błyskawice nieustannie się powtarzały, uderzenia piorunów wzmagały się coraz i więcej.
Ksiądz popchnął drzwi i rzucił się na kolana, mówiąc głośno:
— Módlmy się, moje dzieci, módlmy się za tego biedaka, który tam zrozpaczony, może już umiera... Nie doczekawszy się pociechy, może myśli, i
go Bóg opuścił; módlmy się gorąco, by Bóg zlitował się nad umierającym.
Weronika i Caron uklękli przy księdzu i powtarzali za nim głośno słowa modlitwy.
Wycie wiatru, plusk deszczu i nieustające grzmoty, wtórowały pogrążonym w modłach.
Nagle ksiądz przerwał modlitwę i zaczął się czemuś przysłuchiwać; zdawało mu się, iż słyszy szmer na drodze, co mogło być tylko złudzeniem wyobraźni. Za chwilę jednak przekonał się, iż się nie mylił, gdyż najwyraźniej dały się słyszeć kroki i odgłos jęków, czy narzekań niesionych wiatrem. Weronika i Caron modlili się ciągle, nie zwracali więc żadnej uwagi na to, co się około nich działo.
Kroki coraz więcej się zbliżały l jęki stawał; się wyraźniejsze. Tym razem nie uszło to już uwaga Weroniki. Głosem drżącym z przerażenia zawołała:
— Księże proboszczu, czy ksiądz słyszy?
— Cóż takiego? — zapytał się dozorca.
— Cicho! — przerwał im ksiądz.
Stąpanie dało się słyszeć tuż przy domku.
— Widocznie, przy drzwiach ktoś się zatrzymał — pomyślał ksiądz. I na nowo zaczął się przysłuchiwać.
Słowa niewyraźne, urywane dochodziły jego uszu, lecz znaczenia ich niepodobna było zrozumieć. Zdawało się chwilami, iż to tylko wycie wciskającego się wiatru, przez szpary niedomkniętych drzwi. A jednak były to słowa.
Caron i Weronika drżeli, przewidując coś nadzwyczajnego. Wyraźnie już dochodziły ich wyrazy wymawiane stłumionym głosem.
— Przekleństwo Boże ciąży nademną, w powietrzu, którem oddycham, na ziemi, po której stąpam, na dziecku, które niosę...
Było coś tak przerażającego w tych słowach, że słuchających dreszcz przeszedł.
— Cicho! — powtarzał ksiądz cicho, słuchajmy.
Na raz wiatr zawył gwałtownie, zdawało się, że domek runie, i w tejże chwili przy świetle błyskawicy ujrzeli kobietę stojącą na progu, okrytą długim płaszczem, z dzieckiem na ręku. Ksiądz Dubreuil, Caron i Weronika podnieśli się z osłupieniem, które łatwiej można zrozumieć, aniżeli opisać.
Dziwne zjawisko, ze schyloną głową, wsunęło się do wnętrza chatki, w której grobowa zapanowała cisza.
Burza zaczynało się już uspokajać, a grzmoty coraz słabiej dawały się słyszeć w oddaleniu.
Nieznajoma podniosła głowę, ale ciemność otaczająca ją, nie pozwoliła jej ujrzeć cośkolwiek, była przekonaną, że jest samą; bezwiednie prawie wypowiadała swe myśli głośno, które przez obecnych były jak najwyraźniej słyszane.
— Nie pójdę dalej, siły moje zupełnie już wyczerpane, odwaga mnie opuściła. Złożę tutaj to dziecko przeklęte, ażeby je nigdy już nie zobaczyć, żeby mi nie przypominało więcej wstydu mego i hańby. Pozwoliłam ci żyć, ale wolałabym, żeby cię śmierć jak najprędzej zabrała i żeby można tajemnice przeszłości razem z tobą zamknąć w grobie.
Wypowiedziawszy te słowa, pochyliła się i położyła dziecko na ziemi, które wydało słaby okrzyk.
Tymczasem ksiądz już o tyle oswoił się z ciemnością, że mógł rozeznać otaczające przedmioty.
Przybliżył się do kobiety, i położywszy rękę na jej ramieniu, powiedział surowo:
— Nieszczęśliwa istoto, jakiż straszny występek chcesz popełnić!
Usłyszawszy te słowa i uczuwszy dłoń na ramieniu, kobieta ta, z przerażenia nie miała nawet siły krzyknąć i oniemiała z przestrachu. Ksiądz czuł, iż całem ciałem drżała.
— Zapal latarkę, Caronie — odezwał się ksiądz do zakrystjana — trzeba nam się koniecznie dowiedzieć, co to za jedna ta niegodziwa matka, która chce swoje dziecko porzucić, życząc mu śmierci.
Caron wyciągnął blaszane pudełko z kieszeni, dzięki któremu zapałki nie przemokły, i za chwilę wnętrze chaty zostało oświetlone.
Ksiądz spojrzawszy na twarz kobiety, nie mógł się wstrzymać od okrzyku zdziwienia i zgorszenia zarazem.
— Eugenja Daumont! — zawołał — cofając się ze zgrozą, jak to?... więc to ty?
To poruszenie oswobodziło kobietę, nie skorzystała jednak z tej chwilowej wolności, ażeby uciec. Stała blada jak widmo, z drżącemi ustami, lecz nagle poruszeniem szybkiem jak błyskawica, sięgnęła za stanik i, wyciągając stamtąd mały sztylecik, skierowała go do serca.
Lecz ksiądz odgadł jej zamiar, i w chwili gdy koniec sztyletu dotykał się już ciała, uchwycił ją za rękę.
— Nie dodawaj nowej zbrodni do tej, którąś już popełniła! — zawołał tonem nakazującym.
Weronika nachyliła się ku dziecku, które leżało na ziemi i wzięła je na ręce.
— Na miłość Boską, pozwólcie mi umrzeć! — zawołała Eugenja z najwyższą rozpaczą, może zanadto teatralną. Ja nie chcę żyć! Nie mogę już żyć dłużej!
Ksiądz Dubreuil wyrwał jej broń z zaciśniętej dłoni i odpowiedział:
— Podwójna zbrodnia! W imię tego Boga, którego sługą jestem, rozkazuję ci żyć!...
— Nie gub mnie, księże proboszczu, nie gub mnie! — zawołała Eugenja prawie z szałem, jeżeli nie prawdziwym, to przynajmniej doskonale udanym.
— Przysiąż mi, księże, ze mnie nie wydasz, gdyż inaczej stracę honor, będę zgubioną... wolę sobie głowę rozbić o te kamienie, aniżeli żyć z takim wstydem.
— Cudzołożnico i zabójczyni dziecka własnego! — zawołał ksiądz, — chcesz dzieło twoje uwieńczyć jeszcze samobójstwem!...
— Księże, nie nazywaj mnie tym strasznym wyrazem — przerwała Eugenja, — nie potępiaj mnie niewinnie... to dziecko... nie moje!
— Czemuż więc na wzmiankę o niem, mówisz o wstydzie?
— Ponieważ ono przynosi wstyd nazwisku, które noszę, nazwisku mego męża...
— Więc któż jest winnym?
— Teresa... to ona nieszczęsna zapomniała o swych obowiązkach...
— Jakkolwiek błąd jest wielki, małżeństwo może go naprawić...
— Nigdy! — zawołała Eugenja z uczuciem najwyższej zgrozy — nigdy! To rzecz niemożliwa!
— Dla czego?
Eugenia milczała.
— Jest w tem coś dla mnie niezrozumiałego — rzekł ksiądz głosem poważnym. — Ale to coś musi być wyjaśnione...
— Ja chcę, powinienem to wiedzieć... Mów!...
— Za nic!...
— Musisz powiedzieć!...
— Nigdy!...
— Musisz powiedzieć... rozkazuję ci jako kapłan... Nie zwierzenia, ale spowiedzi żądam od ciebie. Powiedz mi prawdę zupełną. Być może, że zdołam oszczędzić ci ciężkiej boleści i wyrzutów sumienia. Nie zapominaj, że jestem przyjacielem wszystkich twoich, że twój ojciec i matka mają we mnie zaufanie, że ja błogosławiłem ich związek małżeński. Pamiętaj, że Bóg mi dał władzę przebaczenia, jeżeli na nie zasługujesz, ale żeby zasłużyć, potrzeba szczerości i żalu.
— Tak... — szeptała Eugenja ze łkaniem w głosie — widocznie złamana i przekonana, powiem... wszystko — lecz...
— Lecz co? — zapytał ksiądz.
— Nie jesteśmy sami — i wzrok jej skierował się ku Caronowi i Weronice.
Burza ustała, a przynajmniej oddaliła się, błyskawice powtarzały się mniej często, deszcz padał coraz mniejszy.
Ksiądz dał znak zakrystjanowł i służącej z Rosiers i oboje wyszli z chaty dróżnika. Poczem zamknął za nimi drzwi i usiadł na taczce obok kobiety klęczącej.
— Otwórz mi swoją duszę, moje dziecko — powiedział półgłosem — słucham cię i Bóg nas słyszy. Lecz przedewszystkiem pomódlmy się.
Eugenja pomimo widocznego wzburzenia, wypowiedziała kilka słów modlitwy, poczem podniosła głowę i głosem z początku drżącym, który jednak coraz więcej nabierał pewności, rozpoczęła swą spowiedź, a raczej opowiadanie.
Nie czas wyjawić je czytelnikom, następne wypadki wyjaśnią je lepiej od nas. Rozmowa księdza Dubreuil z penitentką trwała około dwudziestu minut a jednak czas ten, stosunkowo krótki, Weronice i zakrystjanowi wydał się nieskończonym. Oboje niecierpliwili się niezmiernie.
— Ależ to się nigdy nie skończy — mruczała służąca z Rosiers, kołysząc na rękach uśpione dziecko. — Noc upływa i mój biedny pan może umrze — nie doczekawszy się rozgrzeszenia. Lepiej byłoby zająć się nim, niż tą kobietą, której nic nie grozi.
W tej chwili drzwi chaty uchyliły się i proboszcz wezwał Weronikę i Carona. Eugenja Daumont stała, zakrywszy twarz rękami. Ksiądz wziął krzyż leżący na puszce ze świętemi olejami, i zwróciwszy go ku obecnym, rzekł głosem poważnym.
— Na imię Chrystusa przysięgnijcie zapomnieć o tem wszystkiem, co tu się stało tej nocy. Przysięgnijcie, że nie będziecie nawet pamiętać imienia, które wymówiłem, spostrzegłszy tę oto osobę. Przysięgnijcie, że nikomu w życiu swojem nie powtórzycie tego, coście tu widzieli i słyszeli, przynajmniej dopóki nie uwolnię was od przysięgi.
Zakrystjan i służąca podnieśli prawe ręce i odpowiedzieli:
— Przysięgamy, księże proboszczu.
— Przysięgnijcie, że nie odkryjecie nikomu, w jaki sposób to dziecię, które ty Weroniko trzymasz w tej chwili, przeszło z rąk pani do twoich.
— Więc ]a je mam zatrzymać? — zapytała służąca z Rosiers.
— Zobaczymy jeszcze... Żądałem od was, byście milczeli o wszystkiem, coście tutaj widzieli... teraz żądam od was drugiego zobowiązania.
— Przysięgamy, że będziemy milczeć, księże proboszczu! — zawołali razem Weronika i Caron.
— Jeżeliby kiedykolwiek zapytywano was o to dziecię, które odtąd pozostanie z nami, nie powinniście udzielać najmniejszej nawet wskazówki.
— W jakichkolwiek okolicznościach zapytywano by mnie o to, nie powiem ani słowa — odpowiedział Caron.
— A ja, prędzej pozwolę sobie uciąć język, niż powiedzieć cokolwiek — odrzekła Weronika.
— Dobrze — rzekł ksiądz — jestem spokojny wierzę w przysięgę, którą wykonaliście przed Bogiem.
Poczem zwróciwszy się do Eugenji Daumont, której pochylone czoło i cała postawa wyrażały zgnębienie moralne i fizyczne — dodał:
— Czy słyszałaś, moja córko?
— Słyszałam, ojcze — odrzekła głosem drżącym Możesz się więc oddalić już bez obawy.
— Lecz czy będę wiedzieć co stanie się z tem dzieckiem? — zapytała Eugenja.
— I po cóż? — odrzekł ksiądz z pewną goryczą. — Czyn, który chciałaś popełnić, opuszczając tutaj to biedne dziecię, nie dowodzi, by obchodziła jego przyszłość. Przecież pragnęłaś jego śmierci!
— Niestety, prawda, księże proboszczu, lecz dzięki Bogu, słowa twoje wykazały mi całą niegodziwość mego postępowania natchnęły mię żalem...
— Oddal się, moja córko — powtórzył ksiądz Dubreuil — postąpię, jak mi nakazuje sumienie.
Eugenja Daumont skłoniła się w milczeniu i postąpiła ku drzwiom chatki, lecz zamiast się oddalić wróciła się jeszcze do księdza, błagalnie do niego, wyciągając ręce i tym samym tonem teatralnym zawołała:
— Ojcze mój, nie powiedziałeś mi, czy wina moja została zmazaną.
— Wzywałem dla ciebie miłosierdzia Boskiego — odpowiedział ksiądz Dubreuil — idź w pokoju.
Zagadkowa istota nie spodziewała się podobnej odpowiedzi. Oddaliła się z szybkością w stronę Varenne-Saint-Hilaire, i w kilka sekund zniknęła w ciemności. Zaledwie jednak przebiegła z pięćdziesiąt kroków, obróciła się na nowo w stronę chatki, i wygrażając pięścią, zawołała głosem syczącym:
— Przeklęte dziecko, tajemnica twego pochodzenia, będzie dobrze przechowaną, niczego nadto nie żądam. Nie istniej nigdy dla twojej matki, jak również i ona dla ciebie nie istnieje.
Następnie pobiegła dalej, zatrzymując się dopiero na dworcu kolei w La Veren.
Ksiądz Dubreuil dał znak Caronowi, ażeby zabrał krucyfiks i puszkę z olejami świętemi, następnie wszyscy opuścili chatkę. Caron zamknął drzwi na klucz, i wszyscy troje udali się drogą wiodącą do Rosiers.
Folwark ten, jakeśmy już wyżej wspomnieli, leżał w czystem polu, otoczony tylko plantacjami róż, które właściciel tej miejscowości, Piotr Madoux, uprawiał na dość wielkiej przestrzeni. Na ogromnem podwórzu, otoczonem murem, znajdowały się dwa duże budynki, oddzielone od siebie szopami, gdzie składano narzędzia rolnicze, ziemię potrzebną do inspektów, słomianki i doniczki, w których na żądanie przesyłano róże kupującym. W jednym budynku mieściła się stajnia; obora i śpichrz, w drugim zaś mieszkanie Piotra Madoux.
Z przeciwnej strony podwórza znajdowały się cieplarnie i mały pawilonik, w którym mieszkał ogrodnik, wyłącznie zajmujący się niemi.
Mieszkanie właściciela znajdowało się na dole i składało się z pięciu pokojów, na górze zaś mieściły się izdebki i składy. Pierwszy pokój był pokojem jadalnym, w którym gospodarz wraz z czeladzią zasiadał do stołu, dalej zasiadał do stołu, dalej znajdowała się kuchnia, we wzorowym utrzymana porządku. Przez środek budynku przechodziła sień, w której były troje drzwi; pierwsze prowadziły do pokoju sypialnego, drugie do gościnnego, trzecie zaś do niewielkiego pokoiku, służącego za kancelarję.
Weronika zajmowała izdebkę na poddaszu, reszta stała pustkami. Ze służby stałej mieszkali na folwarku tylko ogrodnik, służąca i parobek, innych zastępowano najemnikami.
W chwili kiedy wprowadzamy czytelnika do folwarku Rosiers, ogrodnik i parobek z rozkazu pani udali się na spoczynek, pomimo, iż ich pan dogorywał.
Zegar w pokoju jadalnym wybił godzinę dziesiątą.
Joanna Madoux siedziała przy łóżku umierającego męża, i wpatrując się w twarz jego, słabo oświetloną małą lampką, płakała w milczeniu.
Joanna była jeszcze kobietą młodą, silnie zbudowaną, miała nie więcej nad lat trzydzieści, lecz zmartwienie i trudy około chorego, uczyniły ją starszą przynajmniej o lat dziesięć.
Piotr Madoux dogorywał na chorobę piersiową, i był już opuszczonym przez doktorów. Nic już nie mogło przedłużyć jego życia, dni jego były policzone.
Dziewięć lat żyli z sobą, a miłość ich wzrastała coraz bardziej, to też rozłączenie nieuniknione przejmowało okropną boleścią. Biedna kobieta siedziała pogrążona w rozpaczy, wszelkich sił dokładając, by przytłumić łkania. Nagle chory lekko się poruszył, co widząc Joanna, żywo się nad nim pochyliła i głosem drżącym ze wzruszenia, zapytała:
— Czy czego żądasz Piotrze?
Umierający wyszeptał kilka wyrazów, lecz Joanna zrozumiała je.
— Ksiądz proboszcz nie przychodzi...
— Przyjdzie, drogi mężu.
— Ażeby się tylko nie spóźnił...
— Jestem pewna, że już w drodze, ale ta okropna burza mogła go wstrzymać na chwilę; zresztą może był do jakiego chorego wzywany i Weronika go czeka na probostwie.
— Nie chciałbym zejść z tego świata, nie zobaczywszy się z księdzem — z trudnością wymówił chory — powinien się spieszyć, bo czas uchodzi, a śmierć na nikogo nie czeka.
Słysząc te słowa, Joanna nie była już w stanie nad sobą zapanować i wybuchnęła głośnym płaczem.
— Ach! — zawołała z ruchem, jak gdyby buntując się przeciwko przeznaczeniu — dla czego mówisz o zejściu z tego świata? Czyż ja bym mogła być bez ciebie? Ty nie umrzesz, ja nie chcę, żebyś ty umarł!
— Ale Bóg tego żąda, moja biedna żono — wyjąkał umierający, wznosząc oczy ku niebu — a jednak ciężko z tobą się rozstawać, ja ciebie tak kochałem!.. i gruba łza stoczyła się po jego wychudłych policzkach.
W tej chwili Joanna usłyszała otwieranie drzwi w jadalnym pokoju.
— To pewno ksiądz idzie — zawołała.
— Idź zobacz.
Joanna pobiegła do drugiego pokoju i zapytała:
— Czy to ty, Weroniko?
— Tak, pani — odpowiedziała służąca — przychodzę z księdzem.
Mówiąc to, Weronika ułożyła na dużym fotelu dziecko znalezione w chatce nadzorcy. Dziewczynka ciągle spała.
Joanna wyszła do sieni na spotkanie księdza Dubreuil i spostrzegłszy go, na nowo wybuchnęła płaczem.
— Ach, księże proboszczu, jakaż ja nieszczęśliwa — wymówiła z trudnością... mój mąż...
Ksiądz wziął ją za rękę.
— Odwagi, Joanno! — powiedział głosem łagodnym i poważnym zarazem.
— Wiem, jak wiele tracisz, ale ufaj Bogu. On, który ci zsyła krzyż tak ciężki, da ci siłę wytrwać pod jego ciężarem.
Joanna schyliła głowę.
— Czy Piotr mnie oczekuje? — mówił dalej ksiądz.
— W tej chwili pytał się o księdza proboszcza i był w obawie nawet, żeby przybycie księdza nie nastąpiło za późno.
— Zaprowadź mnie do niego.
Joanna weszła z księdzem do pokoju umierającego, Madoux zwrócił na niego wzrok już prawie przyćmiony, i głosem, któremu daremnie chciał nadać trochę pewności, wymówił z trudnością te kilka wyrazów:
— Witaj, księże proboszczu; czekałem cię z niecierpliwością... chciałem, byś mnie godnie na tamten świat wyprawił... pragnę się wyspowiadać.
— Gotów jestem, mój synu.
Ksiądz Dubreuil dał znak Joannie, która z Weroniką i Caronem oddaliła się do drugiego pokoju.
Rozpacz biednej kobiety nie miała granic. Zakrystjan i służąca nie starali się nawet jej pocieszać gdyż wiedzieli, że to by było daremne. O dziecku nie wspominano zupełnie.
Ksiądz został sam z chorym. Spowiedź trwała krótko, gdyż żaden grzech większy nie ciążył na sumieniu uczciwego człowieka. Udzieliwszy rozgrzeszenie, ksiądz otworzył drzwi i zawołał Cerona. Zakrystjan nadbiegł a za nim Joanna i Weronika.
Miano udzielić umierającemu Sakramenta święte.
Chory leżał spokojnie, prawie wesoły i uśmiechał się do żony.
Ta smutna i uroczysta ceremonja, trwała zaledwie kilka minut; po jej ukończeniu Piotr wyciągnął rękę do księdza, mówiąc:
— Dziękuję, księże proboszczu — podpisałeś mi już mój paszport — jestem w porządku, jestem zadowolony.
W czasie, kiedy chory wymawiał ostatnie wyrazy, słaby płacz dziecka dał się słyszeć z przyległego pokoju.
Umierający ze dziwieniem począł się posłuchiwać, Joanna zwróciła oczy ku dzwiom.
— Co to jest? — zapytała, zapominając na chwilę o swojem zmartwieniu.
Ksiądz Dubreuil zamienił spojrzenie1 z Weroniką i odpowiedział.
— Pytasz się, co to jest Joanno? — jest on płacz małej dziewczynki.
— Małej dziewczynki? — powtórzyła Joanna ze wzrastającem zdziwieniem.
— Tak.
— Skąd że to? — Jakim sposobem się tu dostała?
— Znaleźliśmy ją, idąc tutaj.
Na dany znak księdza, Weronika wyszła i wkrótce wróciła wraz z dzieckiem. Maleństwo płakać przestało, i małe różowe rączki swoje, wyciągało do służącej.
— To Bóg nam zesłał tego aniołka, proszę pani — mówiła Weronika, podając maleńką istotkę Joannie.
Zdawało się, że niespodziane przybycie tego dziecka przyniosło ulgę Joannie, twarz jej cokolwiek się wyjaśniła., wzięła je na ręce i całując, zaczęła pieścić.
— Aniołku mój śliczny, moja ty pieszczotko malutka. — Poczem zwracając się do męża, dodała: — Mój najdroższy, czemuż ja nie mam dziecka, któreby mi choć w części zastąpiło ciebie., łatwiej by mi było pogodzić się z wolą Bożą.
Umierający zrobił wysiłek, ażeby się podnieść.
— Więc to jest dziecko... księże proboszczu?...
— Tak, mała dziewczynka.
— Czyście ją znaleźli idąc tutaj?
— Tak — odpowiedział ksiądz — znaleźliśmy ją w chatce Carona, gdzie matka ją porzuciła.
— Jakto! matka swe dziecko porzuciła! — zawołała Joanna — ach nieszczęsna... jak mogła podobny popełnić występek? — Cóż ksiądz proboszcz zamyśla uczynić z tem dzieckiem?... — zapytał umierający coraz więcej słabnącym głosem.
— Mam zamiar zabrać je z sobą na probostwo i zawiadomić władzę, jakim sposobem dziewczynka została znalezioną, następnie postaram się wychować ją po chrześćjańsku, i choć po części zastąpić jej rodziców.
— W takim razie, książę proboszczu — mówił dalej Piotr — nic nie stoi na przeszkodzie, ażeby zawiadomić władzę, lecz zarazem oświadcz, że dziecko powierzone zostanie Joannie Madoux, mojej kochanej żonie, która ją będzie kochać i wychowywać jak własną córkę.
Promień radości przemknął po zapłakanej twarzy Joanny.
— Ach Piotrze — zawołała — więc ty byś chciał?
— Tak, chciałbym słyszeć, jeszcze przed śmiercią, że będziesz matką dla tego dziecięcia.
— Przysięgam ci to, Piotrze, ale czy ksiądz proboszcz zechce mi je powierzyć?
— Powierzę ci tę dziewczynkę bez obawy, Joanno, bo wiem, że będzie w dobrych rękach — odpowiedział proboszcz — za dobry uczynek, który ci Piotr doradza, Bóg go wynagrodzi.
— Już jestem wynagrodzony — odpowiedział umierający — choć by dla tego tylko, że moja kochana Joanna nie zostanie samą na świecie. Podajcie mi dziecko, niech ją ucałuję.
Joanna przyłożyła twarzyczkę dziecka do drżących ust swego męża, który ją dwukrotnie ucałował.
— Ona jest dzieckiem przybranem folwarku Rosiers — mówił już głosem gasnącym — nazwijcie ją Różą.
Głowa umierającego osunęła się na poduszkę.
Joanna z przerażeniem nachyliła się nad nim, myśląc, iż osłabienie to jest oznaką zbliżającej się śmierci.
— Niech odpocznie trochę — powiedział ksiądz Dubreuil — to tylko zmęczenie, chwila rozstania dla was jeszcze nie nastąpiła. Chodź Joanno, mam z tobą do pomówienia.
Joanna oddała uśpione dziecko Weronice, i wyszła z księdzem do wspólnej sali.
— Chcę z tobą o tem dziecku pomówić i wyjaśnić ci niektóre szczegóły — mówił proboszcz.
— Jakie mianowicie? — zapytała Joanna.
— Caron, Weronika i ja znamy matkę twojej przybranej córki.
— Ksiądz proboszcz ją zna! — zapytała z niepokojem — ale w każdym razie, ona może przyjść i dziecko odebrać.
— Nie obawiaj się, nie uczyni tego.
— Lecz czy ksiądz proboszcz tego pewien?
— Najzupełniej.
— Jak się ta kobieta nazywa?
— Nie mogę ci tego powiedzieć.
— Dla czego?
— Bo przysięgliśmy z ręką na krzyżu, że nigdy jej nazwiska nie wydamy.
— Jeżeli tak, to już się więcej pytać nie będę.
— Mała dziewczynka należy do ciebie w zupełności — ciągnął dalej ksiądz Dubreuil — możesz ją kochać i wychowywać jak swą własną córkę, nie mówiąc jej jednak nigdy, że jest dzieckiem przybranem; dopiero gdy dojdzie pełnoletności, będzie twoim obowiązkiem powiedzieć jej prawdę.
— A jeżeli się zapyta o swoją matkę?
— Odpowiedz, że jej nie znasz. Caron, Weronika i ja dochowamy przysięgi, ale ty powinnaś mi przysiądz, że nic jej nie powiesz, póki nie skończy dwadzieścia i jeden lat.
— Przysięgam, księże proboszczu.
— Dziękuje ci, Joanno — odpowiedział ksiądz — i obracając się do małej dziewczynki, która spokojnie spała na kolanach Weroniki, powiedział: — Błogosławię cię w imię Boga, który ci nie dał zginąć, ale oddał w dobre ręce, gdzie znajdziesz przytułek i miłość macierzyńską; rośnij w bojaźni Boskiej, bądź uczciwą, bądź szczęśliwą.
Po chwili milczenia, zwracając się do Joanny, rzekł:
— Wróć teraz do męża, a ja z Caronem i Weroniką przedsięweźmiemy pewne kroki, tyczące się przyszłości dziecka.
Joanna ucałowała małą dziewczynkę, mówiąc: — drogie dziecię, będę cię kochać nadewszystko, bo ty mi tylko pozostaniesz, i ty jedno możesz mi ulgę przynieść w mojem strasznem cierpieniu. Ja ci zastąpię najlepszą matkę. — Po tych słowach opuściła salę, i udała się do męża.
Ksiądz, Caron i Weronika zostali sami. Ksiądz zażądał papieru i pióra, i usiadłszy przy stole zaczął pisać pospiesznie; ukończywszy, przeczytał co następuje:
„My niżej podpisani zaświadczamy, iż odebraliśmy dziecko płci żeńskiej, z rąk Eugenji Daumont, która miała zamiar porzucić je na drodze. Dziecię to zanieśliśmy do folwarku Rosiers, gdzie adoptowane zostało przez Joannę Madoux w merostwie d’Orry-la-Ville, pod imieniem Pauliny Dauberive, jako zrodzone z ojca Gastona Dauberive i matki niewiadomej, w rzeczywistości jednak dziecię jest córką Gastona Dauberive i Teresy Daumont, młodszej córki Eugenji Daumont. Dziecku temu nadaliśmy imię Róża.
Potwierdzamy i podpisujemy tę deklarację, ażeby dziecko mogło być kiedyś oddane ojcu i żeby zabezpieczyć jego przyszłość, jeżeli okaże się tego potrzeba, w nieprzewidzianych wypadkach. Działo się na folwarku Rosiers, w gminie Sucy-en-brie, w nocy s d. 16-go na d. 17 listopada r. 1867-go“.
— Czy potwierdzacie to, moje dzieci? zapytał się ksiądz.
— Potwierdzamy w zupełności — odpowiedzieli razem Caron i Weronika.
— Trudno przewidzieć przyszłość, ale należy pamiętać, by w razie śmierci pani Madoux, dziewczynka mogła inne zająć stanowisko, aniżeli dziecka znalezionego.
— Może za mąż wyjść zechce — przerwała Weronika...
— Nawet nic nie przewidując — mówił dalej proboszcz — jest rzeczą pewną, że wypadek podobny może się zdarzyć, i na nas ciąży obowiązek, wyjawić w przyszłości Róży, prawdziwe jej pochodzenie. Dla tego poczyniłem odpowiednie kroki. Podpiszemy wszyscy tę deklarację, następnie przyłożę na niej pieczęć parafjalną i przechowam starannie na probostwie. W razie mojej śmierci dokument ten przejdzie w ręce Weroniki. Znajdziecie go między mojemi papierami w kopercie do niej zaadresowanej. Pamiętajcie jednak o tem, ażeby Róża nigdy się nie dowiedziała od was albo z waszej przyczyny nazwiska swej matki. Przyrzekłem to tej kobiecie, a i wy także związani jesteście przysięgą.
— Przysięgę tę dotrzymamy, księże proboszczu.
— Podpiszcie się więc.
Caron podpisał dokument, następnie podał pióro Weronice, która dużemi, nieforemnemi literami wypisała swoje nazwisko.
— No, skończyłam — powiedziała — a teraz zagrzeję trochę mleka, ażeby to biedactwo małe napoić.
W tej chwili krzyk przerażający dał się słyszeć, i Joanna Madoux wpadła do sali.
— Nie żyje! już nie żyje mój Piotr — jęczała przez łzy — Boże mój, daj i mnie umrzeć i odejść z nim razem.
— Joanno, córka moja — pocieszał ją ksiądz — zabierz odwagi, zostaje ci przecież jeszcze dziecko przybrane, które wychować i kochać będziesz, dla niego żyć powinnaś. I zaprowadził biedną kobietę do pokoju nieboszczyka. Caron i Weronika pospieszyli za nimi.
Ksiądz przybliżył się do łóżka zmarłego i przymknął mu powieki, następnie obrócił się do zebranych i powiedział:
— Uklęknijmy i módlmy się za tego poczciwego człowieka, który był tak pracowitym, prawym i dobroczynnym. — Wszyscy uklękli, a ksiądz zaczął odmawiać modlitwy za umarłych.
Na trzeci dzień odbył się pogrzeb Piotra Madoux z udziałem wszystkich mieszkańców wioski. Po ukończeniu ceremonji żałobnej, ksiądz oddał Joannie dokument, przyznający jej w zupełności małą dziewczynkę, i protokół znalezienia jej, spisany w merostwie i podpisany przez niego, Carona i Weroniką z zaświadczeniem podpisów przez mera.
Odtąd mała Róża została córką Joanny Madoux właścicielki folwarku Rosiers.
∗
∗ ∗ |
Cofnijmy się teraz o dwa lata wstecz, a ponieważ nic nas nie obowiązuje do zachowania tajemnicy Eugenji Daumont, opowiemy więc naszym czytelnikom wypadki, poprzedzające tę noc okropną.
Było to po południu w październiku r. 1865-go Młody człowiek, mający najwyżej dwadzieścia pięć lat wieku, wdzierał się po spadzistej ulicy Martirs, kierując się ku alei Trudaine. Szedł ze spuszczoną głową, a w jego wyrazistych rysach malowało się głębokie zamyślenie. Czarna broda, starannie utrzymana, okalała twarz jego, miał na sobie paltot, zapięty pod szyję, a na głowie mały filcowy kapelusz, zawadjacko usunięty na prawe ucho.
Przy końcu Alei Trudaine obrócił się w prawo i wszedł na ulicę Bochard-de-Saron. Uszedłszy kilkadziesiąt kroków, zatrzymał się przed pięknym, nowo zbudowanym domem, następnie wszedł do sieni w głębi której znajdowało się mieszkanie odźwiernego. Uchyliwszy drzwi, zapytał:
— Panie Ribot, czy Gaston Dauberive jest u siebie?
— Jest, Panie Pawle — może pan iść na górę.
Młody człowiek zamknął drzwi, i po schodach froterowanych dostał się na trzecie piętro. Na drzwiach przy których się zatrzymał, przybita była tablica z czarnego drzewa, na której wpisane było złotemi literami „Pracownia “ Tutaj, nie dzwoniąc, przycisnął klamkę i wszedł do niewielkiego przedpokoju skromnie umeblowanego. Z przeciwnej strony znajdowały się drugie drzwi, zasłonięte ciężką portjerą, uchylił ją i wszedł do obszernej pracowni artysty.
Ściany ciemno-czerwone były prawie zupełnie zakryte gipsowemi i glinianemi biustami i figurami, rysunkami, wzorami, wschodniemi materjami i starą zniszczoną, zardzewiałą bronią.
Było to wszystko oryginalne, nawet zajmujące, ale nie wielkiej wartości.
Umeblowanie składało się z szaf spróchniałych, wytartych sof, kilku krzeseł, stołków i innych sprzętów przydatnych tylko w pracowni rzeźbiarza.
Młody człowiek, ubrany w szare spodnie, w czerwonej flanelowej bluzie i w białym berecie na głowie, stał przed niskim stołkiem i, trzymając w rękach glinę, nadawał jej kształty kobiety.
Tym młodym człowiekiem był Gustaw Dauberive, uczeń szkoły sztuk pięknych. Wysoki i dobrze zbudowany, blondyn, z różową cerą i jasnym wąsikiem, przytem elegancki, uchodził powszechnie za ładnego chłopca, o czem aż nadto dobrze sam był przekonany.
Paweł, wchodząc do pracowni, podniósł ręce w górę, udając ogromne zdziwienie.
— Co ci się stało? — zapytał Gaston — czegoś taki zdziwiony?
— Jak to, ty pracujesz? Gaston pracuje! Oczom swoim wierzyć nie chcę, a może to chwilowe tylko złudzenie, zresztą możeś ty chory? — Artysta zrobił ruch nakazujący milczenie przybyłemu, i powiedział:
— Nie rób hałasu i nie krzycz tak. Usiądź lepiej przy mnie, i tymczasem kiedy ja będę pracował, pogawędzimy trochę.
Paweł umieścił się z Gastonem i z ciekawością zaczął się przypatrywać, jak z pod rąk artysty, wychodziły kształty coraz więcej do twarzy ludzkiej podobne.
— Czy ty biust robisz? — zapytał się Paweł.
— Tak — odpowiedział Gaston — który obrabiał glinę z niezaprzeczonym mistrzostwem. — Tak, to jest biust.
— Biust kobiety?
— Kobiety.
— Czy robisz z modelu? — Czy jest to tylko utwór fantazji?
— Nie.
— Więc robisz to może z rysunku?
— Także nie.
— To może z pamięci.
— I to nie.
— Jakto nie! — powiedział Paweł — oglądając się po pracowni zupełnie pustej, gdzież jest twój model?
— Poszukaj. — Odpowiadając, obrócił się w stronę okna wychodzącego na ulicę.
— Szukam i szukam, ale nic znaleźć nie mogę.
— No, więc ci tę zagadkę muszę wyjaśnić. Czy widzisz co przez okno na drugiej stronie ulicy?
— Widzę tylko ulicę Bochard-de-Saron.
— Dobrze! spojrzyj teraz naprzeciwko na jedno z okien trzeciego piętra. Schowaj się jednak za firankę, żeby cię rajski ptak nie zobaczył i nie uleciał.
— Więc ona bezwiednie służy ci za model?
— Naturalnie. Nigdy nie widziałem tak pięknej twarzy, tak delikatnych rysów. Chciałbym z niej utworzyć arcydzieło.
— I w dodatku w niej się zakochać — dorzucił Paweł.
— Mówiąc między nami, może to się już nawet stało.
— Co to za jedna.
— Nie wiem.
— Ale znasz przyjemniej jej nazwisko.
— Nic zupełnie o niej nie wiem. Przed paru dniami, zjawiła się po raz pierwszy tam w oknie.
Paweł poszedł za wskazówką przyjaciela, i wzrok jego zatrzymał się na wskazanem miejscu.
Nagle wydał okrzyk zdziwienia i z zachwytem zawołał.
— Ach, jakaż ładna dziewczyna!
— Prawda? — powiedział Gaston od wzruszenia głosem.
drżałem na jej widok, i miłość owładnęła mną od pierwszej chwili. Może to przejdzie z czasem, ale jak na teraz, kocham ją bardzo, dla tego też robię jej biust, ażeby ją zawsze mieć przed oczami.
— Lepiej by było oglądać ją żywą.
— Ach, gdyby można! — zawołał namiętnie artysta.
— Widzę żeś w niej zakochany, ale czy nigdy nie starałeś się dowiedzieć, kto jest ta młoda kobieta czy dziewczyna?
— Nigdy.
— Ależ to największa niedorzeczność.
— Cóż więc mam uczynić?
— To co się czyni w podobnych razach. Dom, w którym się znajduje twoja ukochana, posiada odźwiernego, ci bywają często bardzo gadatliwi, tem bardziej jeżeli zobaczą piękną pięcio lub dwudziestofrankówkę, wtedy możesz się o wszystkiem dowiedzieć.
— Nie mam odwagi tego uczynić.
— Nie miałem cię za tak nieśmiałego — zawołał śmiejąc się Paweł.
— Nie byłem nim nigdy, ale obcując najczęściej z kobietami wątpliwego prowadzenia, gdy spotykam inne, czuję się nieśmiałym, jakby nieswoim i nie mogę się na nic odważyć.
— Czegóż się więc obawiasz?
— Że tamten odźwierny może właśnie stanowić wyjątek i odmówić mi wyjaśnienia, a co gorsze, może jeszcze przestrzedz rodziców, którzy ją zaczną pilnować i nie pozwolą jej nawet siedzieć w oknie. Cożby się wtedy ze mną stało, gdybym nie mógł oglądać więcej tej twarzy idealnej? — byłoby to śmiercią dla mnie. — Wymawiając ostatnie słowa, spojrzał znów w okno, westchnął i zrobił ruch człowieka zawiedzionego.
— Już jej niema — wyszeptał.
— Bądź spokojnym, niedługo powróci, — zapewniał Paweł.
— Obawiam się bardzo, by nie spostrzegła, że jej się bezustannie przypatruję.
— Czy nie spostrzegła? Nie obawiaj się; są one wszystkie córkami Ewy, i choćby najskromniejsze posiadają zawsze trochę kokieterji, to już w ich krwi leży, Ewie wąż pochlebstwami zawrócił głowę, dla czegożby jej wnuczki miały pozostać nieczułemi dla ładnego chłopca, który je uwielbia. A wszak ty nim jesteś.
— Ty zawsze żartujesz...
— O nie, teraz wyjątkowo jestem poważny. Twoja młoda sąsiadka, zasługuje w zupełności na to, ażeby się nią zajmować, i gdybym był na twojem miejscu, oddawna wiedziałbym już co za jedna. Jeżeli sobie tylko tego życzysz, pójdę i zaraz się dowiem o wszystkiem.
— Jeszcze byś głupstw narobił.
— Gdybym na mój rachunek coś robił, to może, ale pracując w twoim interesie, będę takim dyplomatą, jak pan de Talleyrand. A kto wie, czy twoja znajoma nie jest bogatą.
— W takim razie byłoby najlepiej zapomnieć o niej...
— A to dlaczego?
— Dla tego, że nie mógłbym nigdy się starać o rękę bogatej panny.
— A jakaż by w tem była przeszkoda?
— Jestem bez rodziny i majątku; rodzice jej mogliby drzwi mi pokazać.
— Nie masz majątku, to prawda, ale mógłbyś go sobie zdobyć. Jesteś przecież artystą, masz talent.
— Talent mój nie wyżywiłby mnie, nie mógłbym nawet wynająć sobie pracowni, gdyby nie mająteczek zostawiony mi przez mojego poczciwego wuja, jedynego mego krewnego.
— Ależ masz przyszłość przed sobą.
— Wszyscy co w ręku obracają pędzel lub narzędzie rzeźbiarskie, myślą, iż przyszłość do nich należy, a jednak większą część życia w niedostatku albo w nędzy przepędzają. Pomimo walki, przeszkody są tak wielkie, że rzadko w młodym wieku można sobie utorować drogę.
U nas dopiero wtedy dochodzi się do pieniędzy, kiedy już broda osiwieje. A na to jeszcze długo trzeba czekać.
— Więc ty już zupełnie tracisz odwagę?
— Nie śmiem już nawet mieć nadziei.
— Nawet zdobycia serca twojej ubóstwianej?
— Nawet tego.
— Czyś nie przeprowadził przypadkiem telegrafu do domu nieznajomej, żeś tak doskonale poinformowany, co do jej uczuć? Ja się dowiem i powiem ci, co to za jedna ta piękna blondynka z niebieskiemi oczami, podobna do madonny z obrazów Rafaela. Teraz jednak chcę pomówić z tobą o moich interesach, które mnie tu sprowadziły.
— Spodziewam się coś dobrego od ciebie usłyszeć, pewnieś już dostał tę obiecaną posadę inżyniera kopalni.
— Próżna to była obietnica.
— Jak to, więc nie otrzymałeś tej posady?
— Inny, szczęśliwszy odemnie ją otrzymał, musiał mieć większą protekcję.
— A przecież i ty masz zdolności, byłeś przecież jednym z najlepszych uczniów w szkole górniczej. Masz prawo wymagać jakiegoś stanowiska.
— Tak jak i ty, prawda? Jeszcze to nie racja ażeby mi dla tego miało się szczęścić. Ale nie o to mi chodzi.
— O cóż więc?
— Otrzymałem list z Joigny.
— Czy od twojej ciotki?
— Nie, od jej doktora, który mi pisze, bym jak najspieszniej przyjechał, gdyż ciotka bardzo jest chorą, a w jej wieku nie posiada się tyle sił, ażeby walczyć z ciężką chorobą. Doktór był zawsze przyjacielem naszej rodziny, radzi mi więc, — ażebym swoich interesów nie zaniedbał.
— Czy te interesa tyczą się spadku?
— Naturalnie, że nie czego innego.
43 — To ciotka twoja zamyśla cię wydziedziczyć?
— Może to z łatwością uczynić, nie mając nawet nic przeciwko mojej osobie. Jest ona dobrą kobietą, ale słabego charakteru, skutkiem czego, często podlega różnym wpływom. Teraz naprzykład namawiają ją, ażeby swój majątek, z moją szkodą, zapisała na cele dobroczynne.
— Czy ciotka twoja bardzo jest bogatą?
— Przeciwnie, majątek jej jest dość skromny, najwyżej daje dochodu za dwa tysiące franków, ale dla mnie co nic nie posiadam, byłoby to bardzo dużo. Przytem miałbym wszystkie potrzeby materjalne zaspokojone, i nie troszcząc się o chleb powszedni, nabrałbym więcej sił dla wywalczenia jakiego stanowiska.
— Idź więc za radę doktora i jedź jak najprędzej do Joigny.
— Łatwo to bardzo powiedzieć, ale trudniej wykonać.
— Cóż ci stoi na przeszkodzie?
— Brak pieniędzy, bez których nic uczynić nie można. Gdyby tak ten poczciwy doktór był mi cokolwiek przysłał, niewymownie byłbym mu wdzięczny; ale on mi po prostu pisze „przyjeżdżaj”. Uczyniłbym to chętnie, ale skąd wziąść na to pieniędzy?
— Trzeba więc koniecznie temu zaradzić.
— A trzeba, dla tego też na ciebie liczę.
— Na mnie?
— Tak, chcę cię poprosić o pożyczeniu mi stu franków.
Sto franków! — zawołał Gaston Dauberive — ty chcesz odemnie sto franków?
— A cóż w tem tak dziwnego! gdybyś był w potrzebie, a ja w możności dopomódz tobie, oddałbym wszystko na twoje żądanie. Ale może ty nie masz pieniędzy?
Młody rzeźbiarz otworzył szufladę, wyjął z niej portmonetkę i wysypawszy jej zawartość na stół, powiedział:
— Oto jest wszystko, co w obecnej chwili posiadam. Mam siedem franków i sześćdziesiąt centymów, jeżeli chcesz połowę, dam ci ją z całego serca.
Paweł chwycił się za głowę.
— Ależ to okropne! — zawołał. — Myślałem że posiadając mały majątek, będziesz w stanie mnie poratować. A ja muszę jechać koniecznie. Słowo honoru daję, nie wiem już do kogo się udać. Nasi koledzy bez grosza, zegarek mój i nawet część garderoby w lombardzie.
— W lombardzie! — zawołał śmiejąc się Gaston — ach to dobra myśl, nic więc łatwiejszego, jak przyjść ci z pomocą — i mówiąc to zdjął ze ściany zegarek złoty z łańcuszkiem i podał go przyjacielowi.
— Jakto więc ty byś chciał?... — pytał się Paweł.
— Naturalnie, że chcę ci przyjść z pomocą. Jesteśmy tak dobrymi przyjaciółmi, iż powinniśmy wszelkiemi możliwemi sposobami dopomagać sobie.
Byłoby to największą niedorzecznością nie korzystać ze spadku, który ci może zapewnić przyszłość. Wiem zresztą, że gdybym ja był w potrzebie, zrobiłbyś to samo.
— Oddałbym wszystko, ażeby ci się tylko wywzajemnić.
— Idź teraz i zastaw zegarek, pożyczą ci przecież tyle pieniędzy, że na podróż wystarczy. Później jeżeli ci się fortuna uśmiechnie, to go wykupisz jeśli ja przedtem nie będę w stanie tego uczynić.
— Przyjmuję twoją ofiarę — rzekł Paweł, ściskając rękę przyjaciela — wierz mi, że nigdy nie zapomną tego, coś dla mnie uczynił.
— Ani słowa więcej o tem — przerwał Gaston. — Kiedy masz zamiar jechać?
— Dziś wieczorem; im wcześniej tem lepiej.
— Kiedyż spodziewasz się wrócić?
— Nie wiem; pobyt mój zależeć będzie od różnych okoliczności, ale z Joigny napiszę do ciebie.
— Liczę więc na pewno na list od ciebie, a teraz do widzenia. Życzę ci z całego serca powodzenia. — W tej chwili spojrzenie jego zatrzymało się na przeciwległem oknie.
— Idź już, mój kochany, pozwól mi korzystać z tej krótkiej może chwilki, którą mi mój piękny model łaskawie, choć bezwiednie, przeznacza.
— Czy znowu się zjawiła?
— Tak, przypatrz się jej.
— Jest ona rzeczywiście bardzo ładną — mówił Paweł — pojmuję więc twój zachwyt. Jak tylko wrócę postaram się przynieść ci wiadomości o twoim ideale, i tym sposobem wywdzięczyć się przysługą za przysługę.
— Dziękuję ci; jednak nie będę czekał twego powrotu, i korzystając z twojej rady, sam się dowiem wszystkiego.
— Tak to dobrze, lubię w tobie tę energję; nieśmiałość do niczego nie prowadzi. Idź naprzód a zwyciężysz.
I dwaj przyjaciele pożegnali się, serdecznem uściśnieniem ręki.
Dowiedzieliśmy się, że przyjaciel Gastona Dauberive, miał na imię Paweł, nazwisko zaś jego było Gaussin.
Opuściwszy mieszkanie rzeźbiarza, udał się na ulicę św. Marka, gdzie na piątem piętrze zajmował mały pokoik, jak najskromniej umeblowany. Zaopatrzywszy się w potrzebne papiery, poszedł do lombardu zastawić zegarek rzeźbiarza. Otrzymawszy zań sto pięć franków, wyjechał tego jeszcze wieczoru do Joigny.
Ale wróćmy do Gastona Dauberive. Młody artysta niezaprzeczenie wielki miał talent, był pełen zapału i oryginalności, ale zbyt wielka liczba pracowników na tem polu, większa, aniżeli na jakiemkolwiek bądź innem, utrudniała bardzo zbyt prac, nawet po cenie najumiarkowańszej.
Stąd też pochodziła skłonność jego do lenistwa.
— Po cóż ja mam pracować — myślał — kiedy prócz wydatków i zmęczenia, innej nie mam korzyści? — I zamiast brać się do pracy, siadał z krótką fajeczką na sofie i marzył, albo z papierosem w ustach wychodząc na spacer, ścigał ładne dziewczęta.
Będąc wybitnym uczniem szkoły sztuk pięknych, marzył o sławie i zaszczytach; zdawało mu się, iż wkrótce zyska rozgłośne nazwisko, a z niem i majątek. Rzeczywistość jednak przyniosła mu rozczarowanie.
Zamówienia korzystne dostawały się nie początkującym artystom, ale tym, co już głośnie nosili nazwiska. A tu potrzeba było żyć. Mająteczek, który młody artysta posiadał, był zbyt mały, ażeby mu wystarczał, zmuszonym był więc przyjmować roboty, nie mogące dać mu rozgłosu. Zarabiał tylko tyle, że mu wystarczało na opłacenie komornego i na bardzo skromne utrzymanie. Życie hałaśliwe, nużące niektórych jego kolegów, nie nęciło go. Wstrętne były dla niego awantury i nocne orgje, z których się wychodzi zniszczonym fizycznie i moralnie. Jak wszyscy młodzi ludzie, miewał wiele miłostek przelotnych, nigdy w nich przecież nie doszedł aż do utraty poczucia własnej godności. Jego usposobienie artystyczne i dusza przejęta ideałem, domagały się miłości rzeczywistej, czystej a wyobraźnia oddawna utworzyła idealny typ kobiety, mogący jedynie zawładnąć w całości jego sercem. Otóż ten typ wymarzony, znalazł teraz w postaci młodej blondynki z niebieskiemi oczyma, podpatrywanej od trzech dni w oknie przy ulicy Bochard-de-Saron. Pokochał też ją całą siłą swej duszy i całą namiętnością, w której się pogrążył i którą się upajał z rozkoszą.
Zaledwie Paweł Gaussin opuścił pracownię, Gaston gorączkowo wziął się do pracy, czerpiąc natchnienie w widoku postaci, która znowu ukazała się w oknie. Ale kilka słów przyjaciela utkwiły w jego umyśle, i pomimo zajęcia wywoływały oderwane uwagi.
— Paweł ma rację — mówił do siebie — powinienem zasięgnąć o niej wiadomości... Na cóż się przyda kochać, jeżeli miłość moja nie może mieć widoków... jeżeli ma napotkać przeszkody nie do przebycia? Przeszkody! — dodał po chwili milczenia — czyż są takie, których by nie można zwyciężyć? Człowiek kochający prawdziwie, łamie je... jeżeli je spotkam, czuję w sobie dość siły do walki. Ale potrzeba najprzód upewnić się, że mogę mieć nadzieję wzajemności,.. Lecz kto ona jest? muszę się dowiedzieć i to niezwłocznie... nie potrzebuję do tego pomocy Pawła... zapytam się sam i to natychmiast.
I młody rzeźbiarz wstając od stołu, spojrzał w okno, w którem jego ubóstwiony model pozował mu bezwiednie, lecz ze zdziwieniem spostrzegł po raz pierwszy tuż obok swego ideału kobietę drugą, mogącą mieć około lat czterdziestu.
— Kto to może być? — szeptał, wpatrując się jej z uwagą. — Nie obca, która przyszła z wizytą, bo niema na głowie żadnego ubrania. A więc chyba matka... rzeczywiście nawet podobna... ale znowu wygląda tak młodo, że może być nawet starszą siostrą. Dlaczego ja przedtem nigdy jej nie widziałem? Ach, młodsza podnosi się i obie oddalają się od okna.., wychodzą z pokoju. Ta matka czy siostra starsza, jakkolwiek jest piękną, jednak mi się nie podoba... twarz surowa, postawa dumna, oczy jakieś złośliwe.
Gaston wpatrywał się jeszcze w okno, gdy spostrzegł znowu młodszą blondynkę w kapeluszu na głowie i ubraną do wyjścia.
— Wychodzi i zdaje się sama... A gdybym poszedł za nią?...
I rozmawiając z samym sobą, Gaston odszedł od okna i skierował się do pokoju sypialnego, by zmienić ubranie. W tej chwili dźwięk dzwonka u drzwi przedpokoju wstrzymał go u progu.
— Żeby go djabli wzięli — powiedział ze złością — w czas wybrał się ktoś z wizytą!
Poszedł jednak otworzyć.
Gościem, który tak niespodziewanie przeszkodził mu spełnić powzięte postanowienie, był mężczyzna lat niezdecydowanych, bliższy przecież drugiej niż pierwszej młodości, ubrany bardzo starannie lecz czarno, ogolony skrupulatnie, w białym krawacie i z wstążeczką legji honorowej. Artysta wziął go za urzędnika sądowego.
— Musiał zapewne omylić się — myślał, witając go — nie mam przecież żadnych stosunków z sądem.
— Czy z panem Gastonem Dauberive mam przyjemność mówić? — zapytał przybyły.
— Tak jest...
— Może mi pan udzielić kilka chwil rozmowy?
— Raczy pan wejść — odpowiedział Gaston, usuwając się i wprowadzając gościa do przedpokoju. — Służę panu.
— Przyszedłem prosić pana o podjęcie się pewnej pracy.
— Czy rzeźbiarskiej?
— Tak jest.
— W takim razie raczy pan wejść do pracowni — odrzekł artysta, podnosząc portjerę, zasłaniającą wejście do drugiego pokoju.
Przybyły przestąpił próg, i ciekawem okien zaczął rozglądać się po pracowni. Gaston pospiesznie zbliżył się do rozpoczętego biustu i nakrył go płótnem.
— Raczy pan spocząć — rzekł, wskazując fotel.
— Wiem — rzekł nieznajomy — jak drogi jest czas dla artysty, nie będę też go panu zabierać i przystępuję do rzeczy. Ale nim wypowiem cel mego przybycia, pragnąłbym uczynić jedno pytanie.
— Owszem.
— Czy to pan robił biust hrabiny de Preval Beaulieu?
— Tak, ja go robiłem.
— Szczerze więc panu winszuję. Posiada pan wielki talent. Podobieństwo bardzo dokładne i wykonanie zasługuje na największe pochwały. Masz pan przed sobą przyszłość świetną.
— Pan zbyt pochlebnie sądzi — przerwał Gaston, przyjemnie połechtany temi pochwałami.
— Jestem tylko sprawiedliwym. A teraz przystępuję do celu mojej wizyty. Zresztą pan już zapewne domyśla się, o jakiego rodzaju pracę chcę prosić.
— Zapewne o biust? — odrzekł Gaston.
— Tak, a raczej o posąg w połowie wielkości naturalnej.
— Osoby pańskiej?
— Nie, osoby, która mi była bardzo drogą, a którą utraciłem — odpowiedział przybyły ze wzruszeniem.
— Czy mam przez to rozumieć, że osoba ta nie żyje? — zapytał rzeźbiarz.
— Tak jakby nie istniała...
— W takim razie jakież wskazówki mieć będę w mojej pracy?
— Sądziłem, że fotografja i obraz olejny będę dostateczne.
— Zapewne, że będą wielką pomocą, niełatwo jednak przyjdzie przezwyciężyć trudności.
— Musimy je zwalczyć.
— Będę się starać, ale nie mogę być pewnym zupełnego powodzenia tak, jak byłbym nim, widząc model przed sobą.
— To zbyt wielka skromność. Talent tak wielki jak pański, przezwycięża wszelkie przeszkody.
— Pan ma zbyt pochlebne o mnie przekonanie... zresztą uczynię wszystko, by nie okazać się niegodnym pańskiego zaufania.
Nieznajomy sięgnął ręką do kieszeni i wyjął teczkę, w której pokazał fotografję formatu gabinetowego.
— Oto jest portret osoby, której pragnąłbym mieć posąg.
— Odbitka doskonała — rzekł Gaston — i zdaje się, powinna być podobną.
— Najzupełniej... jak żywa! Otóż, ona dla pana wskazówką dostateczną?
— Lepszą, niż przypuszczałem.
— Zresztą, jeżeli to panu nie wystarczy, mogę przysłać portret olejny wielkości naturalnej.
— Być może że się przyda.
— Czy mam go przysłać do pana?
— Pragnąłbym najprzód zobaczyć go.
— Bardzo łatwo, zechce pan tylko przybyć do mnie. Oto moja karta.
I nieznajomy wręczył swój bilet wizytowy, na którym artysta wyczytał napis: René de Lorbac. Profesor medycyny uniwersytetu paryskiego. Ulica Linné nr. 15-ty.
Gaston, przeczytawszy adres, rzekł:
— Będę miał zaszczyt złożyć moje uszanowanie.
— Będzie mi bardzo przyjemnie... Więc pan przyjmuje pracę, o którą pana proszę?
— Tak, przyjmuję.
— Kiedyż pan rozpocznie?
— Od jutra.
— A kiedy może pan ją ukończyć?
— To zależy od okoliczności. Czy ma pan termin oznaczony?
— Muszę pana objaśnić, że na cmentarzu Montparnasse kazałem budować grób familijny. Posąg postawiony będzie na piedestale, którego rysunek panu wręczę. A ponieważ odkrycie pomnika odbędzie się w styczniu, pragnąłbym, ażeby i statua była gotową w tym czasie.
— Zaledwie trzy miesiące! — zawołał Gaston przestraszony.
— Będziesz pan pracować bez przerwy.
— Zapewne, że niema czasu do stracenia.
— A więc przyrzeka mi pan stanowczo?
— Ha... przyrzekam.
— I dotrzyma pan słowa?
— Nigdy nie chybiłem danego zobowiązania.
— Dziękuję więc i rachuję na pana. Pozostaje nam tylko porozumieć się o wynagrodzenie.
— Nic pilnego... Możemy uczynić to później.
— Nie, panie, lepiej teraz, proszę o to.
— Czy wiadomo jest panu, ile hrabia de Preval-Beaulieu zapłacił mi za biust swojej żony?
— Sumę śmiesznie małą, wiem o tem.
— Rzeczywiście, biust wart był o wiele więcej; ale wtedy rozpoczynałem mój zawód i potrzebowałem pieniędzy, z wdzięcznością więc przyjąłem co mi ofiarowano.
— Lecz dzisiaj dałeś pan już dowód swego talentu, a nazwisko pańskie przedstawia pewność poważną. Czy dziesięć tysięcy franków będzie dostatecznem wynagrodzeniem?
— Najzupełniej, więcej nawet, niż dostatecznem!
Gość wyjął z kieszeni pugilares, i odliczywszy pięć biletów, każdy po tysiąc franków, złożył je na stole.
— Oto jest zaliczenie na pańską prace...
— Ależ panie, ja nie żądam wcale zaliczki — zawołał Gaston rumieniąc się.
— Odmowa pańska sprawiłaby mi wielką przykrość — odrzekł profesor. I ja byłem młodym, byłem studentem... i znam egzystencję młodych, początkujących artystów, a pan właśnie dopiero rozpoczynasz swój zawód, jakkolwiek z wielkiem powodzeniem. Przyjmując zamówienie na popiersie hrabiny de Preal-Beaulieu, potrzebowałeś pan pieniędzy, sameś mi to powiedział przed chwilą. Więc nie posiadasz pan majątku osobistego, nie masz zapasów. Dojdziesz pan zapewne do tego, ale później, tymczasem potrzeba żyć. Otóż, ponieważ praca, której się teraz podjąłeś, zajmie panu wszystek czas, nie będziesz więc mógł zająć się czem innem. Pomyśl pan nad tem i schowaj te pięć tysięcy franków.
— Po tem co pan powiedział, nie śmiem odmówić — odrzekł Gaston. — W tej chwili dam panu rewers.
— A to na co?... — Nie jesteśmy kupcami... rewers nam niepotrzebny wcale. Kiedy pan przybędzie do mnie dla obejrzenia portretu, którym mówiliśmy?
— Jutro, jeżeli to dla pana dogodne.
— Owszem, proszę.
— O której godzinie?
— W południe.
I pan de Lorbac powstawszy z fotelu, pożegnał młodego rzeźbiarza i opuścił pracownię.
Gaston Dauberive odprowadziwszy gościa aż do schodów, wrócił do pracowni i podbiegł do okna.Ale spotkał go zawód, roleta bowiem była spuszczona.
— Wyszła — rzekł z westchnieniem — zobaczę ją dopiero jutro. Przeklęta wizyta, byłbym poszedł za nią i może znalazł sposobność zapoznać się. Lecz cóż ja mówię? to bluźnierstwo!... Nazywam przeklętą wizytę człowieka, przyjaciela sztuki, który dał mi zarobić dziesięć tysięcy franków, i napełnił kieszeń moją w chwili, gdy była pustą aż do dna... Niech go Bóg błogosławi, dał mi przynajmniej możność posmarować łapę odźwiernego z przeciwka i rozwiązać mu język o mojej nieznajomej... Nie trzeba tracić czasu, pójdę natychmiast, tylko należy się trochę przebrać... Otóż jestem bogaty! Paweł ma słuszność, gdy mówi, że kto ma pugilares pełny, może wszystkiego próbować i mieć nadzieję...
— Dziwna rzecz, słowo honoru — mówił dalej do siebie — ile to powagi i ile śmiałości dodaje człowiekowi kieszeń pełna... Zdaje mi się, żem niepodobny wcale do tego, jakim byłem jeszcze przed godziną, i tak się zmieniłem, że nie poznaję sam siebie.
Ubrawszy się, włożył do portmonetki jeden z pięciu biletów i opuścił mieszkanie.
— Trzeba na drobniejsze zmienić — myślał dalej, znalazłszy się na ulicy — a przedewszystkiem zapłacić dług memu restauratorowi, który, prawdę posiedziawszy, żywi mię bardzo źle, ale bądź co bądź żywi... a potem do odźwiernego.
Gaston stołował się w restauracji przy ulicy des Martyrs, gdzie zbierali się artyści pozostający bez pracy, literaci nie mogący znaleźć wydawców, autorzy dramatyczni, których sztuk teatry nie przyjmowały i tym podobni ludzie niepewnych dochodów. Cena obiadów była tam bardzo skromna, ale też i pożywienie było jeszcze skromniejsze.
Gaston zapłacił za miesiąc zaległy i bieżący i wprost z restauracji udał się na ulicę Trudaine.
Dom zamieszkiwany przez piękną blondynkę, o której chciał zasięgnąć wiadomości, był narożnym przy zbiegu dwóch ulic Bochard-de-Saron i alei.
Gmach ogromny, świeżej budowy i z powierzchowności wspaniały, jak prawie wszystkie domy tej dzielnicy, która w przeciągu dwóch lat nabrała cechy arystokratycznej. Ale fizjonomja to mylna, mieszkania tam bowiem poszukiwane są głównie przez kapitalistów żyjących z procentu, przez kupców, którzy się wycofali z interesów, wyższych urzędników, przez kobiety z półświatka i nakoniec przez artystów.
Gaston podszedł do drzwi i zawahał się. W chwili stanowczej zabrakło mu odwagi, wreszcie przyszła mu myśl, że postępowanie jego jest niedelikatne. Badać odźwiernego o jedną z lokatorek, przekupywać go, płacić za jego niedyskrecję i uchybienie obowiązkom, wydało mu się niezbyt szlachetne i ryzykowne. A jeżeli wypadkiem rodzice jej dowiedzą się o tem, w takim razie potrzeba raz na zawsze utracić nadzieję poznania jej. Lecz z drugiej strony, jeżeli się nie zapyta, pozostanie w dotychczasowej niepewności, w której dłużej już żyć nie zdoła.
Ważył się z myślami, lecz w końcu, jak łatwo było do przewidzenia, miłość odniosła zwycięstwo nad radami rozumu.
Wszedł.
Odźwierna, której mąż był woźnym w pewnej instytucji administracyjnej, tylko co zapaliła gaz na schodach i schodziła do swej loży. Spostrzegłszy młodego człowieka, zatrzymała się na ostatnim stopniu i zapytała:
— Czego pan sobie życzy?
Gaston uczuł krew występującą mu na twarz, nie wiedział od czego rozpocząć rozmowę i jak wytłómaczyć cel swego przybycia.
— Mam parę słów powiedzieć pani — odrzekł zmieszany.
— Słucham, niech pan mówi.
— Wolałbym pomówić w loży, niż na schodach.
— Więc to jakiś sekret?
Młody rzeźbiarz nic nie odpowiedział, wszedł za odźwierną do loży, wyjął z kieszeni zawczasu przygotowany bilet pięćdziesięciofrankowy i podając go, rzekł nieśmiało.
— Przedewszystkiem proszę przyjąć to odemnie jako małe wynagrodzenie za subjekcję, jaką pani sprawiam.
Odźwierna przygryzła usta i zapytała sucho:
— Co takiego? Zapytanie to zmieszało jeszcze więcej młodego człowieka i było to tak widocznem, a zarazem komicznem, iż odźwierna aż się roześmiała.
— No cóż? śmiało! — rzekła dodając mu odwagi. — Czegóż pan się wstydzisz? Nie dzisiejszą jestem i wiem co pan chcesz powiedzieć, nawet gdybyś nic nie mówił. Dwadzieścia lat jestem już odźwierną i napatrzyłam się wielu rzeczy. Znamy się na tem. Chcesz się pan dowiedzieć odemnie o kimś lub o czemś i myślisz, że bilet pięćdziesięciofrankowy rozwiąże mi język... Otóż nie znasz mnie pan! Rozalja Michaud jest uczciwą kobietą i nie miesza się w żadne matactwa, schowaj więc do kieszeni swoje pieniądze i powiedz śmiało o co chodzi i co chcesz wiedzieć. Jeżeli będę mogła objaśnić, nie uchybiając moim obowiązkom odźwiernej, i bez narażenia kogokolwiek na jaką szkodę, nie widzę powodu, dla czego nie miałabym uczynić tego darmo. Ale jeżeli przeciwnie, chcesz mi pan powiedzieć coś takiego, co się nie powinno mówić i żądać rzeczy niemożliwych, w takim razie strzeż się... Za pierwszym słowem przerwę panu, a za drugiem wskażę drzwi. Więc o co chcesz mię pan zapytać?
Po takiej przemowie wahać się dłużej było niepodobieństwem; należało albo wypowiedzieć cel przybycia, albo odejść. Gaston rzekł po cichu:
— Chciałem zapytać się o rodzinę mieszkającą na trzeciem piętrze...
— O tem mogę mówić — odrzekła odźwierna. — Rodzina ta składa się z ojca, matki i córki...
— Młodej, lat siedemnastu lub ośmnastu — zawołały Gaston — blondynki z niebieskimi oczyma... bardzo pięknej, wszak tak?
— Tak — odpowiedziała Rozalja, śmiejąc się. — Ona to właśnie pana obchodzi, i nie dziwię się temu. Rzeczywiście piękna... Spostrzegłeś ją pan ze swego okna i rozgorzałeś ku niej jak zapałka... Ot co jest! No, zakochać się wolno każdemu, ale na ten raz nie doprowadzi to do niczego. Dla tego też mogę w dodatku dać panu radę: napróżno zaprzątasz sobie nią głowę, ponieważ jej ojciec Robert Daumont nie zna się na żartach, a jej matka jeszcze mniej...
Oboje są bardzo surowi i ostrożni pod tym względem i słusznie!... Pilnują córki, bo wiedzą, że wielu jest takich jak pan myśliwych, co tylko krążą i podpatrują, i gdy dostrzegą jakiego rzadkiego ptaszka, zaraz zastawiają sidła... Weź więc pan swoje pieniądze. Zresztą, jeżeli pan potrzebujesz innych objaśnień, idź na trzecie piętro, pan Daumont jest właśnie w domu...
— Ależ przecie, kochana pani — zaczął Gaston.
— Dość już tego, mój panie — przerwała Rozalja Michaud — widzę, że powinnam zawiadomić panią Daumont o pańskiej wizycie.
— Nie czyń pani tego, błagam cię — zawołał młody człowiek — daję pani słowo honoru, że przyszedłem w jaknajczystszych zamiarach. Uczucie moje dla pięknej lokatorki pani, jest najszlachetniejsze... Zobaczywszy ją, pokochałem i...
— Tiu, tiu, tiu! — przerwała odźwierna — cóż mnie to obchodzi? to rzecz rodziców. Jeżeli chcesz się pan żenić, idź i oświadcz się o jej rękę. Żegnam pana!
I powiedziawszy to, usunęła go lekko ku drzwiom loży.
Gaston pojął, że dalsze naleganie byłoby bezskuteczne. Odźwierna była widocznie niezachwianą i niemożliwą do zdobycia. Pozostało wycofać się, co też uczynił.
— Głupia! — mówił półgłosem, idąc ulicą — obraziła się, jakbym żądał od niej czegoś, ubliżającego jej godności!... A jednak muszę dowiedzieć się, czy mogę kochać to śliczne dziewczę i mieć nadzieję, że zostanie moją żoną... Muszę poznać tę rodzinę... nie mogę jednak, nie wiedząc co są za jedni, iść do nich i wprost powiedzieć: kocham waszą córkę, czy chcecie mi ją oddać? Jakże przyjęliby podobne oświadczenie nieznanego im człowieka i do tego tak niespodzianie? Czyż nie mieliby racji przypuszczać, że jestem pomieszany? Przypuściwszy nawet, że postąpienie moje wzięliby na serjo, to przecież, za nim by dali odpowiedź, pragnęliby poznać moją pozycję i moje widoki na przyszłość.
„Tymczasem moja sytaucja obecna wcale nie jest świetne. Pieniądze posiadam zaledwie od czterech godzin, wprawdzie mam talent i jak mówi mój przyjaciel Paweł Gaussin, czeka mnie przyszłość świetna... Zresztą, czyż ci Daumontowie są bogaci i czy mają prawo być wymagającymi? Jakim sposobem dowiedzieć się o tem wszystkiem, skoro ta głupia odźwierna odmówiła objaśnień?“
Zamyślony, ze zwieszoną głową, szedł przed siebie machinalnie. Nagle zatrzymał się, jakaś myśl przyszła mu do głowy.
— Wiem co zrobię! — rzekł do siebie, uderzając się ręką w czoło. Przyspieszył kroku, skierował się na ulicę Saint Lazare i wszedł do domu oznaczone go nr. 9.
— Czy tutaj mieszka pan Bouley? — zapytał odźwiernego.
— Tutaj.
— Na którem piętrze?
— Na drugiem, drzwi wprost.
Młody człowiek wszedł na schody, dostał się na drugie piętro i zatrzymał się przed drzwiami, na których przy świetle gazu spostrzegł metalową tabliczkę z napisem:
Ajent Biura informacji handlowych i innych.
Sprawy sądowe. Spory. Obrona w sądach
Gaston zadzwonił.
Chłopak lat piętnastu otworzył drzwi i wprowadził go do gabinetu. Pan Bouley, człowiek niskiego wzrostu, szczupły i szpakowaty, siedział przed wielkiem biurkiem założonem papierami i pisał. Spostrzegłszy Gastona, powstał i wskazując ręką fotel, zapytał.
— Co pan rozkaże?
— Przyszedłem prosić o informacje.
— Czy o jakiej firmie handlowej?
— Nie jestem kupcem.
— Więc jakaś sprawa poufna!
— Tak, panie.
— Osoba, o którą panu chodzi, mieszka w Paryżu, czy na prowincji?
— W Paryżu.
— Nazwisko?
— Robert Daumont.
— Mieszkanie?
— Ulica Trudaine nr 28.
— Stanowisko społeczne? Zajęcie?
— Właśnie nie wiem tego.
— I chcesz się pan dowiedzieć... bardzo dobrze — rzekł Bouley, notując odpowiedzi Gastona w księdze. — Za dwa dni będziesz pan mieć najdokładniejszą informację. Ale pod jakim względem jednak pragniesz pan mieć wyjaśnienia bardziej szczegółowe?
— Pod względem przeszłości, sytuacji obecnej, stosunków i stanu majątkowego; nadto pragnąłbym szczegółów o rodzinie, to jest o pani Daumont i jej córce.
— Ach, więc tam jest córka... — rzekł ajent, uśmiechając się — i założyłbym się, że piękna.
— Wygrałbyś pan napewno... prześliczna.
Ajent spoważniał.
— Informacje w widokach zamierzonego małżeństwa... — rzekł. — Nie wchodzi się do rodziny nie wiedząc, co za jedna... Niech pan będzie spokojny, otrzyma pan wyjaśnienia szczegółowe.
— Sądzę — rzekł Gaston — że dwa dni wystarczą dla zebrania wiadomości?
— Najzupełniej... — Pojutrze wieczorem wręczę panu notatkę szczegółową, rozumie się, jeżeli nie zajdą jakie komplikacje, utrudniające poszukiwania... ale w tym wypadku nie przypuszczam ich... Nie zdaje mi się, by trzeba było badać jakie tajemnice...
— Ile się należy? — zapytał Gaston.
— Sto pięćdziesiąt franków, nie licząc kosztów nadzwyczajnych, gdyby były potrzebne... zresztą złożę w takim razie dowody.
— Czy mam zapłacić z góry?
— Sto franków teraz.
— Oto są... Otrzymam zapewne pokwitowanie?
— Nie wydaję go nigdy.
— Dla czego?
— Ponieważ tego rodzaju sprawy... rozumie pan... są natury delikatnej. Musisz mi pan zaufać w zupełności. Upewniam pana, że nikt jeszcze nie żałował położnego we mnie zaufania.
— Ufam i nie nalegam.
— Pańskie nazwisko?
— Gaston Dauberive, rzeźbiarz, ulico Bochard-de-Saron, nr 2.
— Dobrze. Więc pojutrze... będzie pan ze mnie zadowolony.
Bouley odprowadził gościa do drzwi gabinetu i pożegnał się.
Artysta udał się wprost na ulicę des Martyrs, wszedł do zwykłej swej restauracji, zjadł obiad pośpiesznie i nie wypaliwszy nawet cygara, jak zwykł był czynić codziennie, poszedł do swego mieszkania, myśląc ciągle o rodzinie Daumont, a w szczególności o pięknej blondynce.
Około godziny dziesiątej odźwierna, która robiła porządki w jego mieszkaniu, zdziwiona tak wczesnym powrotem, przyszła dowiedzieć się, czy nie potrzebuje czego. Gaston odprawił ją, w kilka minut po jej wyjściu rozebrał się i poszedł spać. Napróżno jednak usiłował zasnąć, całą noc nie zmrużył oka. Na drugi dzień wstał ze wschodem słońca i skoro się tylko ubrał, zbliżył się natychmiast do okna.
Przypuszczał, że zobaczy pannę Daumont, lecz niestety! było zawcześnie i okno jej pokoju szczelnie zasłaniała roleta. Wziął się więc do pracy i zaczął dalej modelować glinę wywołując w pamięci rysy swego ideału.
Mimo to nie zapomniał, iż właśnie tego rana miał być u doktora de Lorbac, wkrótce więc powstawszy, zbliżył się jeszcze raz do okna, i znalazłszy je wciąż zasłoniętem, westchnął i opuścił mieszkanie.
Doktór de Lorbac mieszkał w pięknym domu własnym przy ulicy Linneusza pod nr. 15-ym. Bogaty sam przez się, i odziedziczywszy znaczny majątek po swej żonie, posiadał on ośmdziesięciu tysięcy franków rocznego dochodu, z których wydawał zaledwie małą cząstkę. Przynajmniej dwie trzecie części poświęcał na cele dobroczynne. Przed rokiem zmarła jego żona, pozostawiwszy mu czteroletniego syna.
— Doktór tylko co wrócił ze szpitala, gdy służący zaanonsował Gastona.
— Dziękuję panu za punktualność rzekł do artysty, ściskając mu rękę. — Później wskazując rysunek zawieszony na ścianie, dodał:
— Oto jest plan pomnika, który kazałem już budować... a jeżeli, o czem nie wątpię, znajdziesz pan w sobie natchnienie dla wykonania posągu, który ma być jego uwieńczeniem, to zdaje mi się, że będzie to dla pana korzystnem pod każdym względem, ponieważ mam wielu przyjaciół, a starać się będę, by zostali pańskimi klijentami.
Gaston odpowiedział, że będzie usiłował wykonać posąg jak najlepiej, podziękował, zabrał plan, przypatrzył się olejnemu portretowi pani de Lorbac i narysował szkic jego. Poczem, przypomniawszy sobie, iż tak niewiele czasu mu pozostawało do oznaczonego terminu, pożegnał doktora i wyszedł.
Po drodze wstąpił tylko na śniadanie i powrócił do siebie.
Zanim się zabrał do roboty, przystąpił do okna. Na ten raz rolety były podniesione, i młoda blondynka siedziała, jak zwykle, zajęta jakąś robótką Gaston uczuł przyspieszone bicie serca.
— Gdyby choć mogła mię spostrzedz!... — mówił do siebie — lecz nigdy nie kieruje wzroku w moją stroną... nigdy. Co tu uczynić, by zwrócić jej uwagę?
Otworzył jedną połowę okna, oparł się na pręcie żelaznym przeprowadzonym w poprzek i zaczął kaszlać, z początku lekko, później coraz głośniej, ale gdy piękna blondynka pomimo to nie podnosiła głowy, całą siłą płuc, jakdyby chory był na koklusz.
Wszystko to przecież było napróżno.
Niepowodzenie to rozgniewało go. Ze złości zaczął śpiewać jakąś arję z operetki, tak głośno, iż osoby przechodzące trotuarem zatrzymywały się, szukając wzrokiem okna, z którego głos wychodził na ulicę. Lecz to go nie obchodziło. Chciał zwrócić na siebie uwagę sąsiadki i dopiął wreszcie celu w chwili, gdy już dochodził do rozpaczy.
Panna Daumont zbudzona nagle z zamyślenia znaną sobie śpiewką, podniosła głowę i spojrzała w okno. Twarz jej oblała się rumieńcem.
Gaston pochylił głowę, ona bezwiednie odpowiedziały lekkim ukłonem, i zarumieniwszy się jeszcze więcej, zajęła się swą robótką z przejęciem, więcej udanem niż rzeczywistem.
Nie odszedł od okna, pochylił się i udawał że patrzy na ulicę; choć nic nie działo się tam szczególnego. Parę razy jeszcze spostrzegł jej wzrok rzucony ukradkiem ku sobie. Następnie, nie zamykając okna, przysunął stół, zmoczył glinę i wziął się do modelowania popiersia, zwracając je tak, by panna Daumont widziała, iż to ona właśnie służy mu za model.
Dziewczę zrozumiało go doskonale, i jakby obrażone tą śmiałością artysty, zasłoniło okno firanką muślinową.
Gaston nie rozgniewał się tym razem.
— To rzecz naturalna... oswoi się powoli — pomyślał — i zamykając połowę okna, dodał:
— Założyłbym się o nie wiem co, że za godzinę firanka będzie odsłonięta.
I byłby wygrał. Po południu mała kształtna rączka o rzeźbionych paluszkach i różowych paznokciach usunęła firankę, i Gaston mógł na nowo wpatrywać się w te piękne rysy twarzy, które coraz bardziej i głębiej wyrzeźbiały się również w jego pamięci i sercu.
Panna Daumont jakby niechcący, od czasu do czasu zwracała swój wzrok na przeciwległe okno lecz za każdym razem natychmiast opuszczała go na robótkę.
Artysta powróciwszy na zwykłe miejsce w pracowni, obserwował ją tylko i lekko się uśmiechał. Widział jak się podniosła i nie mogąc przezwyciężyć ciekawości, usiłowała przeniknąć wzrokiem aż do głębi pracowni, ale nic nie dostrzegłszy, usiadła znowu.
— No, miałem piękny dzień dzisiaj — mówił do siebie zakochany. — Przynajmniej już mnie zna... wie, że mieszkam tutaj, że myślę o niej... że ją kocham... a to najważniejsze. Jej wyobraźnia dopełni reszty.
Gaston, jakkolwiek naprawdę zakochany nie utracił jednak zdrowego rozsądku. Rozumiał doskonale, że przyjąwszy zobowiązanie i wziąwszy z góry pieniądze, zaszkodziłby własnej przyszłości i straciłby opinję człowieka honorowego, gdyby na termin nie wykończył posągu. Otóż praca ta niewieleby postąpiła, gdyby codziennie poświęcał tyle godzin swojej kontemplacji miłosnej. Więc by nie tracić widoku osoby ukochanej, umieścił stół przy samem oknie i zabrał się do pracy nad rysunkiem, spoglądając od czasu do czasu na młode dziewczę, które jakby przyzwyczajone już do tego sąsiedztwa nieuniknionego, nie kryło się więcej po za firanką.
Nadeszła noc i roleta została spuszczoną.
— Do jutra... — rzekł Gaston, wstając od roboty.
Nazajutrz nie zaszło nic nowego, co by mogło zbliżyć więcej artystę z panną Daumont; przywitali się ukłonem i wymienili spojrzenia, on pełne miłości ona pomieszania. Należy dodać, iż nie spuszczała już firanki, nawet gdy artysta zaczął wykończać jej popiersie.
Za każdem dotknięciem ręki, twarz nabierała, życia, podobieństwo było uderzające... Gaston promieniał radością.
Panna Daumont pozowała już dobrowolnie. Dała to widocznie Gastonowi do zrozumienia, gdy podniósłszy roletę, okazała całą swą postać w pełnem świetle.
Było to jedno z najprzyjemniejszych posiedzeń, zakończone dopiero o zmroku. Gdy zapuszczała roletę, artysta pożegnał ją głębokim ukłonem, ona odpowiedziała mu schyleniem głowy i rozkosznym uśmiechem.
Tegoż dnia wieczorem miał otrzymać od ajenta, Boulaya informacje o rodzinie państwa Daumont. Nie zwlekając więc, ubrał się pospiesznie i wyszedł wstąpił do restauracji na obiad i stamtąd udał się wprost na ulicę Saint-Lazare.
Była już wtedy godzina ósma wieczorem, za chwilę biuro miało być zamknięte.
Młody człowiek, który za pierwszą bytnością wprowadził go do gabinetu, zapytał z ukłonem:
— Co pan rozkaże?
— Proszę zawiadomić pana Beuleya, że przybył Gaston Dauberive.
— Pan Bouley wyszedł...
— Wyszedł?...
— I nie był jeszcze od rana.
— Ale zapewne wkrótce powróci?
— Powróci, lecz niewiadomo kiedy, ja zaś mam rozkaz zamykać biuro o godzinie ósmej.
— Czy nie mógłbyś pan na ten raz cokolwiek opóźnić zamknięcie? Pan Bouley zaznaczył mi tę godzinę, i ja potrzebuję z nim się zobaczyć koniecznie.
— Ależ panie, ja jestem głodny i muszę iść na obiad.
— Możesz iść — rzekł pan Bouley, który w tej chwili przestępował próg pokoju, i zwracając się do Gastona dodał:
— Proszę pana do mego gabinetu. Wracam trochę zapóżno, ale to właśnie z powodu pańskiej sprawy. Musiałem odbyć podróż do Fontainebleau i do Senlis.
— A po cóż aż tam?
— Bo tam tylko mogłem zasięgnąć potrzebnych panu wiadomości... — Proszę wejść.
Gdy usiedli, Bouley złożył na stole tekę, i wyjmując z niej papiery, rzekł:
— Oto dowody. Mogę je panu wręczyć, ale wolałbym, byś pan pierwej przeczytał, mógłbym bowiem w niektórych kwestjach dać jeszcze wyjaśnienia.
— Więc słucham...
— Przedewszystkiem — rzekł Bouley, nakładając pince-nez — zacznijmy od głowy rodziny. Otóż, Izydor Robert Daumont, urodzony w Melun w d. 5-ym marca r. 1809-go liczy obecnie pięćdziesiąt cztery lata i jest synem Prospera Daumont i Róży Ferrier.
„Skończył nauki w kolegjum miejscowem, i pozostawał tam do szesnastego roku życia. W tym czasie ojciec jego, dotychczas sekretarz prefektury w Melun, otrzymał posadę jeneralnego sekretarza w Fontainebleau, dokąd pojechał wraz z rodziną.
„Robert Daumont, młodzieniec miernej inteligencji, wstąpił do tegoż biura, a chociaż nie dał dowodów zdolności, wkrótce za protekcją ojca mianowany został pisarzem więziennym w Fontainebleau. Posadę tę zajmował od r. 1837-go do r. 1848-go.
„W r. 1847-ym zaślubił kobietę, o której wkrótce z kolei pomówimy. Dzięki tej kobiecie, wysłany został do Paryża, gdzie bardzo prędko zamianowano go pomocnikiem szefa biura w ministerjum spraw wewnętrznych.
— W jakim wydziale? — zapytał Gaston.
— W wydziale więzień i szpitali warjatów. Stanowisko to będzie już dla niego buławą marszałkowską... wyżej nie pójdzie... Jak rzekłem, ma dzisiaj lat pięćdziesiąt cztery, za sześć lat, jeżeli nie umrze, otrzyma emeryturę i będzie pobierać połowę dotychczasowej pensji, która wynosi sześć tysięcy franków. Jest to niewiele, a ponieważ Daumont nie ma żadnych oszczędności, rodzina więc może się znaleść w ubóstwie.
„Pani Daumont, będąc piękną, miała, jak mówią, w czasach swojej młodości, jakieś tajemne źródła dochodów, które zwiększały pensję męża i dozwalały jej otaczać się zbytkiem, który lubi nadewszystko. Odczytaj pan książkę p. t. „Biedne lwice“.
„Z czasem źródła te wyschły, dochody ograniczyły się na samej pensji męża, i dzisiaj, jak powiedziałem, interesa stoją nietęgo.
„Robert Daumont, człowiek słaby, pozbawiony wszelkiej inicjatywy i energji, całe życie dawał powodować się żonie, i nigdy nie widział dalej nad koniec swego nosa. Skoro tylko poczuł w kieszeni kilka franków i mógł zaspokoić swoje gusta, napić się absyntu, wypalić fajkę, lub w jakiejś knajpie zagrać w domino, czuł się zupełnie szczęśliwym. O resztę nie dbał. Uczucie rodzicielskie nie istniało w nim nigdy. Jestto egoista, nie troszczący się o przyszłość, raczej zły niż dobry, nie kochający nikogo i żyjący tylko dla siebie.
— No — zauważył Gaston — portret wcale niepowabny, jeżeli tylko podobny.
— Za podobieństwo przyjmuję odpowiedzialność... to fotografja moralna.
— Tem gorzej.
— Przyrzekłem panu prawdę i daję ją bez względu, czy jest piękną lub brzydką.
— Przejdźmy teraz do pani Daumont.
— Z góry pana uprzedzam, iż jej wizerunek będzie jeszcze ciemniejszy.
— Do licha!..
— Cóż robić?... Zresztą możemy na tem po przestać...
— Nie! nie!.. niech pan mówi dalej.
Bouley poprawił pince-nez, wyjął z teki inny arkusz papieru i zaczął czytać.
— Eugenia Sorbier, córka adwokata z Fontainebleau, już od lat najmłodszych okazywała nadzwyczajną lekkość w postępowaniu... Złośliwość ludzka wiele opowiada o niektórych podejrzanych wypadkach z czasów jej panieństwa. Ale, ponieważ gawędy te nie są poparte żadnym dowodem, niema więc potrzeby nad niemi się rozwodzić, i dość będzie stwierdzić, iż opinja jej była opłakaną.
„Jako córka adwokata, mogła była wyjść za mąż dobrze, była bowiem nadzwyczaj piękną, a chociaż jej złośliwość i dziki wyraz oczu nie wzbudzały sympatji, piękność jej mogła wywrzeć wrażenie na jakiemś sercu naiwnem. Na nieszczęście, lekkość obyczajów i różne krążące o niej pogłoski oddalały od niej pretendentów poważnych. Otaczało ją wielu zakochanych, ale żaden z nich nie myślał się żenić.
„Ojciec, utraciwszy nadzieję wydania jej za mąż świetnie i obawiając się, by nie została starą panną, zdecydował się dać jej za męża Roberta Daumont, na którego i ona, w braku lepszego, chcąc nie chcąc, przystała. Robert znalazł ją bardzo po swojej myśli, tembardziej, iż skromne jego stanowisko nie dawało mu prawa do jakichś wymagań.
„Tak skleiło się to małżeństwo.
„Pierwsze laty ich pożycia, jeśli nie były szczęśliwe, to przynajmniej spokojne.
„Przyszła na świat córka, której dano imię Teresa.
„W Paryżu, dokąd przenieśli się, skoro tylko Robert Daumont otrzymał posadę w ministerjum spraw wewnętrznych, pani Eugenja potrafiła zawiązać stosunki i ciągnąć z nich korzyści, których gatunek, by zostać dyskretnym i uniknąć opowiadania, znajdzie pan w zacytowanej wyżej przezemnie książce „Ubogie lwice.“ Zresztą, nie radzę panu nalegać na te szczegóły jej życia.
„Krótko mówiąc, Robert Daumont miał pensji tylko sześć tysięcy franków, tymczasem pani Eugenja wydawała dwa razy tyle na stroje, i prawie tyleż u dostawców żywności i win, Prawda, że wraz z temi dochodami niewiadomego pochodzenia, łączyły się i długi, których suma wzrastała w miarę, jak pani Eugenja traciła wiosenną świeżość swego oblicza.
„Z chwilą, w której na twarzy jej pokazała się pierwsza zmarszczka, a na głowie pierwszy włos siwy, życie ich stało się nieznośnem. Śmierć adwokata Sorbier, a wkrótce i jego żony, poprawiła chwilowo ich interesa, Eugenja bowiem, jako jedyna córka i sukcesorska, odziedziczyła po nich około czterdziestu tysięcy franków. Ale sama ta wystarczyła zaledwie na spłatę długów i na utrzymanie przez półtora roku.
„Mała Teresa w szóstym roku życia oddaną została na pensję w Senlis, i przez cały czas pozostawania na niej, widywała matkę zaledwie dwa razy na rok. Uczucie miłości macierzyńskiej nie istniało nigdy w sercu Eugenji Daumont; zajęła się swą córką wtedy, gdy spostrzegła, że nie potrzebuje się już krępować, i że może wyciągnąć korzyść z piękności dziecka.
— Co pan mówisz? — zawołał Gaston w najwyższym stopniu przejęty zgrozą.
— Wiadomości moje są wiarogodne — odrzekł ajent.
— Proszę mówić dalej.. chociaż trudno mi w to wierzyć.
— Teresa jest piękną...
— Jak anioł...
— Tak! Otóż na tej piękności pani Daumont oparła swoje plany...
— Lecz jakież to plany?
— Uspokój się pan! Nie należy domyślać się więcej, aniżeli wskazują moje informacje. Plany jej nie zawierają w sobie nic niemoralnego... Pani Daumont marzy o znalezieniu miljonera, młodego lub starego — wiek bowiem nie wchodzi tu w rachubę — któryby szalenie zakochał się w Teresie i z nią się ożenił... Rozumie się, że mu ją odda, ale z warunkiem, że rodzice pozostaną z nią razem, i wraz z nią używać będą przyjemności wielkiego majątku męża, majątku, którego znaczna część powinna być im przyznana aktem urzędowym.
— I córka miałaby się na to zgodzić — przerwał oburzony Gaston — ona przystałaby na podobny układ, którego wszystkie korzyści byłyby po ich stronie! Ona miałaby się poświęcić i zostałaby żoną starca dla tego tylko, by zapewnić im życie wystawne!...
— Cierpliwości — powiedział Bouley. — Wkrótce zaczniemy mówić i o Teresie Daumont, lecz trzymajmy się kolei.
— Matka miała zawsze tylko jeden cel życia: zaspokojenia swoich instynktów osobistych; dla dojścia do niego poświęciłaby wszystko bez wahania. Ten szatan egoizmu, myślący tylko o sobie, jest przytem despotycznym. Rządziła mężem swoim i panuje nad córką do tego stopnia, że Teresa drży przed nią...
— Może ona się nad nią znęca?... — przerwał Gaston.
— Tak dalece chyba nie, przynajmniej nie słyszałem o tem... Nie mam dowodów, by Eugenja Daumont sprawiała córce cierpienia fizyczne, ale jest rzeczą prawdopodobną, że nie oszczędza jej moralnych naciskiem swej woli macierzyńskiej, naciskiem, który wzrasta coraz więcej, ponieważ czując zbliżająca się starość, pragnie prędzej dojść do celu.
— Czy pani Daumont bywa z córką w towarzystwach?
— Teresa dopiero niedawno ukończyła pensję... i dotychczas była tylko parę razy w teatrze, gdzie jej obecność wywołała wrażenie. W tej chwili pani Daumont bardzo zręcznie, jak najlepszy dyplomata, stara się o wprowadzenie córki do kilku salonów, w których ludzie więcej niż dojrzali, wdowcy lub zatwardziali wyznawcy bezżeństwa głównie się zbierają. Tam właśnie szuka ona zięcia miljonera.
— I czy pan sądzi że otrzyma zaproszenie?
— Bezwątpienia i to dzięki wyższemu urzędowemu stanowisku swego męża. Wtedy dopiero rozpocznie na rachunek swej córki polowanie na męża, polowanie zapalczywe...
— I czy jej się uda?
— Kto to wie?... Być może... Czego kobieta chce, djabeł tego chce...
— Czy pan wszystko już powiedział o pani Daumont?
— Wszystko czego się mogłem dowiedzieć.
— Więc proszę teraz o Teresie.
— Informacje zebrane o niej są krótkie. Panna Daumont ma lat siedmnaście i sześć miesięcy. Jest bardzo piękną, wykształconą, inteligentną, zadziwiającej łagodności, ale słabą, bez inicjatywy i energji. Taką ją przynajmniej znano na pensji. Przed matką drży... Jedno spojrzenie pani Daumont zapędza ją w myszą norę.
— Z tak słabym charakterem Teresa nie zdoła prawdopodobnie oprzeć się woli rodziców I ich projektom...
— Są to przypuszczenia, wszakże uległość jej w tym względzie jest prawie pewną.
— Zna pan przyjaciół Roberta Daumont.
— Robert Daumont jest stałym gościem knajp i po za stosunkami wynikającemi z jego stanowiska, jako pomocnika naczelnika biura, a które wcale serdecznością się nie odznaczają, nie ma wcale przyjaciół, a tylko znajomych przypadkowych, stosunki zawiązane w kawiarniach, przy bilardzie, grze w domino, z ludźmi, których nazwisk nawet nie wie...
Po chwili milczenia ajent dodał:
— Oto są informacje i dowody, za których wiarogodność ręczę, i które mogę panu wręczyć wraz z małym rachunkiem kosztów podróży do Fontainebleau i Selis i kilku drobnemi wydatkami.
Gaston zabrał papiery, zapłacił podany sobie rachunek i wyszedł, świadomy w zupełności sytuacji majątkowej i towarzyskiej rodziny Daumont. Idąc do siebie, myślał;
— I ja miałbym zostawić to drogie dziecko na łaskę tej wstrętnej macochy? — Wydadzą ją za mąż nie pytając się jej. Narzucą jej starca... nie dbając o to, że jej serce oburza się na taki egoizm i chciwość. Byłoby to zostać wspólnikiem ich zbrodni... Nie, będe przeszkadzać ile mi sił starczy!
„Po tem wszystkiem, co mi ajent powiedział, byłoby niedorzecznością iść do nich i prosić o rękę córki... Oświadczenie moje wziętoby za szaleństwa, i po pierwszych słowach zapytanoby mnie: — Czy jesteś bogatym? — Ile masz miljonów?
„Otóż, ponieważ jak na teraz, całem mojem bogactwem jest tylko talent, cztery tysiące franków i trochę drobnych, wskazanoby mi drzwi bez najmniejszej ceremonji.
„Jedyna droga, jaka mi pozostaje, to starać się natchnąć serce Teresy miłością tak szczerą i gorącą jaką jest moja, i powinno mi się to udać, ponieważ ją ubóstwiam, a miłość jest zaraźliwą. Gdy mnie pokocha, łatwo jej będzie wytłumaczyć, że szczęście obojga nas zależy tylko od niej samej, ponieważ rachować na rodziców byłoby rzeczą próżną. Przekonawszy się o tem, nie będzie czynić trudności i zezwoli na ukrycie się ze mną gdzież daleko od Paryża w jakiem cichym zakątku. Wtedy pani Daumont pomimo całej swej surowości i egoizmu, nie odmówi swego zezwolenia na małżeństwo, które będzie już koniecznem, i wtedy wejdę do rodziny...
„Wprawdzie są to ludzie nikczemni, ale postaram się uwolnić od nich po ślubie... Popadam w romans awanturniczy — dodał artysta, zatrzymując się by zapalić cygaro — ale czyż romans nie jest najlepszą i najzwyczajniejszą rzeczą na święcie? — życie bez romansu byłoby nudne i głupie! Epilogiem mojego będzie miłość Teresy! Ja chcę by mnie pokochała! Musi mnie pokochać!...
Zapalił cygaro i szedł prowadząc z sobą rozmowę, której dalszego ciągu nie będziemy przytaczać.
Młody artysta miał usposobienie romantyczne ł wiele egzaltacji, która objawi, la się w nim czasem w tak wysokim stopniu, iż przyjaciele często śmieli się z niego i przepowiadali mu żartem mieszkanie w szpitalu warjatów.
Opuszczamy go teraz na chwilę i wprowadzamy czytelnika na ulicę Trudaine do mieszkania zajmowanego przez rodzinę Daumont. Niech się sam przekona, o ile informacje udzielone przez Bouleya, ajenta z ulicy Saint-Lazare, były prawdziwe.
Tylko co wybiła godzina dziesiąta wieczorem.
Właśnie przed kilku minutami, na rozkaz matki, Teresa opuściła rodziców by udać się na spoczynek.
Pan pomocnik naczelnika i jego żona z wyciągniętemi przez się nogami siedzieli przed kominkiem w fotelach naprzeciw siebie i... milczeli.
Robert Daumont, który przed kwadransem powrócił z kawiarni, palił fajkę, pani Eugenja z rękami skrzyżowanemi na piersiach, na pół przymkniętymi oczyma i wielką fałdą na czole, zdawała się być pogrążoną w rozmyślaniach równie głębokich, jak nie wesołych.
Nagle przerwała milczenie i nie zmieniając postawy, rzekła głosem suchym, prawie gniewnym:
— Czy wiesz, ile mię kosztuje wyekwipowanie Teresy Pani Daumont miała zwyczaj oddawna, jak Ludwik XIV-ty, przy każdej sposobności wyrażać się: Ja. — Ona sama rządziła domem, prowadziła rachunki i nigdy nie mówiła inaczej, jak tylko: — Uczyniłam to. — Postanowiłam. — Miałam wizytę takiej to osoby. — To mnie kosztuje tyle, i t. d.
Mąż nie znaczył nic, był zupełnem zerem i jakby nie istniał wcale.
W odpowiedzi na słowa małżonki, puścił kłęb dymu i rzekł:
— Na honor... nie myślałem o tem:
— Byłam tego pewną — rzekła tonem ponurym. — Alboż ty kiedy myślisz o czem!... Abyś tylko miał dobry obiad, nowalijki, dobre wino, trochę drobnych na tytoń, absynt i kufel piwa, a nadto partnerów do bezika, reszta cię nic nie obchodzi!
— Czyż to rzeczą mężczyzny zajmować się sprawami domowemi? Mam dość pracy biurowej! — odpowiedział pomocnik naczelnika.
— Zawsze ta sama śpiewka! Cóż chcesz?... I ty zawsze to samo mi śpiewasz!
— Krótko mówiąc, zrobiłam rachunek...
— Rachunek czego?
— Moich wydatków.
— Bardzo dobrze! Tak należy kobiecie porządnej. No, i jakiż?
— Umeblowanie pokoju Teresy tysiąc sto franków. Suknie i bielizna (a miała tylko wyprawę pensjonarską i to już mocno zużytą), dwa tysiące ośmset franków. Kilka klejnocików koniecznych, tysiąc franków. Dodawszy do tego różne drobiazgi, razem wydałam pięć tysięcy dwieście siedmdziesiąt pięć franków!
— Grubo!
— Ależ to rzecz straszna!...
— I... zapłaciłaś?
Usłyszawszy te naiwne słowa, pani Eugenja, jakby poruszona sprężyną, wyprostowała się nagle, spojrzała na męża i rzekła:
— Trzeba być takim głupcem, jakim ty jesteś, by pytać się o to! — Zapłaciłaś!... Czy ja zapłaciłam? — Czemże miałam zpłacić? Czy ja mam fabrykę banknotów? — Wzięłam wszystko na kredyt... i u tapicera i w sklepie bielizny i w magazynie mód i u jubilera. Będę miało ładny rachunek na pierwszego.
— To twoja rzecz.
— Zdaje mi się, że i ciebie powinno to obchodzić.
— To ci się źle zdaje... Nie ja zaciągałam te długi. Mam dość o czem myśleć w ministerjum, i gdybym jeszcze musiał zajmować się interesami domowemi i takiemi dzieciństwami, zgłupiałbym chyba.
— Zgłupiałby!... ależ ty oddawna jesteś głupcem skończonym — pomyślała Eugenja, powstrzymując się na ten raz od wypowiedzenie, tego głośno.
— Zresztą — mówił dalej Daumont — mogłaś przecież uniknąć tych wydatków i niepokoju...
— A to w jaki sposób?
— Pozostawiając Teresę na pensji.
Pani Daumont wzruszyła ramionami i odpowiedziała z ironją:
— Zostawić ją na pensji... i do jakiego czasu, jeśli łaska?
— Dopóki nie znalazłaby sobie męża.
Eugenja nie mogła się już powstrzymać.
— Wiesz, że głupotą swoją możesz nawet świętego wyprowadzić z cierpliwości. Znalazłaby męża! Za kogoż wyjdzie, skoro jej nikt nie widzi? — Piękniebyśmy wyglądali, gdybyśmy zostawili ją na pensji, której i tak co pół roku musimy płacić dość grubą sumę. Twoja pensja emerytalna, jaką otrzymasz za cztery lata, chyba nie wystarczy na nowalijki i takie życie jak dzisiaj. Wiesz bardzo dobrze, że w pozycji naszej Teresa jest jedyną nadzieją i jedyną deską ratunku, jest zaś o tyle piękną i powabną, iż piękność jej powinno zbogacić ją i nas. Pamiętaj, że masz pięćdziesiąt cztery lata, a ja, choć nie wyglądam na tyle, skończyłam czterdzieści cztery, musimy więc myśleć o zabezpieczeniu sobie przyszłości. Oboje potrzebujemy starości spokojnej i wygodnej. Mam dość już tego życia pełnego kłopotów i bezprzestannej troski o związanie końca z końcem. Już mi w gardle stoją ci wierzyciele, upominający się o zapłatę! Potrzebuję spokoju, poważania i jeżeli nie majątku, to przynajmniej egzystencji wygodnej.
— Do licha! i ja pragnąłbym tego — rzekł z westchnieniem pomocnik naczelnika.
— Otóż Teresa nam to zapewni.
— Oby clę Bóg wysłuchał!
— Wysłucha... Dla tego też przedewszystkiem należało naszą córkę zabrać z pensji do domu. Teraz chodzi o to, by ją pokazać światu.
— Nic ci nie przeszkadza chodzić z nią do teatru, ponieważ mam bilety od jednego z kolegów z ministerjum, członka komisji egzaminacyjnej prac dramatycznych.
Pani Daumont pogardliwie wzruszyła ramionami.
— Czyż w teatrze w krzesłach lub w amfiteatrze znajdę tego, kogo szukam — odpowiedziała. — Będą ją lornetować, nawet bardzo, będę odprowadzać ją przy wyjściu z teatru, lecz cóż z tego? Ja potrzebuję dla niej męża, młodego lub starego, pragnęłabym nawet bardzo młodego, bo łatwiej takim kierować któryby nadto posiadał majątek wielki. Ażeby znaleść takiego ptaka rzadkiego, a przecież możliwego, koniecznie potrzeba bywać na wieczorach i przyjęciach na których spotkać można ludzi poważnych i którzyby wiedzieli kim jesteśmy. Ty, możesz otrzymać zaproszenia na przyjęcia urzędowe, a ja już biorę na siebie zawiązanie na nich stosunków z osobami, które mi otworzą pewne salony, gdzie potrafię odszukać męża dla Teresy...
— Przyjęcia urzędowe, rzecz możliwa... nawet łatwa. Gdy zdarza się jakiś bal w Tuilerjach, w ratuszu lub w ministerjach, dają zwykle do rozporządzania dla sekretarjatu spraw wewnętrznych pewną liczbę zaproszeń, zarezerwowanych dla tajnych ajentów politycznych. W liczbie tych ajentów znajdują się kobiety, należące do lepszego towarzystwa, zrujnowane, o czem przecież nikt nie wie, gdyż fundusze sekretne wynagradzają hojnie tajne usługi. Ile razy zdarzy się sposobność, skoro zażądam, mogę otrzymać zaproszenie na dwie osoby... jeśli tylko sobie życzysz.
— Cóż mnie obchodzi jaką drogą mieć je będziesz? byłeś je tylko miał!
— W przyszłą sobotę będzie przyjęcie w ratuszu.
— Doskonale — więc pojedziemy.
— Powiedz raczej, że pojedziecie — odpowiedział Daumont. — Wiesz, że ja nie chcę się mieszać do niczego, nie chcę się nawet pokazywać... Czy zgoda?
— Zupełna! — rzekła pogardliwie Eugenja, wstając z fotelu. Nie tylko, że niepotrzebny mi jesteś, lecz owszem, krępowałbyś mnie. Przynieś jutro zaproszenia... a teraz... dobranoc.
I pani Eugenja opuściła salon.
Oddawna już małżonkowie nie sypiali w jednym pokoju.
Robert zostawszy sam, strząsnął na zagasłe węgle w kominku popiół swej fajki, następnie podniósł się, otworzył szafkę w murze, wziął butelkę wina szampańskiego, wypił dwa kieliszki jeden po drugim i ożywiony poszedł spać, nie myśląc więcej o córce i pozostawiając żonie staranie o przyszłość.
Nazajutrz rano gdy wychodził do ministerjum, pani Euganja przypomniała mu obietnicę wczorajszą.
— Nie lękaj się, nie zapomnę — odpowiedział. — Rachuj napewno na zaproszenie, wszak to nic nie kosztuje.
Teresa Daumont nic nie wiedziała o projektach swej matki, Paryż był dla niej miastem zupełnie nieznanem, nie przeczuwała ani dramatu ani niegodziwości, nie miała również pojęcia ani o przyjemnościach upajających, ani o smutku głębokim. Wychowana na pensji w Senlis, wiodła życie spokojne, proste, prowincjonalne.
Po za nauką, rekreacjami, spacerami i niewinnemi zabawami nie widziała nic więcej.
Przyzwyczajona do życia jednostajnego, wprawdzie pozbawionego większych przyjemności, lecz wolnego za to od przejść gwałtownych. Teresa nie marzyła nawet o innem, więcej urozmaiconym.
Ale w tej duszy czystej, naiwnej i przez to sama już więcej zapalnej, lada iskra mała mogła wzniecić płomień. Nie znając złego, nie podejrzewając nawet, że ono istnieje, młoda dziewczyna, właśnie w skutek nieznajomości życia i swej niewinności, mogła uledz prawie bez oporu jakiemuś pociągowi i uczuciu. Jej serce tem bardziej dostępne było dla namiętności, iż było najzupełniej niewinnem, dziewiczem, a słowo miłość, które w jej umyśle miało znaczenie nieokreślone, nie dawało powodu do żadnych myśli niepokojących wyobraźnię.
Matka, jak wiemy, bardzo rzadko ją odwiedzała, zaledwie trzy razy na rok, mianowicie: na nowy rok, na imieniny przełożonej pensji i w dniu rozdawania nagród. Przekonana, i słusznie, że obecność córki byłaby dowodem jej starszego wieku, a tem samem przeszkodą w jej życiu lekkiem, nie brała nigdy Teresy na wakacje, z czem ta ostatnia prędko się pogodziła, pozostając w towarzystwie kilku koleżanek sierot lub których rodzice mieszkali daleko. Nadto pani Daumont podczas każdej wizyty swojej zachowywała się względem córki tak zimno, surowo i tak mało okazywała jej przywiązania macierzyńskiego, iż biedne dziecko na jej widok drżało.
Lecz teraz, jak wiemy, plany Eugenji uległy zmianie. Widząc zjawiające się prawie z dniem każdym srebrne włosy na głowie i w kątach oczu zmarszczki, nie uważała już Teresy za swoją rywalkę, której świeża piękność rzucałaby cień na jej wdzięki dojrzałe, ale patrzała na nią jak na nadzieję, jak na słońce wschodzące i rachowała, iż jego promienie ozłocą jej przyszłość.
Zapoznawszy w krótkości czytelników ze stosunkiem matki z córką, przystępujemy do dalszego opowiadania.
Zegar wybił godzinę dziewiątą rano.
Robert Daumont tylko co opuścił mieszkanie i udał się do biura. Po jego wyjściu Julja, służąca, brała się zwykle do sprzątania, co musiała spełniać bardzo cicho, by nie obudzić pani, która wstawała zwykle później i była w bardzo złym humorze, jeśli ją kto przebudził nie w porę.
Jakież było zdziwienie Julji, gdy sprzątając pokój stołowy, zobaczyła nagle wchodzącą panią.
— Pani już wstała?
— Widzisz przecież — odpowiedziała Eugenja, wzruszając ramionami.
— Może pani cierpiąca?...
— Nie... zdrowa jestem. Czy pan już wyszdł?
— Wyszedł już, proszę pani, przed pięciu minutami...
— Czy panienka już się obudziła?
— Nie wiem, proszę pani. Nie wchodziłam do pokoju panienki, bo jeszcze wczoraj wieczorem przygotowałam drewka do zapalenia na kominku.
— Dobrze. Podasz śniadanie o w pół do jedenastej, bo wkrótce potem wyjdę z panną, a mamy dużo sprawunków do zrobienia.
Powiedziawszy to, zwróciła się do pokoju Teresy i sądząc, że zastanie ją jeszcze śpiącą, ostrożnie otworzyła drzwi. Zdziwiona, zatrzymała się na progu.
Teresa zaledwie okryta długim białym peignoirem, z rozpuszczonemi na ramionach włosami, stała przed otwartem oknem i patrzała przez szparę między dwiema krawędziami firanek. Zapatrzona, nie słyszała kroków matki.
— Czyś ty głowę straciła! — zawołała pani Daumont...
— Proszę mamy... — zaczęła się tłómaczyć, drżąc całem ciałem.
— Będąc nieubraną otwierać okno na takie zimno! Chyba chcesz się choroby nabawić! — Cóż tam było tak ciekawego, żeś się przypatrywała z takiem zajęciem?
Twarz Teresy stała się pąsową.
— Nic, proszę mamy — jąkając się, odpowiadała głosem niewyraźnym.
— Więc dla czegoż otwierałaś okno?
— Chciałam wpuścić trochę powietrza świeżego.
— Co za nierozsądek!... Ruszaj mi napowrót do łóżka.
Teresa spełniła rozkaz.
Pani Daumont przystąpiła do okna, zamknęła je lecz gdyby była spojrzała na dom z przeciwka, byłaby dostrzegła Gastona Dauberive, ukrytego za firankami i wpatrującego się w ich okna. Następnie zapaliwszy zapałkę, podłożyła ogień pod przygotowane drewka na kominku, poczem usiadła na fotelu przy łóżku córki.
Teresa, której głowa spoczywała na poduszce wśród prześlicznych spłotów włosów, jak w roztopionem złocie, spoglądała na matkę z obawą, rozmyślając nad celem tak rannej wizyty.
— Skoro tylko pokój twój ogrzeje się, wstaniesz i ubierzesz się natychmiast... — przemówiła pani Daumont.
Następnie zjemy śniadanie i pójdziemy robić sprawunki. Ale, mam ci powiedzieć ważną nowinę...
— Nowinę? — powtórzyła Teresa.
— Tak.
— Jaką, proszę mamy?
— W przyszłą sobotę pojedziemy na bal.
— Ach!...
— I nie na byle jaki, lecz na przyjęcie urzędowe w ratuszu.
— Doprawdy... — rzekła Teresa, na którą ta wiadomość nie sprawiła najmniejszego wrażenia.
— Otóż — mówiła dalej pani Daumont — na wystąpienie to potrzebna ci toaleta wytworna która by sprawiła wrażenie... Cóż powiesz na to?
— Nic proszę mamy.
— Wiesz, Tereso, że odpowiadasz mi tonem... dziwnym... Czyżbyś nie miała chęci podobania się?
— Nie wiem, mamo...
— Czyż sama myśl, że będziesz pięknie ubraną i że pierwszy raz wystąpisz na balu, nie wywołuje w tobie bicia serca?
— Pójdę wszędzie, dokąd mi mama każe, i znajdę przyjemność w posłuszeństwie.
— Jestto odpowiedź pensjonarki — zawołała pani Daumont — tu nie chodzi o posłuszeństwo... Pytam się ciebie, czy ci sprawi przyjemność znalezienia się w towarzystwie?...
— Skądże ja mogę wiedzieć, skoro w niem nigdy nie byłam? — Ale po cóż my tam pójdziemy?
— Po co? — Przyszłam do ciebie dla tego, by ci to właśnie wytłomaczyć.
Teresa patrzała na matkę ze zdziwieniem.
Więc nie chodziło o prostą rozrywkę, o przyjemność, ale o coś, o czem nie wie.
— Moje drogie dziecko — zaczęła Eugenja, starając się nadać swemu głosowi ton łagodny — twój ojciec i ja ponosiliśmy wielkie ofiary, ażeby cię wychować, by dać ci edukację staranną i aby uczynić z ciebie pannę powabną, jaką właśnie jesteś. Jak wiesz, nie posiadamy majątku żadnego. Jedynemi środkami naszemi jest pensja twego ojca, pensja bardzo skromna, zmuszająca nas do najściślejszej oszczędności. Ale ponieważ chodziło o twoją przyszłość, nie rachowaliśmy się więc, nie oszczędzaliśmy, byliśmy bowiem przekonani, że będziesz nam wdzięczna za wszystko, cośmy dla ciebie czynili, i że kiedyś czynem przekonasz nas o swej wdzięczności.
— Przekonać was? — odpowiedziała Teresa — czyż to jest w mojej mocy?
— Pozwól mi mówić dalej... Wszak słuchasz mnie z uwagą?
— Chyba mama nie może o tem wątpić.
— Jesteś piękną — mówiła dalej pani Daumont — nawet bardzo piękną!... taką, jaką ja byłam w twoim wieku. Ta piękność w połączeniu z edukacją, powinna być dla ciebie źródłem powodzenia, którem obowiązana jesteś podzielić się z nami, nam bowiem będziesz je zawdzięczać.
„Mogłam nie zaślubiać twego ojca i, być może, byłoby nawet lepiej, albowiem związek nasz pod względem finansowym był niedobranym. Piękność moja dozwalała mi rachować na małżeństwo świetne...
I bogatych ludzi nie brakowało... cała rzecz tylko umieć przyciągnąć ich do siebie, a to jest bardzo łatwo, gdy jest się powabną. Jeżeli zaś skończyło się tak głupio, że zostałam jakąś panią Daumont, to wina moich rodziców, którzy nie myśleli o mojej przyszłości, dawali mi zanadto swobody i nie prowadzili mnie do celu, którego ja chybiłam, ale do którego ty dojść powinnaś, dzięki nam, twoim dobrym rodzicom, którzy kochają cię rozumnie i bezinteresownie.
My oboje już się starzejemy... zwłaszcza twój ojciec. Mająca wkrótce nastąpić wysługa lat odejmie nam połowę i tak skromnych dochodów i postawi nas prawie w nędzy... Wiele zależy więc na tem, by nie zwlekać z przygotowaniem ci sytuacji świetnej, któraby pozwoliła nam przepędzić przy tobie resztę dni naszych... być może już nie długich...
— Ach! mamo — zawołała Teresa wzruszona. — I ty i ojciec będziecie żyć jeszcze długie lata...
— Nie życzyłabym ich sobie, gdybym miała żyć bez wygód. Lepiej umrzeć natychmiast, aniżeli przedłużać egzystencję w niedostatku i troskach, jak dotychczas... Potrzeba więc, abyś zrobiła partję świetną, bogatą, nawet bardzo bogatą, ponieważ nigdy nie pozwolimy ci zaślubić człowieka posiadającego majątek skromny. Cierpienia, które przebyliśmy z powodu tej mierności majątkowej, uczyniły nas pod tym względem niewzruszonymi tak w interesie twoim jako też i naszym! Musisz zostać miljonerką lub starą panną! To rzecz zdecydowana, inaczej być nie może!
Brwi Teresy lekko się ściągnęły.
Słowa matki dozwalały odgadnąć jej skryte zamiary i biedną dziewczynę przejmowały przerażeniem.
— A jeżelibym pokochała człowieka niebogatego, mamo? — ośmieliła się zrobić uwagę spuszczając oczy.
— Niech cię Bóg strzeże!... ani myśl o tem! — odrzekła gwałtownie pani Daumont, której twarz, nagle zmieniła się pod wpływem gniewu. — Miłość prowadząca do nędzy, jest miłością niedorzeczną, zgubną i bez namysłu stargam ją w tobie... Lecz po cóż ja się unoszę?... za wiele masz rozsądku, byś popełniła podobne szaleństwo!... Powinnaś rozumieć, iż obowiązkiem córki rozsądnej jest słuchać swych dobrych rodziców, mających doświadczenie i rozum.
— Więc nie należy kochać swego męża? — zapytała Teresa głosem drżącym.
— Potrzeba kochać... gdy jest bogatym... chociaż i sama przyjaźń jest dostateczną. Kobieta, która nie jest zakochana, nieskończenie łatwiej może panować nad mężem w niej zakochanym... a panowanie, pamiętaj moja droga, jest wszystkiem! Zrozumiesz to kiedyś i powiesz: Ach, moja matka mówiła prawdę!
Teresa nic nie odpowiedziała — łza tylko błysnęła na jej długich rzęsach.
Matka nie zwracając uwagi na jej wzruszenie, mówiła dalej:
Powinnaś zrozumieć teraz, dla czego musimy bywać w towarzystwach... bo tam tylko możemy znaleźć męża, jakiego mam potrzeba. Spuść się w tem na mnie, a ja wyszukam takiego, który będzie posiadał wszystkie warunki, twoją zaś rzeczą będzie tylko wzbudzić w nim miłość dla siebie, a do tego kilka czułych spojrzeń twoich pięknych oczu wystarczą...
Lecz przedewszystkiem żadnych głupstw!... żadnej młiości! Stłumię ją natychmiast, a pamiętaj, że czuwam i mam wzrok bystry. Oto jest wszystko, co miałam ci powiedzieć. A teraz wstań, ubierz się i śpiesz się, gdyż zaraz po śniadaniu wyjdziemy do magazynów.
Powiedziawszy to, Eugenja opuściła pokój córki.
Zaledwie drzwi przymknęły się za nią. Teresa skryła twarz rękama i wybuchnęła płaczem.
— O ja nieszczęśliwa! — jęknęła. — Wiedziałam, że matka mnie nie kocha i nigdy nie kochała!
Uspokoiwszy się po kilku minutach, wstała i ubierając się z gorączkowym pośpiechem, zwracała wzrok swój na pracownię Gastona Dauberive.
— Zaślubić człowieka, którego bym nie kochała — ach! nie! nigdy! „Miłość, która nie prowadzi do bogactwa, jest miłością głupią, szkodliwą powiedziała mama... Czemże więc jest miłość?... Nie wiem dobrze; lecz ta, którą przeczuwam, nie ma nic wspólnego z pieniędzmi... ona powinna być szczęściem i samo ubóstwo nawet, byle z nią tylko, staje się niebem!...
Ubrawszy się, weszła do pokoju matki, zjadła z nią śniadanie i wróciła do siebie po kapelusz i futro. Lecz zanim opuściła pokój, zbliżyła się do okna, podniosła roletę i spojrzała na okno Gastona.
Młody rzeźbiarz, który oczekiwał na tę chwilę, skoro ją spostrzegł, zbliżył rękę do ust i przesłał jej pocałunek.
Teresa uczuła przyjemny dreszcz przebiegający po całem ciele. Pośpiesznie opuściła roletę i ręką przycisnęła serce, które biło gwałtownie.
— No, chodźże, czekam na ciebie!... Co tam robisz tak długo? — zawołała pani Daumont, wchodząc do pokoju.
— Jestem już gotowa, mamo...
— Więc chodźmy.
Wyszły i skierowały się na ulicę des Martyrs. Eugenja, jak zwykle, postępowała z głową podniesioną, postawą dumną i tryumfującą, przeciwnie Teresa, opuściwszy głowę, była roztargnioną i zamyśloną. Myślała o młodym rzeźbiarzu i zdawało się jej, że czuje na swych ustach pocałunek przesłany jej z okna.
Na rogu ulicy Montmartre zatrzymały się przed magazynem.
— Zaczekaj na mnie — rzekła matka — wstąpię tylko na chwilę, by przyśpieszyć odesłanie chustek zamówionych dla ciebie.
Teresa, zostawszy samą, zaczęła się przyglądać sklepowej wystawie. W tejże chwili młody człowiek z podniesionym kołnierzem paltota, jak gdyby chciał w części ukryć twarz swoją, zbliżył się do niej i powiedział półgłosem:
— To ja jestem, pani... kocham cię całą duszą — potrzebuję widzieć się z panią choć jedną chwilę bez świadków i pomówić... chodzi o twoje szczęście, o twoją przyszłość... o naszą przyszłość.
Po pierwszych słowach Teresa zadrżała i zwróciła głowę, by zobaczyć tego, który je wymówił. Poznawszy rzeźbiarza, sąsiada swego z ulicy Bochardde-Saron, zbladła, następnie spłonęła rumieńcem i zachwiała się ze wzruszenia.
Był to rzeczywiście Gaston Dauberive.
Spostrzegłszy ja ubraną do wyjścia, postanowił iść za nią, i skorzystawszy ze sposobności, powiedział słowa powyższe.
Biedne dziecko miało zaledwie siłę wymówić głosem niepewnym.
— Panie... ależ panie...
Gaston cofnął się parę kroków, w tej chwili bowiem zobaczył panią Daumont zbliżającą się do drzwi magazynu, a nie chciał zwracać na siebie jej uwagi.
Pani Eugenja rzeczywiście nie spostrzegła go.
— Czas jest tak ładny, że pieszo możemy przejść do bulwarów, a tam weźmiemy powóz.
Gaston, który znajdował się od nich o trzy kroki i słyszał te słowa, postanowił iść za niemi.
Teresa owładnięta jeszcze wrażeniem, którego przed chwilą doświadczyła, szła powoli i jakby osłabiona.
— Co ci jest, że się chwiejesz? — zapytała matka — czy jesteś cierpiącą?
— Nie, mamo — odpowiedziała — przezwyciężając się.
— A jednak coś ci jest....
— Nie, zapewniam mamę.
I heroicznym wysiłkiem przyspieszyła kroku.
Gaston szedł ciągle za niemi, upajając się jej chodem, pełnym gracji, choć chwilowo ociężałym, oddychając z rozkoszą delikatną wonią, dochodzącą do niego z jej bujnych włosów i ubrania.
Pani Daumont z córką przeszła w poprzek bulwar i zwróciła się do stacji powozów obok teatru Variete.
— Dokąd jedziemy? — zapytał woźnica, wręczając tabliczkę z numerem powozu.
— Na ulicę Piramid, numer 27. Na godziny.
Konie ruszyły.
Gaston wskoczył do drugiego powozu i dał rozkaz woźnicy jechać za jego kolegą i zatrzymywać się wszędzie, gdzie on się zatrzyma.
Na ulicy Piramid pani Daumont zamówiła dla Teresy suknię balową i toaletę dla siebie, stamtąd udała się do modystki, później do magazynu kwiatów i nareszcie na ulicę d’Argenteuil, dziś już nie istniejącą, a w owem czasie mało uczęszczaną, prawie pustą.
Gdy powóz zatrzymał się przed domem i Teresa chciała wysiąść, pani Eugenja rzekła: — Zostań, zabawię najwyżej kwadrans i pojedziemy dalej.
Weszła w korytarz i zadzwoniła u drzwi, na których na mosiężnej tablicy widniał napis: Bank Dyskonto.
Zostawmy na chwilę panią Eugenję w kancelarii banku, i wróćmy się do Gastona Dauberive, którego powóz zatrzymał się w kilkanaście sekund przed tym samym domem. Nie tracąc czasu, młody człowiek wysiadł i postąpiwszy kilka kroków, usłyszał jak pani Eugenja mówiła, że powróci dopiero po kwandransie. Skoro więc tylko drzwi za nią się zamknęły, przystąpił do jej powozu.
Teresa zostawała jeszcze pod wrażeniem słów jego. Zdawało się jej, że słyszy jego głos i powtarzała:
— „Kocham cię całą duszą... potrzebuję widzieć się z panią choć jedną chwilę bez świadków, i pomówić... chodzi o twoje szczęście, o twoją przyszłość... a naszą przyszłość...“
Te banalne frazesy, których nie rozumiała z braku doświadczenia, wydawały się jej, zwłaszcza po rannej rozmowie z matką, niezmiernie ważnemi; sądziła że szczęście jej jest zagrożone, że czeka ją przyszłość straszna. Dodajmy, że jej czyste, dziewicze serce, nie znające dotychczas żadnego uczucia, tem bardziej przygotowane było do miłości przypadkowej. Jej sąsiad, którego nazwiska nawet nie znała, był dla niej z uwielbieniem i brał ją za model. Było to więcej niż potrzeba, by wzbudzić w niej miłość... Ileż młodych dziewcząt w jej położeniu nie doświadczyłoby tego uczucia?
Nagle doznała wrażenia jeszcze silniejszego, niż za pierwszym razem. Spostrzegła Gastona zbliżającego się do drzwiczek powozu. Przerażenia jej wzrosło tak dalece, iż nie była w stanie wymówić słowa, ani uczynić ruchu, by go powstrzymać od zuchwalstwa, które w razie nadejścia jej matki, mogłoby pociągnąć skutki niebezpieczne.
Gaston myślał tylko o tem, by skorzystać z nadarzającej się sposobności.
— To ja jestem... znowu ja... — rzekł głosem wzruszonym. — Powtarzam: nasza przyszłość, nasze szczęście spoczywa w rękach pani. Grozi ci wielkie nieszęście... wiem o tem, lepiej może, niż pani sama... Wiem że chcą panią poświęcić... nie można do tego dopuścić. Kocham panią bez pamięci... nad życie własne... Chcę cię ocalić od nieszczęścia, jakie ci gotują.. Chcą cię wydać za człowieka, którego byś kochać nie mogła. Nic ich nie obchodzi, że będzie on starym i że zamiast miłości będziesz mieć wstręt dla niego. Będą wymagać od niego tyle bogactwa i nie dla ciebie, ale dla zaspokojenia własnego egoizmu. Nie sądź pani, że kłamię lub przesadzam... Mówię ci najświętszą prawdę, przysięgam ci... przysięgam na moją miłość!..
Niestety, Teresa nie wątpiła o tem: wiedziała że słowa jego były prawdziwe.
On mówił dalej:
— Kocham panią dla ciebie samej. Serce i duszę moją oddałem tobie jedynej... na wieki. Mam tylko jedną myśl, jedno pragnienie, jedno marzenie: twoje szczęście...
Pozwól mi pani ratować cię... pozwól mi uczynić cię szczęśliwą!
I wziąwszy jej ręce, przyłożył je do swych ust gorących i okrył pocałunkami.
Pod wrażeniem tych słów namiętnych, dziwny jakiś dreszcz, jakby prąd elektryczny przebiegł całe jej ciało, uczuła zawrót głowy i opuszczając powieki, szeptała bezwiednie:
— Moja matka... matka...
— Ach! — mówił rzeźbiarz — ściskając jej drobne, drżące ręce, nie wzywaj matki, oby Bóg dał, by nie prędko wróciła; twoja matka jest twoim wrogiem... ja zaś pragnę twego zbawienia. Ale żebym mógł działać, potrzeba nam się porozumieć, potrzebuję pomówić z tobą, nie obawiając się, że kto nas usłyszy.
— Ale jak? — zapytała Teresa, którą zapał młodego rzeźbiarza zaczynał upajać.
— Ach, gdybym znalazł sposób...
— Czyż jest jaki?
— Gdybym śmiał...
— Cóż więc?
— Błagał bym cię na kolanach, byś w tej chwili ujechała ze mną — i lekko pociągnął ją ku sobie.
Nagłym ruchem cofnęła się i wyrwała swe ręce.
— Jechać z panem?... — zawołała przerażona. — Nigdy! nigdy!
— Musimy jednak zabezpieczyć się od grożącego nam niebezpieczeństwa, bo chociaż prawie nie znasz mnie pani jeszcze, pokochasz mnie jednak, czuję to, jestem tego pewnym! Od tej chwili stanowimy jedność... Tereso, błagam cię, znajdź sposób rozmówienia się ze mną bez świadków.
— Może... — rzekła, jąkając się.
— Jaki?... Mów prędzej!...
— W przyszłą sobotę będę z matką na balu w ratuszu.
— W sobotę... w ratuszu...
— Tak... za trzy dni...
— Ale czy przed tym dniem nie mógłbym do pani napisać?
— Och, nie!... nie!... nie czyń pan tego... nie pisz pan — prosiła z przestrachem:
— Dla czego?
— Gdyby moja matka przejęła list...
— Pani drżysz, mówiąc o swej matce.
— Tak, rzeczywiście, drżę...
— Ona cię nie kocha...
— Lękam się jej.
— A ja jestem tego pewnym! Tereso, przysięgam ci, że wkrótce nie będziesz potrzebowała się obawiać... wyrwę cię od niej i nie dopuszczę do spełnienia jej życzeń egoistycznych i wstrętnych zamiarów... nie dozwolę, by poświęcono twoją młodość, by tyranizowano twoje serce, więżąc je ze starcem. Ocalę cię, Tereso, lecz w nagrodę mego poświęcenie bez granic, przyrzeknij ml, przysięgnij, że nikogo nie będziesz kochać... tylko mnie!...
Ostatnie słowa wymówił z tą namiętnością i egzaltacją, która wśród jego kolegów wywoływała żarty i przepowiednie warjactwa.
Teresa oniemiała ze wzruszenia, nie wypowiedziała wymaganej przysięgi, ale spojrzała nań wzrokiem, który przeniknął go aż do serca.
Pochwycił jej ręce i po raz drugi przycisnął je do ust swoich.
— Idź pan już... idź... — prosiła go natarczywie.
— Tak prędko!
— Potrzeba!
— Dlaczego?
— Ależ pomyśl pan... jeżeli mama nadejdzie...
— Tak... prawda... jestem posłuszny, widzisz, oddalam się, ale zobaczę cię wkrótce, w sobotę na balu. Miej ufność we mnie, Tereso, nie wydadzą cię za mąż przeciw woli twojej... kocham cię... ubóstwiam cię... będę czuwać nad tobą.
— Tak... wierzę panu, ufam... Ale idź już, idź — błagam pana — powtórzyła głosem ledwo zrozumiałym.
Myśl, że matka może się zjawić lada chwila i spostrzedz ich razem, przerażała ją.
Na ten raz Gaston był posłusznym.
Przyciągnął Teresę mimo jej oporu, przycisnął do serca, poczem oddalił się krokiem niepewnym, chwiejnym i wsiadł do powozu, pozostawiając młode dziewczę również wzruszone, zmieszane i jak on sam upojone.
Pierwszy raz w swem życiu Teresa zrozumiała co to jest miłość.
Pierwszy raz rzekła do siebie:
— To uczucie, którego istnienia nawet nie domyślałam się... uczucie, które mnie ogarnia, przeraża i czaruje zarazem, musi być miłością... Więc kocham człowieka, którego nazwisko nieznane mi, i którego wczoraj jeszcze nie widziałam nawet! Czy to miłość. Czy szaleństwo?... Czy się szaleje, kochając.
Na te pytania, rzecz prosta, nie była w stanie odpowiedzieć sobie.
— Jakim sposobem on wie to, o czem ja dopiero dziś rano się dowiedziałam? Kto mógł go powiadomić o projektach mojej matki, i o jej zamiarze wydania mnie za jakiego starego bogacza, by korzystać z jego majątku? Ma słuszność, moja przyszłość jest zagrożoną. On chce mnie uratować! — Ach, on mnie kocha rzeczywiście... On nie pragnie mego posagu, bo wie, że jestem uboga... on mnie kocha, nie wątpię o tem... Więc w sobotę go zobaczę, na balu... w tłumie łatwo będzie niepostrzeżenie zamienić kilka wyrazów... A może ja źle zrobiłam, mówiąc mu, że tam będę? Nie, nie, dobrze uczyniłam... on mnie kocha i chce mnie uratować, a cała moja nadzieja w nim tylko! Rozumie się, iż biedne dziewczę, mówiąc podobne słowa, kochało go już całą duszą.
Powróćmy do Eugenji Daumont. Opuściliśmy ją gdy wchodziła do domu przy ulicy Argenteuil. Na schodach prowadzących na pierwsze piętro, spostrzegła schodzącego zeń człowieka lat około sześćdziesięciu.
— To ja — rzekła — dzień dobry panu.
— Ach, to pani, witam panią — odrzekł spotkany z uśmiechem i podał jej rękę.
— Czy jesteś pan sam?
— Sam, proszę wejść.
Pani Eugenja weszła do obszernego i ładnie umeblowanego pokoju i podniosła woalkę.
— Zawsze piękna — szepnął gospodarz mieszkania — lata prześlizgują się po twarzy pani, nie zostawiając śladów.
— Pochlebca — odpowiedziała Eugenja z przymileniem.
— Mówię co myślę! — widzę panią dziś taką, jaką widziałem niegdyś w owych dniach, nigdy niezapomnianych...
— Cicho! — przerwała pani Daumont, kładąc mu palec na usta. — Nie zapominaj mi pan błędu, który często sobie wyrzucałam. Ach! byłam winną Wtedy... bardzo winną...
— A ja byłem tak szczęśliwy! Czy możesz mi pani poświęcić chwilkę czasu, którego zawsze tak zasługujesz?
— Najwyżej kwadrans... Mam z panem pomówić o interesach, i potrzebuję śpieszyć się, gdyż córka moja oczekuje na ulicy w powozie.
— Więc pani wzięłaś córkę do siebie?
— Od kilku tygodni, lecz mam nadzieję, na krótko. Jej obecność krępuje mnie, a ja nie przywykłam do tego.
— Odeszlesz ją pani napowrót na pensję?
— Nie z pomocą pensji chcę się uwolnić od niej. Pomówimy wkrótce i o tem... Czy domyślasz się pan celu mojej wizyty?
— Czy jestem pani potrzebny?
— Przybyłam prosić pana o dwa tysiące franków.
— Dwa tysiące franków! — zawołał gospodarz mieszkania, skrzywiwszy się mocno. — Ależ to wielka suma!
— Dla pana bagatelna i wiem, że mi jej nie odmówisz przez pamięć na owe dni niezapomniane, o których pan wspomniałeś przed chwilą...
— A o których pani nie chcesz pamiętać — przerwał Józef Terrier, gospodarz mieszkania.
Miał on, jak już wspomnieliśmy, lat sześćdziesiąt. Włosy jego były prawie zupełnie białe i broda siwa, ale twarz, o rysach bardzo regularnych, zachowała cechę młodości.
Jego biuro interesów bankierskich przynosiło mu dochód znaczny. Będąc już posiadaczem dość sporego majątku, powiększał go codziennie dzięki swej klijenteli, składającej się z młodych ludzi bogatych, chwilowo potrzebujących pieniędzy i pożyczających u niego na dość wielki procent.
Kawaler z zasady, był czułym na wdzięki pięknych kobiet i niczego im nie umiał odmówić.
Poznawszy przed kilku laty panią Daumont przy wypłacie jakiegoś wekslu, pomimo przyzwyczajenia i skłonności do miłostek tylko przelotnych, zakochał się w niej naprawdę. Eugenja umiała dobrze korzystać z tej namiętności, i choć czas osłabił te węzły, Józef Terrier pozostał jednak jej szczerym przyjacielem i zawsze był dla niej słabym.
— Więcej pamiętam, niż sądzisz — odrzekła pani Daumont, uśmiechając się. — Mówmy o tych dwu tysiącach franków, które, jak powiedziałam, są mi koniecznie potrzebne.
— Ależ, moja droga, ty zawsze koniecznie potrzebujesz dwóch tysięcy franków.
— Dzisiaj na cel bardzo ważny.
— Czy mogę wiedzieć na jaki?
— Chodzi o wydanie za mąż mojej córki.
— Czy masz już na widoku męża?
— Na nieszczęście, jeszcze nie...
— A więc?...
— Ale Teresa jest piękną... nawet bardzo piękną. Wprowadzając ją w świat, mam nadzieję znaleźć człowieka poważnego i bogatego, który się w niej zakocha i zaślubi dla jej pięknych oczu, nie potrzebuję ci bowiem dodawać, że posagu nie będzie, mieć żadnego.
Otóż dla wykonania tego planu odebrałam ją z pensji i w sobotę zaprowadzę na bal do ratusza.
— Miejsce dobrze wybrane... — w tym tłumie ratuszowym można spotkać różnych... Bywają tam i bogaci... w tej mętnej wodzie można zapuścić sieć i mieć nadzieję dobrego połowu.
— I ja tak myślę... tylko rozumiesz pan, że do tego brakuje wielu rzeczy i mnie i Teresie. Nieuniknione są wydatki, nawet bardzo wielkie i dla tego rachowałam na pana, mego najwierniejszego przyjaciela...
— Miałaś pani słuszność... nie odmówię pani.
— Będę panu bardzo wdzięczną, ale to nie jest jedyny powód mojej wizyty. Oto drugi. — Pan, który posiadasz tak rozległe stosunki, i który znasz prawie cały Paryż, czy nie mógłbyś mi wskazać jakiego męża odpowiedniego? Pamiętaj, że nie chodzi mi ani o nazwisko, ani o powierzchowność, ani o młodość.
Niech sobie będzie stary, brzydki, nic mi na tem nie zależy? Żądam tylko, by był bogaty...
— Czy panna Teresa podziela pogląd pani w tym względzie?1 — zapytał śmiejąc się Józef Terrier.
— Moja córka jest dzieckiem bez zdania, uczyni wszystko, co zechcę, zresztą mam na widoku tylko jej szczęścia... Doświadczenie mnie nauczyło, że na tym świecie pieniądze są wszystkiem...
— Pomyślę o pani żądaniu i poszukam męża Jakiego pani potrzeba.
— Czy masz pan nadzieję znalezienia go?
— Czemuż nie? Posiadam wśród moich klijentów bardzo wielu miljonerów siwych, łysych, łakomych na nowalijki, którzy chętnie i dobrze zapłaciliby za prawne posiadanie nowalji autentycznej... Bardzo łatwo może znaleźć się między nimi taki, o jakim pani marzy. W każdym razie, uczynię wszystko co będę mógł...
W parę chwil pani Eugenja, unosząc z sobą dwa bilety po tysiąc franków, zstępowała ze schodów i odjechała na ulicę Trudaine.
Przez całe trzy dni pozostające do balu, pani Daumont odbywała bezustanne wycieczki do magazynów po różnego rodzaju sprawunki. Teresa byłaby wolała pozostać w domu i zająć się robotą przy oknie, przez które mogłaby widzieć Gastona Daucerive, ale matka kazała jej wszędzie towarzyszyć sobie. Zaledwie kiedy niekiedy mogła zamienić z nim ukradkiem spojrzenie, uśmiech i zachwycającym rumieńcem odpowiedzieć na przesyłane jej pocałunki. A wszystko to wzmagało tylko miłość w jej sercu dziewiczem.
To, co słyszała od swojej matki, a w kilka godzin później od Gastona, zaczęło w jej przekonaniu nabierać znaczenia niezmiernego. Grożące niebezpieczeństwo wydawało się jej strasznem.
Młody człowiek zjawiał się przed nią jako zbawca, w nim tylko pokładała ufność; pozbawiona jego opieki, czuła się bezsilną i zgubioną.
Lecz w przekonaniu, że jest kochaną, nabierała odwagi.
Nareszcie nadeszła sobota.
Zaledwie wstała, podeszła do okna i spostrzegłszy rzeźbiarza, podniosła roletę i otworzyła je.
Gaston uczynił to samo.
Nachylili się ku sobie, Gaston przyłożywszy do ust dłonie, złożone w trąbkę, przesłał jej wyrazy:
— Dziś wieczorem... w ratuszu.
— Dziś wieczorem... odrzekła Teresa Gaston samem poruszeniem ust, z obawy, by słowa nie były przez kogo usłyszane, wyszeptał:
— Ubóstwiam cię...
Ona nie odpowiedziała, ale wyraz Jej twarzy mówił za nią:
— I ja ciebie... kocham cię całą duszą...
Pomocnik naczelnika dotrzymał słowa swej żonie.
W epoce, do której odnosi się nasze opowiadanie, tajni ajenci polityczni płci obu bywali w wielkiej liczbie na przyjęciach urzędowych i nawet prywatnych, urządzanych przez osoby wyżej położone. Nikt ich nie znał, nie wystrzegano się więc i mówiono swobodnie. Zadaniem ich było badanie usposobienia i opinji publicznej.
Tualety matki i córki były gotowe i powóz został najęty.
O godzinie dziesiątej pani Daumont i Teresa zupełnie ubrane, nakładały już rękawiczki.
Robert Daumont tymczasem, według zwyczaju, grał w kawiarni w bezika i obiecywał sobie wrócić do domu nie wcześniej, aż garsoni gasząc światło, zaczną usuwać opóźniających się gości.
Gaston Dauberive, dzięki jednemu ze swych przyjaciół, członkowi instytutu, otrzymał również zaproszenie.
O godzinie dziewiątej zasiadłszy w powozie na rogu ulicy, czekał na wyjazd matki i córki.
Po godzinie wyczekiwania, spostrzegłszy ich powóz, rzekł do woźnicy:
— Do ratusza... i tuż za powozem, który nas mija.
O godzinie jedenastej, pomimo wielkich rozmiarów salonów ratuszowych, tłok był już niezmierny.
W tłumie tym ludzie młodzi stanowili mniejszość, ale liczący się do drugiej młodości, w średnim wieku starsi, wśród których pani Daumont spodziewała się znaleźć męża, tłoczyli się literalnie.
Między kobietami, które się również licznie zebrały i postroiły, bardzo niewiele było rzeczywiście pięknych. Lecz za to na wielu połyskiwały rzadkiej piękności brylanty.
,Nareszcie weszły nasze znajome.
Pani Daumont miała gust bardzo dobry i jej kokieterja nigdy nie objawiała się w ekscentryczności kroju i koloru ubrania.
Jej tualeta trochę poważniejsza i strój Teresy odpowiadający jej młodemu wiekowi, odznaczały się naturalnością, dobrym smakiem i harmonją.
Gdy przechodziły, pomiędzy mężczyznami się słyszeć szmer zachwytu, co zresztą nie było dziwnem, ale co było rzeczą nieskończenie rzadszą i prawie bezprzykładną, że i obóz kobiecy powstrzymał się od krytyki.
Tylko ponieważ nikt nie znał nowoprzybyłych, więc naturalnie i nikt się do nich nie zbliżył.
Pani Daumont nie martwiła się tem, widząc bowiem sprawione wrażenie, rachowała na wypadek.
Wśród tego wspaniałego i zupełnie nowego widowiska, Teresa nic nie widziała i nie umiała odróżnić. Płomienie tysiąca świec, których ilość zwiększała się przez odbicie w zwierciadłach, odbłyski różnokolorowych kamieni drogich, oślepiały ją i sprawiały zawrót głowy. Uwielbienie i szmer pochlebny dochodzący jej uszu, zamiast przejmować radością, sprawiał jej cierpienie. Szukała wzrokiem młodego rzeźbiarza i nie znalazłszy go, rzekła do siebie:
— Jeżeli nie mógł otrzymać zaproszenia i jeśli nie przyjdzie, ten bal stanie się dla mnie męczarnią!...
Nasi czytelnicy wiedzą już, iż nie potrzebowała obawiać się tego.
Ale dlaczego młody człowiek, który przybył współcześnie z niemi i tuż za niemi wysiadł z dorożki, nie znajdował się na galonach i nie szukał ze swej strony wzroku Teresy?
Przyczyna bardzo prosta.
Gaston Dauberive, uczeń szkoły sztuk pięknych, kilkakrotnie nagradzany na wystawach, miał wielu znajomych. Zaledwie wszedł do salonu, spotkał kilku z nich, a nie mógł minąć ich obojętnie, nie przywitawszy się chociaż podaniem ręki. Mogli mu w danym razie być użyteczni; unikać zaś ich, było to stworzyć sobie nieprzyjaciół, co rzeczą smutną jest wszędzie, a zwłaszcza w karjerze artysty.
Zamieniwszy z każdym po kilka wyrazów, zdołał się uwolnić bez okazania niegrzeczności, i rozpoczął poszukiwania Teresy i jej matki, poszukiwania trudne, bo chociaż od ich wejścia niewiele upłynęło czasu, dość wszakże, by pomiędzy nim a poszukiwanemi utworzyła się tama trudna do przebycia.
Wtem orkiestra zaintonowała wstęp do pierwszego kadryla.
— Mamo — rzekła Teresa — słyszysz... będą tańczyć... Chodźmy w tamtą stronę.
Pani Eugenja nie chciała, by córka brała udział w tańcach. Tancerzami bywają ludzie młodzi, nawet bardzo młodzi, a ona nie rachowała na młodych, którzy z małym wyjątkiem, nie są bogaci i przytem się nie żenią.
Pani Daumont weszła więc z córką do salonu małego, w którym ludzie poważni, zbliżający się do sześćdziesiątki lub przechodzący ją, prawie wszyscy dekorowani, łysi i dobrej tuszy, wymieniali między sobą dwuznaczne uwagi i robili przegląd przechodzących kobiet.
Eugenja, widząc oczy wszystkich skierowane ku Teresie, i błyski źrenic po za szkłami okularów i binoklów, pomyślała:
— Potrzeba tutaj zostać i sieć zarzucić.
Lecz na nieszczęście, nie znała w tej grupie ludzi poważnych nikogo, któryby mógł przedstawić jej wielbicieli Teresy, oni zaś zanadto dobrze znali formy towarzyskie, by mieli przedstawić się sami.
Nagle oczy pani Daumont się uśmiechnęły.
Spostrzegła człowieka lat około pięćdziesięciu, powierzchowności dystyngowanej, który kilka razy był gościem w jej domu. Był to kolega jej męża, szef biura w ministerjum spraw wewnętrznych, i którego postawa i zachowanie miały nieskończenie więcej godności, aniżeli postać Roberta Daumonta.
Poznał żonę swego kolegi i pospiesznie zbliżył się ku niej.
— Ależ to prawdziwy wypadek spotkać panią tutaj; rzekł kłaniając się — pani tak rzadko się pokazuje...
— Rzeczywiście — odrzekła pani Daumont, bawiąc się wachlarzem — pędzę życie domowe. Ale obecnie muszę zadać gwałt moim usposobieniom i bywać w świecie częściej, niż pragnęłabym... Nie jestem matką myślącą tylko o sobie... należę do mojej córki... którą panu przedstawiam. Dzisiejszy jej występ w świecie jest pierwszym...
Szef biura skłonił się przed Teresą.
— Niech pani pozwoli powinszować sobie — rzekł do Eugenji — córka pani jest zachwycającą... zresztą nie może być inaczej... jest bowiem córką pani.
— Tereso, weź ty na siebie podziękowanie panu za nas obie — odrzekła pani Daumont, śmiejąc się.
Dziewczę zarumieniło się i wymówiło kilka słów niezrozumiałych.
— Więc to pierwszy raz córka pani jest no balu?
— Pierwszy. Przybyła z pensji dopiero przed kilku tygodniami.
— I odtąd zapewne panią nie opuści?
— Aż do wyjścia za mąż...
— To wkrótce nastąpi, gdyż córka pani jest tak piękną, iż prędko zrobi partję świetną.
— Dziękuję za wróżbę.
W tej chwili Teresa spostrzegła Gastona, który przecisnąwszy się przez tłum, zbliżał się ku niej. Zadrżała, pochyliła głowę i zarumieniła się jeszcze więcej.
— Bal w ratuszu jest bardzo szczęśliwym wyborem na pierwsze wejście w świat... Jak paniom się podoba ten przepych?
— Podobałby się nam więcej, gdybyśmy nie były tak samotne... — odrzekła pani Daumont. — Nie spotkałyśmy nikogo znajomego, oprócz pana. Jeszcze przed chwilą, wśród tego mnóstwa osób, zdawało się nam, iż jesteśmy biednemi rozbitkami na jakiejś wyspie bezludnej. Im bal świetniejszy, tem więcej godne są litości kobiety, nie mające znajomych...
Szef biura, de Loigney, był człowiekiem dobrze urodzonym i dobrze wychowanym, a więc i wytwornie grzecznym.
— Osamotnienie pani ustanie natychmiast, jeśli pani sobie tego życzy — odrzekł. — Raczy pani pozwolić mi poddać ramię swej córce i przedstawić moich przyjaciół, których spotkamy i którzy będą szczęśliwi z poznania pań.
— Przyjmuję z chęcią łaskawą propozycję pańską, a Teresa będzie dumną ze swego protektora.
I w tej chwili rozkazującem spojrzeniem zaleciła córce przyjąć ramię szefa biura.
Zmieszanie Teresy i jej zakłopotanie było widoczne...
Wzrok Gastona Dauberive nie schodził z niej, czuła go, nie patrząc nań. Niepodobieństwem było wahać się..
Podała rękę swemu kawalerowi, narzucającemu się tak nie w porę, i poszła z nim do salonu, w którym tańczono.
Idąc, szef biura zatrzymywał się przy spotkaniu znajomych i przedstawiał ich pani Daumont i jej córce.
Oczy wszystkich z zachwytem zwrócone były na Teresę.
Gaston Dauberive postępował na nimi o kilka kroków i tłumił gniew w sobie.
Pragnąłby wyzwać tych wszystkich ludzi, których wzrok wyraźnie mówił młodej dziewczynie, jak ją znajdują piękną i powabną.
W tem czyjaś ręka dotknęła się ramienia szefa biura. Zwrócił się i przywitał. Nowy znajomy był człowiekiem lat około pięćdziesięciu, słusznego wzrostu, szczupły, dość brzydki, trochę łysy, dystyngowany, z długiemi ryżemi bokobrodami, w których mięszały się włosy białe, z wstążeczką oficera legji honorowej i u gorsu koszuli z trzema wielkiemi brylantami, z których każdy miał wartość kilku tysięcy franków.
— Dzień dobry, Loigney — rzekł, kłaniając się jego towarzyszkom. — Czy to orkiestra ciągnie cię w tę stronę? Kadryl się już kończy... wkrótce zacznie się walc.
— Niestety, oddawna już nie tańczę — odrzekł szef biura, śmiejąc się. — Moje siwe włosy zabraniają mi.
Co do kadryla, zgoda, ale walc jest właściwym dla każdego wieku, a na dowód, jeżeli zechcesz uczynić mi ten zaszczyt i przedstawić paniom, zapraszam panią — dodał zwracając się do Teresy — do pierwszego walca.
— Droga pani Daumont — rzekł szef biura — mam zaszczyt przedstawić pani pana barona Jerzego Rittera, bankiera... Panie Ritter, pani Daumont, żona jednego z najlepszych moich kolegów w ministerium spraw wewnętrznych... panna Teresa Daumont.
Baron Jerzy Ritter, którego nazwisko znane było w całej Europie, był jednym z najbogatszych bankierów w Paryżu.
— Czy pani pozwoli na jeden walc? — zapytał.
— Bardzo chętnie.
Ritter ukłonił się.
— Dziękuje więc — dodał — i mam nadzieję, że i córka nie odmówi mi walca, dozwolonego przez panią.
I w tejże chwili ofiarował ramię Teresie.
Młoda dziewczynka nie wiedziała jak postąpić, jak się zachować.
Gaston o kilka kroków od niej stał nieruchomy, blady ze wzruszenia.
Eugenja widząc córkę wahającą się, rzekła głosem łagodnym, lecz zarazem stanowczym!
— Idź, moje dziecko, pozwalam.
Teresa spełniła rozkaz.
— Gdzie się znajdziemy? — zapytał bankier.
— Tutaj, wszak dobrze, pani — odrzekł de Loigny.
Pani Eugenja skinęła głową zezwalająco.
Bankier i Teresa oddalili się.
Gaston Dauberive poszedł za nimi.
Eugenja zostawszy samą, odezwała się do kolegi swego męża.
— Nazwisko pańskiego przyjaciela, pana Ritter, było mi znane.
— Kto go nie zna?
— On uchodzi za bardzo bogatego.
— Jest jednym z książąt bankowych. Posiadł miljonów już nie wiem nawet ile!
— Zapewne żonaty i ma rodzinę?
— Od wielu lat jest wdowcem i bezdzietnym.
Pani Daumont zadrżała.
— W dodatku bardzo gorący adorator młodych I pięknych kobiet i łatwo zapalny. Jeżeli pani jeszcze nie rozporządziła losem swej córki, w takim razie zesłała mię sama Opatrzność, bym mógł przedstawić pani barona Rittera.
Eugenja udając zdziwienie, zapytała:
— Opatrzność?
— Bezwątpienia.
— Dlaczego?
— Panna Teresa jest piękną, powabną, i jestem pewien, że Ritter pomimo swoich pięćdziesięciu przeszło lat, nie zawahałby się ożenić z nią gdyby się tylko zakochał; a powtarzam: serce jego jest bardzo zapalne.
— Co pan chcesz przez to powiedzieć? — zapytała Eugenja Daumont, udając, iż się nie domyśla.
— To, że małżeństwo to jest możliwe.
— Pomiędzy baronem Riterem i moją córką?
— Bezwątpienia.
— Ależ pan żartuje!
— Wcale nie.
— Pomyśl tylko pan Baron jest o trzydzieści cztery lata starszy od Teresy.
— Więc cóż z tego? Ta różnica wieku byłaby wielką, gdyby chodziło o osobistość, znajdującą się w sytuacji skromnej, ale miljony, zwłaszcza gdy jest ich wiele, równają wszystko, uzupełniają i z małżeństwa, które na pierwszy rzut oka wydaje się niedobranem, czynią najzgodniejszy w świecie związek! Wszystkie panny bez posagu w naszych czasach, a przynajmniej mające rozum, praktyczne, wolą pałac książęcy, willę w Trouville i karetę miljonera pięćdziesięcioletniego, niż ubogie poddasze z mężem młodym, skromnym urzędnikiem, pobierającym dwieście franków na miesiąc... Klasyczne poddasze Berangera już wyszło z mody. Dziś to starzyzna sentymentalna. Potrzeba postępować wraz z czasem. Jego królewska mość pieniądz jest dzisiaj królem świata, jedynym, który nie potrzebuje lękać się detronizacji. Powtarzam ci otwarcie, droga pani, że byłoby wielkiem szczęściem dla panny Teresy, gdyby została żoną Jerzego Rittera.
— Zastanawiając się nad tem głębiej, być może, że masz pan słuszność.
Nie być może, ale mam słuszność napewno.
— Niech i tak będzie!... Trudno mi wszakże w to uwierzyć.
— Dla czego?... Ja wierzę zupełnie.
— Na czem pan opierasz swe przekonanie?
— Na znajomości charakteru mego przyjaciela. Jeżeli baron sam zbliżył się do nas, i przedstawił pani, jeżeli prosił córkę pani do walca, on, który nie tańczył wiele, a od niejakiego czasu przestał już zupełnie, dowodzi to, że piękność panny Teresy wywarła na nim wpływ bardzo wielki. Ritter jest człowiekiem honorowym i niezdolnym do uwiedzenia za pomocą swoich miljonów, panny uczciwej i niewinnej... Jeżeli zaś jest zakochany, nie będzie walczyć z sobą i zwlekać... ożeni się, czego już dziś mogę powinszować pani.
Pani Daumont, mimo zwykłej władzy nad sobą, nie zdołała ukryć radości.
— Gotowam stać się dumna z mej córki!
— Ma pani prawo nią być... Panna Teresa jest brylantem. potrzebującym tylko oprawy wspaniałej, a tę oprawę da jej Jerzy Ritter. Ale, otóż i oni.
Orkiestra od kilku chwil już umilkła, bankier wracał ze swą tancerką do pani Daumont.
Mimo swych pięćdziesięciu jeden lat, mimo łysiny i bokobrodów siwiejących, miał on jednak postawę okazała i dystyngowaną. Wracał promieniejący.
— Odprowadzam pani córkę — rzekł do Eugenji. — Dziękuję za zaszczyt, jaki mi uczyniła tańcząc ze mną, i proszę, jeżeli tylko pani zezwala, do walca drugiego.
— Pozwalam najchętniej, jeżeli tylko Teresa nie jest zmęczoną — odrzekła pani Daumont — zresztą w jej wieku taniec nie męczy. Zapisz więc, moja droga, pana barona Rittera.
Słowa te równały się rozkazowi. Teresa za catą odpowiedź pochyliła głowę, i na swym karneciku zapisała jego nazwisko.
Nagle Gaston Dauberive, który znajdował się od nich o dwa kroki, i który słyszał tę rozmowę, przystąpił, i kłaniając się głęboko, zapytał po cichu:
— Czy mogę panią prosić o zaszczyt przetańczenia ze mną następnego kadryla?
Teresa oniemiała i drżąca, przerażona jego śmiałością nierozsądną, spojrzała na matkę.
Eugenja, Jerzy Ritter i de Loigney zwrócił wzrok na młodego człowieka.
— Moja córka tańczy tylko z osobami, które były mi przedstawione — odrzekła sucho pani Daumont — i wziąwszy Teresę za rękę, odwróciła się od rzeźbiarza.
Bankier i szef biura poszli za niemi.
— Czy panowie znacie tego pana? — zapytała Eugenja.
— Nie...
Gaston zbladł i kilka chwil stał osłupiały.
— Więc nie będę mógł z nią mówić? — szepnął, zaciskając pięści ze złością...
— Dla czegóż z nim tańczyła?... Ach, zapewne był przedstawiony... Kto on jest?... Muszę się dowiedzieć... Ale jak?...
— Jak się masz, Gastonie! — odezwał się obok niego jakiś głos wesoły.
Odwrócił się i spostrzegł jednego ze swych przyjaciół, kolegę ze szkoły sztuk pięknych. Zamieniwszy kilka wyrazów, młodzi ludzie podeszli do grupy, składającej się z pani Daumont i Teresy, Rittera i pana de Loigney.
Przyjaciel Gastona i bankier skinieniem głowy powitali się wzajemnie.
— Znasz tego pana? — zapytał żywo rzeźbiarz.
— Byłem z nim kilka razy w pracowni Clesingera...
— Jak on się nazywa?
— Baron Jerzy Ritter.
— Co za jeden?
— Bankier i do tego miljoner. Dziwna rzecz, że nie znasz tego nazwiska.
— Nie jestem kapitalistą, abym miał znać nazwiska bankierów! — Czy żonaty?
— Był nim, lecz owdowiał.
— Ach! więc rozumiem! — rzekł Gaston przez zęby.
— Co rozumiesz?
— Nic... nic...
Przyjaciel Gastona nie chcąc być niedyskretnym, nie nalegał, i podawszy rękę, opuścił go.
— Bankier miljoner i wdowiec — myślał rzeźbiarz — człowiek lat przeszło pięćdziesięciu. Oto kogo ta! niegodziwa matka przyszła tu szukać dla swej córki! Znalazła go, zarzuciła sieć i nie puści go już... Nie i Teresa nie będzie żoną ani jego, ani innego!... Musi być moją!... Będzie moją!... tylko moją!...
I rozmawiając tak z sobą, unosił się coraz więcej.
Lecz cóż mógł uczynić! Niestety! nic!... zupełnie nic Mimo gorączki wrzącej w mózgu jego, widział jednak swoją bezwładność i musiał zostać widzem manewrów pani Daumont.
Ale jeżeli on cierpiał, niemniej cierpiała i Teresa. Czuła się bezbronną i zupełnie niezdolną do oporu. Gdyby matka jej powiedziała: — Rozkazuję ci! — wiedziała, że schyliłaby głowę i byłaby posłuszną.
Przez kilka godzin jeszcze Gaston Dauberive postępował krok w krok za panią Daumont i jej córką, przy których baron Ritter i de Loigney tworzyli jakby wartę honorową. Widział grzeczności barona i wyraźne nadskakiwania Teresie, lecz cóż mógł począć?
Dopiero o godzinie czwartej rano pani Daumont z córką opuściła salony, i aż do powozu odprowadzona została przez bankiera i szefa biura.
Teresa, siadając do powozu, ukradkiem rzuciła wzrokiem w około i spostrzegła Gastona. Stał blady jak płótno, z twarzą zmienioną, miotany zazdrością i gniewem...
Nareszcie odjechały.
Młody rzeźbiarz zaczął szukać powozu, zaś de Loignei i baron Ritter skierowali się ku schodom ratusza.
— Masz pan swój powóz? — zapytał bankier szefa biura.
— Nie, ale znajdę z łatwością, maruderów nie brak.
— Siadaj pan ze mną, odwiozę pana do domu.
— Ależ...
— Nie przeszkodzisz mi pan, owszem wyświadczysz nawet przysługę... mam z panem do pomówienia...
— Ulica de Miromesnil, jeżeli się nie mylę — rzekł Ritter, gdy wsiedli do powozu.
— Tak. Numer 80.
Skoro konie ruszyli, baron rzekł:
— Drogi panie Loigney, powiedz mi, czy jesteś moim przyjacielem?
— Zdaje mi się, że niemasz baron powodu powątpienia o tem.
— Nie, jako przyjaciela też proszę pana o odpowiedź szczerą.
— Z całego serca. O czem pan chce wiedzieć?
— O pani Daumont.
— Bardzo dobrze... Proszę pytać.
— Czy dawno znasz ją pan?
— Od kilku lat.
— Zdaje mi się, że słyszałem od pana, iż mąż jej jest pańskim kolegą?
— Tak. Jest pomocnikiem szefa wydziału w ministerjum spraw wewnętrznych. Jest to urzędnik sumienny i bardzo poważny... za cztery lub pięć lat kończy służbę.
— Słowem stanowisko dość skromne?
— Naturalnie.
— Czy wiadomo panu, jaki jest jego majątek?
— Wiem.
— Skromny, zapewne?
— Żaden. Oprócz pensji ani grosza.
— Lecz w takim razie ci biedni ludzie musieli pozbawić się wszystkiego, by dać edukację swej córce, jak miałem sposobność się przekonać, gruntowną i świetną.
— Rzeczywiście, niczego nie żałowali, lecz są wynagrodzeni, córka ich bowiem jest...
— Zachwycającą — przerwał z zapałem Ritter. Ile ona ma lat? siedmnaście, ośmnaście.
— Siedmnaście.
— Czy matka chce ją wydać za mąż.
— Kochany baronie, każda matka pragnie tego.
— Nie wiesz pan przypadkiem, czy ma już na widoku jaką partję?
— Prawie jestem pewny, że dotychczas nie ma.
— Dlaczego?
— Teresa przed kilku tygodniami dopiero ukończyła pensję i dziś właśnie odbyła swój pierwszy debiut w świecie. Nikt jej nie zna. Zresztą, wiesz pan tak dobrze jak i ja, że panna bez posagu niełatwo może znaleźć męża. Dodam, że panna tak piękna jest zbytkiem, na jaki skromny urzędnik lub mała kapitalista nie mogą sobie pozwolić.
— Czy sądzisz pan, że gdybym się oświadczył, zostałbym przyjętym?
— Gdybyś się pan oświadczył?-powtórzył szef biura z udanem zdziwieniem — pan!
— Tak, ja.
— I mówisz pan na serjo!
— Najzupełniej na serjo.
— Baron byś się ożenił z Teresą Dumont?
— Jestto mojem najgorętszem pragnieniem. Gdym ją zobaczył, pokochałem tak, jak nigdy jeszcze nie kochałem.
— Zakochałeś się baron w siedemnastoletniem dziecku! Czyż to rozsądnie?
— Serce nie rozumuje, ono przemawia, rozkazuje i zmusza do posłuszeństwa! Zresztą, w czemże tu szaleństwo? Czyż jestem starcem?
— Starcem... nie, masz pan zaledwie lat pięćdziesiąt...
— Nie mam pięćdziesięciu, mam tylko dwa razy po dwadzieścia pięć. Będąc bogatym kolosalnie, bez dzieci, bez rodziny, jestem panem moich czynów jak i miljonów... Mam prawo rozporządzać mem sercem, moją osobą, moim majątkiem! Ona mi się podoba, i słusznie lub niesłusznie, lecz przekonany jestem, że zostawszy moją żoną, zapewniłaby mi szczęście. Owszem, zdaje mi się, że nie ożenić się z nią i przejść mimo trafiającego się szczęścia, byłoby szaleństwem! Czyż nie mam racji?
— Skoro baron tak myślisz, jestem tego samego zdania...
— Rad jestem, że podzielasz pan moje przekonanie. Więc Teresa Daumont będzie moją żoną...
— Być może — rzekł de Loigney śmiejąc się — ale zdaje mi się, że na to potrzeba i jej zgody...
— Zapewne — odrzekł bankier — nie zniósłbym, by czyniono jej jakikolwiek przymus. Pochlebiam sobie, że zgodzi się bez trudności.
— Więc oświadcz się pan.
— Byłoby to jeszcze zawcześnie. Nie jestem pewnym, czy jej się podobałem. Potrzeba by mnie poznała, do tego zaś należy zbliżyć się do rodziny.
— To bardzo łatwo. Daumont jest dobrym człowiekiem i daje się powodować swej żonie. Wszakże jako głowa rodziny, ma pewien głos. Do niego więc trzeba się udać przedewszystkiem. Jeżeli pan sobie życzysz, pomówię z nim o pańskich projektach, a mogę to uczynić prędko, gdyż widuję się z nim prawie codziennie.
— Będę bardzo wdzięcznym panu.
— Jestem pewny, że skutek tej rozmowy będzie zadawalający. Jeżeli pan spotkasz jakąkolwiek przeszkodę, to pewno nie od rodziców. Co do zbliżenia rodziny do siebie, nic prostszego. Wszak dajesz pan zawsze wieczorki muzykalne i przyjacielskie?
— Tak i przykro mi, że od tak dawna zapomniałeś pan o nich.
— Dziękuję za tę wymówkę, na którą będę się starać nie zasłużyć na przyszłość. Otóż byłeś pan przedstawiony pani Daumont i jej córce, nic więc panu nie przeszkadza zaprosić te panie i mego kolegę swe obiady i wieczory.
— Ale czy przyjmą?
— Ręczę za to, i w ten sposób zawiążą się stosunki bliższe. Dodam, że córki Ewy, jak skowronki dają się brać na to, co błyszczy, a przepych pańskiego pałacu podziała silnie na imaginację Teresy.
— Myśl wyborna. Ale zapraszać pana Daumont nie znając go i nie będąc mu znanym, czy nie będzie rzeczą ryzykowną?
Wcale nie. Mój kolega nie jest formalistą. Zresztą podejmuję się przygotować go do zaproszenia pańskiego.
— A jeżeli odmówi?
— Żona jego nie odmówi, a w takim razie ja będę mieć przyjemność towarzyszyć matce i córce.
— Jesteś pan prawdziwym przyjacielem. Więc zobacz się pan z nim jutro, a raczej dziś jeszcze, gdyż to już godzina czwarta rano.
— Nie będę mógł z nim się widzieć, dziś — bowiem niedziela i biuro jest zamknięte, lecz w poniedziałek na pewno.
— A kiedyż ja pana zobaczę?
— W poniedziałek wieczorem.
— Dobrze, więc w poniedziałek wieczorem będę czekać na pana z obiadem.
— W swym pałacu?
— Nie, w kawiarni angielskiej.
— O której godzinie?
— O siódmej.
— Będę.
Powóz zatrzymał się na ulicy Miromenil. Szef biura wysiadł i rzekł do bankiera:
— Śpij spokojnie, kochany baronie, i bądź dobrej myśli.
— Boję się właśnie, że nie zasnę — odrzekł Ritter. — Do pałacu — dodał, zwracając się do lokaja, który powtórzył rozkaz stangretowi — i powóz potoczył się na ulicę Saint-Florentin, przy której znajdował się pałac bankiera.
Pani Daumont i Teresa po odjeździe z ratusza, przez długi czas milczały. Pani Eugenja rozmyślała i myśli jej, nie tylko nie były smutne, lecz przeciwnie bardzo wesołe i różowe.
Znała się ona dobrze na miłości i umiała doskonale rozróżnić z daleka miłość rzeczywistą, chwilową lub namiętną. Doświadczenie osobiste i wiedza nabyta nie mogły jej omylić co do znaczenia grzeczności, ktéremi przez cały wieczór bankier otaczał Teresę. Ogień błyszczący w oczach tego człowieka dojrzałego, dozwalał jej czytać jego myśli jak z książki otwartej, a czytanie to napełniało ją radością, i dozwalało spodziewać się w krótkim czasie spełnienia jej życzeń.
— Szaleje za nią — mówiła do siebie. — To pożar w starym domu, pożar, który trudno ugasić. Założyłabym się, że zanim tydzień upłynie, usłyszę coś o nim. Trzeba przyznać, że wypadek, który mi dał spotkać tego de Loigney, był szczęśliwy... usłużył mi doskonale.
<section end="X02" / Teresa równie jak matka pogrążona była w myślach, tylko, że nie były one wesołe. Myślało o Gastonie, który nie mógł się do niej zbliżyć i którego cierpienie i gniew wyryte na twarzy sprawiały jej przykrość.
Później myślała o bankierze Ritterze, którego nadskakiwania, widocznie ośmielane przez matkę, wywoływały w niej obawę. Wyobrażała sobie, że spotkanie na balu z bogatym bankierem było rzeczą ułożoną z góry. Wiemy, iż pod tym względem myliła się.
Nagle pani Daumont przerwała milczenie.
— No cóż, moja droga, czy bawiłaś się dobrze? — zapytała głosem pieszczotliwym.
— Jestem strasznie zmęczoną... — szepnęła Teresa.
— To nie jest odpowiedź. Zabawa dłuższa sprowadza znużenie. Ale ja pytam się nie o zmęczenie lecz o przyjemność. Odpowiedz mi więc.
— Prawdziwie... nie wiem, co mam odpowiedzieć... Nie przywykłam do takiego ruchu, zgiełku, światła oślepiającego i tłumu... Czułam się nieswoją, i krępowaną.
— Nie rozumiem tego! Bal tak świetny, widok taki wspaniały, już przez to samo, że był dla ciebie nowością, powinien cię był zachwycić!
— A przecież nie zajmował mię wcale
— Dlaczego?
— Doprawdy, nie umiem odpowiedzieć.
— Więc jesteś wyjątkiem chyba... dziką...
— Być może, jeżeli dzikością jest zamiłowanie spokoju.
— Ależ takie zamiłowanie spokoju w twoim wieku jest śmiesznością. Trzeba korzystać z młodości... Nie w życiu to domowem, między czterema ścianami można uchwycić sposobność, która się zdarza, i najczęściej, raz jeden tylko.
— Schwycić sposobność? — powtórzyła Teresa — o jakiej sposobności mama mówi?
Zamiast odpowiedzieć, Eugenja zapytała:
— Jak znajdujesz barona Rittera, twojego tancerza dzisiejszego?
— Jak go znajduję?
— Tak.
— Człowiek bardzo przyjemny?
— Więc ci się podobał?
Teresa uczuła bolesne ściśnienie serca.
— Podobał się? — wyjąkała głosem stłumionym — pod jakim względem?
— Jako mąż.
Teresie wydało się iż spostrzegła w tej chwili otwierającą się przed nią przewidywaną straszną przepaść i wybuchła płaczem.
— A to co takiego? Co znaczy ten płacz? — zawołała pani Daumont tonem brutalnym. — Co za głupie dziecko! Z jakiegoż to powodu płaczesz?
— Ja sama nie wiem... boję się...
— Czego się boisz, głupia dziewczyno? Boisz się szczęścia? Ależ ty jesteś idjotką! To szaleńśtwo! Przed dzisiejszym balem starałam się powiadomić cię o moich zamiarach i nadziejach, tłomaczyłam ci długo, co myślę uczynić dla twojej przyszłości... i naszej... Zrozumiej, iż nie zniosę nigdy najmniejszego oporu z twej strony! Co postanowiłam, musi się spełnić. Twoim obowiązkiem jest poddać się, a nie... to ja potrafię cię zmusić do posłuszeństwa.
— Więc mama chciałaby, żebym ja wyszła za barona Rittera? — wyjąkała Teresa.
— Oświadczenie się jego o twoją rękę jest najgorętszem mojem życzeniem.
— Ależ dlaczego?
— Ponieważ posiada bardzo wielki majątek, a nadto łączy w sobie wszystkie przymioty zdolne cię uszczęśliwić. Jestem pewną, że będzie cię kochać, a nawet kocha cię już teraz, to jest widoczne, nawet nie stara się tego ukrywać. Kochając cię, będzie prosić o twoją rękę, to jasne... Twój ojciec i ja zgodzimy się z najwyższą radością, a wtedy, jakby za uderzeniem laską czarodziejską w bajce fantastycznej, znajdziesz się przeniesioną z dotychczasowej mierności w świat bogactwa i przepychu!... Wtedy będziesz mogła powiedzieć sobie, żeś wygrała wielki los na loterji małżeństwa! Chciałabym się urodzić pod taką gwiazdą jak twoja!... lecz na nieszczęście nigdy mi się nie wiodło... nigdy!
— Ależ mamo — ośmieliła się wtrącić młoda dziewczyna — toć on mieć musi lat najmniej pięćdziesiąt...
— Więc cóż to szkodzi, skoro jest tak doskonale zakonserwowanym?
— Ależ on prawie nie ma włosów na głowie...
— Lepiej jest mieć miljony, niż włosy...
— Ja mam lat siedemnaście... a chociaż baron fest zakonserwowany tak dobrze, zawsze przy mnie będzie wyglądać za staro.
— Właśnie tak być powinno. Będąc młodą żoną człowieka... dojrzałego, będziesz mogła robić co ci się podoba, będziesz go wodziła za nos...
— Ja wiem, że niepodobieństwem mi będzie kochać tego Rittera...
— Ależ mój Boże! któż ci mówi o kochaniu!... wiem bardzo dobrze, że nie będziesz go kochała, i rzecz nie w tem... jest to małżeństwo z intereru...
My pragniemy dla ciebie nie miłości, ale majątku? I znaleźliśmy go... leży... tylko rękę wyciągnąć i, o ile od nas zależeć będzie, nie wypuścimy go. Jeszcze raz ci przypominam i zapamiętaj to sobie, musisz wyjść za barona... i radzę ci, żadnego wahania się, żadnego oporu, bo to do niczego nie doprowadzi. Potrafię cię ugiąć!
Ostatnie te słowa wymówiła głosem tak nakazującym i groźnym, iż Teresa nie miała nawet odwagi odpowiedzieć.
Czuła się zgnębioną, schyliła głowę, nie śmiejąc nawet otrzeć łez płynących po jej policzkach.
Nie mówiły już do siebie nic więcej, i gdy powóz zatrzymał się przed domem, wysiadły w milczeniu.
Gaston Dauberive, który jechał za niemi o kilka kroków, wrócił do siebie, miotany naprzemian gniewem i rozpaczą.
Nazajutrz roleta w pokoju Teresy przez większą część dnia była zapuszczona, i Gaston. napróżno całe godziny wyczekiwał u okna. Biedna dziewczyna ze zmęczenia i smutku dostała gwałtownej migreny i nie opuszczała łóżka.
Wieczorem odźwierny wręczył mu list przysłany przez posłańca. Gaston zobaczywszy go, ucieszył się, przyszła mu bowiem myśl, iż Teresa, nie mogąc z nim się rozmówić, znalazła sposobność napisać.
Lecz radość ta trwała zaledwie chwilę, przypomniał sobie, iż Teresa nie znała przecież jego adresu.
— Kto to może pisać? — pytał siebie z westchnieniem.
Otworzył — kopertę i przeczytał podpis Pawła Gaussin.
Paweł Gaussin, o którym, jak pochlebiamy sobie czytelnicy nie zapomnieli, był tym młodym człowiekiem, któremu Gaston dał swój zegarek w celu zastawienia go w lombardzie i uzyskania tym sposobem pieniędzy na drogę do Joigny, do swej starej ciotki, po której oczekiwał sukcesji, skromnej wprawdzie, lecz dostatecznej dla wykonania swego projektu podróży do Ameryki, gdzie spodziewał się zrobić majątek.
„Daruj ml moje opóźnienie się z przesłaniem ci wiadomości o sobie, Jestem przy chorej ciotce, nawet bardzo chorej, wszakże nie tak dalece, jak zawiadamiał mnie lekarz, co mnie szczerze cieszy. Ciotka nie chce mnie puścić od siebie, pozostanę więc w Joigny na czas jakiś, prawdopodobnie na kilka tygodni. Skoro tylko wyzdrowieje, powrócę do Paryża, by uściskać ci rękę, podziękować za zegarek i wykupić go z lombardu. Znam już dokładnie sumę, którą moja ciotka mi zapisała; wynosi ona zaledwie dwadzieścia kilka tysięcy franków. Jak widzisz, bardzo skromna, i gdybym pozostał w Paryżu, ulotniłaby się prędko, dlatego też dziś więcej niż kiedykolwiek mam zamiar odjechać do Ameryki, gdzie pracą będę mógł powiększyć mój kapitalik. Domyślasz się, że tutejsze życie moje jest bardzo jednostajne i nie wytrzymałbym dłużej nad tydzień, gdyby przywiązanie do ciotki nie zatrzymywało mnie. Czy zawsze jesteś! tak samo zajęty swą piękną sąsiadką z przeciwka? Czy nie przyszła czasem pozować do twojej pracowni, by ci ułatwić wykończenie biustu? Czy nie otrzymałeś czasem jakich korzystnych zamówień, nakoniec, czy wszystko idzie po twojej myśli? Życzę ci tego z całego serca, lecz wyznaję, że uczyniłbyś mi wielką przyjemność, gdybyś napisał do mnie choć kilka wierszy.
Gaston pogrążony w swojej miłości i zajęty jedyną myślą, nie miał ani czasu ani głowy odpowiedzieć na list Pawła. Zobowiązanie jednak przyjęte względem pana de Lorbac, nie pozwalało mu tracić czasu, dlatego też zaraz w poniedziałek rano wziął do do pracy z pośpiechem, gorączkowym, a obrabiając glinę, rzucał od czasu do czasu spojrzenia na okno Teresy.
Ale dopiero o godzinie drugiej po południu podniosła się roleta i dała mu możność dostrzeżenia szybko oddalającej się Teresy. Dziewczę odchodząc dało znak Gastonowi ręką. Ten znak napełnił jego serce radością, której pierwszym skutkiem była zdwojona gorliwość w pracy i pewna równowaga umysłu, na jego bowiem naturę wrażliwą, najmniejsza rzecz wpływ wywierała i była dostateczną by upadek ducha zmienić w odwagę, egzaltację w przygnębienie.
Po śniadaniu odpisał kilka wierszy Pawłowi Gaussin, nie dlatego by odpowiedzieć na jego pytania, jak raczej, by z nim pomówić o swojej sąsiadce. Odesławszy list, zabrał się znowu do pracy. Oprócz pracowni, którą już znamy, Gaston miał drugą dla obrabiania marmuru, na parterze w tymże domu. Teraz schodził do niej niechętnie, z parteru bowiem nie mógł spozierać ciągle na okno Teresy.
Dzień był prześliczny. Około godziny trzeciej promienie słońca padając na szyby pracowni w połączeniu z ciepłem pieca, sprawiały gorąco duszące; jakkolwiek było to podczas zimowej pory roku. Gaston nie mogąc dłużej wytrzymać, otworzył okno, by wpuścić świeżego powietrza; W tej chwili znane mu okno z przeciwka otworzyło się, a w ramach jego ukazała się panna Daumont, ubrana w długim białym peignoirze.
Wychylił się na zewnątrz, ona również nachylona, wsparła się na żelaznym pręcie. Spojrzała na ulicę i korzystając z chwilowej nieobecności przechodniów, zawołała:
— Jestem samą... jestem zagrożoną... proszę pana o pomoc... przyjdź pan... czekam cię...
— Idę... — odpowiedział rzeźbiarz — wzruszony do głębi duszy jej słowami.
Wpadł do pokoju na piętrze, ubrał się w jednej chwili, wyszedł na ulicę i spojrzał na okno Teresy. Było już zamknięte.
W pół minuty był już na ulicy Trudaine, lecz dobiegłszy do drzwi domu, w którym mieszkali Daumontowie, zatrzymał się. Przyszła mu myśl, że jeśli odźwierna, z którą przed kilku dniami rozmawiał, pozna go, zawiadomi panią Eugenję o jego bytności, Spojrzał na fasadę domu na balkonie czwartego piętra dostrzegł szyld z napisem: DENTYSTA.
— Chwała Bogu — szepnął. Wyjął chustkę z kieszeni, przyłożył ją do twarzy, jak to czynią cierpiący na ból zębów, i szybkim krokiem przebył korytarz, przygotowany, ma zapytanie dokąd idzie, odpowiedzieć: do dentysty.
Ostrożność była na ten raz zbyteczną, odźwierna bowiem zamkniętą w swej loży i zajęta obiadem, nie spostrzegła nawet jego przejścia. W kilku skokach przebył schody i znalazł się przed mieszkaniem Daumontów. Teresa u wpół otwartych drzwi czekała na niego.
— Chodź pan... chodź prędzej — rzekła głosem ledwie zrozumiałym.
Wszedł, zamknął za sobą drzwi i w uniesieniu, nad którem nie umiał niby zapanować, pochwycił Teresę w ramiona, przycisnął do serca i okrył twarz jej pocałunkami.
Dziewczę, drżące, wzruszone, pod wpływem wstydu dziewiczego, usiłowało uwolnić się z jego objęć.
Gaston zrozumiał nareszcie, że posunął się za daleko. Puścił ją i rzekł:
— Wzywałaś mnie, pani, na pomoc... Jestem gotów bronić cię i ocalić. Cóż się stało?
— Chodź pan... — powtórzyła po raz trzeci Terasa, i biorąc go za rękę, pociągnęła do swego pokoju, gdzie, zdobywając się na odwagę, bez walania lecz ze wzruszeniem, rzekła:
— Powiedziałeś mi pan... że mię kochasz...
Gaston był w tym wieku szczęśliwym, w tym kwiecie młodości, w którym nie widzi się nic śmiesznego, we wszystkiem, co tylko może przekonać o głębokiem uczuciu. Ukląkł i całując jej ręce, zawołał:
— Kocham cię, ubóstwiam i nię przestanę cię kochać nigdy! Jesteś moją przyszłością, mojem życiem... Oprócz ciebie nic dla mnie nie istnieje...
bez ciebie życie moje byłoby pustką...
— Lecz czy to prawda?
— Przysięgam ci na moje szczęście!...
— Powiedziałeś pan, że wielkie niebezpieczeństwo zagraża mojej przyszłości... memu szczęściu... naszemu...
— I to jest prawdą... Mogę cię o tem przekonać.
— Nie chcę dowodów. Wierzę, że się pan nie mylisz.
— Kiedy się pani przekonałaś?
— Onegdaj.
— Na balu w ratuszu, wszak prawda?
— Tak.
— Zaprowadzono tam panią, by sprezentować twoją piękność...
— Tak.
— I chcą panią oddać?... człowiekowi, z którym widziałem panią tańczącą?...
— Chcą, bym została jego żoną.
— Chcą, ale to się nie spełni!... Nigdy!... — zawołał gwałtownie Gaston. — Tereso, kocham cię całą duszą, całem sercem, a mój szacunek dla ciebie jest równie wielki jak miłość. Od chwili, w której cię zobaczyłem, należę do ciebie. Mam tylko jedno marzenie: ofiarować ci moje nazwisko, które jest uczciwe i kiedyś stanie się sławnem. Chciałem przyjść do twoich rodziców, wyznać im moją miłość i prosić o twoją rękę, lecz wstrzymała mnie obawa, że możeście bogaci, a że jestem ubogim, mogliby mnie posądzić, że chodzi mi jedynie o posag. Starałem się więc zasięgnąć wiadomości i uczyniłem dobrze, bo dowiedziałem się, jakie są pragnienia rodziców twoich i o jakiej przyszłości marzą dla ciebie i siebie. Gdybym był poszedł za pierwszą myślą i przedstawił się twoim rodzicom, odtrąciliby mnie z pogardą, bo nie mam takiego majątku, jaki oni pragną posiąść wszelkiemi środkami dla ciebie... a przedewszystkiem dla siebie samych. Od tego celu nie powstrzymają ich ani łzy twoje, ani rozpacz... Twoja piękność jest dla nich kapitałem, który, przez małżeństwo pragną wyzyskać we własnym interesie!... Czy wiedziałaś o tem Tereso?...
— Wiedziałam... powiedziano mi.
— Któż taki?
— Moja matka...
— A więc prawda!... Chciwość może w sercu matki zagłuszyć wszelkie uczucie. To okropne!... Ale na szczęście ja jestem! Całą moją wolą i siła oprę się haniebnym zamiarom twojej rodziny, i miłość zwycięży nad rachunkiem!... Wezwałaś mnie, Tereso, a więc masz we mnie ufność, więc mnie kochasz... czy prawda?...
Dziewczę zarumieniło się i opuściło oczy.
— Kochasz mnie! — powtórzył Gaston — bo gdybyś mnie nic kochała, nie znajdowałbym się w tej chwili tutaj. Czytam w twojem sercu i widzę w niem miłość, lecz to mi nie wystarcza i pragnę usłyszeć z ust twoich, że kochasz mnie, jak ja ciebie kocham...
Głos Gastona dźwięczał czułością i przenikał Teresę niewypowiedzianą roskoszą.
I oczy Gastona utkwione w jej źrenice, tryskały strumieniem magnetycznem, który nią owładnął i odjął nakoniec panowanie nad sobą.
— Tak zdaje mi się, że kocham pana... — odrzekła po chwili głosem niepewnym. — Ja także od pierwszej chwili, w której cię zobaczyłam, uczułam w duszy niepokój. Nie umiałam zdać sobie z niego rachunku, lecz teraz zaczynam go rozumieć. Gdy cię nie widzę, twoja postać jest mi obecną w myśli... Gdy mówisz do mnie, twój głos przenika mi do serca i sprawia uczucie, jakiego dotychczas nie znałam. W tej chwili, gdy na cię patrzę, doświadczam takiego szczęścia, iż nie wyobrażam sobie, by mogło istnieć większe... Jeżeli to wszystko jest miłością, więc kocham cię...
Gaston uczuł zawrót głowy. Pochwycił Teresę powtórnie i złożył pocałunek na jej czole.
Szef biura nie zapomniał o obietnicy uczynionej baronowi Ritterowi, i zaraz w poniedziałek rano poprosił Roberta Daumonta do swego gabinetu.
— Kochany kolego — rzekł de Loigney wskazując mu fotel — mam z tobą do pomówienia, i na ten raz o rzeczach nie mających związku z administracją. Nie widziałem cię w sobotę na balu w ratuszu.
— Rzeczywiście... zostałem w domu...
— Za to miałem szczęście spotkać panią Daumont i pannę Teresę. Córka twoja jest prześliczną pod każdym względem.
— Podobna do swojej matki — odrzekł Daumont.
— Dla czegóż nie przybyłeś razem z niemi?
— Nie lubię wielkich zebrań, zresztą starzejąc się, nabrałem pewnych zwyczajów, albo raczej nałogów... lubię wcześnie iść na spoczynek.
— Czy pani Daumont opowiedziała ci szczegóły balu?
— Powiedziała mi tylko, że był wspaniały... Co zaś do Teresy, to powróciła ona z takim bólem głowy, że większą część dnia następnego przeleżała w łóżku.
— Było to skutkiem zmęczenia — rzekł de Loigney — i zapewne nie pociągnął za sobą następstw gorszych?
— Nie, jest już zdrową.
— Czy panna Daumont mówiła ci o znajomości, jaką uczyniła na balu?
— Jakiej znajomości?
— Poznała barona Jerzego Rittera, mego serdecznego przyjaciela, którego jej przedstawiłem.
— Nic mi nie mówiła... Zresztą po cóż miała mówić?
— Znam cię oddawna, kochany kolego — mówił dalej de Loigney — szanuję cię i pragnąłbym byś wierzył, że szczerze podzielać będę każdą radość twoją. Powiedziałeś mi sam, że twoja sytuacja majątkowa jest skromną..
— Jest więcej niż skromną, bo żadną — przerwał Daumont.
— Otóż termin emerytury twojej się zbliża i gdy ją otrzymasz, pensja twoja wystarczy ci zaledwie na życie bardzo oszczędne.
— Na nieszczęście, tak... Cóż chcesz? trzeba się poddać losowi, gdy go nie można uniknąć. Czyż to moja wina, że nie mam majątku?
— Zapewne, że nie! Lecz za to masz córkę piękną, wykształconą, dystyngowaną.
— Ponosiliśmy wszelkie ofiary na jej edukację.
— I jesteście teraz wynagrodzeni... panna Teresa jest osobą skończoną.
— Do czegóż jej to posłuży? — zapytał chmurno Robert Daumont. — Jakkolwiek jest skończoną, skoro nie ma ani grosza posagu, zostanie starą panną, chyba że wyjdzie za jakiego skromnego urzędnika by wegetować jak jej rodzice.
— Więc nigdy nie marzyłeś dla niej losu świetniejszego?
— Zapewne... ale marzenia urzeczywistniają się rzadko.
— Cobyś powiedział o małżeństwie twej córki i jednym z najbogatszych bankierów w Paryżu?
— Powiedziałbym, że takie małżeństwo jest niemożliwie.
— Nic niema niemożliwego dla osoby, która jest tak piękną jak panna Teresa. Wspomniałem ci przed chwilą o baronie Jerzym Ritterze... Czy znasz go?
— Słyszałem o nim, lecz nie widziałem nigdy.
— Majątek jego jest ogromny... on sam ma pięćdzięsiąt jeden lat... jest wdowcem, bez dzieci i samotność mu cięży.
— Posiadając miljony, łatwo może się ożenić.
— Na balu tam w ratuszu przedstawiłem go pani Daumont, poznał więc pannę Teresę, i tańczył z nią. Krótko mówiąc, zakochał się w niej i ma zamiar prosić cię o jej rękę.
Robert Daumont wzruszył ramionami.
— Czy myślisz, że żart ten wezmę na serjo?
— To nie jest żaden żart, a najlepszym dowodem, że jestem proszony przez barona uprzedzić cię o jego zamiarach względem twej córki.
— Odpowiedź moja bardzo prosta: zgadzam się z całego serca.
— Otóż kochany kolego, żeby rzeczy doprowadzić do skutku, potrzeba, byś trochę przezwyciężył swoje nałogi.
— Co przez to rozumiesz?
— Skoro zawiadomię barona o twojem zezwoleniu, on zaprosi was natychmiast na swe obiady i wieczory muzykalne. Rzecz prosta, że zechce zawiązać z wami stosunki bliższe i pokazać światu swą narzeczonę. Rozumiesz teraz?
— Doskonale. Nic mu nie przeszkadza zaprosić moją żonę i córkę.
— Ale ty jesteś głową rodziny i powinieneś im towarzyszyć.
Pomocnik naczelnika zrobił grymas znaczący.
— Powtarzam ci, że lubię życie domowe.
— A ja ci powtarzam, że w tym wypadku na leży uczynić ofiarę ze swych usposobień; szczęście córki przecież warte tego. Jestto twoim obowiązkiem i wszelkie wahanie się byłoby przestępstwem.
— Sprawi mi to nie tylko nudy lecz i wydatki znaczne. Nie mam ubrania odpowiedniego dla bywania w świecie, zwłaszcza na obiadach ceremonjalnych.
— Mówisz niedorzeczności, mój drogi. Pamiętaj, że czyniąc to dla panny Teresy, czynisz zarazem dla siebie, baron bowiem nie zapomni i o was. Znam go dobrze, sama miłość własna nie pozwoli mu pozostawić was w bycie skromnym.
— Czy sam baron upoważnił cię do oświadczenia mi tego?
— On sam. Dziś jeszcze wieczorem zakomunikuję mu twoją odpowiedź, i zanim trzy dni upłynie baron zawiąże z wami stosunki przyjacielskie, które będą wstępem do oświadczenia się formalnego.
— Czy moja żona wie o tem?
— Nie wie ponieważ po mojej rozmowie z baronem nie widziałem się z nią, ale domyśla się. Kobiety są jasnowidzące, a gorące zajęcie się barona panną Teresą, nie uniknęło zapewne oka macierzyńskiego...
— Więc dobrze... — odrzekł Daumont. — Wyszedłszy z ministerjum wstąpię do mego krawca i zamówię garnitur czarny.
— Tak to rozumiem!... — zawołał de Loigney — tak należało powiedzieć od razu. Przyniosę dziś wieczorem Ritterowi wiadomość szczęśliwą.
Podali sobie ręce i rozstali się.
Daumont wracając do swego biura, mówił do siebie:
— Do licha! Przyznać trzeba, że moja żona jest sprytną. Co za dyplomacja! Co za zręczność! Przez jeden wieczór uchwycić tak bogatego bankiera... to arcydzieło. Jeżeli to małżeństwo dojdzie do skutku, a Loigney, który jest człowiekiem poważnym, mówi że to rzecz pewna, w takim razie bardzo prędko zostaniemy bogatymi.
Pan de Loigney zaś myślał:
— Ritter będzie ze mnie zadowolonym. Nigdy, by nie znalazł pośrednika tak sumiennego i zręcznego. Poprowadziłem sprawę prędko. Zdaje mi się, że za kilka dni będę mógł zażądać od niego pożyczki potrzebnych mi dwudziestu tysięcy franków. Powinien mi je dać z ochotą i nigdy się nie dopominać.
O godzinie siódmej de Loigney przybył do kawiarni angielskiej. Baron już go oczekiwał. Przepędził on ostatnie dwa dni w niecierpliwości gorączkowej, którą łatwiej zrozumieć niż opisać.
Idealnie piękna twarz i cała wytworna postać Teresy, na jedną chwilę nie schodziły z jego wyobraźni. Pragnienie posiadania jej wzrosło w nim jeszcze więcej...
Gdy de Loigney wszedł do gabinetu, baron podszedł śpiesznie ku niemu i przed podaniem jeszcze ręki, zapytał:
— Czy przynosisz mi pan wiadomość dobrą?
— Być może... — odrzekł szef biura, uśmiechając się.
— Mówiłeś z nim?
— Przyrzekłam to panu, nie mogłem więc nie dotrzymać słowa.
— A więc?
— Zdaje mi się, że będziesz pan jeść obiad z apetytem, bo serce pańskie zostanie zadowolone.
— Wytłómacz się pan jaśniej i prędzej... nie męcz mię...
— Uspokój się baronie! Interes poszedł jak najlepiej! Przynoszę ci zapewnienie, że Robert Daumont przyjmie dla siebie, swej żony i córki zaproszenie na obiady i wieczory muzykalne.
— Powiedział to panu?
— Stanowczo, ale by uzyskać od niego zgodę, musiałem złożyć egzamin wielkiego talentu pośredniczenia. Mój kolega bronił się wszystkiemi siłami, tłómacząc się przyzwyczajeniem do życia domowego i niechęcią do występowania w towarzystwach. Ale na koniec zdobyłem go.
— Jakże ci wdzięczny jestem! Czy pan Daumont wie o moich zamiarach?
— Naturalnie i zgodził się tylko dla tego, że wie o nich.
— Więc nie odmówi mi ręki swej córki?
— Przedewszystkiem aprobuje on wszystko, co uczyni i zdecyduje jego żona, która ma nad nim wpływ nieograniczony. Do niej więc powinieneś baron się zwrócić, i wierz mi pan, nie potrzebujesz obawiać się odmowy.
— Nie wiem, jak mam wyrazić panu moją wdzięczność. Jesteś pan najlepszym, najszczerszym moim przyjacielem — rzekł Ritter, ściskając serdecznie rękę szefa biura. — W czwartek zapraszam pana na obiad wraz z państwem Daumont i zachwycającą Teresą. Ale, ale, adres ich?
— Ulica Trudaine Nr. 21.
— Jutro poszlę zaproszenia. Może by dobrze było zaprosić kilku moich przyjaciół?... jak pan myślisz? Obecność kilku osób ze świata, może tych pań nie rozgniewa?...
— Nie powinnaby... może nawet lepiej, jeżeli będzie kilka osób. Tak szczupłe kółko, gdy pierwsze lody jeszcze nie złamane, mogłoby właśnie ich krępować.
— Rzeczywiście, masz pan słuszność... Możemy nadto urządzić wieczorek muzykalny... jak pan myślisz?
— Doskonała myśl! Muzyka oddziaływa na serce i usposobia do miłości — rzekł szef biura, śmiejąc się. — A teraz zbierajmy się do obiadu...
— I ja umieram z głodu...
∗ ∗
∗ |
Zostawiliśmy Gastona na schadzce z Teresą i powtórzyliśmy początek ich rozmowy. Rozmowa tego rodzaju nie jest nigdy skończoną i ma tę własność że podczas niej zapomina się o upływie czasu. Gdy Teresa wezwała rzeźbiarza, pani Daumont tylko co była wyszła, wyprawiwszy pierwiej po sprawunki Julję służącą, i miała wrócić dopiero o godzinie piątej po południu.
Nagle Teresa drgnęła.
Zegar stojący na kominku wybił godzinę piątą.
— Idź już... idź... — zawołała drżąc z przerażenia. — Mama może nadejść lada chwila. Jeżeli cię tu zastanie, będę zgubiona...
— Idę, ukochana... Kiedyż cię znowu zobaczę? — zapytał Gaston.
— Gdy będę samą, zawiadomię cię, jak dzisiaj... Lecz idź już... na miłość Boga, idź!
Młody rzeźbiarz zwrócił się ku drzwiom, lecz było już za późno.
Usłyszeli otwierające się i zamykające napowrót drzwi mieszkania i głos pani Daumont:
— Tereso, gdzie jesteś?
Biedne dziewczę, na pól omdlałe, miało zaledwie siłę wskazać Gastonowi garderóbkę, urządzoną w głębokiej niszy, tuż obok łóżka.
— Ukryj się... ukryj! — następnie głosem wystraszonym odrzekła matce
— Jestem mamo...
I skierowała się ku niej, lecz drzwi się otworzyły i pani Daumont weszła.
— Jaka ty blada jesteś! — rzekła, spojrzawszy na córkę — czy chora?
— Nie, mamo...
— Więc skądże ta bladość?
— Nie wiem. Zasnęłam trochę... tymczasem głos mamy zbudził mię, zerwałem się... może z tego...
Eugenja przekonana, że Teresa nie znała nikogo, nie mogła mieć żadnego podejrzenia.
— To bardzo źle drzemać w dzień na fotelu —rzekła — tembardziej w twoim wieku... Chodź, pomożesz mi rozebrać się.
— Dobrze, mamo...
I poszła za matką, myśląc z przestrachem;
— Jak ja go teraz wypuszczę?... jakże ja nierozsądnie postąpiłam wzywając go...
Pani Daumont zmęczona trochę wycieczką, zdjęła gorset, wzięła na siebie szlafroczek i rozmawiała dalej z córką, zatrzymując ją przy sobie...
Nareszcie nadszedł i Robert Daumont.
Julja nakryła do stołu i przyszła zawiadomić, że obiad gotów.
Usiedli wszyscy troje.
Łatwo możemy sobie wyobrazić stan duszy Tetesy, która siedząc z rodzicami i nie mogąc ich opuścić, myślała tylko o Gastonie, ukrytym w ciemnej garderóbce, nie mogącym się poruszyć, najmniejsze bowiem potrącenie o jaki przedmiot, najmniejszy szelest zdradziłby jego obecność.
Z niecierpliwością oczekiwała końca obiadu i odejścia rodziców do salonu, rachowała bowiem, że gdy Julja po sprzątnięciu ze stołu, zajęta będzie myciem naczyń w kuchni, uda się jej wyprowadzić Gastona przez pokój stołowy, przez który musiałby przechodzić, chcąc wejść do przedpokoju.
Lecz i ta nadzieja ją zawiodła.
Robert Daumont wypiwszy kawę, wyjął z kieszeni fajkę, z którą się nigdy nie rozstawał, nałożył ją tytoniem, zapalił i opierając się łokciami na stole rzekł:
— Nie potrzebujemy zmieniać miejsca... W salonie jest ciemno, a tutaj ciepło i dobrze.
Bolesny dreszcz przeszedł po całym ciele Teresy.
Ponieważ rodzice nie opuszczali pokoju stołowego, jakim więc sposobem uwolni swego więźnia?
Nie umiała sobie odpowiedzieć.
— Tereso — rzekła pani Eugenja, która chciała pozostać samą z mężem — jesteś jeszcze trochę blada, jest to skutek migreny onegdajszej, najlepiej więc uczynisz, gdy pójdziesz do łóżka.
— Ależ, mamo...
— Twoja matka ma słuszność — dodał od siebie Robert Daumont — idź się położyć, odpocznij, a jutro wstaniesz zdrowa! czerstwa jak pączek różany. Idź, moje dziecko...
Teresa zrozumiała, iż wszelkie uwagi byłyby bezskutecznie. Podeszła do rodziców, podała im czoło do pocałowania, następnie zapaliła świecę i ze ściśniętem sercem odeszła do swego pokoju.
Skoro tylko drzwi za nią się zamknęły, Robert Daumont rozpoczął rozmowę.
— Dla czego jesteś ze mną tak tajemniczą? — zapytał — i nic mi nie powiedziałaś o tem co się stało?
— Nie pojmuję, o czem mówisz — odrzekła Eugenja, udając niewiadomość, lecz w gruncie wiedząc doskonale, co przez to rozumiał. — Alboż ukrywałam co przed tobą.
— Ukrywałaś i do tego wiadomość bardzo ważną.
— Cóż takiego?
— Nie powiedziałaś mi, że na balu w ratuszu Teresa zdołała zająć sobą.
— Ach, więc ty już wiesz o tem?
— A wiem.
— Któż ci to powiedział?
— Mój kolega z ministerjum, de Loigney.
— Czy mówił ci o swym przyjacielu baronie Rytterze.
— Dodaj do tego bankierze, posiadającym dwadzieścia pięć, czy też trzydzieści miljonów franków. Przytem chwalił go niezmiernie, co zresztą leżało w jego roli, występował bowiem jako pośrednik. Baron Ritter, który jest bardzo zakochany w Teresie, prosił go, by wybadał mnie w sprawie małżeństwa z naszą córką, przedewszystkiem zaś, za nim się nam przedstawi, chciał wiedzieć, czyśmy już nie przyrzekli ręki Teresy komu innemu.
— Ach! ach!...
— I pytał się, czy nie przyjęlibyśmy wraz z Teresą zaproszenia od barona na obiad.
— W takim razie — rzekła pani Daumont z wyrazem twarzy promieniejącym radością — za nim upłynie miesząc, córka nasza zostanie baronową Ritter!
— Niby się na to zanosi, chociaż, przyznaje się, jeszcze nie śmiem w to wierzyć. Zięć tak bogaty i o ile zdaje się, również szlachetny... byłoby to za wiele szczęścia!...
— A jednak to musi nastąpić! — odrzekła Eugenja. Biorę na siebie doprowadzenie tej sprawy do końca. Zresztą przewidziałam to wszystko...
— Dla czegóż mi o tem nic nie powiedziałaś?
— Ponieważ baron Ritter nie oświadczył się jeszcze stanowczo, bałam się więc dawać ci nadzieję, która mogła zawieść. Obecnie widzę, iż nie potrzebujemy obawiać się zawodu. Spodziewam się iż odpowiedziałeś swemu koledze, że z przyjemnością przyjmiemy zaproszenie jego przyjaciela.
Robert Daumont westchnął.
— Rozumie się, przyjąłem — rzekł głosem bolesnym — i wracając do domu, zamówiłem nawet u krawca garnitur dla siebie. Będę się bardzo nudzić lecz cóż począć, trzeba tę ofiarę ponieść dla córki.
— I dla nas! — dodała pani Daumont. — Z małżeństwa tego skorzystamy również jak i ona. Ono przyniesie nam majątek. Pomyśl tylko nad tem! W miesiąc po wzięciu Teresy z pensji, znalazłam dla niej najświetniejszą partję w Paryżu! Bankier rozgorzały miłością i o trzydzieści cztery lata starszy od swej żony, będzie robić co ja zechcę, a potrafię ułożyć warunki intercyzy. Bądź spokojny, będą one dobrze obmyślane. Potrzeba by zapisał Teresie co najmniej dwa miljony franków, od których procent powinien nam się dostawać aż do śmierci, a taka sumka zapewni nam życie wygodne. Zresztą poradzę się jeszcze pewnego prawnika, mającego opinję w takich sprawach bardzo sprytnego, a on mi wskaże drogę...
— Jakaż moja rola w tem wszystkiem.
— Czekać dopóki ci nie powiem i słuchać mnie.
— Hm... niewiele w tem inicjatywy...
— Jestem zręczniejszą od ciebie; wiesz o tem dobrze...
— To prawda.
— Ale jest ktoś inny, o kim należałoby pomyśleć.
— Któż taki?
— Teresa. Czy dałaś już jej do zrozumienia, że chcemy ją wydać za barona Rittera.
— Mówiłam już z nią.
— I cóż odpowiedziała?
— To, co na jej miejscu odrzekłaby każda młoda dziewczyna. Myśl zaślubienia człowieka trzy razy starszego od niej, naturalnie, że jej nie raduje.
— Więc będzie się bronić?
— Dzieciństwo, nie dbam o to.
— Będą łzy...
— Prędko oschną! Dałam jej do zrozumienia, te musi być posłuszną.
— Jeżeliby jednak jej opór miał wszystko zepsuć...
— Niema niebezpieczeństwa! Ten opór doleje tylko oliwy do płomieni barona Rittera... tem łatwiej będzie można nim pokierować... Troskę o to zostaw mnie. Już ja odpowiadam.
— Daję ci zupełne pełnomocnictwo...
— Rachuję na to.
Powróćmy do Teresy, którą przed rozpoczęciem powyższej rozmowy rodzice wyprawili na spoczynek.
Doszedłszy do progu swego pokoju, wstrzymała się na chwilę. Serce jej biło gwałtownie, a szum wywołany napływem krwi do mózgu, napełniał jej uszy. Pod wpływem wzruszenia zaledwie mogła utrzymać się na nogach.
Za temi drzwiami miała spotkać Gastona, a to znalezienie się sam na sam z młodym człowiekiem, schadzka, która w dzień wydawała się jej naturalną, teraz podczas nocy, choć nie zdawała sobie sprawy niebezpieczeństwa na jakie się naraża, instyntownie przejmowała ją przestrachem.
Z tem wszystkiem trzeba się było zdecydować.
Drżącą ręką wzięła za klamkę, weszła i zamknęła drzwi za sobą.
W pokoju nie spostrzegła nikogo.
Rzeźbiarz nie wiedząc kto wszedł, pozostał w ukryciu.
— Gdzie pan jesteś? — zapytała Teresa głosem urywanym.
Gaston poznawszy jej głos, wyszedł z garderóbki, gdzie ukrywał się za wiszącemi sukniami.
— Jestem — odrzekł, uśmiechając się. — Czy przychodzisz uwolnić mnie?... Szkoda...
— Niestety! nie mogę jeszcze pana wypuścić... trzeba czekać...
— Tem lepiej!
— Ach, nie mów pan tego!... Nie wiem cobym uczyniła, byś pan mógł odejść!... Umieram z obawy.
— Czegóż się lękasz?
— Gdyby moja matka zobaczyła cię tutaj, byłabym zgubioną.
— Dla czego?
— I pan się pytasz jeszcze.
— Naturalnie. Jestem człowiekiem uczciwym. Jedynem mojem pragnieniem jest danie ci mego nazwiska. Jeżeli więc niewinnie spotka cię kompromitacja z mego powodu, tem prędzej może nastąpić nasz związek.
— Wiesz pan dobrze, że rodzice moi inaczej myślą i mają inne projekta.
— To prawda, ale wiem także, że wezwałaś mnie dla przeszkodzenia ich wykonaniu.
— Pomówimy o tem później... jutro... Teraz wejdź pan do garderóbki, bo chcę zagasić świecę.
— A to na co? Potrzebuję zmienić suknię i położyć się w ubraniu. Matka przed pójściem na spoczynek zwykle zagląda do mnie... Gdy zobaczy mnie śpiącą, cofnie się, a wtedy będę mogła odprowadzić pana do przedpokoju i uwolnić...
— Jestem posłuszny.
Teresa pozostawszy samą, zagasiła świecę, zdjęła suknię, i położywszy się na łóżku, nakryła się kołdrą.
Po trzech kwadransach w sąsiednim pokoju dały się słyszeć głosy i kroki.
Rodzice ukończyli rozmowę i udawali się na spoczynek.
Jak przewidziała Teresa, matka idąc do siebie otworzyła drzwi jej pokoju, i zobaczywszy ją śpiącą szepnęła:
— Śpi...
Po odejściu matki, Teresa czekała jeszcze pół godziny, poczem powstała z łóżka i powiedziawszy do Gastona:
— Czekaj pan, zaraz powrócę... poszła boso do przedpokoju otworzyć drzwi, prowadzące do korytarza...
Ale zaledwie się ich dotknęła, o mało nie upadła ze zdziwienia i przestrachu.
Drzwi były zamknięte na zamek.
Teresa nie wiedziała o tem, że każdego wieczoru służąca zamykała drzwi na klucz i zabierała go do siebie.
Tym sposobem jedyna droga wyjścia została przeciętą i Gaston musiał przepędzić noc w pokoju Teresy, którą ubóstwiał i która go kochała...
A wiadomo, że noc, miłość i brak świadków są zdradliwymi doradcami...
∗ ∗
∗ |
Nastąpił poranek.
Teresa z rozpuszczonemi włosami, których wspaniałe zwoje spadały jej na ramiona, ukryła twarz w dłonie i płakała w milczeniu.
— Nie płacz, ukochana — mówił Gaston, klęcząc przed nią — gotów jestem myśleć, że żałujesz, a twój żal byłby dla mnie najcięższą boleścią!... I czegóż masz się obawiać? Teraz musisz zostać moją żoną, a jeżeli matka twoja będzie się sprzeciwiać, oprzesz się jej...
Teresa, jak wiemy, drżała przed swoją matką i znała jej wolę nieugiętą, wiedziała także jak sama jest słabą.
— Oprzeć się — odrzekła — niestety! nie zdołam...
— Więc mnie nie kochasz!...
— Och, kocham cię nad wszystko... Lecz cóż chcesz? boję się mojej matki... Gdy ona mówi, gdy rozkazuje... tracę odwagę i poddaję się...
— Jest sposób uwolnić się z pod jej władzy.
— Jaki? — Mówiłem ci już... uchodź ze mną... Gdy będziesz jawnie skompromitowaną, gdy twoi rodzice nie będą już mogli myśleć o wydaniu cię za kogo innego, zgodzą się na twój związek ze mną. Nie mam majątku, to prawda, ale posiadam talent i mogę liczyć na przyszłość. Praca moja zapewni nam życie wygodne. Lecz cóż to wszystko znaczy?... My posiadamy coś więcej niż pieniądze... największe bogactwo... miłość!... Uchodź ze mną, Tereso!...
— Nie wymagaj tego odemnie... opuścić dom rodzicielski — nie... nie mam odwagi... zdawałoby mi się, że popełniam czyn niegodny, hańbiący...
— Przecież zostaniesz moją żoną...
— Zostając twoją żoną, chcę ci przynieść w posagu przynajmniej imię bez plamy... gdybym porzuciła dom rodzicielski, utraciłabym szczęście na zawsze.
— Tyś mnie powierzyła swoje szczęście i nie zawiedziesz się, ale by otrzymać moje nazwisko, musisz uchodzić. Samaś mi powiedziała, że twoja matka nie zgodzi się na nasze małżeństwo... więc potrzeba ją zmusić, a jedyny do tego sposób... rozgłos. Opuść więc ten dom...
— Powtarzam ci, że nie mogę...
— Z tem wszystkiem jest to konieczne...
— Dobrze! — odrzekła Teresa — lecz wtedy, gdy nie będzie już można uniknąć niebezpieczeństwa, gdy mi zabraknie już siły opierać się woli matki.
— Więc wtedy nie będziesz się już wahać?
— Nie.
— Przyrzekasz mi to?
— Przysięgam ci... A teraz rozejdźmy się... Dalsza zwłoka byłaby nierozsądkiem...
Ubrała się pośpiesznie i wyszła na palcach do przedpokoju.
Służąca wychodząc po mleko, zostawiła drzwi otwarte.
W kilka chwil Gaston, złożywszy ostatni pocałunek na ustach Teresy, opuścił dom, — niepostrzeżony przez nikogo.
Teresa odprowadziwszy Gastona do drzwi, wróciła do swego pokoju, a wiedząc, iż matka nigdy nie wstawała przed godziną dziewiątą, położyła się w łóżku. Nie śpiąc, snuła złote marzenia miłości, która zdawała się już odtąd nierozerwalną.
Wstała o godzinie zwykłej. O wpół do dziesiątej pani Eugenja weszła do jej pokoju.
Teresa spostrzegłszy ją, stała się purpurową.
Na szczęście matka nie spostrzegła tego pomieszania, i chłodno całując ją w czoło rzekła:
— Ubierz się gdyż zaraz po śniadaniu wyjdziemy na miasto.
W godzinę później Teresa weszła do swego pokoju nałożyć rękawiczki i kapelusz, lecz przed wejściem podniosła roletę u okna i wzrokiem pełnym miłości spojrzała w okno Gastona.
Rzeźbiarz, który już siedział przy pracy, podniósł w tej chwili głowę. Spostrzegłszy Teresę, przesłał jej rękę pocałunek. Ona odpowiedziała mu takim samym gestem i opuściła roletę.
Gaston zabrał się znowu do pracy.
Czasu pozostawało niewiele, a leżało mu bardzo na sercu usprawiedliwić zaufanie pana de Lorbac i wykonać posąg na termin. Egzaltowany i często nawet lekkomyślny, był przecież uczciwym, sumiennym i miał cześć dla wszystkiego, co było szlachetnem i honorowem.
Podczas nocy ubiegłej, której wypadki i okoliczności opowiedzieliśmy wyżej, nie był w stanie przytłumić namiętności palącej mózg jego, i dopuścił się przestępstwa. Tak, przestępstwa, nawet bardzo wielkiego, zeznawał to, ależ nie wyrzucał go sobie i nie żałował, uważał je bowiem jako węzeł niemożliwy już do zerwania, jako nieprzebytą przeszkodę, o którą będą musiały się rozbić haniebne plany pani Daumont.
Od tej chwili Teresa należała do niego, on będzie ją bronić i nikt w świecie nie zdoła mu jej wydrzeć. Sytuacja ta nakładała na niego obowiązki, a przedewszystkiem konieczność spiesznego naprawienia błędu. Lecz jakim sposobem zdoła go naprawić? Bardzo prostym na pozór — dość będzie oświadczyć się o rękę Teresy. Był pewnym jednak, mu jej odmówią, nie posiadł bowiem majątku, a Daumontowie pragnęli zięcia miljonera.
— Ulegając nieprzezwyciężonemu pociągowi — myślał — pokrzyżowałem ich plany i nadzieje. Gdybym poszedł do nich i powiedział otwarcie: — „Popełniłem wielki błąd, prawie zbrodnię i chcę ją naprawić.
Ofiaruję moje nazwisko, które jest uczciwie, a kiedyś będzie sławne. Oddajcie mi Teresę za żonę, a przysięgam, że uczynię ją szczęśliwą!” — Gdybym im to powiedział, oni, w pierwszej chwili gniewu, w obec zawiedzionych nadziei, pociągnęliby mnie do odpowiedzialności sądowej za uwiedzenie małoletniej... Chęć zemsty przygłuszyłaby w nich głos rozumu.
„Cóż więc robić?
„Wiedząc, jak Teresa jest słabą i niezdolną do oporu swej matce, pozostaje droga jedyna, którą jej proponowałem. Niema innego sposobu... musimy uciekać. Ucieczka unicestwi na zawsze projekt małżeństwa z bankierem. Opuściwszy Paryż ukryjemy się w jakim zakątku samotnym, niedaleko jakiego większego miasta i tam oddam się pracy dla zapewnienia przyszłości.
„Zresztą, nie będę potrzebował się ukrywać. Nikt mnie nie zna... nikt nie wie i nie może wiedzieć, jakie węzły tajemne wiążą mnie z Teresą. Nawet rodzice nie podejrzewaliby, że to rzeźbiarz Gaston Dauberive wykradł ich córkę. Można nawet rzecz tak nakierować, iż będą przekonani, że ona, chcąc uniknąć nienawistnego jej związku z Ritterem, uciekła sama.
„A później, gdy czas uspokoi gniew, i gdy poszle do nich mego przyjaciela Pawła z oświadczeniem, że winowajca pragnie zagładzić swą winę związkiem małżeńskim, nie odrzucą zapewne mej prośby.
„Tak... niema innego sposobu... musimy uciekać! Zresztą czyż mógłbym żyć bez Teresy, która już teraz należy do mnie, zdala od niej, wiedząc, że wystawioną jest na całą gwałtowność gniewu tej macochy nieubłaganej, przed której wolą biedna drżeć musi!... Nie potrafiłbym... — Trzeba działać!... I ja mam prawo rozkazać, a Teresa usłucha mnie!...
Gaston cały dzień pracował bez przerwy. Wieczorem spojrzał w okno Teresy, lecz było zakryte. Domyślając się, że wyszła z matką i jeszcze nie wróciła, udał się również na miasto.
Gdy o wpół do szóstej Eugenja weszła z Teresą do przedpokoju. Julja, służąca, zawołała:
— Ach, proszę pani, był tu jakiś młody pan i zostawił dla pani i panienki kwiaty... — i otworzywszy drzwi salonu, wskazała dwa prześliczne bukiety pomieszczone w kosztownych wazonach z porcelany chińskiej.
Eugenji nie trudno było odgadnąć, kto je nadesłał.
Teresa również się domyśliła i zbladła.
— Czy nie zastawiono biletu? — zapytała pani Daumont służącej.
— Nie proszę pani, ten młody pan zostawił tylko list.
— List do kogo?
— Do pana.
— I oddałaś go już?
— Nie, bo pana jeszcze niema.
— Gdzież ten list?
— Oto jest, proszę pani.
I wyjęła z kieszeni list zapieczętowany czerwoną pieczątką lakową z odciskiem herbu.
Chociaż na kopercie wyraźny był adres jej męża; Eugenja nie krępowała się tem i otworzyła. Teresa miotana obawą, odeszła do swego pokoju.
Eugenja czytała co następuje:
„Pragnąc bardzo zawiązać z panem stosunki bliższe, spodziewam się, że uczyni mi pan, jak również pani i panna Daumont, zaszczyt przybycia w czwartek o godzinie siódmej na obiad do mego pałacu przy ulicy Saint-Florentin, gdzie obecnym będzie i pan de Loigney.
„Będę bardzo szczęśliwym i wdzięcznym, jeżeli otrzymam odpowiedź przychylną.
Oczy Eugenji błyszczały radością i uśmiech tryumfu przebiegł po jej ustach.
— Przecież... — szepnęła — moja gwiazda tak długo zakryta, zabłyśnie nareszcie!...
I po tych słowach poszła do pokoju córki.
— Czy wiesz, od kogo pochodzą te pyszne światy, które podziwialiśmy przed chwilą?
— Nie, mamo.
— I nie domyślasz się?
— Nie domyślam się i nic mię to nie chodzi Eugenja zmierzyła Teresę wzrokiem groźnym.
— Dlaczegóż cię to nie obchodzi? — spytała tonem suchym.
— Bo jest mi obojętne.
— Zmienisz zdanie, skoro ci powiem, komu zawdzięczamy tę grzeczność wytworną...
— Nie ciekawa jestem...
— A jednak jestem pewną, iż skoro się dowiesz, będziesz bardzo szczęśliwą i dumną.
— Jestem pewną, że nie...
— Te kwiaty przysłał nam twój tancerz na balu w ratuszu, baron Jerzy Ritter. Cóż, nie sprawia ci to przyjemności?
— Upewniam mamę, iż to mi jest zupełnie obojętnem.
Eugenja z groźnym wzrokiem podstąpiła do córki.
— Dość tego! — — zawołała. — Wiesz jakie są moje zamiary... Przypomnij, sobie, com ci powiedziała... — czas już być posłuszną mnie i ojcu!... Dziewczęta w twoim wieku pragną tylko tego, czego chcą ich rodzice! Jeżeli przyjdzie ci ochota okazać swoją wolą, złamę ją! — czy rozumiesz? Odpowiadaj!
— Rozumiem, mamo...
— Więc kiedy rozumiesz, bądź posłuszną z dobrej woli, inaczej... strzeż się! Uprzedzam cię, że w przyszły czwartek pojedziem na obiad do barona Rittera, który raczył nas zaprosić do swego pałacu.
— To mama pojedzie z ojcem — odparła Teresa — ja zostanę w domu.
Usłyszawszy tę nieprzewidywaną odpowiedź, pani Daumont zmarszczyła brwi i groźnym głosem rzekła przez zęby:
— Nieszczęśliwa... i ty ośmielasz mi się sprzeciwiać?
— Tak, mamo — odparła Teresa, wywołując w myśli obraz Gastona, dla nadania sobie odwagi — będę się sprzeciwiać wszystkiemi siłami. Handel moją osobą wzbudza we mnie odrazę.
Eugenja nie posiadała się ze złości.
Schwyciła rękę córki i ścisnęła z taką mocą, że oczy biednego dziewczęcia napełniły się łzami.
— Musisz wyjść za barona Rittera — rzekła, kładąc nacisk na każdym wyrazie — musisz, bo ja tego chcę!... A jeżeli będziesz się opierać... zgniotę cię!...
— Nie wyjdę za niego...
— Coś ty powiedziała? — Powtórz-no!
— Nie wyjdę za niego — powtórzyła Teresa głosem słabym, ledwie słyszanym. — Wolę umrzeć...
— Ach więc ty mnie jeszcze nie znasz! — wybuchnęła pani Daumont w przystępie wściekłości. — Jeżeli mi jeszcze raz ośmielisz się powiedzieć coś podobnego, zdepczę cię jak robaka!... A tymczasem masz na pamiątkę!
I macocha, uderzywszy dwa razy w twarz Teresę, z taka siłą, że biedne dziecko z płaczem potoczyło się na fotel, opuściła pokój, grożąc wzrokiem i ręką.
— Nie potrafię walczyć — rzekła biedna, zostawszy samą. — Nie mam sił... Ona mnie zabić gotowa.
Teresa nie łudziła się. Pierwszy raz w życiu chciała okazać siłę charakteru, której nie miała i przekonała się, że może zdobyć się na odwagę na jedną chwilę, ale brakuje jej energji i odporności w obec traktowania brutalnego.
Czuła się złamaną i zwyciężoną.
— Jeżeli pozostanę tu, będę zgubioną — myślała — znam siebie... nie zdołam się oprzeć.
I przypomniały się jej słowa Gastona Dauberive.
By uniknąć cierpień fizycznych i moralnych, jakie oczekiwały ją od matki, i by nie dać się zaciągnąć do ołtarza jak ofiara, która przyjmuje los z rezygnacją, pozostawała tylko ucieczka.
Przyszła jej myśl ukradkiem wymknąć się z domu, odszukać rzeźbiarza, rzucić mu się na szyję i rzec mu: — Oto jestem... twoją na zawsze... nie opuszczę cię już...
Ale, jak wiemy charakter jej był słaby, chwiejny lękliwy. I w tej chwili zwątpienie odniosło zwycięstwo nad postanowieniem i nie dozwoliło jej pójść za popędem serca.
— Potrzeba przynajmniej go uprzedzić — myślała. I ocierając łzy podeszła do okna.
Teresa spojrzała w okno Gastona i doznała zawodu...
W pracowni było ciemno, widocznie nie było go w mieszkaniu. Dziewczę ze smutkiem zapuściło firankę.
Weszła Julja z zawiadomieniem, iż podano już obiad.
Teresa otarła chustką zapłakane oczy i udała się do stołowego pokoju, gdzie przy stole zastała już rodziców. Zbliżyła się do ojca, by go przywitać, lecz ten otrącił ją surowo.
— Matka twoja mówiła mi o twojem zuchwalstwie — rzekł tonem ostrym — i że ukarała cię, jak na to zasłużyłaś. Otóż, oświadczam ci, że jeżeli jeszcze raz postąpisz w taki sposób, ja ukarzę cię jeszcze surowiej i przekonam cię, kto tu jest panem, ty czy ja! Radzę ci więc być posłuszną, bo inaczej, źle z tobą będzie. Pożałujesz tego, gdy będzie już za późno. Pamiętaj to sobie!
Na tę przemowę grubjańską, Teresa odpowiedziała łzami.
— Nie płakać, ale masz być posłuszną! — dodała od siebie pani Daumont. — Dziewczyna w twoim wieku nie może mieć swojej woli. Zresztą czegóż my pragniemy? Twojego szczęścia, i dając ci je mimo twej niechęci, dowodzimy tylko naszej miłości dla ciebie!...
Teresa zaledwie przełknęła kilka łyżek zupy zaraz po obiedzie odeszła do swojego pokoju.
Czyż potrzebujemy dodawać, jak okropną dla biednego dziecka była noc, która nastąpiła po tym wieczorze?
Równo z brzaskiem dnia wstała z łóżka i podniosłszy roletę, otworzyła okno. Spostrzegła Gastona siedzącego już przy pracy, i by zwrócić na siebie jego uwagę, parę razy wionęła chustką.
Rzeźbiarz podniósł głowę i spostrzegłszy ją, podbiegł do okna i otworzył je. Przestraszony bladością jej twarzy, przyłożył ręce do ust i zapytał.
— Co się stało?
— Jestem zgubiona! — zawołała.
— Dlaczego?
— Zmuszają mnie iść w czwartek na obiad do barona Rittera, który wczoraj przysłał kwiaty i zaproszenie. Miałam — scenę okropną.... Moja matka biła mnie... ojciec był bardzo surowy... Ja chyba zwarjuję... Jeżeli to się jeszcze powtórzy... ja rozchoruję się... umrę chyba...
Gaston zamyślił się.
— Co czynić? — zapytała Teresa, widząc go milczącym i ponurym.
— Trzeba udać posłuszeństwo... — odrzekł po chwil:
— Potrzeba iść na ten obiad... i okazać rezygnację...
— Trzeba iść — powtórzyło biedne dziecko, nie wierząc uszom swoim.
Nasza przyszłość tego wymaga... Kocham cię... ubóstwiam... Nie lękaj się... odpowiadam za wszystko. Niech cię to nie dziwi, jeżeli nie zobaczysz mię dziś i jutro... odjadę na dwa dni...
— Odjeżdżasz!...
— Muszę koniecznie... Za godzinę będę już daleko od Paryża... Lecz jeszcze raz cię proszę, nic obawiaj się. Ta krótka moja nieobecność zapewni nam szczęście.. Myśl o mnie, jak ja będę myśleć o tobie i kochaj mnie, jak ja ciebie kocham. Ufaj mi i... dowidzenia!
Zamknął okno i wyszedł do drugiego pokoju, pozostawiając Teresę rozmyślającą ze smutkiem nad przyczyną jego wyjazdu, który wydawał się opuszczeniem jej.
Gaston powziął nagle postanowienie.
— Niepodobna dłużej wahać się i zwlekać — wyslał. — wykradnę ją. Niebezpieczeństwo jakkolwiek jest wielkie, nie jest bliskiem. Nikt nie wydaje córki za mąż w przeciągu dni ośmiu, a za dni ośm wiele rzeczy stać się może.
Ubrał się pośpiesznie, zabrał resztę pieniędzy z zaliczki danej przez pana de Lorbac, i pieszo udał się do dworca północnej kolei żelaznej.
W pięć minut po przybyciu na stację, jechał już pociągiem do Orry-la-Ville.
Gaston jakkolwiek w szkole sztuk pięknych specjalnie oddawał się rzeźbiarstwu, i uczył się nadto malarstwa, a obrazy jego, chociaż nie wykazywały talentu pierwszorzędnego, zwróciły jednak na siebie uwagę i były kupowane. Celował przedewszystkiem w pejzażach. Podczas wakacji, robił częste wycieczki dla studiów do lasu Chantilly, obfitującego w widoki malownicze; znał wszystkie wioski rozsiane na jego krawędziach, wszystkie ścieżki i zakątki. Nieraz przychodziła mu myśl: jak spokojnie można było żyć w tej cichej okolicy, rzadko kiedy nawiedzanej przez podróżnych.
Z wiosek otaczajacych las Chantilly, szczególnej podobała mu się jedna, Montgresin, malutka, złożona z dwunastu zaledwie domków i położona na samym brzegu lasu, o kilka kroków od stawu Commelle, — i o godzinę drogi od Chantilly, a dwie i pół od Senlis.
Tę właśnie wioskę wybrał on teraz dla urzeczywistnienia swoich planów.
Wysiadłszy z pociągu o godzinie jedenastej na stacji Orry-la-Ville, położonej wśród lasu, znaną sobie ścieżką puścił się pieszo do Montgresin. Jedyna ulica przecinała tę wioskę, a pierwszym domem była oberża.
Wszedł do niej i, nie zastawszy nikogo, zawołał:
— Matko Pascal, a chodźcie-no!
— Idę, idę — odezwał się głos oberżystki z po za drzwi pół uchylonych.
I równocześnie weszła kobieta wzrostu niskiego, lat około pięćdziesięciu, szczupła, o ciemnej cerze twarzy, ożywiona i uśmiechnięta.
— Ach, to pan? — zawołała — dawno już pana nie widziałam. Czy przybywa pan znowu malować i rysować, teraz... podczas zimy?
— Nie, przybyłem umyślnie, ale w innym celu. Mam do was, matko, dwie prośby.
— Jakie?
— Przedewszystkiem, żebyście mi dali co zjeść, a potem udzielili mi pewnych objaśnień.
— Pierwsze będzie napewno, a co do drugiego, to jeśli będę mogła, dlaczego nie? — Od czego zaczniemy?
— Od śniadania, bo strasznie jestem głodny. Co można dostać?
— Jajecznicę ze słoniną...
— Doskonale!
— Trudno w ciągu tygodnia mieć mięso świeże; trzebaby posyłać aż do Chantilly, ale mam za to doskonałą szynkę, ser i konfitury ze śliwek, które sama robiłam i do tego z owoców z własnego ogrodu. Wszak pan je zna...
— Znam i bardzo je cenię... A dla zalania tego przyniesiecie mi matko butelkę wina białego. Ale przedewszystkiem prędko bo umieram z głodu.
— Będzie zaraz. Niech pan siada ot tu, bliżej ognia, a ja zawołam służącę, żeby nakryła.
— Czy zawsze ta sama, Anusia?
— Ta sama. Ma już lat dwadzieścia. Zamiata teraz pokój na górze. Anusiu! Anusiu!
— Idę, proszę pani.
I świeża, rumiana, silnie zbudowana dziewucha, z miotłą w ręku weszła do izby gościnnej.
— A co trzeba? — zapytała, nie poznawszy rzeźbiarza.
— Nakryj stół dla pana — odrzekła oberżystka — przynieś jajka, ukrój słoniny i przygotuj patelnię, a później pójdziesz do piwnicy i przyniesiesz butelkę wina białego.
W kilkanaście minut jajecznica była gotowa butelka stała na stole i oberżystka przysunąwszy taboret, usiadła obok Gastona.
— Teraz, gdy masz pan już śniadanie, możemy pomówić o sprawie drugiej. O czem chcialeś się pan dowiedzieć?
— Chciałbym wiedzieć, czy domek wasz za oberżą, położony na brzegu lasu, jest obecnie wolny?
— Wolny, — ale w niedzielę ma tu ktoś przybyć z Sentis dla najęcia na całe lato.
— Ma dopiero przybyć, więc umowy żadnej nie było?
— Nie było.
— W takim razie przyjechałem w sam czas.
— Czy nie chcesz pan czasem go nająć?
— Tak... i wynajmuję go natychmiast.
— Ale...
— Niema żadnego ale, matko Pascal! — przerwał Gaston. — Najmuję na cały rok, na dwa lata, a jeśli chcecie i na czas dłuższy. Podpiszę umowę na ile chcecie, ale muszę mieć ten domek.
— Do licha!... tak pilno go potrzeba?
— Potrzeba. Wszelkie warunki przyjmuję z góry.
— Najprzód — odrzekła oberżystka — ponieważ wynajmuję z meblami, wymagam więc zapłaty za pół roku zgóry... już taki zwyczaj...
— Więc zapłacę za pół roku — rzekł Gaston Dauberive.
— Czy wiadoma panu cena roczna?
— Nie, ale będę wiedział, gdy mi, matko powiecie.
— Ośmset franków, z warunkiem...
— Jakim?
— Lokatorowie muszą się stołować w oberży.
— Ale jadać u siebie?
— To wszystko jedno.
— Więc zgoda. Zapłacę wam za pół roku czterysta franków, a wy wydacie mi pokwitowanie. Każecie tylko pokoje oczyścić, aby były gotowe na mój przyjazd z żoną.
— Z żoną!... — zawołała pani Pascal — więc pan jesteś żonaty?
— Od tygodnia.
— No, no, — kto by to pomyślał, patrząc na pana... Zresztą, cóż mnie to obchodzi?
— Pójdziem teraz obejrzeć. Ale, wszak tu musi być w okolicy mularz i stolarz?
— Jest w Orry.
Poszliście po nich Anusię, chciałbym porobić pewne zmiany, potrzebne do mego zajęcia. Oto macie czterysta franków, każcie mi przynieść jeszcze jedną butelkę tego samego wina i poszlijcie zaraz Anusię do Orry.
Służąca zdjęła saboty, obuła się w trzewiki i ruszyła w drogę.
Gaston tymczasem dokończył śniadania, wypił kawę i zapalając cygaro, rzekł:
— No, dajcie mi matko klucz, pójdę obejrzeć mieszkanie.
Najęty przez Gastona domek, oddalony był od oberży najwyżej o trzydzieści kroków w bok od drogi wiodącej do Chantilly i otoczony murem, Gaston otworzył furtkę i wszedł do ogródka, bardzo dobrze utrzymanego, który podczas lata mógł być nawet wcale ładnym. Dom składał się z parteru i piętra. Gaston obszedł go naokoło aleją, nad którą wznosiły się wyniosłe drzewa lasu, i rozłożystemi gałęziami zasłaniały otaczający wał pokryty siecią pnących się roślin.
Rozpatrzywszy się w ogrodzie, wszedł do wnętrza domu. Na parterze było trzy pokoje, salonik, pokój stołowy i kuchnia, na piętrze zaś dwa sypialne i garderoba, wszystkie umeblowane skromnie, ale wygodnie. Brakowało tylko firanek u okien.
Gaston opatrzywszy każdą rzecz szczegółowo, rzekł do siebie z zadowoleniem.
— Będziemy tu bezpieczni, jak gdyby zagranicą. Wprawdzie wieś podczas zimy jest smutną, ale rozmowy przy kominku skrócą długie wieczory. W dzień Teresa będzie siedzieć z robotą przy mnie w pracowni, i jestem przekonany, że nie będzie się nudzić, a gdy przeżyję z nią samotnie przez pół roku, mogę, się nie obawiać odmowy rodziców.
Zeszedł do ogrodu, wybrał miejsce na postawienie z lekkich materjałów budynku, potrzebnego dla prac rzeźbiarskich, i powrócił do oberży.
Zastał w niej kilku myśliwych, przybyłych podczas jego nieobecności i siedzących już przy stole. Anusia też powróciła już z Orry-la-Ville, nie znalazłszy ani mularza, ani stolarza, którzy byli gdzieś na robocie, zawiadomiła więc tylko, by przybyli wieczorem.
— Więc przepędzę noc tutaj — rzekł Gaston.
O zmroku powrócił mąż oberżystki, pochwalił umowę żony o wynajęcie domku, i zaprosił Gastona do wspólnego obiadu, przyczem dla uczczenia gościa postawił butelkę wina szampańskiego.
Na wsi idą na spoczynek wcześnie, i o godzinie dziewiątej, Gaston przekonany, iż przygotował wszystko dla zapewnienia przyszłości, i że nikt na świecie, nawet pani Daumont nie zdoła przeszkodzić jego połączeniu się z Teresą, udał się do przygotowanego sobie pokoju i zasnął najspokojniej.
Niestety! rachował, nie biorąc na uwagę niezłomnej woli i uporu złej matki.
Wstał równo ze dniem i wyszedł na przechadzkę. Okrążył staw i szukał najpiękniejszych widoków i miejsc, do których chodziłby z Teresą w chwilach nudów, gdyby się kiedy zdarzały. Wrócił do oberży o godzinie dziesiątej i zastał już oczekujących mularza i stolarza.
Zaprowadził ich do ogrodu, i wytłumaczył im na miejscu plan, bardzo zresztą prosty; chodziło bowiem o wzniesienie budynku lekkiego, oświetlonego z góry przez otwór z dachu. Mały piec miał dostarczać ciepła. Obaj rzemieślnicy przyrzekli ukończyć budowę za tydzień.
Gaston zjadł obiad w oberży, i o godzinie dziewiątej wieczorem był już z powrotem w swojem mieszkaniu przy ulicy Bochard-de-Saron.
Eugenja Daumont, jej mąż i Teresa znajdowali się w tej chwili u barona Jerzego Rittera.
Lecz cofnijmy się o kilka godzin wstecz.
O godzinie szóstej wszedł do gabinetu barona jego notarjusz, umyślnie proszony o przybycie wcześniejsze, w celu narady w ważnej sprawie.
— O cóż to chodzi, baronie? — zapytał urzędnik.
— Chodzi o rzecz, która zapewne pana zdziwi — odrzekł Jerzy Ritter.
— Odwykłem się już dziwić, zresztą zobaczymy.
— Mam zamiar się ożenić... i dzisiaj moje zaręczyny.
Słowa barona wywarły skutek przewidziany, gdyż notarjusz powstał nagle z fotelu.
— Dla tego to prosiłem pana o przybycie wcześniejsze, chciałem bowiem pomówić z panem przed obiadem.
— To znaczy, że mamy porozumieć się co do intercyzy.
— Tak.
— Czy pozwolisz mi, szanowny baronie, uczynić ci jedno pytanie?
— Pozwalam uczynić ich ile pan chcesz i zapewniam, że odpowiem na nie szczerze.
— Czy osoba, którą masz baron zaślubić, jest młodą?
— Ma lat siedmnaście.
— Piękna?
— Jak tylko można być piękną... więcej niż można...
— Z dobrej rodziny?
— Z rodziny bardzo szanownej.
— Bogata?
— Nie ma ani grosza.
— Tak być powinno... Czy pozwolisz mi baron, przez wzgląd na moje doświadczenie, udzielić ci jednej rady?
Bankier się uśmiechnął.
— Pozwalam najchętniej — odrzekł — tylko uprzedzam, że rady tej, choćby była najlepszą, nie usłucham...
— To znaczy, że jesteś baron zakochany i zdecydowany na wszystko...
— Tak... jestem zakochany, jak nigdy nim w życiu nie byłem i jestem gotów, gdyby tego było potrzeba, dać dziesięć lat życia i cały mój majątek za jeden tydzień szczęścia, o jakiem marzę... jakie ledwie zdolny jestem wyobrazić sobie...
— Jeżeli tak jest, napróżnobym tracił słowa, cofam więc moją radę. Zajmijmy się projektem intercyzy.
— Rzeczywiście... lepiej zrobimy...
— Sądząc z usposobienia, w jakiem pana widzę, zdaje mi się, że będziesz baron hojnym.
— Więcej niż hojnym... będę rozrzutnym.
Notarjusz wyjął z kieszeni notatnik i przygotował się do zapisywania.
— Ile baron zapisujesz swej przyszłej żonie?
— Cztery miljony franków.
— Czy to jest wszystko?
— Nie. Zapisuję nadto nieruchomość przy ulicy de Valons.
— Figuruję w hipotece w szacunku jednego miljona... mamy więc już pięć... Dalej?
— Wielką willę w Neuilly-sur-Seline i pałac w Mareuil-sur-Ay z należącemi do nich gruntami.
— Znowu, miljon... Mamy więc sześć... Jesteś, baronie, hojnym...
— Gdybym nie był nim, posiadając taki majątek, nazwałbym się ostatnim sknerą. Nadto, rodzicom mojej narzeczonej mam zamiar zapewnić używalność mej willi w Auteuil, i dożywotnią rentę w sumie ośmdziesiąt tysięcy franków rocznie.
— Czy w tym względzie porozumiałeś się już baron z niemi?
— Nie, a to dla tego, żem jeszcze się nie oświadczył...
Notarjusz zdziwił się po raz drugi.
— W takim razie — zawołał — niema nic jeszcze pewnego. Mogli już zobowiązać się komu innemu, a wtedy cały projekt upadnie.
— Niema obawy... Uprzedziłem ich przez wspólnego naszego przyjaciela, wiem że przeszkód niema i będę przyjęty chętnie.
— No, a panna?
— Panna zastosuje się do woli rodziców. Ma ona charakter bardzo łagodny, a przytem zbyt dobrze wychowanej, by chciała stawiać opór ich woli.
— Nazwisko rodziców?
— Ojciec Robert Daumont jest pomocnikiem szefa wydziału w ministerjum spraw wewnętrznych a imię córki Teresa...
W tej chwili wszedł lokaj z oświadczeniem o przybyciu gości.
— Chodźmy do salonu — rzekł Jerzy Ritter. — Oświadczę się o rękę córki, przedstawię pana jej rodzicom, a wtedy ułożymy już stanowcze warunki umowy.
— Jestem na pańskie rozkazy.
Pałac przy ulicy Saint-Florentin słusznie uchodził za jeden z najwspanialszych w Paryżu. Nie będziemy opisywali jego cudów, samo bowiem ich wyliczenie zajęłoby wiele stronnic, i podobne byłoby do licytacyjnego spisu osobliwości jakiej sławnej galerji. Dość gdy powiemy, iż w samym dziedzińcu pałacu dwadzieścia ośm powozów mogło zawracać i lokować się wygodnie. Peron o ośmiu wschodach, zasłoniętych markizą, prowadził do wielkiego przedsienia, którego ściany pokryte były gobelinami, przedstawiającemi serję scen z Don Kiszota z Manszy. Na postumentach z marmuru zielonego stały posągi kobiet, między któremi najrzadsze rośliny o pachnących kwiatach wychylały się ze wspaniałych wazonów japońskich. W głębi przedsienia wznosiły się wschody prowadzące do apartamentów pierwszego piętra, przeznaczonych na przyjęcia uroczyste. Turecki dywan o harmonijnych barwach pokrywał białe marmurowe wschody. Z obu stron wzdłuź poręczy cyzelowanych, jak sztuki złotnicze, ustawione były najpiękniejsze rośliny egzotyczne...
Otwarte szeroko podwoje dawały widok na trzy wielkie salony, położone jeden za drugim, umeblowane z przepychem królewskim i zarazem artystycznym, i zmienione na ten raz w prawdziwy ogród zimowy.
Podzwrotnikowe rośliny, na ośm metrów wysokie, dosięgały wierzchołkami stropu, w kształcie kopuły, ozdobionego wizerunkami bogów i bogiń olimpijskich. W pewnych odległościach posągi kobiet z marmuru białego i murzynów z czarnego, podtrzymywały ramionami kandelabry, rozlewające światło słoneczne.
Gdy bocznemi drzwiami bankier z notarjuszem weszli do salonu, zastali już w nim kilka osób. Wkrótce zaczęły przybywać inne. Na pięć minut przed siódmą nie brakowało już nikogo. W chwili gdy zegar wybijał godzinę siódmą, marszałek domu barona, pełniący obowiązki szwajcara, zaanonsował:
— Państwo Daumont... pan de Loigney.
Baron Ritter podszedł ku nowoprzybyłym z pośpiechem, który zwrócił uwagę wszystkich.
Matka i córka trzymały w rękach dwa przepyszne bukiety, wręczone im przez marszałka domu przy wejściu, do salonu.
Teresa niezrównanie piękna, choć nieco bledsza, niż zwyczajnie, ubrana była w tę samą suknię, jaką miała na balu w ratuszu, w której tak zachwyciła barona. Biała koronka hiszpańska pokrywała jej cudownych kształtów ramiona, włosy zaś podniesione w górę i upięte misternie na wierzchu głowy, odkrywały śnieżnej białości szyję. Ledwie dostrzeżona zmarszczka rysowała się u brwi, i lekki cień smutku pokrywał jej oblicze. Weszła, opierając się na ramieniu pana de Loigney, Daumontowie postępowali obok siebie, pojedynczo. Pomocnik naczelnika wyglądał jakby go nowe czarne ubranie krępowało i dusiło gors koszuli wydawał mu się zbyt sztywnym, biały krawat ściskał mu szyję, a rękawiczki koloru perłowego gniotły jego palce. W ogóle mimo, iż tualecie jego nic nie można było zarzucić, czuł się złapanym i onieśmielonym.
Przeciwnie pani Daumont, uśmiechnięta, majestatyczna i rzeczywiście piękna, czuła się wśród przepychu tych salonów, jakby u siebie w domu, i postępowała ze swobodą w apotezie marzonych przyszłych tryumfów.
Baron Ritter, powitawszy matkę i córkę, podał rękę Robertowi i rzekł:
— Jestem bardzo panu wdzięczny za przyjęcie mego zaproszenia, a zarazem za zaszczyt i szczęście, jakie mi pan sprawił, przybywając z małżonką i córką.
Pomocnik naczelnika, jak wiemy, nie był wcale człowiekiem światowym i czuł się swobodnym tylko w kawiarni, gdzie w towarzystwie swych partnerów w domino lub bezika, nie potrzebował krępować swoich przyzwyczajeń.
Miał więc zamiar odpowiedzieć, że to jego właśnie spotyka zaszczyt i szczęście, lecz od pierwszego wyrazu zaplątał się we frazesie, na co Eugenia wzruszyła ramionami.
Dopiero pan de Loigney przyszedł mu w pomoc i wyratował go z kłopotu.
— Rzeczywiście, baronie — rzekł śmiejąc się — możesz być wdzięcznym panu Daumont za przyjęcie zaproszenia, kolega mój bowiem jest człowiekiem pracy i lubiącym życie domowe. Przyjemności światowe nie mają dla niego powabu, i wiem napewno, że zaproszenia innej osoby za nicby nie przyjął.
— Dla tego też podwójnie jestem wdzięczny — rzekł bankier i zwracając się do Eugenji i Teresy, dodał:
— Jestem bardzo szczęśliwy, widząc panie u siebie.
Pani Daumont spojrzała na córkę wzrokiem tak rozkazującym, a zarazem wymownym, że na ustach Teresy pokazał się uśmiech przymuszony.
Baron podał ramię Teresie i przyprowadził ją na honorowe miejsce do pierwszego salonu. Oczy wszystkich zwróciły się na obie nieznane nikomu kobiety, a zwłaszcza na Teresę.
Przyjaciele barona szeptali między sobą:
— Jaka ona piękna!
— Cudownie!
— Matka musiała być bardzo piękną, lecz córka zachwycająca!
Notarjusz, człowiek poważny, nie mówił nic, lecz myślał:
— Do licha!... Nie dziwię się teraz, że mój klijent tak się zakochał. Podobny brylant może zawrócić głowę człowiekowi nawet starszemu. Takie oczy, włosy, figura tłomaczą wiele szaleństw i mogą z nich usprawiedliwić...
Boczne drzwi otworzyły się na rozcież i marszałek domu uroczyście wygłosił sakramentalne słowa;
— Podano do stołu...
Baron podał ramię pannie Daumont, za nimi podążyli goście i zajęli miejsca przy stole, bogato zastawionym w srebra i porcelanę.
— Uczta zaręczynowa... — szepnął do ucha Eugenji siedzący obok niej de Loigney.
Odpowiedziała mu uśmiechem tryumfującym.
Nie będziemy opowiadali o obiedzie. podczas którego nie wydarzyło się nic godnego uwagi i wspomnimy tylko, iż baron był tak zajęty obu paniami, a zwłaszcza młodszą, że nawet goście, którzy z wyjątkiem notarjusza i de Loigneya nie wiedzieli o niczem, zaczęli się domyślać celu zaproszenia. Obiad ciągnął się długo i dopiero o godzinie dziesiątej goście wstali od stołu i przeszli do salonu wielkiego, gdzie zebrane już były osoby, zaproszone na wieczór muzykalny.
Artyści zajmowali już zwykłe miejsca na estradzie dla nich przygotowanej. Baron odprowadził matkę i córkę do foteli zajmowanych przez nie przed obiadem, następnie przywitawszy się z nowoprzybyłymi gośćmi, podstąpił do Roberta Daumonta, rozmawiającego z de Loigneyem i odprowadził ich cokolwiek na stronę.
— Drogi panie Daumont, proszę cię o poświęcenie mi paru chwil.
— Służę baronowi — odrzekł pomocnik naczelnika, któremu kilka kieliszków wina, wypitych podczas obiadu, rozwiązało język, i który uważałby się w tej chwili za najszczęśliwszego człowieka, gdyby mógł wypalić swoją zwykłą fajkę. — Niech baron mówi, słucham go z całą uwagą.
— Słowa pańskie ośmielają mnie, dziękuję za nie — rzekł baron, ściskając jego rękę. — Przystępuję więc wprost do rzeczy. Nasz przyjaciel de Loigney uprzedził już pana o moich zamiarach i nadziei... O tem to właśnie chcę z panem pomówić.
— Mówmy więc — odrzekł lakonicznie pomocnik naczelnika.
Pani Daumont, siedząc obok córki, śledziła ich oczyma, widziała jak bankier wziął pod ramię jej męża i odprowadził go na stronę; wiedziała o czem miał z nim mówić, i obawiając się, by małżonek jej nie powiedział czegoś niezgodnego z jej zamiarami, pragnęła wziąć udział w rozmowie.
Dyrektor orkiestry podniósł batutę, dał nią znak a w tejże chwili rozległy się dźwięki muzyki i rozpoczął się koncert.
Eugenja wstała z fotelu.
— Zostań tu — rzekła do Teresy, która również chciała się podnieść. — Zostań i słuchaj muzyki, ja zaraz powrócę.
I podeszła do rozmawiających.
— Czy nie przeszkadzam panom? — zapytała z uśmiechem.
— W żadnym razie — odrzekł żywo baron. — Nie prosiłem pani, dla tego, by nie zostawić panny Teresy samotną. Obecność pani tem więcej jest dla mnie milszą, iż mam nadzieję znaleźć w pani pomoc w sprawie, o której chcę pomówić z panem Daumont.
— Czy chodzi o rzeczy ważne? — zapytała Eugenja, bawiąc się wachlarzem.
— Chodzi o moje szczęście.
— Na serjo?
— Tak jest!
— W takim razie może baron stanowczo rachować na mnie. Oświadczam się pańską sprzymierzoną.
— Przedewszystkiem powinienem usprawiedliwić się z pewnej niewłaściwości — rzekł baron, kłaniając się Eugenji na znak podziękowania za jej słowa.
— Niewłaściwości z pańskiej strony? nie rozumiem.
— A jednak tak jest. Powinienbym prosić panią o pozwolenie przedstawienia się w dniu jutrzejszym, w celu złożenia prośby, majacej zdecydować o mojem szczęściu. Ale nie miałem siły odłożyć jeszcze na jeden dzień wyznania, które mi pali usta... Kocham córkę państwa całem sercem, a największą moją ambicją jest nazwać ją moją żoną.
Pani Daumont wymieniła z mężem bystre spojrzenie.
— Widzę bardzo dobrze ogromną różnicę wieku; wiem, że mógłbym być ojcem panny Teresy, ale wiem także, że mój wiek dojrzały daleki jest jeszcze od starości, i że siły młodości zachowałem w pełni; zresztą, posiadam tyle miljonów, że można przy nich zapomnieć o tej przewyżce lat... Ludzie powiedzą, że powinienbym może nakazać memu sercu milczenie... usiłowałem, ale... napróżno. Nie należę już do siebie...
jestem cały własnością tego dziecka, bez którego życie wydałoby mi się próżnią. Proszę więc was o szczęście, o rękę waszej córki...
Pomocnik naczelnika chciał odpowiedzieć, lecz Eugenja nie dopuściła go do słowa.
— Prośba pańska sprawia nam zaszczyt... większy nad zasługę... rozumiemy to... ale... — rzekła Eugenja i nagle urwała.
Baron usłyszawszy to ale, pobladł śmiertelnie.
— Więc pani odmawia? — zapytał drżącym ze wzruszenia głosem.
— Ani zezwalam, ani odmawiam... waham się tylko.
— Z powodów?
— Bardzo poważnych.
— Jakich?
— Zanadto kochamy to dobre dziecko i ciężko byłoby nam rozstać się z niem w chwili; gdy zaledwie je odzyskaliśmy po długiej rozłące, jakiej wymagała edukacja.
— Ależ, droga pani, któż mówi o rozłączeniu się?
— Byłoby ono konieczne... Pańska pozycja, w kwiecie zbyt różni się od naszej, by życie wspólne było możliwe... Zresztą człowiek nie jest doskonałym, a zwłaszcza kobieta — mamy swoje słabości. Pomimo wielu lat pracy mego męża, jesteśmy prawie ubogimi. Przepych, otaczający Teresę, poniżałby nas, gdy ona z swej strony mogłaby się rumienić na widok skromnej sytuacji rodziców, co byłoby dla nas najgłębszą, niewyleczalną boleścią. Tysiąc razy wołałabym poświęcić majątek, niż zerwać serdeczne dotychczas nasze węzły rodzinne... tysiąc razy wołałabym widzieć Teresę żoną człowieka, którego praca byłaby bogactwem, z którym, żylibyśmy na równi, i który nie rumieniłby się za nas jak i my za niego ponieważ między nim a nami nie istniałaby żadna różnica...
— Skoro córka państwa byłaby bogatą, to i rodzice jej byliby bogatymi — rzekł Ritter.
— Nasza! miłość własna nie pozwoliłaby żyć Kosztem naszego dziecka — wtrącił Robert Daumont i gestem i tonem prawie komicznym. — Czulibyśmy się skrępowani, a takie życie...
— I ja tak myślę — przerwała Eugenja. — Czyż podobna, abym nie chcąc poniżać Teresy mojem skromnem ubraniem, żądała od niej sprawienia mi sukni albo futra? bym idąc pieszo ulicą, uciekała z obawy, by błoto z pod kół jej powozu nie obryzgało mnie jej matkę? Nie, to być nie może, panie baronie. To być nie może. Czyżby pan był innego zdania?
— Tak, innego... — odrzekł Ritter.
— Zrzeknij się więc, baronie, związku niewłaściwego, i cofnij swe żądanie.
— W żadnym razie...
— Nie rozumiem pana...
— W tej chwili pani zrozumie. Pragnę, abyście państwo zostali bogatymi, lecz by majątek wasz nie pochodził od Teresy.
— A to jakim sposobem?
— Zaraz wytłómaczę...
— Ciekawa jestem — odrzekła pani Daumont — jak baron to rozumie.
— Mając nadzieję otrzymania zezwolenia na związek z córką państwa, myślałem i o warunkach umowy, i w tym celu mówiłem już z moim notarjuszem. Oto są punkta główne: Zapisuję pannie Teresie pięć miljonów franków, z których dwa w nieruchomościach, trzy zaś w papierach pierwszorzędnej wartości. Papiery te wystawione dotychczas na okaziciela, zmienione zostaną na imienne.
Robert Daumont i Eugenja wymienili spojrzenia znaczące. Ta hojność olśniewała ich.
— Nadto — ciągnął dalej baron — jeżeli będę mieć szczęście zaślubić pannę Teresę, chcę, by po mojej śmierci odziedziczyła cały mój majątek. Co do państwa, zapisuję wam rentę dożywotnią w sumie ośmdziesiąt tysięcy franków, zahypotekowaną na moim majątku. Oprócz tego oddaję państwu w posiada, nie mały pałac przy ulicy Prony, a na letnie mieszkanie willę w Auteuil, Rozumie się, że znajdziecie w stajniach konie, w remizach powozy i dobrze zaopatrzone piwnice. Zdaje mi się, że w ten sposób nie będziecie zależeli od nikogo i że przepych waszej córki nie będzie was upokarzał. Cóż państwo na to?
Hojność barona przeszła najśmielsze marzenia Daumontów.
— Jesteś pan najszlachetniejszym z ludzi — zawołała Eugenja — będziemy panu zawdzięczać szczęście naszej córki i nasze.
— A więc — zapytał bankier, drżąc z radości — nie odrzucacie mej prośby?
— Naturalnie!
— Więc oddajecie mi rękę swej córki?
— By odmówić, musielibyśmy chyba być jej nieprzyjaciółmi.
— A panna Teresa zgodzi się?
— Nie wątp o tem, baronie. Teresa jest bardzo dobrze wychowaną, szanuje powagę matki i zawsze gotowa do uległości.
— Pragnąłbym czegóż więcej, niż uległości. Byłoby mi bardzo przykro, gdyby panna Teresa, którą ubóstwiam, szła do ołtarza jako ofiara rezygnacji posłuszeństwa.
— Nie obawiaj się, baronie. Zanadto jest inteligentną, by nie widziała szczęścia i świetnej przyszłości, jakiej jej pan zapewniasz. Ręczę, że będzie się czuć szczęśliwą, tylko potrzeba trochę czasu, by przywykła do tego losu.
— Czy pani sądzi, że pokocha mnie kiedy?
— Jestem tego pewną. Często mówi o panu... o pańskiej postawie dystyngowanej, szlachetnych manjerach, wykształceniu, i szczerą ma do pana sympatję. Od sympatji zaś do miłości bardzo jest blisko, zwłaszcza, gdy serce wolne, a ręczę panu, że jej nie uderzało jeszcze dla nikogo.
— Pani droga! — zawołał bankier rozpromieniony — słowa pani upajają mię. Czy pozwoli mi pani oświadczyć me uczucia pannie Teresie i prosić ją o wzajemność?
— Owszem, sama ją panu przyprowadzę. Tylko niech pan będzie wyrozumiałym na pomieszanie, jakie sprawi jej pańskie oświadczenie. Teresa jest tak młodą i lękliwą, iż trudno wymagać, by przyjęła bez głębokiego wzruszenia wiadomość, iż nieznana nikomu pochodząca z rodziny uczciwej, lecz ubogiej, zostanie jutro jedną z królowych Paryża.
I po tych słowach zwróciła się do fotelu, na którym pozostawiła córkę, tuż obok estrady orkiestrowej.
Biedna Teresa nie była w usposobieniu do słuchania muzyki.
Utkwiwszy oczy w grupę, złożoną z jej ojca; matki, barona i pana de Loigney, czuła, że rozmowa toczyła się o niej, że w tej chwili ważą się jej losy, i z wyrazu twarzy tych osób usiłowała zrozumieć słowa, których nie dozwalała usłyszeć odległość. Gdy spostrzegła matkę zbliżającą się ku sobie, zadrżała całem ciałem.
Nadchodziła chwila stanowcza.
— Przychodzę właśnie po ciebie — rzekła głosem cichym lecz rozkazującym. — Jeszcze raz ci przypominam, że wszelką chęć oporu stłumię natychmiast. Musisz być posłuszną; zresztą posłuszeństwo przyjdzie ci z łatwością. Powinnaś się czuć bardzo szczęśliwą bo niema młodej dziewczyny, któraby nie zazdrościła ci losu. Ach, gdyby podobne szczęście, gdym była w twoim wieku, mnie spotkało... umiałabym korzystać...
I wziąwszy pod ramię córkę, poprowadziła ją do bankiera.
— Pani — rzekł baron, biorąc rękę Teresy — w tej chwili uczyniłem rodzicom jej wyznanie, które za ich pozwoleniem pragnę powtórzyć pani. Kocham panią od owego niezapomnianego balu, na którym miałem szczęście poznać i tańczyć z panią. Najgorętszem mojem pragnieniem jest uczynić panią tak szczęśliwą, jak jesteś ubóstwianą. Jednem słowem możesz wydać wyrok o mojem życiu. Czy zgadza się pani zostać baronową Ritter?
Na to żądanie, wyrażone tak jasno, Teresa oburzyła się. Chciała wywołać:
— Nie, nie zgadzam się, i nigdy nie zgodzę! Wolę raczej umrzeć!
Lecz słów tych nie wymówiła. Wywołałaby skandal a cóżby jej z niego przyszło? Zostałaby zgnębioną, dozorowaną, prawie uwięzioną... utraciłaby swobodę działania. Przypomniała sobie słowa Gastona, gdy na jej pytanie! — Co robić? — odpowiedział: „Potrzeba udać uległość... potrzeba iść na ten obiad. Nasza miłość tego wymaga. Kocham cię, ubóstwiam... Nie obawiaj się niczego, odpowiadam za wszystko...” Ponieważ Gaston brał na siebie odpowiedzialność, powinna więc mu ufać. Nie opuści jej przecież w tem niebezpieczeństwie i nie dozwoli na to wstrętne małżeństwo...
Zresztą wiemy, że matka ją przerażała, jej wzrok hypnotyzowal ją.
— Będę posłuszną moim rodzicom... — wyjąkała głosem ledwie dosłyszanym.
— Bez żalu?
— Bez żalu...
Ritter uczuł gwałtowne uderzenie serca. Podniósł jej rękę do ust i złożył na niej pocałunek, nie zauważywszy nawet w swym zachwycie, jak ręka ta była drżącą i zimną.
— Za ośm dni podpiszemy intercyzę — zawołał — i tegoż dnia przedstawię moją narzeczoną najwykwintniejszemu towarzystwu paryskiemu, zebranemu w moich salonach. Czy pozwolisz mi, droga pani Daumont, złożyć sobie jutro wizytę?
— Od tej chwili dom mój jest otwarty dla pana, i masz baron prawo odwiedzać nas, ile tylko razy zapragniesz. Będziesz pan zawsze gościem pożądanym.
Około północy Daumontowie opuścili pałac przy ulicy Saint-Florentin, i nie w najętym już powozie, w którym przybyli, ale w pięknem lando, należącem do barona.
Podczas powrotu Eugenja całą drogę rozwodziła się z pochwałami barona. Widząc w twarzy córki wyraz oporu, przewidywała walkę i dlatego wynosiła go pod niebiosa. Ale myliła się. Nie na opór Teresa rachowała. Wiedząc, że w walce z matką ulegnie na pewno, postanowiła pozostać bierną, zawiadomić Gastona nazajutrz o tem co zaszło, i pozostawić mu zupełną wolność działania.
Gdy znalazła się nareszcie w swoim pokoju, zdjęła balową suknię, przywdziała swój biały peignoir i z obawy niespodziewanego nadejścia matki, zamknęła drzwi na klucz, następnie wyjąwszy przyrządy do pisania, usiadła przy stoliku i nakreśliła słowa następujące:
„Jeżeli mnie nie uratujesz, jedyny mój przyjacielu, to nasza przyszłość, nasza miłość i szczęście stracone na zawsze!... Lecz wierzę, że mnie ocalisz.
„Wczoraj wieczorem rodzice moi zawarli haniebny układ z baronem Ritterem i oddają mię jemu za żonę, a raczej sprzedają...
„Za dni ośm, mają podpisać kontrakt urzędowy, na mocy którego bankier ma nabyć mnie za kilka miljonów, a za trzy tygodnie mam zostać już żoną człowieka, którego nienawidzę, i być straconą dla ciebie, którego kocham.
„Ty jeden jesteś w stanie nie dopuścić do tego nieszczęścia, którego nie przeżyłabym. Nie zdołam się oprzeć i rachuję na ciebie: ty masz wolę, energję, siłę... jam słabą... Cierpię, ufam ci i czekam... Postaraj się, bym nie oczekiwała długo. Twoja Teresa.“
Poczem włożyła list w kopertę, schowała go do szufladki stolika, zagasiła świecę i udała się na spoczynek.
Ale przez całą noc nie zmrużyła oka.
Z nadejściem dnia wstała, podniosła roletę u okna i usiadła za firankami, w nadziei, że może dostrzedz Gastona.
W tej porze ulica Bochard-de-Saron była zupełnie pustą.
Nagle Teresa wydała cichy okrzyk i serce jej uderzyło gwałtownie, spostrzegła go bowiem zbliżającego się do okna. Rozsunęła firanki, otworzyła okno, pokazała gest i giestem dała mu do zrozumienia:
— Pisałam do ciebie... zejdź na ulicę i weź go.
— Idę — odrzekł skinieniem głowy artysta.
I w dwie minuty okrążywszy róg ulicy, zatrzymał się na chodniku naprzeciw domu.
Teresa wychyliła się i korzystając a nieobecności przechodniów, upuściła list na ulicę. Gaston uchwycił go i wrócił do swego mieszkania. Po przeczytaniu jej słów, oburzony podszedł do okna, otworzył je, przyłożył ręce do ust i zawołał:
— Potrzebuję z tobą rozmówić się.
— Niepodobna... — odrzekła Teresa.
— A jednak potrzeba koniecznie.
— Więc nie opuszczaj mieszkania. Gdy matka moja wyjdzie na miasto, znajdę może sposób wysłania gdzie służącej i dam ci znak, że jestem samą.
Zamknęła okno, a czas już był na to, z drugiego bowiem pokoju dały się słyszeć kroki ojca, odchodzącego do biura. Teresa po cichu odsunęła rygiel zamku. Za chwilę drzwi się otworzyły i do pokoju weszła matka.
— Jużeś wstała?
— Nie mogłam spać, mamo.
— Rzeczywiście, jesteś blada... Nie zapomnij, że będziemy mieć dzisiaj wizytę.
— Wizytę? — zapytała ze zdziwieniem Teresa, udając, że nile domyśla się kto ma być tym gościem.
— Tak, wizytę barona Rittera... Wiesz przecież, że pozwoliłam mu bywać codziennie w charakterze twego narzeczonego. Powinnaś postarać się być piękną... Ubierz się dziś w suknię koloru perłowego... w niej tobie do twarzy...
— Dobrze, mamo.
— Po odjeździe barona wyjdziemy na miasto po sprawunki. Zrobimy dziś rewolucję w magazynach i u modystek paryskich. Nie będzie dość pięknych rzeczy dla pani baronowej Ritter i dla matki pani baronowej.
— Ja chciałam prosić, by mama pozwoliła mi dziś pozostać w domu.
— Pozostać w domu, gdy mamy tyle sprawunków do zrobienia? Skąd ten kaprys?
— Czuję się bardzo zmęczoną i nawet cierpiącą. Jeżeli mama pozwoli mi zostać, to skorzystam z tego czasu i napisze do mojej dawnej przełożonej pensji.
— Chcesz ją zawiadomić o szczęściu, które cię spotkało? zostajesz miljonerką?
— Tak, mamo, chciałabym ją zawiadomić? — Więc rzeczywiście zaczynasz pojmować swe szczęście? — zapytała Eugenja, zachwycona tą zmianą.
— Czy mama naprawdę jest pewną, że wielki majątek daje szczęście?
— Jakto, czy jestem pewną? Czyż w tym względzie może być nawet wątpliwość? Na tym świecie jest tylko jedna rzecz poważna i pewna, a nią jest bogactwo.
— Więc będzie mama korzystać z niego...
— Tak, będziemy korzystać.... i słusznie! Czyż chciałabyś może czynić nam z tego wyrzut?
— Och, wcale nie; przeciwnie, cieszę się.
— Jeżeli tylko nie masz jakiej myśli skrytej i stałaś się nareszcie rozsądną, to szczerze ci winszuję. Dobrze, więc zostań w domu i odpocznij. Wezmę z sobą Julję, tembardziej, że będzie do przyniesienia trochę drobiazgów. Czy nie będziesz obawiać się zostając samą?
— Czegóż mam się obawiać?
— Jeżeliby przypadkiem kto zadzwonił, to nie otwieraj.
Pani Daumont opuszczając pokój córki, mówiła siebie:
— Jedno z dwojga: albo rozsądek, przekonywa ją nareszcie, że walka ze mną byłaby bezowocną, albo że przepych, widziany u barona, zaczyna ją olśniewać. W każdym razie interes idzie dobrze, a opór którego się obawiałam, choć byłam pewną, że go przezwyciężę, widocznie już nie nastąpi.
Śniadanie odbyło się o godzinie zwykłej, poczem Teresa ubrawszy się w suknię koloru perłowego, zaleconą przez matkę, oczekiwała wraz z nią przybycia barona Rittera.
O godzinie drugiej lokaj przyniósł dwa przepyszne bukiety, dwa pudełeczka z aksamitu błękitnego, przeznaczone dla Teresy i jej matki, i list zaadresowany do tej ostatniej. Pudełeczko Teresy zawierało w sobie kolję z pereł w trzy rzędy, nieporównanej piękności, zaś matki jej, strój z brylantów i szmaragdów.
Pani Eugenja otworzyła kopertę i wyjęła z niej list i czek na pięćdziesiąt tysięcy franków, wystawiony na okaziciela.
List zawierał słowa następujące:
— To nie człowiek, lecz anioł — szepnęła pani Eugenja, chowając list i czek do kieszeni.
W tem powóz zatrzymał się przed domem, a za chwilę Julja zaanonsowała barona Rittera.
Pani Daumont śpiesznie podeszła ku niemu, i ściskając mu rękę, rzekła po cichu.
— Nie dziękuję, boś baron zabronił; lecz masz pan prawo tylko do mego milczenia, a chociaż wdzięczność moja musi być niemą, nie mniej przeto jest wielką.
— Pst! — odrzekł baron, uśmiechając się i przykładając palec do ust — i tego niewolno.
Podszedł do Teresy, i pocałował jej rękę, której nie śmiała mu odmówić, i rozpoczął rozmowę z Eugenją, o projektach i sprawunkach, jakie należy uczynić.
Po upływie pół godziny gość wyszedł, zapowiadając wizytę na dzień następny, a w minut dwadzieścia po jego odjeździe, pani Daumont ze służącą opuściła mieszkanie.
Teresa pozostawszy samą, poszła do swego pokoju, otworzyła okno i przekonawszy się, że matki już niema na ulicy, giestem dała znak Gastonowi, że chce mu coś powiedzieć.
Rzeźbiarz, który tego tylko wyczekiwał u okna, zeszedł natychmiast na ulicę, i w parę chwil był już w jej pokoju. Zaledwie drzwi zamknęły się za nim, padli sobie w objęcia.
— Rozporządzają moją duszą, mojem sercem, moją osobą — mówiła mu ze łzami w oczach. — Sprzedali mię... chcą, bym została żoną Rittera...
— Nigdy to nie nastąpi! — zawołał Gaston — miej tylko ufność we mnie.
— Uczynię wszystko, co mi polecisz.
— Bez namysłu?... bez wahania?...
— Przysięgam ci!...
— Nawet jeśli powtórzę, com ci już proponował, a na coś się nie zgodziła, że trzeba dom opuścić?
— I na to się zgodzę... widzę, że jedynie to tylko może mię ocalić. Nie będę już się wahać, gdy powiesz mi, będę gotową...
— Bądź więc gotową od tej chwili... odjedziemy dziś w nocy...
— Dzisiejszej nocy! — zawołała Teresa przerażona.
— Tak. Wszystko jest przewidziane i przygotowane. Od dwóch dni mam już najęty domek w małej wiosce, odległej o dziesięć mil od Paryża. Tam ukryjemy naszą miłość, nasze szczęście aż do dnia, w którym rodzice twoi nie będą mogli odmówić mi twojej ręki. Ja będę pracować, bo wiesz, że nie jestem bogatym, i własnej pracy tylko będziemy zawdzięczać nasze utrzymanie. Zatrzymam jednak moje mieszkanie w Paryżu, potrzebne mi ono dla ułatwiania interesów. W tej dzielnicy miasta nikt nie będzie podejrzywać, żeś ukryła się u mnie, nikt bowiem nie wie o naszej znajomości, Słowem, wszystko przewidziałem i urządził tak, że najzręczniejszy nawet ajent tajny nie trafi na nasze ślady. Powiedz więc, ukochana, czy zgadzasz się odjechać i podzielać ze mną to życie w samotności aż do dnia, w którym przed Bogiem i ludźmi będę mógł nazwać cię moją?
Jedna tylko rzecz mogłaby mię powstrzymać od tego... to miłość córki dla rodziców i należny im szacunek... Otóż, moi rodzice postępują zemną tak, jak gdyby chcieli w mem sercu wytępić te uczucia. Ja jestem dla nich rzeczą sprzedażną, towarem, za który mogą wziąść wiele. Nie troszczą się o moje szczęście, poświęcają je bez wahania i bez wyrzutów sumienia, jedynie dla zaspokojenia swych pragnień egoistycznych i żądzy zbytków.. oni są moimi nieprzyjaciółmi... nabawiają mnie przestrachem, i zabiliby mnie, gdyby nie mogli złamać mego oporu... Mam prawo ich opuścić... Jestem gotowa...
— Więc trzeba napisać...
— Co?
— List do twego ojca...
— Cóż ja będę pisać?
— Ja ci podyktuję..
— Czyż to konieczne?
— Niezbędne.
Teresa usiadła przy stoliku 1 napisała słowa następujące:
Gaston zaprzestał dyktować.
— A dalej?
— Skończone... podpisz się.
— Czy list włożyć w kopertę?
— A naturalnie.
— A jak zaadresować?
— Jak najkrócej: Do mojego ojca.
— Już.
— Czy będziesz mogła tej nocy wyjść z mieszkania, nie obudziwszy nikogo?
— Może się uda... Służąca zwykle bierze z sobą klucz od przedpokoju, ale mogę zamknąć pierwej i wziąć klucz do siebie. Pomyśli, że to uczyniła moja matka, i spokojnie odejdzie do siebie. Żeby zaś odźwierna mnie nie poznała, zmienię głos.
— Więc zapamiętaj: Dziś w nocy już od godziny trzeciej rano będę czekać w powozie na ulicy Trudaine naprzeciw kolegjum. Skoro tylko przybędziesz, odjedziemy, i zanim dzień nastąpi, będziem już daleko od Paryża. Przed wyjściem zaś z domu położysz list na stoliku, w miejscu widocznem, żeby mógł być od razu spostrzeżonym.
— Zostawię go na stole w pokoju stołowym.
— Ubierz się jak najskromniej, ale ciepło, bo noce teraz zimne i nie zabieraj nic z sobą, bo chciałbym, by choć krótki czas wierzono, iż odebrałaś sobie życie. Nie troszcz się o rzeczy, zaopatrzymy się prędko we wszystko, co się okaże potrzebnem, gdyż ja bezpiecznie mogę przyjeżdżać do Paryża. Nawet potrzeba, by często widziano mię w tej dzielnicy, bo to odwróci odemnie podejrzenie, gdyby jakie miano...
— Więc gdy ty będziesz w Paryżu... to, ja mam pozostawać sama? — zapytała Teresa z przestrachem.
— Uspokój się, droga, każda nieobecność moja trwać będzie krótko, i tylko w pierwszych czasach będę wyjeżdżał, później coraz rzadziej.
— Poddaję się... Zresztą, w takich chwilach będę myśleć o tobie... Będę mówić sobie, że kocham cię i że ty mnie kochasz.
— Tak, kocham... ubóstwiam cię... i objąwszy ją ramionami, namiętnie przycisnął do serca...
— Dziś więc o godzinie trzeciej w nocy... — rzekł raz jeszcze, uwalniając ją ze swych objęć.
— O trzeciej.. powtórzyło wzruszone dziewczę.
Gaston obawiając się, by nie został zaskoczony powrotem Eugenji, pożegnał Teresę, wrócił do siebie i zabrał się do pracy nad posągiem, zamówionym przez pana de Lorbac.
Wieczorem poszedł na obiad, parę godzin przepędził w kółku Związku artystycznego, i czas jakiś przechadzał się po bulwarze włoskim, gdzie spotkał wielu znajomych. Chodziło mu o to, by dać się widzieć jak największej liczbie osób, by w danym razie mieć dowód, iż w czasie tym przybywał w Paryżu. Dopiero o północy zakończył swoją wycieczkę i wrócił w towarzystwie jednego z kolegów, ucznia szkoły sztuk pięknych, który odprowadził go aż do drzwi domu.
Gaston w jego oczach pociągnął za sznurek dzwonka i wszedł do korytarza, ale nie zamknął drzwi zupełnie i zostawił je cokolwiek uchylone, tak, aby powracając, nie żądać odemknięcia.
Gdy przechodził koło loży odźwiernego, ten na pół senny, zapytał:
— Kto idzie?
— Ja, Gaston Dauberive — odrzekł, wstępując na wschody.
Lecz po przejściu kilku stopni zawrócił, na palcach doszedł do loży odźwiernego, śpiącego już w najlepsze i zawiesił na drzwiach klucz od swego mieszkania, jak to zwykł czynić zawsze, gdy wcześnie rankiem wychodził z domu. Tym sposobem wymknął się niepostrzeżenie.
Gdy znalazł się na ulicy, zegar na gmachu kolegjum wybił godzinę pierwszą.
Spojrzał w okno Teresy, lecz nie dostrzegł żadnego światła.
— Czy przyjdzie? — pytał siebie z niepokojem — lecz po chwili dodał: — przyjdzie.
Z alei Trudaine przez ulicę Rochiechouart i cały labirynt istniejących wówczas uliczek mniejszych udał się do dworca kolei północnej.
Wiele restauracji! i kawiarni było jeszcze otwartych, jak zwykle w okolicy dworców kolejowych. Gaston wszedł do jednej z kawiarni kazał podać sobie szklankę grogu, i wziąwszy ze stołu „Przewodnik kolejowy“, zaczął w nim szukać godziny odejścia pociągów w kierunku Chantilly i Senlis. Znalazłszy potrzebnie wiadomości, zapalił cygaro, i dla zabicia czasu, przeglądał dzienniki i ilustracje.
Zegar wybił w pół do trzeciej, zbliżał się czas nadejścia pociągu z Calais.
Gaston poszedł wtedy na stację dorożek, wybrał powóz, u którego konie wydawały mu się najlepszymi i obudził śpiącego woźnicę.
— Czy potrzebuje pan powozu? — zapytał rozespany.
— Tak — odrzekł Gaston, otwierając drzwiczki — na godziny i za dobry napiwek.
— Niech pan siada. Dokąd jedziemy?
— Aleja Trudaine, naprzeciwko kolegjum.
Powóz potoczył się, Gaston wychylił głowę i dodał:
— Zatrzymamy się tam dopóki nie nadejdzie pewna osoba.
— A potem?
— Potem do Saint-Denis.
— Nie pojadę tak późno do Saint-Denis! — zawołał woźnica.
— Nawet za dwadzieścia franków.
— Dobrze, ale z góry.
— Zgoda.
— Niech pan pokaże.
— Musisz być, obywatelu, krewnym świętego Tomasza — rzekł Gaston, śmiejąc się. — Ale mniejsza o to, nie znasz mię przecież.
I wyjąwszy pieniądze, wręczył woźnicy dwadzieścia pięć franków, który, uradowany zarobkiem i nie wiedząc, jak długo będzie oczekiwał, obwinął się płaszczem i na nowo zabrał się do spania.
Pozostawmy Gastona w powozie, z niecierpliwością liczącego minuty, i wejdźmy na chwilę do mieszkania Daumontów.
Pani Eugenja wróciła z Julją o godzinie w pół do siódmej, prawie równocześnie z mężem. Robert, który myślał że skoro tylko wejdzie do pokoju, siądzie zaraz do stołu, zdziwił się bardzo, nie widząc nakrycia.
— A obiad? — zapytał — umieram z głodu.
— Nie będziemy jeść dzisiaj w domu.
— A więc gdzie?
— Na mieście.
— U kogo?
— U nikogo. W restauracji.
— Dla czegóż to?
— Z przyczyny bardzo prostej. Wychodziłam po sprawunki wraz z Julją, a że przed chwilą dopiero powróciłam, więc zapóźno już brać się do gotowania. Zjemy więc obiad na mieście, a że czas jest ładny, przejdziemy się potem po bulwarach. Dosko- nałe się stało. W taki wieczór najlepiej można widzieć blask brylantów na wystawach sklepowych, my właśnie wkrótce będziemy musieli je kupować.
Robert Daumont, przywykły do posłuszeństwa żonie, nie zaoponował, zresztą do niczegoby to nie doprowadziło. Nałożył na głowę kapelusz i rzekł:
— Chodźmy więc.
W wigilję małżeństwa, które miało uczynić Daunontów miljonerami, nie chodziło już o drobne oszczędności. Można już było nie żałować sobie, więc pani Eugenia zaprowadziła męża i córkę do jednej z najpierwszych restauracji, zamówiła potrawy najwyszukańsze, i na deser kazała podać wino szampańskie. I czyniąc honory jakby pani domu, myślała:
— Dzięki zręczności, z jaką prowadziłam moją łódkę, będziemy mogli odtąd codziennie już tak obiadować.
Nareszcie około godziny jedenastej, po długim spacerze i zatrzymywaniu się niezliczoną ilość razy przed wystawami sklepowemi, rodzina cała wróciła do domu.
Ponieważ Julja miała polecenie nie oczekiwać na państwa, odeszła więc do sobie wcześniej, drzwi zaś przedpokoju zamknęła pani Eugenja i klucz zostawiła w zamku.
Teresa spostrzegłszy to, nabrała nadziei. Pożegnała rodziców i poszła do swego pokoju, w obawie zaś, by matka, jak czasem zdarzało się, nie przyszła jeszcze na gawędkę, rozebrała się natychmiast i poszła do łóżka. Obawa była zbyteczna, pani Eugenja bowiem, zmęczona wycieczką, chciała również prędzej znaleść się w łóżku i pomarzyć jeszcze o świetnej przyszłości.
O godzinie drugiej po północy, Teresa, która na chwilę nawet nie zasnęła, wstała po cichu i zaczęła przygotowania do ucieczki. Stosując się do zalecenia Gastona, ubrała się jak najskromniej, nałożyła na głowę kapelusz filcowy i okryła się futrem. Poczem wyjęła z szufladki list, podyktowany jej przez Gastona i schowała go za stanik. Pozostawało już tylko czekać godziny umówionej. Siadła i utkwiła wzrok w powolnie posuwającą się wskazówkę zegara.
Młoda dziewczyna, jakikolwiek miałaby żal, nie opuszcza bez wyrzutów sumienia i obawy domu rodzicielskiego. Teresa, choć nie wahała się już, cierpiała jednak. Tylko zdawało się jej, że ponieważ ofjara, jakiej od niej wymagano, przechodziła jej siły, więc ma zupełne prawo opuścić rodziców.
Zegar wybił w pół do trzeciej, czekała jeszcze, wkrótce brakowało już tylko dziesięć minut do oznaczonej godziny.
Nadeszła chwila stanowcza.
Teresa wstała.
— Jestem za młodą, by już umierać — rzekła do siebie — a to wstrętne małżeństwo byłoby dla mnie śmiercią. Wołałabym życie sobie odebrać, niż zostać jego żoną!...
I na palcach, tłumiąc oddech, i ręką powstrzymując bicie serca, podeszła do drzwi, otworzyła je ostrożnie, poczem zwróciła się po świecę i weszła na korytarzyk, który ciągnąc się wzdłuż pokoju rodziców, wychodził do salki stołowej. Tam zostawiła na stole list i zawróciła do przedpokoju.
Kluczem, pozostawionym w zamku, otworzyła drzwi, zgasiła świecę i opuściła mieszkanie.
Zabrakło jej oddechu w piersiach i zatrzymała się na wschodach.
Czyż ma się cofnąć, wrócić i uledz? Nie! nie!... Byłoby to niedołęstwem... wszak zdecydowała się... nie czas się wahać!
Prawie z gniewem otarła dwie łzy spływające z powiek, lekko, powoli pociągnęła sznurek od dzwonka i przymknęła drzwi, nie sprawiwszy najmniejszego szmeru.
Stało się!
Choćby już chciała powrócić, było już za późno!
Wolnym krokiem, wśród ciemności zaczęła zstępować ze wschodów. Doszedłszy do loży odźwiernej, doświadczyła niewysłowionego bólu.
Potrzeba otworzyć drzwi na ulicę, lecz w jaki sposób?
Zbudzić odźwiernę?... a jeśli ją pozna po głosie? Jej żądanie wyjścia wyda się napewno podejrzanem i dziwnem... A jeśli zacznie ją badać?... Jakąż odpowiedź dać jej może? Żadnej. Będzie podejrzewać ją o ucieczkę i odmówi otworzenia drzwi, by nie być posądzoną o współnictwo. Nie tylko jej nie otworzy, ale zmusi jeszcze powrócić do matki.
A wtedy?
Na samą, tę myśl nogi pod nią się zachwiały.
Musiała użyć całej siły woli, by zapanować nad wzruszeniem. Podstąpiła do okienka, zapukała lekko i powstrzymując oddech, z natężonym słuchem czekała...
W loży coś zaszemrało, dało się słyszeć poruszenie sprężyny i... drzwi ulicy otworzyły się.
Odźwierna, przyzwyczajona otwierać kochankom służących, przed godziną piątą rano, nie miała najmniejszego podejrzenia.
Teresa rzuciła się ku drzwiom, zamknęła je za sobą, i znalazła się na ulicy jasno oświetlonej gazem.
Tu znowu zabrakło jej oddechu. Parę chwil stała nieporuszona, nareszcie opanowawszy wzruszenie, spojrzała w dal, i w odległości pięćdziesięciu lub sześćdziesięciu kroków, spostrzegła rysującą się sylwetkę powozu. Z początku niepewnym, później coraz szybszym krokiem skierowała się w tę stronę.
Gaston wychylony z powozu, z gorączkowym niepokojem wpatrywał się w pustą przestrzeń, zapytując się co chwila, czy w godzinie stanowczej Teresa, przerażona tak śmiałem przedsięwzięciem, nie cofnęła się przed jego wykonaniem. Ta myśl od której uwolnić się nie mógł, przyprowadzała go do szaleństwa.
W tem, w dali, na chodniku spostrzegł postać kobiecą, raczej biegnącą niż idącą.
— To ono — szepnął i serce jego uderzyło gwałtownie.
Wyskoczył z powozu, budząc tym ruchem woźnicę, który, mimo zimna, drzemał w najlepsze, i pobiegł na jej spotkanie.
— To ty... — rzekła Teresa głosem omdlałym.
— To ty... — zawołał uszczęśliwiony.
— Cicho!... nie mów nic... — dodał, obejmując ją w pół i prowadząc do powozu.
Teresa dała się prowadzić, zdawało się jej, że to sen...
— Zaraz się obudzę — myślała — to wszystko jest niemożliwe...
Gaston wsadził ją do powozu, usiadł obok niej i rzekł do woźnicy:
— W drogę.
— A gdzie zatrzymać się w Saint-Denis?
— Przy moście prowadzącym na wyspę.
— Dobrze.
Konie zziębnięte chłodem poranku, ruszyły żwawo.
Gaston pewny już powodzenia, odetchnął głęboko, i objąwszy Teresę, przycisnął ją do piersi.
Nagle, przestraszony, wydał lekki okrzyk.
Biedne dziewczę wyczerpawszy siły pod wpływem tylu wrażeń, omdlało.
Co robić?
Artysta całował jej ręce, usunął włosy l oddechem swem orzeźwiał jej skronie, lecz wszystko napróżno.
Teresa do przytomności nie wracała.
Ogarnął go przestrach i niewymowny ból ścisnął mu serce. Krople zimnego potu wystąpiły mu na włosy, gdy współcześnie dreszcz przebiegał po całem jego ciele.
— Boże mój... jęknął — jeżeli ona nie żyje... jeśli wzruszenie ją zabiło...
I podwajał pieszczoty, a grube łzy spływały z jego oczów na bladą twarz dziewczęcia.
Powoli, nieznacznie Teresa zaczęła odzyskać przytomność. Podniosła powieki i przypomniała gdzie się znajduje. Oparła głowę na ramieniu Gastona i zaczęła płakać.
— Kazałeś mi i byłam posłuszną... — wyjąkała — dla ciebie zerwałam wszystko... od tej chwili na całym świecie zostajesz mi tylko ty jeden...
— I nie zawiodę cię nigdy, ukochana — odrzekł Gaston w uniesieniu. Ubóstwiam cię i będę ubóstwiać zawsze...
Te kilka wyrazów wywarły na niej wpływ magiczny...
Zapomniała o wszystkiem i przez cały czas drogi opowiadała w jaki sposób wydostała się z domu.
Konie biegły rączo i w niespełna półtorej godziny zatrzymały się na umówionem miejscu.
Zakochani wysiedli z powozu, a woźnica zawróciwszy, odjechał wolnym krokiem napowrót do Paryża.
Była już godzina piąta.
— Czy przybyliśmy na miejsce? — zapytała Teresa, zdziwiona tak krótką podróżą.
— Nie, drogie dziecię... To dopiero początek podróży; zatrzymaliśmy się zaś tutaj dla tego, by mylić poszukania, jeśliby jakie nastąpiły.
Poszli do dworca kolei żelaznej, gdzie w oświetlonych salach, niewielka liczba osób oczekiwała na pierwszy pociąg, mający nadejść z Paryża o godzinie szóstej. Kasy były jeszcze zamknięte. Gaston wprowadził swą towarzyszkę do sali klasy pierwszej podsunął jej fotel i usiadł przy niej.
— Gdzież jesteśmy?
— W Saint-Denis.
— I długo tu będziemy czekać?
— Nie... Wkrótce siądziemy do wagonu i dojedziemy już wprost do miejsca.
— Czyż nie lepiej było siąść do pociągu w Paryżu?...
— Nie, należało bowiem zatrzeć za sobą ślady kierunku naszej ucieczki.
— Zdaje mi się, że list, który zostawiłam w domu, mógł usunąć przypuszczenie, że szukałam ucieczki, raczej w samobójstwie...
— Bez wątpienia... lecz należało przewidzieć wszystko. Twoi rodzice mogą podejrzewać o manewr, a w takim razie policja na żądanie twego ojca wysłałaby na poszukiwania najlepszych ajentów, i gdybym nie przedsięwziął ostrożności, prędkoby nas odkryła. W Paryżu wszystkie dworce kolejowe są przepełnione ajentami, których poznać nie można nie różnią się bowiem niczem od zwykłych pasażerów. Nawet nie podejrzewając nikogo, obserwują machinalnie, instynktownie, z przyzwyczajenia do rzemiosła; zapisują sobie w pamięci rysy twarzy, gdyż obserwacje te mogą w danym razie być użyteczne. Siadając do pociągu w Saint-Denis, unikamy tych niebezpieczeństw i możemy mieć prawie pewność, że nikt nas nie zauważy.
— Więc — szeptała młoda dziewczyna, przejęta obawą — gdyby ci ajenci policyjni odkryli nasze schronienie — to mogliby mnie zabrać i odprowadzić do rodziców?...
— Niestety! droga moja, w tym względzie nie możemy się łudzić. Jesteś małoletnią, a prawo wymaga, by córka, dopóki nie ukończy lat dwadzieścia jeden, ulegała władzy rodziców. Musiałabyś znowu poddać się ich tyranji, a i ja byłbym odpowiedzialnym. Obwinionoby mnie o wykradzenie małoletniej i może uwięziono...
— Boże mój! co ty mówisz — szepnęła Teresa, ściskając ręce Gastona.
— Mówię ci prawdę, najczystszą prawdę; zrozumiesz więc teraz, jak starannie powinniśmy utrzymywać tajemnicę naszego schronienia.
— Och, rozumiem...
Otworzono drzwiczki kasy.
— Pójdę po bilet, bo za chwilę odjedziemy.
W pięć minut później wsiedli do pociągu, który ich uwiózł do Orry-!a-vile. Przejazd z Paryża do tej stacji trwa zaledwie godzinę. O szóstej pociąg zatrzymał się w Orry, stacji, jak wiemy, położonej wśród lasu Chantilly.
Teresa idąc za radą Gastona, zasłoniła twarz gęstą woalką, okryła się futrem i podawszy mu rękę wyszła ze stacji.
— Nie mamy czego już się obawiać rzekł Gaston, uszedłszy drogą kilkadziesiąt kroków-możemy teraz iść śmiało.
— Latem powinno tu być przyjemnie-zauważyła Teresa, wodząc wzrokiem po starych drzewach lasu.
— Cała okolica wioski, w której będziemy mieszkać, jest prześliczną. Zobaczysz, będziesz szczęśliwą...
— Jestem nią już teraz — odrzekło dziewczę, przy ciskając do serca rękę Gastona.
— Droga... ukochana... moja gwiazdko jasna...
Gdy weszli w środek lasu drogą prowadzącą do stawu Commelle, spłoszyli stado bażantów, które na ich widok zaczęły uciekać; kilka królików wyrwało się im z przed stóp, a widok tego życia wiejskiego, tak nowy i nieznany dotychczas Teresie, wkrótce wygładził w jej umyśle ostatnie chmurki jej nowej sytuacji.
— Czy miejsce w którem będziemy mieszkali blisko jest lasu?
— Drzewa lasu otaczają domek A czy jest ogród?
— Jest.
— A dużo w nim kwiatów?
— Na wiosnę będzie ich wiele, a jeśli tylko zechcesz, może być jeszcze więcej.
— Czy daleko jeszcze?.
— Dość daleko... będziemy iść jeszcze przynajmniej trzy kwadranse. Czy może czujesz się strudzoną?
— Trochę, ale opierając się na twoim ramieniu, dojdę napewno.....
— Jaka ty dobra jesteś, droga moja... ach, jak ja cię kocham!...
— Powinieneś mię kochać... bo ja potrzebuję być kochaną... tak mało dotychczas nią byłam...
— Weszli na równinę, z której rozpościerał się widok na folwark Commelle, stawy i małą rzeczkę do nich wpadającą, a naprzeciwko wznosił się pagórek uwieńczony grupą drzew wyniosłych. Wschodzące słońce oblewało promieniami horyzont i ziemię, która, jakkolwiek pozbawiona zieloności wiosennej, niemniej jednak przedstawiała widok pełen uroku.
— Ach jak tu pięknie — zawołała Teresa.
— Nieprawdaż?... a będzie jeszcze piękniej, gdy drzewa okryją się zielenią.
— Będziemy chodzić na spacer do lasu?
— Codziennie...
— A nie będzie niebezpieczeństwa, byśmy tu kogo spotkali?
— Nie... mieszkańcy Paryża rzadko tu przybywają. Zbyt daleko i niema dogodnej komunikacji.
Upojona świeżem powietrzem poranka, pięknemi widokami, a przedewszystkiem towarzystwem Gastona Teresa zapomniała na chwilę o rodzinie i swem położeniu. Wsparta na jego ramieniu, wciągała powietrze pełnemi płucami, i czuła się szczęśliwą.
Z swej strony Gaston doświadczał niewymownej roskoszy.
Przyszłość, która wkrótce miała się zarysować tak strasznie, wydawała mu się pełną róż i światła.
Było już wpół do ósmej, gdy weszli do Montgrésin.
— Przybyliśmy nareszcie... — rzekł Gaston tutaj przemieszkamy w samotności przez kilka miesięcy.
— Czy pójdziemy wprost do naszego domku?
— Nie.
— Dlaczego?
— Zjemy najprzód śniadanie u oberżystki, od której najęliśmy mieszkanie, chcę bowiem polecić jej, by uporządkowała je, i pragnąłbym, byś odpoczęła, po tak długiej drodze.
— Ależ ty dzisiaj nie powrócisz do Paryża?
— Pragnąłbym wcale cię nie opuszczać, droga, ale muszę dowiedzieć się, co się tam stało. Uprzedzę odźwiernę, że będę często wyjeżdżać, i nadto potrzebuję urządzić się do moich prac, do których zobowiązałem się, i które na termin ukończyć muszę.
— Więc jedź, mój drogi — odrzekła, tłumiąc westchnienie — nie należy zaniedbywać spraw.
— Nie będziesz się nudzić?
— Nie... będę myśleć o tobie.
— Dziecię drogie, jesteś nietylko piękną, lecz i dobrą... Trudno przecież byś bezustannie myślała o mnie... przywiozę ci z Paryża książek one ci zajmą czas podczas mej nieobecności.
Zbliżali się do oberży.
Oberżystka zajęta przy oknie czyszczeniem rondli spostrzegła ich i pośpieszyła otworzyć drzwi.
— Już z powrotem? — zawołała śmiejąc się dobrodusznie — nie spodziewałam się pana tak prędko.
— Tak... z powrotem, matko Pascal — odrzekł Garston...
— I w towarzystwie żony?
— Tak... młoda para... turkawki.
— Ach, i jam taką była... ale to już dawno. Nie wrócą się te czasy... Zostaniesz pan, czy odjedziesz jeszcze?
— Przybyliśmy na stałe... i zaraz zajmiemy domek.
— Gotów zupełnie i czyściutki, jak pudełeczko. Nawet firanki już zawieszone. Pozostaje tylko przynieść pościel i bieliznę potrzebną...
— Ja wiem, matko Pascal, że u was niczego nam niebędzie brakowało.
— Pragnęłabym, by państwu było dobrze... Niech pani się zbliży do ognia, pani Dauberive, poranek dziś chłodny.
Usłyszawszy to nazwisko: Pani Dauberive, Teresa zarumieniła się jak wiśnia, szczęściem, gęsta woalka n:e dozwoliła widzieć jej pomieszania.
— Może podać co jeszcze przed śniadaniem? — zapytała oberżystka.
— Filiżankę czekolady, jeśli łaska — odrzekł Gaston...
— Zaraz będzie. Właśnie tylko co Anusia przyniosła świeże mleko od naszej krowy.
— Czy robotnicy rozpoczęli już budowę?
— Jeszcze od wczoraj rana.
— Może chcesz obejrzeć domek, nim podadzą czekoladę? — zapytał Gaston Teresy.
— Dobrze.
— Oto są klucze — rzekła oberżystka, podając je Gastonowi — drzwi zaś od ogrodu otwarte.
— Nasza gospodyni jest najlepszą w świecie kobietą — mówił Gaston wyszedłszy z oberży. — W danym razie możemy nawet jej się zwierzyć. Pozwoliłaby sobie uciąć język, a nie wydałaby nas. Tu możemy być spokojni.
Weszli do ogrodu, obejrzeli roboty rzemieślników i wstąpili do domku.
— Ależ tu nam będzie doskonale!- zawoła a Teresa, po obejrzeniu całego mieszkania.
— Podczas zimy może ci będzie trochę przykro, wieczory zwłaszcza wydawać ci się będą długiemu.
— Nie będę się nudzić ani zimą ani latem, bo ty będziesz ze mną.
Serdeczny pocałunek był nagrodą za te przyjemne dla niego słowa.
Powrócili do oberży, gdzie na stole, przykrytym białą serwetą, stały już dwie filiżanki czekolady. Pijąc ją, Gaston umówił się o stołowanie na przyszłość. Anusia miała im przynosić do domku śniadanie o godzinie w pół do dwunastej, a obiad o siódmej wieczorem. A ponieważ ranki i wieczory były chłodne, prosił więc oberżystkę, by codziennie przysyłała mu suche drzewo do kominka. Następnie porozumiał się z Teresą o odjeździe do Paryża, i przyrzekł jej powrócić wieczorem o godzinie siódmej.
Teresa złamana wzruszeniami ubiegłej nocy, w ubraniu, jak była, położyła się na łóżku, usiłując zasnąć, Gaston zaś puścił się w drogę z powrotem do Orry-la-Ville.
O jedenastej był już w Paryżu i udał się do swej pracowni. W mieszkaniu Daumontów roleta w pokoju Teresy była podniesiona, lecz okno zamknięte szczelnie.
Nie tracąc czasu, siadł do pracy.
∗ ∗
∗ |
Robert Daumont wstał wedle zwyczaju o godzinie ósmej, i ubrawszy się, przeszedł do pokoju stołowego na kawę. Julja zajęta sprzątaniem, spostrzegłszy na stole list i myśląc, że już był czytany i tylko przez zapomnienie pozostawiony wzięła go i nie przeczytawszy nawet adresu, położyła na krawędzi kredensu, stojącego pod ścianą:
Biały kolor koperty zwrócił uwagę Daumonta. Wziął w rękę i poznał pismo Teresy.
Zdziwiony, następnie poruszony smutnem przeczuciem, drżącą ręką otworzył kopertę i przeczytał znany już czytelnikom list córki. W miarę czytania twarz jego z początku purpurowa, bladła coraz więcej. Pod wrażeniem tego niespodziewanego ciosu, zachwiał się na nogach, lecz wkrótce opanowawszy wzruszenie, rzucił się pędem do pokoju swej córki.
Ale pokój był pusty i pościel na łóżku w nieładzie...
— Ach! nieszczęśliwa!... — zawołał z rozpaczą. — Musiała odebrać sobie życie!
Wzbiegł jak szalony i pchnąwszy gwałtownie drzwi, wpadł do sypialni Eugenji.
— Wstawaj!... wstawaj!... — wołał głosem stłumionym, szarpiąc ją za ramię i zrywając kołdrę. — Wstawaj!... nasza córka nie żyje!...
— Co?... co takiego?... — pytała przebudzona nągle z twardego snu Eugenja.
— Nasza córka nie żyje!...
— Moja córka... Teresa... nie żyje... — zawołała, zrywając się z posłania — co ty mówisz? Teresa nie żyje?... to być nie może!...
— Nie może być!... masz, czytaj!... — i podał jej list Teresy.
Eugenja drżąc całem ciałem i szczękając zębami, ze zmienioną twarzą, która czyniła ją straszną, schwyciła list, lecz mrok panujący w pokoju nie dozwalał jej czytać. Wtedy jednym skokiem rzuciła, się ku oknu, szarpnęła roletę i zaczęła wzrokiem pożerać znane nam wyrazy.
— Ach! — zawołała głosem dzikim, syczącym, uderzając z wściekłością nogą o podłogę — nikczemna podła!...
Trudno się było łudzić. Ten krzyk rozpaczy nie pochodził z serca matczynego, które pęka na myśl o śmierci dziecka... był to krzyk wściekłości w obec niespodziewanej nadziei.
I rzeczywiście zawód był zupełny, ostateczny. Śmierć Teresy rozwiewała wszystkie marzenia, których urzeczywistnienie zdawało się tak bliskiem.
— Nie — rzekła po chwili milczenia — nie, to rzecz niemożliwa, nie wierzę w to... nie wierzę, i z rozrzuconemi włosami, w jednej koszuli tylko, pobiegła do pokoju córki, i jakby w przystępie warjacji zaczęła go przetrząsać, poruszając i podnosząc wszystkie sprzęty i ubranie w garderóbce, jakby podziewała się znaleźć kryjącą się za niem Teresę.
— Więc prawda! — bełkotała na pół przytomna macocha. — Musiała się zabić... podła!... zrujnowała nas!... Bywajcie zdrowe marzenia złote!... Znowu bieda... nędza... i już do śmierci!... Ach! bądź przeklęta, córko wyrodna!...
Robert Daumont nie wiele był wart, w każdym razie więcej od swej żony. Wstrętne słowa Eugenji oburzyły go tak, że zdobył się na odwagę wyrzec:
— Nie płacz nad przyszłością, którą utraciliśmy i nie przeklinaj dziecka... Powinnaś żałować, bo jeśli Teresa nie żyje, to tyś ją zabiła!
— Ja? — odrzekła oburzona — chyba zwariowałeś!
— Tak, ty!...
— A to jakim sposobem!
— Czyż to nie wstręt do małżeństwa, które jej narzuciłaś, popchnął ją do rozpaczy? Czyż nie ty wynalazłaś je? Czyż nie ty zmuszałaś ją?
Eugenja skrzyżowała ręce na falujących piersiach, i wzrokiem cisnęła błyskawice złości.
— Więc ty mnie teraz obwiniasz! — wybuchnęła — i o to, że chciałam wydobyć nas z tego ubóstwa [haniebnego, w którem gnijemy! Obwiniasz o to, że chciałam starość twoją uczynić spokojną, szczęśliwą, otoczoną poszanowaniem! Czyż pracując dla naszego szczęścia, nie pracowałam zarazem dla Teresy? Czyż dając jej miljony i czyniąc ją jedną z królowych Paryża, nie byłam przez to matką najlepszą?
Robert chciał odpowiedzieć, lecz Eugenja nie dała mu czasu.
— Milcz — krzyknęła, postępując z giestem groźnym ku niemu.
— Milcz! zabraniam ci przerywać mi! Ty podły hipokryto! skądże ci się to naraz wzięła ta komedja czułości? Czy myślisz, że dam się złapać na twoje głupie i fałszywe słowa! Czy już zapomniałeś, jakeś mi sam pomagał w doprowadzeniu do skutku moich projektów, jakeś je podtrzymywał, ośmielał mnie, pobudzał, bym śmiało szła naprzód? Jesteś równie jak ja winnym, jeżeli jestem winną i jeżeli jest winą pracować dla szczęścia swoich. Przeciwnie, to czyn chwalebny, a ja nic innego przecież nie czyniłam... Jeszcze raz ci mówię milcz! lepiej z zimną krwią zbadajmy sytuację i zo baczymy, czy można złemu zaradzić.
Robert Daumont od wielu już lat przywykły do posłuszeństwa, jak dziecko posłuszne schylił głowę nie odrzekł ani słowa.
— Gdzie znalazłeś ten list? — zapytała Eugenja.
— W pokoju stołowym, na kredensie.
— Jakim sposobem Teresa mogła wyjść nie sprawiwszy szmeru?
— To łatwo zrozumieć... Dość było zachować cokolwiek ostrożności... Przeszła lekko na palcach, a myśmy sami ułatwili jej wyjście, zostawiwszy klucz w zamku.
— Trzebaby się dowiedzieć, o której godzinie mogła wyjść z mieszkania... — rzekła Eugenja.
— Dobrze byłoby, lecz trudno...
— Nie mogła wyjść na ulicę, nie obudziwszy odźwiernej... należałoby ją zapytać, może przypomni sobie... Dalej, powinieneś zawiadomić policję i pomówić z tajnymi ajentami, bo chociaż list zostawiony przez nią, dozwala przypuszczać samobójstwo, ale być może, że w chwili stanowczej zabrakło jej odwagi. Młoda dziewczyna, uniesiona rozpaczą, może dojść do rzeki, ale gdy przyjdzie rzucić się do zimnej wody, cofa się. Takie wypadki codzień się zdarzają. Jakiś instynkt mi mówi, że ona żyje.
— Niech Bóg czuwa nad nią! — rzekł z westchnieniem Robert.
— Zejdź na dół i powiedz odźwiernej, by przyszła do mnie pomówić w ważnym interesie. Nim ona nadejdzie, wybadam tymczasem Julję.
— Co ona może wiedzieć...
— I mnie się tak zdaje, wszakże nie zawodzi.
Robert zeszedł na dół... Eugenja zaś włożywszy na siebie szlafroczek, wezwała służącę.
Julja słyszała żywszą rozmowę, ale przywykła do częstych kłótni swych państwa, przypuszczała, że i teraz chodzi o jaką kwestję oszczędności.
— O której godzinie dziś rano wyszłaś z domu? — zapytała Eugenja.
— Jak zwykle, proszę pani, o wpół do siódmej.
— Czy drzwi od przedpokoju były zamknięte?
— Były zamknięte.
— Na dwa spusty?
— Nie, wcale nie były zamknięte na zamek.
— Czy widziałaś jaki list w pokoju stołowym?
— Widziałam... Leżał na stole, ale sprzątając położyłam go na kredensie.
— Czy w ostatnich dniach, gdy panna Teresa była samą, rozmawiała z tobą?
— Nie proszę pani.
— Dobrze, możesz odejść.
Julja odeszła, zastanawiając się napróżno nad znaczeniem tych pytań.
W tej chwili wszedł Robert z odźwierną.
— Kochana pani Michaud — zwróciła się do niej Eugenja — zostaliśmy dotknięci ciosem strasznym.
— Ciosem strasznym? — powtórzyła odźwierna, zdziwiona tym wstępem. — Cóż się stało takiego?
— Może to nieszczęście da się jeszcze naprawić, a pani możesz dopomódz nam udzieleniem pewnych objaśnień.
— Ależ z całego serca...
— Czy pani otwierałaś komu dziś w nocy drzwi na ulicę?
— Otwierałam... przypominam sobie... Ktoś lekko zapukał w okienko loży, obudziliśmy się oboje pociągnęłam za sznurek i wypuściłam.
— I nie wiesz pani kto to był?
— Pytałam się, ale mi nie odpowiedziano. Trzeba pani wiedzieć, że my jesteśmy do tego przyzwyczajeni. Te... z piątego piętra, mają rozmaite znajomości... niepodobna jest wzbronić...
— Która godzina mogła być wtedy?
— To pamiętam dobrze, bo może w pięć minut później, gdym zasypiała znowu, zegar wybijał trzecią.
— W samej połowie nocy... — jęknęła Eugenja — więc wszystko stracone!
— Stracone... co takiego? — zapytała odźwierna, ździwiona temi tajemniczemi słowy.
— Ufamy pani zupełnie i nie wahamy się powierzyć ci naszą boleść; ale zaklinam panią na wszystko co masz najświętszego, by to, co ci powiem, pozostało tylko między nami.
— Może mi pani śmiało zaufać. Znają mnie wszyscy i w tym domu i w całej dzielnicy. Każdy wie, że jestem uczciwą kobietą i że nigdy nie roznoszę plotek o lokatorach.
— Wiem i dla tego nie waham się... Wiesz pani że przed kilku tygodniami córka moja powróciła z pensji...
— Wiem śliczna panienka, nie mogę dość napatrzeć się na nią, gdy przechodzi koło loży!
— Mieliśmy ją właśnie wydać za mąż i do tego świetnie... ale małżeństwo to jej się nie podobało. Na pensji młode dziewczęta miewają niedorzeczne marzenia, tworzą sobie ideały mężów i myślą że znajdą je w życiu. Otóż, bankier, bardzo bogaty, który starał się o ręką mej córki, był już człowiekiem niemłodym, miał lat pięćdziesiąt... Teresa wyobraziła sobie, że my ją poświęcamy... Nie wiemy co się z z nią stało... ale to ona pukała dziś w nocy w okno loży, i jej to właśnie otworzyliście drzwi na ulicę.
— Boże miłosierny! — zawołała odźwierna, składając ręce — gdybym ja była wiedziała!...
— Opuściła dom rodziców i zostawiła tylko list w którym pewne nieokreślone wyrażenia, ale bardzo znaczące, przejmują nas przestrachem.
— Czy może postanowiła odebrać sobie życie?
— W liście pożegnała się z nami.
— Więc w takim razie, biedna musiała się utopić!
— I my się tego obawiamy, a to przypuszczenie zabija nas!
Nagle odźwierna krzyknęła i uderzyła się w czoło.
— Co pani stało się? — zapytał Robert Daumont.
— Czy państwo pewni jesteście, że panna Teresa chciała odebrać sobie życie?
— Pewności nie mamy żadnej, ale jej list naprowadza nas na tę myśl, i to tak wyraźnie, że prawie trudno jest wątpić...
— Dobrze byłoby jednak, żebyście państwo rozpoczęli poszukiwania... żywej...
— Poszukiwania żywej? — powtórzyli naraz małżonkowie.
— Cóż to znaczy? mów pani jaśniej. Czy wiesz pani cokolwiek?
— Tak, tylko nie wiem, czy to ma związek z ucieczką panny Teresy, choć mi się zdaje... Może powinnam była zawiadomić państwa o tem dawniej, ale nie przywiązywałam do tego żadnej wagi. Wiadoma rzecz zakochani... Nie ma się co dziwić, gdy w domu jest młoda ładna panna, a córka państwa była prześliczna...
— Zakochani? — powtórzyła pani Daumont — nie rozumiem...
— Za pozwoleniem, proszę o trochę cierpliwości. Mówiła pani, że ten bogaty bankier, który chciał się z nią ożenić, ma lat pięćdziesiąt?
— Tak.
— Więc to ten sam, który przyjeżdżał wczoraj takim pięknym powozem i takiemi ślicznemi końmi, że cała ulica dziwiła się?...
— Tak, to on.
— Hm... to nie ten, który przychodził pytać się mnie... będzie już z miesiąc temu...
— Więc przed miesiącem przychodził ktoś pytać się? I o co?
— O pani, o panu i o pannie Teresie.
— O cóż mianowicie?
— Wiadomo o co, jakiś zakochany.
— Lecz mówże, pani!
— Otóż było tak. Tylko co zapaliłam gaz i schodziłam do loży, gdy jakiś młody człowiek, słusznego wzrostu, przystojny, lecz widocznie wartogłów, podszedł do mnie i przywitał bardzo grzecznie. Zapytałam się go, jaki ma interes? Widocznie się wstydził bo prosił, że chce pomówić w loży, i gdym weszła i drzwi zamknęła za sobą, podał mi bilet pięćdziesięciofrankowy. Ale ja, co jestem doświadczona, zrozumiałam od razu o co mu chodzi. Rozumie się, nie przyjęłam pieniędzy. Wtedy on zaczął pytać się o rodzinę mieszkającą na trzecim piętrze, to jest o państwa i o ładną pannę, mającą lat siedemnaście lub osiemnaście... Widocznie może chciał bym zaniosła list do niej. Ale dałam mu do zrozumienia, że nie tędy droga, i takem mu uszu natarła że jak niepyszny uciekł z loży...
Eugenja ze ściągniętemi brwiami, blada, połykała każde słowo odźwiernej.
— I od tego dnia nie widziałaś go pani ani razu?
— Nie widziałam.
— Czy poznałabyś go pani?
— Być może, ale nie jestem pewną.
— Gdzie on mógł poznać Teresę? — odezwał się Robert Daumont.
— Gdzie? toż panna nieraz wychodziła z panią na miasto. Mógł spotkać na ulicy, mógł śledzić, może nawet szepnąć jakie słowo, lub wręczyć bilecik...
Nikomu nie można wierzyć. Zresztą czy pani pewna jest swej służącej?
Pani Eugenja zadzwoniła na Julję.
— Słuchajno — przemówiła odrazu głosem surowym do przybyłej — czy otrzymywałaś jakie listy do mojej córki?
— Listów... do panny? Nie proszę pani, nigdy.
— Nie kłam! — zawołał Robert.
— Ja nie kłamię, proszę pana, nigdy nikt nie dawał mi żadnego listu.
— A gdy mnie nie było w domu, i gdy panna Teresa zostawała tylko z tobą, czy nie przychodził kto do niej? Czy nie wpuszczałaś kogo?
— Przysięgam pani, nigdy!
— Dobrze. Możesz odejść.
Służąca odeszła, jeszcze więcej zaintrygowana i nie rozumiejąca o co chodzi.
— Intryga miłosna Teresy z tym młodym, nieznanym człowiekiem, w gruncie rzeczy jest tylko przypuszczeniem — zauważył Robert Daumont — i nie opiera się na żadnej podstawie. Dopóki nie będziemy mieli wskazówki wyraźniejszej, trzeba przypuszczać samobójstwo...
— Za pozwoleniem — przerwała odźwierna.
— Cóż takiego?
— Przypuśćmy, że był jakiś zakochany...
— Więc cóż?
— Otóż, zakochani lubią zawsze do siebie pisywać... już to ich manja... Jeżeli panna Teresa wpadła w pułapkę jakiego dandysa, to on musiał pisywać... i kto wie, czy w pokoju jej nie znajdzie się jakiś ślad, jaki kawałek listu, który da wskazówkę. Mój prosty rozum mówi mi, ze panna, mająca lat siedemnaście, nie rzuci się w wodę dla tego, że rodzice chcą dać jej męża bogatego, chociaż już nie bardzo młodego.
— Może pani masz słuszność — odrzekła Eugenja — usłucham twej rady.
I udała się znowu do pokoju Teresy, a za nią Robert i odźwierna. Podniosła roletę, rozsunęła firanki i rozpoczęła poszukiwania.
— No! — rzekła z najwyższą złością, podnosząc pięść do góry — jeżeli powodem jej ucieczki jest mężczyzna, biada mu!
— Możnaby go było nauczyć — poparła odźwierna — uwiedzenie małoletniej to sprawa nie mała!
Zaglądali w każdy kąt, przetrząsali szuflady, każdy mebel opatrywali po wiele razy, lecz wszystko napróżno. Odźwierna nie mniej od nich przejęta, rozglądała się z ciekawością. Nagle w kącie pokoju spostrzegła jakiś przedmiot błyszczący i nachyliła się, by go podnieść.
— Co to jest? — zapytała Eugenja.
— Spinka, którą panna Teresa musiała zgubić.
Eugenja, obejrzawszy ją ze wszystkich stron, rzekła:
— Ona żyje i uciekła nie po to, by odebrać sobie życie... Nadto, uciekła z kochankiem, który był tutaj, w jej pokoju i zgubił tę spinkę od mankietu. Tak jest, G. D. to są pierwsze litery imienia i nazwiska tego nikczemnika...
— Ach, gdyby z tych liter można było dowiedzieć się nazwiska — zawołał Robert Daumont.
— To właśnie twoja rzecz odkryć. Na twojem stanowisku masz większą łatwość, niż kto inny...
W tej chwili, weszła Julja i rzekła.
— Wzywają panią do loży, pani Michaud.
Eugenja podeszła do odźwiernej i szepnęła jej do ucha:
— Powtarzam, że liczę na dyskrecję pani.
— Ach, pani, prędzej dam sobie uciąć język, niż powiem komu choć słowo.
I mówiła prawdę. Dzielna ta kobieta umiała utrzymać tajemnicę i nic na świecie nie mogło jej skłonić do zdrady położonego w niej zaufania.
Po jej odejściu Eugenja zbliżyła się do męża, który pod wpływem tego niespodziewanego ciosu stracił do reszty energję.
— Cóż stoisz — rzekła głosem drżącym ze złości — jak niedołęga, gdy tu potrzeba energji, inicjatywy i postanowienia! To jakiś mężczyzna, jest sprawcą naszej hańby, ruiny, utraty wszystkich nadziei naszych i całego skandalu! Ten mężczyzna, ten nikczemnik, uwodząc i wykradając z domu rodzicielskiego naszą córkę, małoletnią, popełnił zbrodnię, której prawo nie przebacza. Powinieneś więc wiedzieć, co zostaje ci do czynienia...
— Cóż ja mogę zrobić? — wyjąkał Robert.
— Co masz zrobić? — zawołała Eugenja z najwyższem zdziwieniem. — Więc nie rozumiesz? Potrzeba odkryć miejsce schronienia Teresy, potrzeba dowiedzieć się kto ją wykradł i wziął się do niego...
— Ależ tym sposobem wywołamy skandal, o którym sama mówiłaś przed chwilą.
— Być może, że zachowawszy ostrożność, uda się uniknąć rozgłosu... wszystko można robić po cichu... potrzeba poszukiwania prowadzić w tajemnicy...
— Lecz gdzież szukać? — pytał Robert, tracący coraz więcej przytomność umysłu. Dokądże mam iść? Jedyną wskazówką, jedynym punktem wyjścia jest ta spinka, a czyż to dostateczne.
— Widocznie, straciłeś głowę do reszty — rzekła Eugenja z pogardą — czyż to ja mam ci wytknąć plan poszukiwań?
— Owszem, zrób to, bo przyznaję ci się, że mi żadna myśl nie przychodzi.
Przedewszystkiem nie trzeba tracić odwagi. Nieszczęście stało się wielkie, ale tylko chwilowe. Rozumie się, że trudno już myśleć o wydaniu Teresy za barona Rittera, ale jak znalazłam jego, tak w krótkim czasie znajdę kogo innego, równie dobrego. Tyl-
ko najprzód potrzeba ją odebrać. Jeżeli uciekła, to dla tego, iż zdawało się jej, że jest zakochaną. W tym względzie, przyznaję się, ja jestem winną...
Nie umiałam jej dopilnować i zanadto ufałam, tak jak gdyby można było ufać młodym dziewczętom! Lecz z drugiej strony, czyż mogłam przypuszczać, że jakiś kaprys nierozsądny zaprzątnie jej głowę i zniweczy wszystkie plany nasze? Ten, z którym ona uciekła, wyobraża sobie, że jest panem pozycji, ale gdy go odkryję, ja będę jego panią, i w razie potrzeby, dowiodę mu tego! Teresa drży przedemną, nie ośmieli mi się opierać, gdy stanę przed nią...
Rozkażę jej i podda się, tak samo, jak poddałaby się, gdybym jej była lepiej strzegła.
— Ależ ona jest już zgubioną!.. ostatecznie zgubioną... — rzekł Robert.
— Dzieciństwo! Dlaczego ma być zgubioną, gdy nikt o tem wiedzieć nie będzie?.. A mam nadzieję, że nikt się nie dowie... Otóż powinieneś natychmiast rozesłać ajentów tajnych, będących w rozporządzeniu ministerjum, a rachuję, że i prefektura nie odmówi ci pomocy...
— Tak, ale żeby otrzymać pozwolenie, potrzeba odkryć prawdę...
— Więc cóż z tego? Ajenci zachowują dyskrecję z obowiązku, zresztą w pewnej mierze zależą od ciebie... Powinieneś użyć ministerialnych.
— Rozumie się.
— Wręczysz im fotografję Teresy i spinki...
— Zapominasz o tem, że ich potrzeba opłacać — dodał Daumont, zajęty zawsze kwestią pieniężną.
— Zapłaci się jednorazowo za usługę. Zresztą ciebie, jako pomocnika szefa wydziału, mniej to będzie kosztować, niż kogo innego... Ja także rozpocznę poszukiwania...
— Jaką my minę mieć będziemy teraz wobec barona Rittera?
— Zostaw to mnie.
— Lecz cóż ja powiem memu koledze Loigneyowi?
— Ani słowa! Nic nie powinien wiedzieć! Bądź z nim bardzo ostrożny w mowie, pamiętaj, że chodzi o przyszłość naszą! Lecz przedewszystkiem śpiesz się, bo ani chwili nie mamy do stracenia. Na wydatki zaś dam ci tysiąc franków, ale nie bądź zbyt hojnym...
— Bądź o to spokojną.
I zabrawszy fotografję i pieniądze, Robert Daumont ogłuszony tak nagłą katastrofą, drżący na myśl rozgłosu o ucieczce córki, opuścił mieszkanie i udał się do ministerjujm.
Po jego odejściu pani Eugenja myślała:
— Trzeba będzie odprawić Julję... każda służąca jest gadatliwą, i gdybym ją zatrzymała, to wkrótce cała dzielnica wiedziałaby o wszystkiem Odźwierna wydaje się kobietą dobrą i dyskretną, ale najlepiej nie dowierzać nikomu... Ach, ileż kłopotów, ile trosk, subjekcji i wydatków! Gdy wspomnę tę przyszłość, którą już prawie w ręku trzymałam i która wydawała się tak bliską, ogarnia mnie wściekłość. Biada tym, którzy to sprawili!... Przeklęta córka i ten podły... poczekajcie... będziecie się mieć dobrze!..
Przywołała Julję.
— Zaraz wyjdę, lecz na krótko, tymczasem przygotuj śniadanie.
— Dobrze, proszę pani. Czy i panienka wyjdzie?
Julja domyślała się tylko, że w domu coś stało się niezwyczajnego, ale nie wiedziała co.
— Panienki niema — rzekła Eugenija głosem zupełnie spokojnym — wczoraj wieczorem odwieźliśmy ją do matki jej koleżanki, gdzie zabawi dni kilka...
— Nie wiedziałam, proszę pan!
— Stamtąd odjedzie na wieś, dokąd i my pojedziemy wkrótce na miesiąc.
— A ja pojadę z panią?
— Nie.
— Więc zostanę tylko z panem?
— Pan także weźmie urlop i wyjedzcie razem ze mną...
— Więc będę sama pilnować mieszkania?
— Moja Juljo, pozycja nasza zmieniła się...
— Ja domyślam się, że pani miała panienkę wydać za mąż...
— Rzeczywiście, ślub odbędzie się za kilka tygodni, na prowincji w jednym z majątków narzeczonego, który jest bardzo bogatym. A ponieważ ja lubię wieś, więc być może, że stale tam zamieszkamy.
— Jak to dobrze, proszę pani. Ja także wieś bardzo lubię — zawołała uradowana Julja.
Twarz pani Eugenji przybrała wyraz smutny.
— Moja Juljo, muszę ci coś powiedzieć, co cię zasmuci, a i mnie sprawia prawdziwą przykrość. Nowa pozycja nasza zmusza mnie do zmiany służby... Rozumiesz?
— Więc pani chce mnie odprawić?
— Niestety, muszę, choć mi to sprawia wielką przykrość.
— Więc pani niezadowolona ze mnie?
— Owszem, jestem bardzo zadowoloną, ale jak powiedziałam przed chwilą, muszę rozstać się z tobą. Wydam ci świadectwo jak najlepsze, łatwo więc znajdziesz miejsce inne.
— Nie zostanę w Paryżu.
— Dlaczego?
— Wolę wrócić na wieś, do rodziców, którzy są już starzy... Będę pracować w polu i oddawać im zarobek, zamiast co mam odsyłać pensję. W Paryżu mi się nie podoba. Gdy rano przyjmuje się służbę, nie można być pewnym, czy pozostanie się do wieczora.
— Moja kochana Juljo, pochwalam twoje postanowienie; dowodzi ono, że jesteś uczciwą dziewczyną, o czem zresztą nigdy nie wątpiłam. Możesz więc odjechać kiedy zechcesz, a na dowód jak cię szacuję, dam ci na koszta podróży.
— Kiedy pani taka dobra, to prosiłabym o uwolnienie mnie jutro rano.
— Dobrze.
— Ale któż mnie zastąpi, za nim państwo odjadą?
— Nikt. Odźwierna zrobi porządek w mieszkaniu, a obiad będziemy jeść u rodziców koleżanki mojej córki...
Julja odeszła i zajęła się przygotowaniami do drogi.
— Wszystko idzie, jak postanowiłam —myślała Eugenja, zostawszy samą. — Odjedzie jutro, o niczem nie wiedząc, i nie będę potrzebowała obawiać się jej języka...
Następnie uporządkowała pokój córki, ubrała się w suknię ciemną, schowała do portmonetki list pozostawiony przez Teresę, wyszła, wzięła fiakra i kazała się zawieźć na ulicę Saint-Florentin do pałacu barona Rittera.
Poprzedniego dnia, gdy wyszła z Julją, pierwszem jej staraniem było zajść do banku i zdyskontować przysłany jej przez barona czek na pięćdziesiąt tysięcy franków. Ponieważ teraz okoliczności się zmieniły i o małżeństwie nie było co już myśleć, obowiązek więc nakazywał wrócić baronowi tę sumę, jak również i klejnoty. Ale Eugenja myślała inaczej: myśl zwrotu wydawała się jej niedorzeczną i niemożliwą. Ponieważ była pewną, że bankier sam upominać się nie będzie, pocóż więc ma pozbywać się i takiej sumy i kosztowności, które tak są jej potrzebne, konieczne.
Zegar wybił kwadrans na jedenastą, gdy pani Eugenja przybyła do pałacu. Lokaj wprowadził ją do małego saloniku i wziął od niej kartę wizytową.
Baron w kostjumie rannym, siedząc przy kominku w swym gabinecie, przeglądał korespondencję, gdy wszedł lokaj i wręczył mu bilet. Bankier przeczytawszy nazwisko Eugenji Drumont, doznał ściśnienia serca, pochwycił dzwonek i gwałtownie nim wstrząsnął.
— Jakieś nieszczęście stało się — mówiło mi przeczucie.
— Poproś tutaj panią Daumont, prędko... — rzekł blady ze wzruszenia.
Chciał podejść na jej spotkanie, lecz nogi odmówiły mu posłuszeństwa, zachwiał się i oparł rękę o poręcz fotelu.
Głęboki wyraz smutku, wyryty na twarzy Eugenji, był dla barona potwierdzeniem jego przeczucia. I ona przestąpiwszy próg, wstrzymała się, zdziwiona nadzwyczajną zmianą rysów i bladością oblicza bankiera. Przez chwilę stali naprzeciw siebie niemi, nieporuszeni.
Ritter pierwszy przerwał milczenie.
— Skłamałbym, gdybym powiedział, że jestem szczęśliwym widząc panią... — rzekł głosem zmienionym. — Przybycie pani przeraża mnie... zdaje mi się, że przynosisz pani nowinę smutną. Oby Bóg dał, bym się mylił... lecz mów pani prędzej...
Przyszedłszy do tego, którego uważała już za swego zięcia, Eugenja nie miała wcale zamiaru oświadczyć mu, że według wszelkiego prawdopodobieństwa, Teresa uciekła z jakimś młodym człowiekiem; po co odkrywać przed nim swą hańbę?... Pod każdym względem lepiej było utrzymać go w przekonaniu, że biedne dziecko odebrało sobie życie. Pragnęła utrzymać opinję Teresy czystą i nieskalaną, rachowała bowiem na przyszłość, zawsze świetną, błyszczącą i wierzyła w nią święcie. Czyż nie ma dość sprytu, by znowu, gdy odbierze Teresę, odnaleźć kogoś, któryby jej powetował bankiera?...
Gdy baron przestał mówić, ona, nie rzekłszy słowa, wyjęła z kieszeni list Teresy, i z giestem tragicznym mu podała; następnie zakrywszy twarz rękami, wybuchła płaczem cichym, konwulsyjnym, od czasu do czasu przerywanym jękami.
Nie zdziwimy czytelników, dodając, że ta komedja haniebna odegrana była z artyzmem godnym najlepszej aktorki.
Baron drżącemi rękami, jakby w paroksyzmie febry, powoli rozwinął list, gdy tymczasem Eugenja wśród wybuchów udanej rozpaczy, ogarnięta jedynie myślą egoistyczną, przez palce śledziła wrażenie wywołane na nim słowami Teresy.
Wrażenie to było straszne.
Za każdym wierszem, każdym wyrazem oblicze bankiera zmieniało się, przybierając wyraz niewymownego cierpienia.
Gdy skończył, jęknął głosem stłumionym:
— Nie żyje!... to ja ją zabiłem!...
Złowieszczy list wypadł z rąk jego.
Oczy zaszły krwią i cała twarz stała się purpurową.
Wyciągnął ręce przed siebie, jakby chciał się czegoś uchwycić, i nieprzytomny runął na posadzkę.
Eugenja przestraszona teraz naprawdę, podjęła list Teresy, złożyła go, schowała do kieszeni, poczem rzuciła się ku drzwiom, wołając głośno o pomoc.
Nadbiegli lokaje i widząc pana swego leżącego na posadzce, sztywnego jak trup, zaczęli łamać ręce i rozpaczać, — rzecz dziwna bowiem — lubili go szczerze.
— Tu nie płakać i rozpaczać, ale działać potrzeba — zawołała Eugenja. — Wezwijcie natychmiast lekarza! Baron rozmawiał zemną i nagle upadł.. To atak apoplektyczny, puszczenie krwi uratuje go..
Służba przeniosła barona do pokoju sypialnego, a pani Eugenja korzystając z zamieszania, wyszła, nie uważając za właściwe oczekiwać przybycia lekarza. Po cóż miała narażać się na nowe wzruszenia? Przecież i tak będzie wiedzieć czy baron umrze, czy zostanie uratowanym. I spokojna powróciła do domu, przekonana, iż suma którą zdyskontowała, pozostania jej własnością.
Zjadła śniadanie i wyszła znowu.
Stosownie do obmyślanego planu, potrzebowała znaleźć inny lokal i przeprowadzić się jak najspieszniej. Zmieniając dzielnicę miasta, zrywała z przeszłością. W tym celu udała się na przedmieście Saint-Germain.
Opuśćmy ją na chwilę i powróćmy do pałacu przy ulicy Saint-Florentin, dokąd wezwany lekarz przybył z całym pośpiechem.
Od pierwszego rzutu oka spostrzegłszy stan barona w najwyższym stopniu niebezpieczny, przedsięwziął wszelkie środki ratunku. Puszczono krew, lecz zaledwie parę kropel jej się wysączyło, chory jednakże otworzył oczy. Poruszył ustami wymawiając kilka wyrazów, których znaczenia niepodobna było zrozumieć.
Lekarz w przekonaniu, iż śmierć lada chwila może nastąpić, wezwał szefa bankowego i oświadczył mu, iż niema nadziei ocalenia, i bankier nie odzyska już przytomności.
I rzeczywiście o godzinie drugiej po południu baron wydał ostatnie tchnienie.
W kilkanaście minut przybyła pani Eugenja dla zaciągnięcia wiadomości o jego zdrowiu.
Zamiast zasmucić się zgonem człowieka, który miał zostać jej zięciem, pani Daumont ucieszyła się teraz.
— Przez niego tylko skandal mógł stać się głośnym — myślała — niema go już... tem lepiej!
Taką była krótka modlitwa żałobna, odmówiona przez nią nad zwłokami miljonera.
Gdy to się dzieje przy ulicy Saint-Florentin, zobaczymy, co tymczasem porabia mąż pani Eugenji.
Przybywszy do ministerjum, Robert dowiedział się, że szef dwukrotnie go wzywał dla powierzenia mu jakiejś ważnej pracy.
Poszedł do niego i i łatwością usprawiedliwił się ze spóźnienia.
— To rzecz mała — rzekł szef — taki pracownik jak pan, w kilka minut nagrodzi ten czas. Ale chodzi tu o co innego.
I wyjaśnił mu pracę, która miała być ukończoną za dni parę.
— Rachuję na pana... A teraz powiem panu nowinę, która jakkolwiek nie dotyczy pana bezpośrednio, zainteresuje cię jednak człowiek...
— Nowinę?...
— Tak. Od roku już staram się o pewne miejsce. Jestto prawie synekura, dobrze płatna, mianowicie posada dyrektora więzień w Nimes. Mam nadzieję że za dwa tygodnie otrzymam już nominację.
— Winszuję — rzekł Robert Daumont — lecz dotychczas nie widzę...
— W czem ta się tyczy pana?
— Tak.
— Więc szczęśliwym jestem, mogąc pana zawiadomić, że wakujące po mnie miejsce, prawdopodobnie dostanie się panu.
— Na prawdę?
— Tak. Oświadczyłem, że według wszelkiej sprawiedliwości, powinno być ono udzielone panu, jako memu pomocnikowi i jednemu z najstarszych urzędników w ministerjum.
— Niewiele mam nadziei...
— Na ten raz powinieneś ją pan mieć. Brałem udział w naradzie nad składem biura i wiem, że jesteś zapisany pierwszym. To, co panu mówię, pochodzi ze źródła urzędowego.
— Bardzo dziękuję panu — odrzekł Robert Daumont, a jednocześnie myślał: — Gdybym już był szefem, o ileż łatwiej przyszłoby mi to, czego Eugenia żąda ode mnie.
Opuścił gabinet szefa i wrócił do swego biurka, aby rozdzielić robotę bieżącą między podwładnych, zdziwionych tak długą nieobecnością swego zwierzchnika. Ale i podczas tej czynności nie mógł pozbyć się myśli o wypadkach domowych, a chociaż przywykł patrzeć na życie z punktu obojętności filozoficznej to dzięki zabiegom żony, prawie trzymał już w rękach, wzburzyła go do gruntu. Wściekły był i przeklinał sprawcę, niespodziewanego nieszczęścia. Huczała w nim burza, a jednocześnie wyradzała się chęć zemsty i starcia na proch człowieka, nikczemnika, który uwiódł i wykradł jego córkę...
— Ministerjum spraw wewnętrznych posiada, jak już wspominaliśmy, brygadę ajentów tajnych, działającym już to niezależnie, już w porozumienia z tajną ajenturą prefektury policyjnej.
Należąc sam do administracji przez lat tyle, Robert Daumont był bardzo dobrze obeznany z organizacją tej małej armij tajemniczej, rekrutowanej nadzwyczaj starannie ze wszystkich sfer towarzyskich i opłacanej z funduszów sekretnych.
Niejednokrotnie miał styczność z nimi i udzielał im instrukcji i rozkazów, a stosunki te dały mu możność przekonać się o nadzwyczajnej zręczności tych ludzi, ocierał się o nich w życiu, nie domyślając się nawet ich fachu. O jednym z takich Robert zachował wspomnienie niezatarte.
Był to niejaki Joachim Touret.
Miał on czterdzieści pięć lat życia, służby zaś liczył lat piętnaście, a rozpoczął ją podczas zamachu stanu. W owej epoce tyle on dał dowodów gorliwości dla imperializmu, iż nie miał sobie równego. Ci, którzy żyli z nim bliżej, nazywali go Miodusiem. Przydomek ten pasował do niego bardzo dobrze. Joachim na oko łagodny i dobroduszny, skromny, miał oczy sentymentalne i usta zawsze ułożone do uśmiechu. Jego mowa powolna i słodka, i chód koci doskonale zgadzało się z wyrazem fizjonomji.
Robert Daumont ukończywszy pracę, nakreślił parę wierszy na blankiecie ministerjalnym, włożył go w kopertę, napisał adres: Do pana Joachima Touret, ulica Jacob 15, na rogu zaś dodał: pilno.
Jemu to bowiem postanowił się zwierzyć i polecić wyszukanie śladów Teresy, znał bowiem jego zręczność i dyskrecję.
Następnie zadzwonił na woźnego, i wręczając mu list, rzekł:
— Oddaj ten list natychmiast według adresu.., interes służbowy. Oto dwa franki na fiakra.
Wyprawiwszy woźnego, wziął się napowrót do pracy.
Ten abnegat, piwosz, amator fajki, ten stały gość kawiarniany i gracz w domino, gdy znalazł się przed biurkiem, stawał się pracownikiem najwytrwalszym. Obeznany doskonale z całą maszynerją i rutyną administracyjną, w kilka godzin odrabiał tyle, na co każdy inny potrzebowałby dni kilka.
O godzinie dwunastej woźny zaanonsował przybycie ajenta.
— Niech przyjdzie — rzekł pomocnik naczelnika.
Do sylwetki Joachima Touret, którą naszkicowaliśmy wyżej, należy dodać, iż był dobrze zbudowany i ubierał się z pewną elegancją. Zapewne, trudno go było wziąć za światowca, ale jego zachowanie się i manjery dozwalały przypuszczać w nim finansistę, dbałego o swą powierzchowność, i którego interesa idą bardzo dobrze.
Wszedłszy z uśmiechem na ustach, uścisnął z uniżeniem rękę Daumonta i rzekł:
— Pan naczelnik uczyni mi zaszczyt wezwaniem...
— Tak, kochany panie Touret.
— Czy jestem potrzebnym?... Sprawa służbowa?...
Robert Daumotnt odpowiedział wymijająco:
— Sprawa bardzo ważna, trudna i wymagająca wielkiej roztropności i gorliwości.
Touret skłonił się z udaną skromnością, był bowiem przekonany o swej wartości.
— Siadaj pan — ciągnął dalej Daumont — pomówmy...
Mioduś usiadł na krześle obok i rzekł:
— O cóż to chodzi? Jaka intryga polityczna, czy może spisek przeciwko rządowi? Czy są jakie poszlaki, czy może jaka nowa grupa socjalistów?
— Na ten raz nie to, chwała Bogu.
— Więc cóż?
— Zaraz panu wyjaśnię, uprzedzam tylko, że jest to moja sprawa osobista — i powiedziawszy to, wyjął z szufladki fotografję i wręczył ją ajentowi.
Touret utkwił w nią wzrok, niebieskie jego oczy zabłysły ogniem i po chwili rzekł: Na honor! oto piękna twarz... wspaniała!... Wiele w mem życiu widziałem pięknych, ale takiej, nigdy! A niech pan naczelnik mi wierzy, znam się na tem... mam słabość do pięknych kobiet. Ale i fotograf artysta... co za oświetlenie! Czy ta młoda osoba należy może do spisku? Jeżeli tak, to musi być bardzo niebezpieczną...
— Nie zgadłeś pan — odrzekł Robert, postanowiwszy otwarcie powiedzieć wszystko ajentowi, który był zbyt zręcznym, ażeby wkrótce nie miał dowiedzieć się prawdy. — To fotografia mojej córki.
— Ach! ach! córki pańskiej... Winszuję — rzekł Mioduś, przypatrując się jej znowu. — Cudownie piękna! Musi mieć zapewno wiele konkurentów. Ile też ma lat?..
— Siedemnaście...
— Wiek, w którym pączek różany rozchyla listki!.. w którym rozwijający się kwiat wydaje najprzyjemniejszy zapach... Ale przypuszczam, iż wezwał mnie pan naczelnik nie dla tego, by mi pokazać porttret tej królowej piękności i kazać mi ją podziwiać.
— Pokazałem go dlatego, byś pan zapamiętał jej rysy.
— Nie zapomnę ich. Od pierwszego rzutu oka rozpoznam je wszędzie.
— Oto właśnie chodzi, prośba bowiem moja polega na odszukaniu mego dziecka.
Touret wyprostował się ze zdziwienia.
— Odszukaniu!... — powtórzył.
— Tak.
— Nie pojmuję... czy mam przez to rozumieć że córka pańska zabłąkała się?
— Nie... Teresa dzisiaj w nocy uciekła i domu rodzicielskiego.
— Smutna rzecz — rzekł ajent tonem baleśnege ździwienia.
— Okropna. Ja i żona moja takieśmy ją ukochali! Pojmujesz pan naszą rozpacz.
— Nic dziwnego...
— W cierpieniu mojem pomyślałem o panu. Wiem, że jesteś ojcem i ojcem dobrym; powiedziałem więc sobie, że mogę ci więcej zaufać jak każdemu innemu, i że zachować tajemnicę mojej hańby...
— I dobrze pan uczynił... może pan rachować na mnie. Nie zawiodę pańskiego zaufania... proszę tylko o szczegóły.
— Oto one. — I Robert Daumont opowiedział wszystkie okoliczności znane czytelnikom.
Touret słuchał z natężona uwagą.
— Czy ma pan list córki, pozostawiony przez nią?
— Zostawiłem go w domu.
— Potrzebuję zobaczyć go.
— W takim razie będziesz pan łaskaw zajść do mnie o wpół do czwartej.
— Dobrze. Obejrzę zarazem pokój; mogę tam znaleść wskazówki inne... A gdzież jest spinka znaleziona?..
— Oto ona — rzekł Robert, podając ją ajentowi.
Touret obejrzał ją starannie.
— Żadnej wskazówki... model pospolity... takie spinki wyrabiają tysiącami tuzinów, i naprzód odbijają litery. W sklepach jubilerów można je dostać po czterdzieści franków za parę... Dowodzi ona tylko, że właściciel jej ubierał się starannie. Jak dawno córka pańska powróciła z pensji?
— Półtora miesiąca.
— Czy bywali u państwa jacy młodzi ludzie?
— Nie. Nikt nie bywał...
— A czy na pensji nie miała czasem panna Teresa jakiego romansu, jak to się często zdarza...
— Nie umiem objaśnić pana w tym względzie.
— A na jakiej pensji była?
— W Senlis...
— Jak się nazywa przełożona pensji?
— Pani Daubief..
Touret wyjął z kieszeni książeczkę i zapisał nazwisko.
— Czy w tym samym domu nie mieszkają jacy młodzi kawalerowie.
— Nie wiem.
— Jakto?
— Rzecz naturalną... jestem człowiekiem pracy i nie zajmuję się moimi sąsiadami. Wychodzę z domu rano i wracam dopiero na obiad. Po obiedzie idę na kawę zagram, parę partji bezika, wracam do domu i idę spać. Każdy dzień tak mi schodzi, z wyjątkiem niedzieli, w którą, korzystając z wolnego czasu, idę na spacer. Ale moja żona będzie mogła dać panu objaśnienie.
— Dobrze, więc przyjdę.
— Cóż pan będziesz robił teraz?
Nic. Cóż mogę robić? Potrzebuję jeszcze niektórych wskazówek... W tej chwili przeszkodzić nie jesteśmy już w stanie... nieszczęście stało się... Córka pańska została ofiarą a nie wspólniczką, albo raczej wspólniczką bezwiedną jakiegoś nikczemnika, bo człowieka, który porywa rodzicom siedmnastoletnie dziecko, inaczej nazwać nie można. Chodzi o to, czy człowiek ten, popełniwszy taką zbrodnię, może ją naprawić, czy jest w stanie wrócić jej honor. A wkrótce będziemy o tem wiedzieć, bo przysięgam, że go odszukam! Powiedziałeś mi pan przed chwilą, że jestem ojcem; i jako ojciec pojmuję ogrom boleści pańskiej. Bo i ja mam córkę, panie Daumont... i gdyby jaki uwodziciel ją porwał i odmówił zmyć plamę małżeństwem, albo jeśliby to był żonaty i nie mógł tego uczynić, jakiem Joachim Touret, zadusiłbym go własnemi rękami!... Wiem dobrze, że nie wolno wymierzać sobie sprawiedliwości... wiem, że potrzeba odwołać się do prawa, żądać kary od sądu... Ale sąd, to rozgłos doznanej hańby, to skandal, to odkrycie własnego wstydu przed całym światem! Trzeba uniknąć tego wszelkiemi środkami... i ja w tem panu pomogę. Rachuj pan na mnie... O wpół do czwartej będę u pana i poproszę panią Daumont o szczegóły, których pan nie wie. Teraz, żegnam pana wszelkie plany bowiem byłyby przedwczesne...
Robert Daumont wyjął z kieszeni bilet bankowy i rzekł:
— Jest to sprawa osobista... zechcesz więc pan to przyjąć.
— Jestem płatny przez rząd — odrzekł ajent żywo, wstrzymując jego rękę — a czy mam robotę, czy jej nie mam, pensję pobieram. Obecnie jestem wolny, a choćbym i nie był nim, podwoiłbym moją działalność, byle panu usłużyć i nie zaniedbać interesu urzędowego... Proszę pana, niech pan nie nalega... nie przyjmę nic... prócz szacunku pańskiego jeżeli może mi pan go ofiarować...
— Dziękuję — rzekł Daumont ściskając jego rękę — posiadałeś pan zawsze mój szacunek, od tej chwili przybywa jeszcze wdzięczność... Wszakże, gdyby pan miał jakie wydatki...
— Więc mi je pan zwróci — i podawszy raz jeszcze rękę, pożegnał Daumonta.
∗
∗ ∗ |
Eugenja wyszedłszy z pałacu przy ulicy Saint-Florentin, gdzie dowiedziała się o śmierci barona Rittera, jak wiemy, udała się do domu. Przechodząc około loży odźwiernej, zapytała ją, czy podczas jej nieobecności nie stało się co nowego. Otrzymawszy odpowiedź przeczącą, przystąpiła odrazu do kwestji zmiany lokalu.
— Kochana pani Michaud — rzekła — mieliśmy zamiar, po wydaniu córki za mąż, opuścić to mieszkanie. Przyjęliśmy pewne zobowiązania i musimy ich dotrzymać. Rozumie więc pani...
— Rozumiem. Tracąc państwa, tracę dobrych lokatorów; tak dla właściciela domu jak i dla siebie. Lecz skoro trzeba... cóż robić?
— Wyprowadzimy się już za dni kilka, nie lubię bowiem wszelkiej tymczasowości. Zechcesz więc pani już od dnia dzisiejszego wywiesić kartę... Naturalnie, że zapłacę do terminu, więc aż do lipca. Jeżeli zaś uda się pani wynająć od kwietnia, w takim razie należność za kwartał zatrzyma pani dla siebie, jako gratyfikację.
Można było być pewnym, że lokal będzie najęty do kwietnia, odźwierna też nie miała dość słów na wyrażenie swej wdzięczności i wywiesiła kartę.
— Cóż moje dziecko — rzekła Eugenja do Julji, gdy weszła do mieszkania — gotowa jesteś do podróży?
— Gotowam, proszę pani.
— Dziś wieczorem zapłacę ci należność, a ponieważ byłam z ciebie zadowoloną, więc dam ci leszcze prezent...
Nadszedł Robert. Eugenja, pragnąc dowiedzieć się, co zrobił i opowiedzieć ostatnie wypadki, wezwała go do swego pokoju.
— Przedewszystkiem wyszlij gdzieś służącę — rzekł pośpiesznie — lada chwila przyjdzie tu pewna osoba...
Pierwszy raz chyba w życiu pani Eugenia usłuchała męża, nie rzekłszy słowa. Wyszła i poleciła Julji jakiś komis, który miał ją zatrzymać czas dłuższy.
Zaledwie ta ostatnia wyszła, gdy rozległ się dzwonek u drzwi.
Pani Eugenja poszła otworzyć.
Mioduś z kapeluszem w ręku i uśmiechem na ustach zapytał na progu.
— Zapewne pani Daumont?
— Tak, panie...
— Potrzebuję widzieć się z panem Daumont... czy zastałem?
Robert usłyszawszy głos gościa, podszedł i rzekł:
— Proszę, panie Touret...
— Przedstawiam ci — rzekł Robert do żony — pana Joachima Touret, jednego z naszych współpracowników w ministerjum... Zgodził się on kierować poszukiwaniami, jakie mamy rozpocząć, i jestem przekonany, że dzięki jemu odzyskamy naszą córkę.
— Ach, panie — zawołała Eugenja — oby nadzieja, którą nam pan dajesz, nie była płonną.
Mioduś po raz trzeci ukłonił się pani Daumont i rzekł:
— Przyrzekłem i dotrzymam.
— Jakże my wdzięczni panu będziemy, jeżeli zdołasz pocieszyć nas w tej boleści. Bądź pan Opatrznością naszą i wróć nami to, więcej nierozsądne niż winne dziecko, które tyle łez nas kosztuje! Odszukaj pan tego niegodziwca, który całą naszą uczciwą rodzinę pogrążył w żalu... niech otrzyma zasłużoną karę za swój czyn haniebny! Wykradając naszą córkę, popełnił on zarazem morderstwo!...
— Morderstwo?... — powtórzyli naraz Robert i Joachim Touret.
— Tak, zabił człowieka, który kochał Teresę i który za kilka dni miał zostać naszym zięciem.
— Niech pani powie wyraźniej... nie rozumiem — rzekł Touret.
— Jako uczciwa kobieta, uważałam za obowiązek nic nie ukrywać przed narzeczonym Teresy... baron Ritter dowiedziawszy się o tem co sie stało, został rażony apoplekcją.
— Więc baron nie żyje!... — zawołał Robert.
— Tak, a śmierć jego domaga się zemsty. Niegodny sprawca tej katastrofy, za którą sam tylko jest odpowiedzialnym, powinien być ukarany jako zabójca... chyba, że niema już sprawiedliwości na świecie! — wydeklamowała Eugenja z najwyższem oburzeniem.
— Niech pani się uspokoi — rzekł Touret — nie traćmy napróżno wyrazów i pamiętajmy, że tu potrzeba nie mówić, ale działać!... Przedewszystkiem należy odszukać córkę państwa. Być może, iż uda mi się wrócić ją wam tak czystą, jaką była, opuszczając dom... Pani sama powiedziała, iż jest ona więcej nierozsądną, niż winną. To bardzo często się zdarza... Pragnąłbym widzieć list pozostawiony przez pannę Teresę...
Eugenja podała mu go.
Touret przeczytał dwa razy, zastanawiając siej nad każdym frazesem, nad każdem słowem.
— Córka pani mogła pisać ten list, ale jestem najmocniej przekonany, że nie pisała myśli własnych. Ktoś jej dyktował...
— Z czego pan wnosisz?
— Z tonu chłodnego... żadnego zwierzenia... żadnego głosu duszy... Młoda dziewczyna, żegnająca rodziców, na zawsze, nie byłaby tak treściwą i lakoniczną. Jedynym celem tego listu było nasunąć myśl samobójstwa i uwierzylibyście w nie państwo, gdyby nie spinka, znaleziona w pokoju panny Teresy. Czyż nie prawda?
— Rzeczywiście — odrzekła pani Daumont.
— Więc — ciągnął dalej Touret — panna Teresa nie zgadzała się na to małżeństwo.
— Prawda, ale czyż siedmnastoletnia dziewczyna może mieć swoją wolę?
— Och, nie mam pani tego za złe... Rodzice powinni rozkazywać, a obowiązkiem dzieci słuchać.
— Mieliśmy na celu tylko szczęście córki; a to małżeństwo zapewniało je.
— Nie wątpię... Z takim majątkiem, jaki posiadał zmarły baron Ritter, szczęście było zapewnione. Lecz pragnąłbym wiedzieć, czy na żadną z osób, które panią otaczają lub kogoś ze znajomych, nie ma pani podejrzenia? Czy nie przypomina sobie pani jakiego młodego człowieka, który starał się zbliżyć... poznać?...
— Nie, Teresa przed sześciu tygodniami dopiero powróciła z Senlis, gdzie była na pensji. Wychodziła tylko ze mną. Trzy lub cztery razy byłyśmy w teatrze i raz na balu w ratuszu.
— Czy nie zauważyła pani kogoś śledzącego na ulicy, w teatrze lub na balu?
— Nie.
— Więc może na pensji córka miała jaki romans z jakim młodym nauczycielem muzyki lub rysunków, bo ci panowie są niebezpieczni... może z bratem lub kuzynem jakiej koleżanki?
— Nie wiem nic o tem i nie przypuszczam...
— Ale nie jest pani pewną zupełnie?
— Nie mogę twierdzić stanowczo, o czem nie wiem.
— A w ostatnich dniach nic pani nie zauważyła?
— Wczoraj chciałam wyjść z Teresą po sprawunki, ale prosiła by ją pozostawić w domu.
— I z jakiego powodu?
— Mówiła, że jest cierpiącą i że chce napisać list do przełożonej pensji.
— Widocznie więc ucieczka była z góry obmyślaną. Spodziewała się wizyty kochanka, który miał ją uprowadzić i podczas tej schadzki ułożono plan ucieczki.
— Gdzie jej szukać? — gdzie szukać? — wołała Eugenja, podnosząc wzrok do nieba, a raczej do sufitu.
— Nie wiem w tej chwili, ale będę wiedział... Według wszelkiego prawdopodobieństwa, zbiegli nie wyjechali na prowincję, bo tam łatwo zwrócić na siebie uwagę... Musieli pozostać w Paryżu w jakimś zakątku, jak sądzę, trudnym do znalezienia... Dla tego też w Paryżu będę ich szukać, ale pierwej pojadę do Senlis i rozmówię się z przełożoną pensji.
— Jakto, pójdziesz pan do przełożonej — zawołała Eugenja przerażona.
— A dla czegożby nie?
— Ależ informacje, jakich pan zażądasz, odkryją winę Teresy.
— Niech pani będzie spokojną. Mam wprawę w takich Interesach. Przełożona nawet nie domyśli się powodu moich pytań.
— Cóż pan spodziewasz się odkryć w Senlis.
— Jakąkolwiek wskazówkę, która naprowadziłaby mnie na ślad... naprzykład nazwisko jakiego młodego człowieka, który przed kilku dniami zniknął, rysopis jego... Rozumie pani jak tego rodzaju wiadomość byłaby dla mnie ważną, zwłaszcza, gdyby imię i nazwisko jego zaczynało się od liter G. i D.
— Ufam panu w zupełności i przepraszam za moją obawę mimowolną.
— Nie dziwię się, jest ona usprawiedliwioną... Jeszcze jedno. Czy pani przejrzała dokładnie pokój panny Teresy, i czy nic nie znaiazła, co mogłoby naprowadzić na ślad jaki?
— Szukałam i nic nie znalazłam.
— Ale czy dobrze pani szukała?
— Tak mi się zdaje.
— Pani nie posiada wprawy w takich poszukiwaniach, a tu wprawa jest przedewszystkiem. Prosiłbym o pozwolenie przejrzenia.
— Owszem, proszę.
I zaprowadziła ajenta do pokoju Teresy.
Roleta była podniesiona, jak zastał Gaston, gdy wszedł do swej pracowni po odwiezieniu Teresy do Montgresin.
Rzeźbiarz, jak wiemy, nie zapominał o przyjętych zobowiązaniach i odpowiedzialności, i zabrał się natychmiast do pracy.
Teresa, udając się do niego, zrzekła się świetnej przyszłości, nie powinna więc i jednej chwili doświadczać skutków swego poświęcenia, i jego obowiązkiem było zapewnić jej wygody.
Zostawało mu jeszcze trochę pieniędzy, a po ukończeniu pracy zamówionej, miał od doktora Lorbac otrzymać nadto sumkę dość okrągłą. Posiadając ją, a nadto będąc przez kilka miesięcy swobodnym, miałby czas na wyszukanie nowej pracy, zarobiłby wiele, i wtedy z całą śmiałością mógłby rzec rodzicom Teresy:
— Jestem artystą znanym, cenionym, mam byt zapewniony i jestem na drodze do majątku. Zapomnijcie więc o przeszłości i oddajcie mi rękę swej córki.
Czyż mogliby go wtedy odtrącić? Po krótszej lub dłuższej scenie wyrzutów i łez, musieliby zgodzić się na jego prośbę.
Powracając do Paryża, Gaston miał cel podwójny. Chciał nietylko pracować nad posągiem, lecz i podpatrzeć co działo się w mieszkaniu Daumontów. Rozumiał on bardzo dobrze, iż dla odszukania córki poruszą oni niebo i ziemię, jeżeli tylko list pozostawiony przez nią nie przekona ich stanowczo o samobójstwie. W razie zaś powątpiewania, uczynią wszystko, by zemścić się nad tym, który unicestwił ich nadzieje.
— Nie można zasypiać, trzeba wszystko przewidzieć i czuwać nieustannie — mówił do siebie.
— Urabiając glinę blisko okna. Gaston od czasu do czasu zwracał wzrok na mieszkania Daumontów, w nadziei, iż spostrzeże Roberta albo Eugenję, i z wyrazu ich twarzy uchwyci jakąś wskazówkę tego co się u nich dzieje.
Nagle zadrżał.
Firanki naprzeciwko poruszyły się. Jakaś ręka kobieca rozsunęła je, by wpuścić światła do pokoju, ale wolne miejsce między dwoma krawędziami było tak wąskie, że nic dojrzeć nie mógł.
Była to właśnie chwila, w której Joachim Touret, Robert Daumont i jego żona weszli do pokoju Teresy, i ajent zabierał się do poszukiwań według przepisów sztuki policyjnej.
Rewizja ta, jak zapewne przewidują czytelnicy, nie mogła doprowadzić do żadnego rezultatu.
Po drobiazgowem przetrząśnięciu całego pokoju, zbadaniu każdego zakątka, przerzuceniu kartek każdej książki, w nadziei znalezienia może zapomnianego jakiego listu miłosnego, ajent przyznał, iż nic nie odkrył.
Chcąc na wszelki przypadek zbadać miejscowość, zbliżył się do okna i otworzył obie jego połowy.
Gaston zobaczył wtedy wyraźnie wszystkie trzy osoby.
— Och, och! — szepnął przypatrując się z nieufnością Touretowi. — Co ten ptaszek tu robi?
Mioduś wychylił się na zewnątrz i przypatrywał się sąsiednim domom. Nie znalazłszy nic szczególnego, zwrócił wzrok na okno, za którem pracował Gaston, na pozór zajęty swą gliną i nie zwracający uwagi na to, co działo się naprzeciwko.
Piękna twarz rzeźbiarza zastanowiła ajenta.
— Czy pani zna lokatorów tego domu? — zapytał Eugenję, wskazując jej mieszkanie Gastona.
— Nie.
— A nie wie pani przypadkiem nazwiska tego młodego, przystojnego artysty, który modeluje posąg?
— Nie wiedziałam nawet, że blisko nas mieszka jakiś artysta.
— A jednak matka, mająca piękną córkę, powinna wiedzieć o takich rzeczach. Mógłby nas objaśnić...
— Objaśnić nas? o czem?
— Czy nie widział przypadkiem w tym pokoju kogo podczas nieobecności pani...
— To rzecz niemożliwa.
— Dlaczego
—Jeżeli Teresa przyjmowała kogo, to z pewnością była tyle ostrożną, że zapuszczała roletę.
— To prawda — rzekł Mioduś.
Gaston nie słyszał ich słów, lecz zdawało mu się, że się ich domyśla.
— Widocznie mówił do siebie — nie wierzą w samobójstwo i szukają jakichś śladów z pomocą tego jegomościa, który musi być ajentem tajnym jakkolwiek nie wygląda na niego... Dobrze zrobiłem, zachowując ostrożność... Nie boję się ich poszukiwań...
Gdy już zmierzchało i zbliżał się czas powrotu do Montgrésin, Gaston wstał od roboty, włożył do podróżnej torby ręcznej kilka książek, parę sztuk bielizny i opuścił pracownię. Zeszedłszy na dół, rzekł do odźwiernej?
— Jadę na obiad do mego kolegi w Fontainebleau i powrócę dopiero jutro.
Wyszedł i udał się na dworzec kolei północnej.
Po drodze porobił niektóre sprawunki i przybył na kolej przed samem odejściem pociągu.
W mieszkaniu Daumontów Joachim Touret prowadził dalej poszukiwania.
— Czy badała pani odźwiernę? — zapytał Eugenję.
— Badałam.
— I cóż powiedziała?
— Że dzisiejszej nocy około godziny trzeciej ktoś pukał w okienko loży i żądał otworzenie drzwi.
— A nie zauważyła żadnej osoby obcej, wchodzącej do domu podczas nieobecności pani?
— Gdyby była zauważyła, z pewnością by mi powiedziała. To uczciwa kobieta.
— Więc nie mam żadnej wskazówki, trzeba szukać na oślep, bez punktu wyjścia. Będzie trudno! Jednak nie tracę nadziei... będę szukał nieznajomego i znajdę go!
— Według pana, jakże to się stało? — zapytał Robert Daumont.
— Mojem zdaniem, godzina ucieczki naznaczona była wcześniej przez uwodziciela, który musiał oczekiwać blisko domu, w powozie. Niema wątpliwości, że jeśli nie jest on bogatym, to musiał nająć mieszkanie w tak zwanych pokojach umeblowanych Jeżeli zaś przeciwnie posiada majątek, to uprowadził córkę państwa do jednego z tych pałacyków, które zawsze można znaleźć wolne, a nad któremi policja nie może mieć nadzoru dobrego...
Jak widzimy. Joachim Touret nie odgadnął prawdy, ale był blisko niej.
— Czemże się pan teraz zajmie? — zapytała Eugenja.
— Przedewszystkiem przejrzę wszystkie zakłady, czyli tak zwane pokoje umeblowane, od największych aż do najmniej znanych...
— To praca ogromna!
— Wielka... mniejsza wszakże, niż pani sądzi. Zawezwę do pomocy jednego z moich kolegów w prefekturze, którego specjalnością właśnie jest nadzór nad pokojami umeblowanemi. On to najlepiej zrobi...
— Czy nie obawiasz się pan jego niedyskrecji?
— Nie. Przedewszystkiem jest to człowiek pewny, a po drugie nie wymienię przecież ani nazwiska ani imienia córki państwa. Zresztą można twierdzić napewno, że jeśli panna Teresa znajduje się w hotelu, to uwodziciel nie podał jej nazwiska.
— Jakże dowiedzieć się więc w takim razie?
— Sposobem bardzo prostym. Chwila przybycia i rysopis wystarcza w zupełności. W razie potrzeby można pokazać fotografję. Zresztą powtarzam, niech pani się nie obawia. Gdy mój towarzysz zajmie się hotelami, ja zwrócę się w inną stronę, mianowicie do fiakrów.
— Wszystko to wymaga wiele czasu.
— To trudno, lecz ręczę, że nam się uda...
— Pokładamy w panu całą ufność i nadzieję, a nie potrzebuję dodawać, jak wdzięczność nasza będzie szczerą i wielką...
— Postaram się zasłużyć na nią... Zapewne jutro pojadę do Senlis, prosiłbym więc panią o adres przełożonej pensji.
— Pani Dubief, ulica Okopowa 76.
Ajent zanotował w książeczce.
— A teraz — rzekła pani Eugenja — powiem panu, co postanowiłam i zdaje mi się ze się pan na to zgodzisz.
— Słucham.
— Odprawiłam służącę, gdyż obawiałam się by nie rozgadała...
— Bardzo dobra przezorność. Czy już odeszła?
— Odjeżdża na prowincję jutro rano.
— To jeszcze lepiej. A odźwierna?
— To kobieta dyskretna.
— Hm... Odźwierne w ogóle nie odznaczają się dyskrecją... za wiele mają sposobności do wygadania się...
— To też i względem niej przedsięwzięłam ostrożności... Pojutrze wyprowadzamy się z tego mieszkania...
— Wyprowadzamy się! — zawołał żałośnie Robert Daumont.
— Musimy!
— Gdzież będziemy mieszkali?
— Przy ulicy de Verneuil nr 17. Już najęłam.
— Zanotuję to sobie — rzekł Joachim Touret.
— Jutro umówię się z przedsiębiorcą transportowym — ciągnęła dalej pani Daumont — zażądam ludzi na popołudniu dla spakowania rzeczy, a pojutrze rano przejedziem do nowego lokalu. Skoro stąd wyjedziemy, przestaną się nami zajmować.
— Bardzo słusznie — rzekł ajent — pochwalam tembardziej postanowienie pani, iż może nam ono posłużyć...
— Do czego?
— Bardzo prawdopodobne, że panna Teresa zechce zasięgnąć wiadomości. Z czasem ośmieli się i zechce dowiedzieć się co państwo przedsięwzięliście po jej ucieczce i gdzie zamieszkaliście. Przybędzie sama lub przyszle swego kochanka. Porozumiem się więc z odźwierną. I urządzę dla siebie w jej loży kryjówkę.
— Ach!... co za wyobraźnia obfita w pomysły.
— Fach wymaga tego — odrzekł skromnie Mioduś.
— Ale pan będziesz mieć wydatki...
— Mówiłem już o tem z szanownym mężem pani.
— Pan Touret nic nie chce przyjąć, zupełnie nic rzekł Robert.
— Nigdy na to nie pozwolę — odparła Eugenja — i proszę pana na wszystko polikwidować sobie przynajmniej koszta... Pracować dla nas darmo... no, jeszcze, ale ponosić wydatki nigdy!.. Pozwolisz więc pan wrócić sobie koszta, albo zrzekamy się pomocy pańskiej.
— Ależ pani...
— Nie przyjmuję żadnych tlómaczeń — przerwała pani Daumont. — Czego kobieta chce, Pan Bóg tego chce... wiesz pan o tem dobrze. Ustąp więc dobrowolnie.
Robert na dany znak przez Eugenję wyjął z pularesu bilet bankowy.
— Oto tysiąc franków, kochany panie, które zechcesz przyjąć na rachunek. Będziesz pan zapisywać wydatki, później jej uregulujemy. Chcę być zobowiązaną panu, lecz tylko przez wdzięczność.
Touret zrozumiał, iż dalszy opór był niemożliwym. Ustąpił, zapewne bez żalu, i schował bilet do kieszeni.
— A teraz — rzekł Robert Daumont — uczynisz nam pan przyjemność i pozostaniesz u nas na obiedzie. Przy stole pogawędzimy.
— Rondel się wywrócił — pośpieszyła dodać pani Eugenja — pójdziemy więc do restauracji.
— Nie mogę odrzucić tak pochlebnego dla mnie zaproszenia...
— O tak, to rozumiem...
I w kilkanaście minut później wszyscy troje siedzieli już w gabinecie restauracji przy bulwarze Clichy.
∗
∗ ∗ |
Kilka godzin odpoczynku powróciło jej siły wyczerpane przez podróż pieszą i wzruszenia. Oczekując na powrót tego, który był dla niej teraz wszystkiem, z pomocą Anusi, służącej z oberży, uporządkowała ostatecznie swoje nowe mieszkanie.
Gdy Gaston wszedł, rzuciła mu się na szyję, następnie po wymianie wiele pocałunków, zapytała:
— Nie wiesz, co tam się stało u matki mojej?
Na to naiwne zapytanie, rzeźbiarz mógł odpowiedzieć tylko domysłami, i zdał jej sprawę z tego co widział przez okno.
— A więc, nie przypuszczasz, że rodzice uwierzyli w śmierć moją?
— Jestem pewny, że nie wierzą, jak również, że przedsiębiorą wszystko, by odszukać cię i zabrać do siebie.
Dziewczę zbladło i zaczęło drżeć.
— Wrócić do nich... by mnie zmuszono do tego małżeństwa... nigdy!
Gaston usiłował uspokoić ją rozumowaniem bardzo loicznem:
— Cóż cię to obchodzi, że szukają, byle cię tylko nie odkryli. Otóż zdaje mi się, że im się to nie uda.
Uspokojona cokolwiek, siadła z Gastonem do stołu.
Ale jeżeli ona czuła w sobie powrócone siły, przeciwnie działo się z Gastonem. Był on na nogach od czterdziestu ośmiu godzin, nie zasnąwszy ani na chwilę. To też upadał ze znużenia. Z tem wszystkiem po obiedzie zajął się rozpakowaniem przywiezionych rzeczy, otworzył walizkę i wyjął książki kupione dla Teresy. Zaopatrzył się nadto w mały zapas bielizny dla siebie i dla niej, gdyż dziewczę nic nie zabrało z sobą, uchodząc z domu rodziców.
Zmieniając koszulę, Gaston spostrzegł brak spinki u mankieta, i zwrócił na to uwagę Teresy.
— Musiałeś zgubić u siebie albo w drodze.
Przypuszczenie było prawdopodobne, zresztą rzeźbiarz nie przywiązywał do tej straty żadnej wagi.
Nazajutrz umówili się, iż Gaston aż do zupełnego ukończenia pracowni w ogrodzie, codziennie będzie udawać się do Paryża tak dla dalszej pracy nad zamówionym posągiem, jak również dla przypatrywania, co się dzieje w mieszkaniu rodziców Teresy.
Nie była ona ani niedowierzającą ani zazdrośną, nie wiedziała nawet co to jest zazdrość. Dziecko, z którego miłość nie miała jeszcze czasu uczynić kobiety, nie przypuszczała, by człowiek ukochany i który przysiągł kochać ją zawsze, mógł dzielić się i oddawać innej swe serce lub przynajmniej część jego.
Zdrada odnośnie do Gastona jak i do niej samej, wydawała się jej niemożliwą i z tego powodu była dla Gastona uległą i posłuszną we wszystkiem. Wola jej zgadzała się w zupełności z wolą kochanka.
I Gaston nie myślał oszukiwać drogiej mu istoty, która z całą ufnością w prawość jego charakteru oddała mu się, pewna, iż skoro tylko okoliczność pozwolą, zostanie jego żoną; z każdą chwilą uczuwał w swem sercu wzrastającą dla niej miłość.
Odjechał do Paryża, i gdy wieczorem powrócił, Teresa powiedziała mu, że nie nudziła się ani chwili przez cały dzień bowiem czytała książkę i myślała o nim.
Następnego dnia powtórzyło się znowu to samo.
Skoro tylko przybywał do swej pracowni, brał się natychmiast do pracy.
Trzeciego dnia, gdy wszedł na ulicę Bochard-de-Saron, uwagę jego zwróciły dwa wozy z meblami, stojące w alei Trudainie przed domem, w którym mieszkali rodzice Teresy.
Pani Daumont sama wydawała rozkazy ludziom.
— Co to ma znaczyć? — zapytywał siebie rzeźbiarz, wchodząc do swego mieszkania.
Z okna w pokoju Teresy już odjęte były firanki, na środku posadzki leżało łóżko rozebrane i materace, przygotowane do zabrania. Nie ulegało wątpliwości, że Daumontowie przeprowadzali się. Lecz dla czego? co się stało? Napróżno snuł różne domysły, w końcu rzekł:
— Lękają się gawęd sąsiadów i zmieniają dzielnicę, w nadziei, że przestaną o nich mówić. Potrzeba będzie dowiedzieć się o ich adresie.
I zamiast wziąć się, jak zwykle, do pracy, Gaston na ten raz postanowił śledzić Daumontów.
Była przy alei Trudaine mała, skromna restauracja, położona na wprost obserwowanego przezeń domu. Udał się do niej, siadł za stolikiem blisko drzwi oszklonych, i kazał podać sobie śniadanie. W chwili gdy je kończył, pani Daumont ubrana elegancko, wyszła z domu, wydała woźnicom polecenia i oddaliła się. W kilka minut wozy ruszyły w drogę.
Gaston pośpiesznie zapłacił należność i w pewnej odległości postępował za wozami. Gdy po godzinie woźnice zatrzymali się na ulicy de Verneuil i ludzie zaczęli wnosić meble do domu. Gaston zanotował w pamięci nr 17 i rzekł do siebie:
— Im więcej będą oddaleni od mego mieszkania, tem mniej potrzebuję ich się obawiać. Nie zmienię go nawet, jak miałem zamiar. Jestem teraz zupełnie bezpieczny.
Pragnąc czemprędzej zakomunikować Teresie tak ważną wiadomość, nie wrócił już do domu, lecz udał się wprost do dworca kolei północnej, i pierwszym nadeszłym pociągiem odjechał do Chantilly.
Teresa spostrzegłszy go wracającego w dzień, zamiast, jak oczekiwała, w nocy, nie wiedziała z początku, czy ma się radować lub smucić. Widocznie coś się stało nadzwyczajnego, lecz co? rzecz pomyślna czy groźna?
Kilka słów Gastona uspokoiło ją.
— Gdy zamieszkają z dala od miejsca, w którem popełniłam błąd, opuszczając ich — myślała — może prędzej ułagodzi się ich gniew... a za kilka miesięcy zgodzą się przyjąć w swoje objęcia i do swego serca nie córkę, która zawiniła, lecz żonę sławnego artysty...
Dzień był prześliczny, i zakochani nasi korzystając z pogody, całe popołudnie przepędzili w lesie, spacerując, gawędząc i płosząc króliki i bażanty.
Teresa nigdy nawet nie marzyła o szczęściu, jakiego doświadczała w towarzystwie Gastona, swego męża, w naiwności swej bowiem uważała się za prawą jego żonę.
Szczęście tryskało z jej oblicza.
Ale Joachim Touret, o którym czas sobie przypomnieć, nie tylko nie mógł się nazwać szczęśliwym, ale przeciwnie gryzł się niepowodzeniem. Zaraz nazajutrz po rozmowie z Daumontami udał się do Senlis, gdzie nic nie dowiedziawszy się od pani Dubief, przełożonej pensji, powrócił zły, nie domyślając się, że był tak blisko miejsca, w którem ukrywali się poszukiwani.
Wypadało zwrócić się w stronę inną.
W prefekturze inspektor pokoi meblowanych przyrzekł natychmiast wysłać na poszukiwania całą brygadę i rzeczywiście sprawy nie zwlekał.
∗
∗ ∗ |
Dwu miesiące już upłynęło od czasu ucieczki Teresy, a rodzice jej nie wiedzieli nic jeszcze ani o losie, ani o miejscu jej ukrycia.
Mioduś wyczerpawszy wszystkie pomysły, czuł się bezsilnym.
Zaczynał wierzyć, iż znalezienie spinki w pokoju Teresy nie miało żadnego znaczenia i związku z jej zniknięciem. Przypuszczał, iż zgubiła ją Julja, służąca odprawiona, mogła zaś ją dostać w prezencie albo i ukradła.
Słowem Touret doświadczył niepowodzenia, tem większego, że woźnica, który odwoził Gastona i Teresę do Saint-Denis, nie został odszukany.
Dodajmy, że woźnica, zastępujący owej nocy swego kolegę, właśnie przed jego uwolnieniem się ze służby, wkrótce zachorował i leżał w szpitalu.
— Oświadczenie w liście panny Teresy, które wydawało się pani manewrem, może jest prawdziwem — mówił do pani Eugenji. — Córka pani w przystępie rozpaczy prawdopodobnie odebrała sobie życie.
— Lecz w takim razie znalezionoby jej ciało — odpowiadała matka, ocierając łzy, które płynąć nie chciały.
— Nie każde ciało znajdują...
Wobec argumentów Toureta, Daumontowie zaczynali również wierzyć w śmierć swego dziecka.
Tymczasem szef wydziału w ministerjum spraw wewnętrznych otrzymał posadę dyrektora więzienia w Nimes, a na jego miejsce zamianowany został Robert Daumont. Dzięki tej posadzie i podwyższeniu pensji, a jeszcze bardziej baronowi Ritter, który przysłał czek na wydatki dla Teresy, państwo Daumont prowadzili życie wygodne, choć na obliczach ich znać było smutek głęboki. Marzona przyszłość świetna zdawała się być utraconą na zawsze.
— Starzejemy się, czas emerytury Roberta zbliża się — mówiła do siebie Eugenja — i skończymy życie nędznie, głupio, prawie w biedzie i wszystko przez ucieczkę tej podłej Teresy. Od niej tylko zależało i moglibyśmy być bogatymi i szczęśliwymi.
Nie chciała... przeklęta! Ach, gdyby ta matka bez serca, ta macocha, wiedziała, że jej córka żyje, jest szczęśliwą i ukrywa się zaledwie o kilka mil od Paryża, jakież tworzyłaby plany zemsty strasznej, nieubłaganej na człowieku, który zniszczył jej świetne nadzieje.
Ani Gaston, ani Teresa nie przeczuwali, nie domyślali się nawet burzy huczącej w tej duszy zranionej.
Czas upływał im szybko bez troski, bez niepokoju.
Gaston zatrzymał mieszkanie przy ulicy Bochard-de-Saron, ale odwiedzał je rzadko, nie chciał bowiem Teresy zostawiać samej, tembardziej, że wiele robót mógł dokonywać w pracowni ogrodowej.
Zwykle też siadała ona obok niego z jakąś robótką lub książką, i czas im upływał niepostrzeżenie.
Posąg, tak hojnie zapłacony, udał się Gastonowi doskonale i był rzeczywiście dziełem sztuki bez zarzutu. Zamówienia, otrzymywane w pracowni paryskiej, były coraz częstsze i dawały dochód, który zapewniał młodej parze wygody i byt zamożny.
Nadeszła wiosna a z nią ciepłe wieczory i noce jasne, długie spacery pod konarami drzew okrytych zielonością, serdeczne i nigdy nieskończone rozmowy, wymiany przysiąg wiecznej miłości, zawsze te same a zawsze jednak nowe.
Miłość Gastona dla Teresy wzrastała z dniem każdym i przechodziła w egzaltację.
Ona, jakkolwiek więcej zamknięta w sobie, ogrzewała się od jego zapału i upajała się jego miłością.
Do tych węzłów, które łączyły ich na pozór nierozerwalnie, przybył nowy — odmienny stan Teresy. W warunkach, w jakich się znajdowali, był on wypadkiem opłakanym, ale oni nie czuli tego. Owszem, widzieli w nim nowe źródło największego szczęścia.
— Czyż rodzice twoi będą mogli nie przyjąć mnie za syna i odmówić mi ręki twojej, skoro pokażemy im nasze dziecię? — mówił rzeźbiarz, który uważał ją więcej za narzeczoną, niż za kochankę.
Ona podzielała tę ufność i patrzała na przyszłość przez pryzmat powleczony kolorami świetnemi.
Na tym horyzoncie jasnego nieba nie dostrzegali czarnej chmury, z której miał wypaść piorun.
Tak minęła wiosna, minęło lato i nastąpiła jesień.
Las dotychczas zielony, zaczął przybierać kolor złoto-purpurowy, liście zaczynały opadać i zbliżała się słabość Teresy.
Za kilka dni miała zostać matką dziecięcia, które nie miało prawa przychodzić na świat.
Pomoc z Chantilly była zamówioną, i miała przybyć na wezwanie.
Pewnego rana, wybierając się do Paryża dla oddania roboty zamówionej, Gaston zapytał:
— Jak czujesz się dzisiaj, droga?
— Dobrze, jestem tylko strasznie ociężałą i strudzoną...
— Mam wielką ochotę pozostać dziś w domu.
— Nie rób tego! — odrzekła Teresa — pamiętaj, że masz umówione widzenie się... Będą czekać na ciebie... Jeżeli nie dotrzymasz słowa, stracisz na tem wiele... Zresztą nie masz się czego obawiać. Powtarzam ci, że czuję się dobrze...
Gaston dał się przekonać, przed odejściem jednak wyprawił posłańca do Chantilly z zawezwaniem pomocy lekarskiej.
Przybywszy do Paryża, oddał zamówioną pracę, odebrał należność, i jakkolwiek pragnął wracać jak najśpieszniej, wstąpił do mieszkania przy ulicy Bochard-de-Saron Na biurku zastał kilka listów, między niemi jeden od Pawła Gaussin.
Przyjaciel jego pisał;
Dauberive, jak wiemy, szczerze kochał Pawła i miał dla niego szacunek. Otrzymany od niego list ucieszył go.
— Ja także — mówił do siebie, uśmiechając się — będę miał wiele do powiedzenia mu, ale nigdy nie zgodzę się pozostać z nim na obiedzie w Paryżu i opuścić Teresę, która niespokojna oczekuje tam na mnie. Przeciwnie, zaproszę go na obiad do Montgrésin. Zobaczy Teresę i przekona się, jak jestem szczęśliwym. Przepędzi u mnie kilka godzin, chciałbym bowiem, by został ojcem chrzestnym mego dziecięcia...
O godzinie trzeciej ktoś zadzwonił u wejścia, Gaston otworzył i powitał Pawła Gaussin, ubranego czarno i z krepą u kapelusza.
— Odnoszę ci twój zegarek — rzekł Paweł Gaussin — i nie potrzebuję chyba dodawać, jak jestem ci wdzięcznym.
— Ach, mój stary przyjacielu, tyle wdzięczności, za rzecz tak bagatelną. Kwituję cię z niej.
— Daruj mój drogi, uczyniłeś dla mnie wiele.
— Dajmy temu pokój!...
— Owszem, mówmy o tem. Bez twego zegarka, który mi ofiarowałeś tak szlachetnie, a raczej bez pieniędzy, jakie zań dostałem, nie mógłbym pojechać do Joigny, nie widziałbym mojej ciotki, nie pielęgnowałbym jej w chorobie, i nie dostałbym sukcesji. Otóż sukcesja ta, większa niż przypuszczałem, wynosi czterdzieści tysięcy franków. Suma ta pozwoli mi urzeczywistnić powzięte oddawna marzenie. Widzisz więc, że obowiązany ci jestem wiele i nigdy nie przestanę być wdzięcznym...
— Dobrze, dobrze... nie mówmy już o tem, mój drogi, i chodźmy, bo możemy się spóźnić.
Paweł spojrzał na niego ze zdziwieniem.
— Zapewne że nie, ale czas udać się na pociąg.
Gaussin z niedowierzaniem spojrzał na niego, jakby powątpiewał o zdrowym umyśle swego przyjaciela.
— Na pociąg?
— No, rozumie się...
— Ależ po co?
— Nie ty prosisz mnie na obiad, ale ja cię zapraszam i zawiozę do siebie na wieś.
— Wcale nie osobliwa myśl! — zawołał Paweł — mam już po uszy pobytu na wsi!
— Z tem wszystkiem pojedziesz, by mi zrobić przyjemność.
— Jakąż ty przyjemność w tem widzisz? Nie wiedziałem, że lubisz wieś... I dokądże mnie zawieziesz?
— Do siebie, gdzie poznasz moją żonę...
Zdziwienie Pawła zmieniło się w osłupienie.
— Do ciebie?.., twoją żonę?... Więc jesteś żonatym?...
— Prawie... zanim stanę się nim zupełnie. Ale to cała historja, bardzo zwyczajna, lecz zarazem romantyczna. Opowiem ci ją w drodze... Tymczasem jedźmy... Jesteś wolny i możesz przepędzić kilka dni u mnie. Zresztą nie odmówisz, bo potrzebuję twojej pomocy.
— Powinieneś był od tego zacząć. Ponieważ jestem ci potrzebnym, zgadzam się więc najchętniej. Lecz, niech mnie djabli wezmą, jeżeli rozumiem co się stało...
— Zrozumiesz niedługo...
Mówiąc to Paweł Gaussin, spojrzał machinalnie przez okno na dom przeciwległy.
— A cóż twoja piękna sąsiadka, zawsze tam mieszka?
— Nie... Ale idźmy, na miłość Boga, bo się spóźnimy!
Wyszli i wsiedli do fiakra.
— Do dworca kolei północnej! — zawołał rzeźbiarz. — Dwa franki na piwo, ale poganiaj, bo się spóźnimy!
Obietnica wywarła skutek, woźnica zaciął konie biczem i popędził.
— Powiedz mi więc...
— Nie teraz jeszcze — odrzekł Gaston — w wagonie będziemy mieć na to prawie całą godzinę.
— Gdy przybyli do dworca, miano już zamykać kasę. Gaston zdążył jednak kupić jeszcze dwa bilety pierwszej klasy i zająć miejsca w oddziale pustym.
Pociąg ruszył.
— Pytasz się co to wszystko znaczy? Rozumiem twoje zdziwienie — rzekł Gaston, biorąc ręce Pawła i ściskając je serdecznie. — Nie umiesz sobie wytłumaczyć i jestem pewnym, że w tej chwili myślisz iż w mojej biednej głowie utworzyła się jakaś szczelina, przez którą ulatnia się i ta odrobina zdrowego rozsądku, jaką jeszcze posiadałem? Bądź szczerym i powiedz, czyż mówię nieprawdę?
— Na honor, nie śmiem zaprzeczyć — odrzekł śmiejąc się Paweł.
— Otóż, uspokój się. Zapytywałeś się o moją piękną sąsiadkę...
— Blondynkę, której biust robiłeś przed nią w ukryciu, a ona, nie wiedząc o tem, pozowała ci.
— Tak.
— No więc?...
— Właśnie to ją poznasz...
— Ją? gdzie?
— U mnie, w Montgrésin, gdzie usłałem małe, skromne gniazdko, ale bardzo przyjemne. Tam mieszkamy, jesteśmy szczęśliwi, i powiem ci więcej za kilka dni zostanę ojcem...
— Tyl ojcem?
— Tak, i wierz mi, że będę ubóstwiać to dziecię jak ubóstwiam jego matkę.
— Więc ta młoda dziewczyna została twoją kochanką?
— Bluźnisz, mój drogi! Jest moją żoną, albo raczej będzie nią, skoro tylko uda się nam otrzymać zezwolenie jej rodziców.
— Słuchając cię, zdaje mi się, że marzę...
— Wcale nie marzysz. Opowiem ci historję naszej miłości i naszego połączenia się. Mogłaby być doskonałym tematem dla romansu bardzo dramatycznego, gdyż do tej chwili rodzice Teresy przekonani są, że ona nie żyje.
— Nie żyje!... Jakto?...
— Słuchaj.
I Gaston rozpoczął opowiadanie znanych czytelnikom wypadków.
Paweł Gausin z natężoną uwagą słuchał słów przyjaciela.
— Do licha! — zawołał, gdy Gaston skończył mówić. — Nie uspokoiłeś mnie wcale. Czy wiesz, żeś ty się wplątał w kabałę fatalną i niebezpieczną.
— Więc cóż? Nie żałuję tego.
— Ależ to pachnie kryminałem!
— Wiem o tem.
— Uwiedzenie małoletniej to nie bagatela!...
— Ba!... Ale są okoliczności łagodzące... Zresztą, nie obawiam się... Zachowałem wszelkie ostrożności.
— Prosty wypadek może zepsuć wszystko i oddać ją w ręce rodziców.
— Być może! ale przypuszczenie twoje jest tak nieprawdopodobne, że nie zdaje mi się, by to nastąpiło...
— Twoja pozycja względem tej młodej dziewczyny jest strasznie fałszywą... dziecię, które mu przyjść na świat, będzie nieprawem...
— Uznam je...
— To nie dość!
— Uprawnię je przez małżeństwo.
— Kiedy? skoro napewno spodziewać się można, że rodzice odmówią swego zezwolenia.
— Jeśli okoliczności tak się złożą, będziemy więc czekali dopóki Teresa dojdzie do pełnoletności a wtedy obejdziem się bez ich zezwolenia.
— Nim to nastąpi wiele lat upłynie, a kto wie, co przez ten czas stać się może?
— Napróżno mówimy, mój drogi. Nie chcę myśleć o niczem; wiem tylko, że kocham i ubóstwiam jego anioła, który uczynił mię najszczęśliwszym z ludzi, a wkrótce uczyni mię najszczęśliwszym z ojców. Liczę, że zostaniesz ojcem chrzestnym mego syna.
— Skądże wiesz naprzód, że to będzie syn?
— Nie wiem, lecz spodziewam się.
— A jeśli to będzie córka?
— Będzie również bardzo pożądaną i nie mniej kochaną, przysięgam ci!
Dojechali do stacji Orry-la-Ville i pociąg zatrzymał się.
Obaj przyjaciele wyszli z wagonu i udali się przez las drogą znaną już czytelnikom.
— Powiedzże mi, mój drogi Pawle, jakież ty masz zamiary?
— Znasz je przecież. Chciałbym urzeczywistnić moje marzenia, i za dwa tygodnie puszczam się już w podróż.
— I dokąd?
— Do Indji.
— Więc porzucasz kraj.
— Tak, Indje mnie nęcą... przedstawiają mi się jak ziemia zaczarowana. Odjeżdżając będzie mi żal ciebie tylko. Jesteś jedynym moim przyjacielem.
Zresztą mam nadzieję, że powrócę, a przez ten czas będziemy do siebie pisywać.
— No, i gdy dostaniesz się do Indji?...
— Och, możesz mi wierzyć, nie będę tracić czasu. Po mojej ciotce dostałem czterdzieści tysięcy franków. We Francji, w Paryżu zwłaszcza, nicbym z taką sumą nie mógł przedsięwziąć, przynajmniej niczegobym się nie dorobił, tymczasem tam mogę z nią dojść do rezultatów wielkich. Ten kraj słońca jest krajem pełnym skarbów ukrytych. W wielu okolicach istnieją pod ziemią nieznane pokłady złota i kamieni drogich. Cały rok poświęcę na badanie kraju i ziemi, a wiesz, że posiadam wiadomości specjalne. Gdy znajdę ślady pewne, rokujące powodzenie, zakupię ziemię i wezmę się do pracy. Będę pracować własnemi rękami jak górnik, jak prosty wyrobnik a odwaga i wytrwałość dokonają reszty. Iluż przedemną wyjechało biedniejszych niż ja, nie posiadających środków na opłacenie nawet podróży, a powrócili miljonerami! Wyjeżdżam z dość znaczną sumą nie będę więc walczyć z niedostatkiem i przeszkodami. Jeżeli nie zdołam zbogacić się, to chyba sam djabeł mi przeszkodzi. Ale czegóżby miał mi przeszkodzie? Mam wielkie wymagania, to prawda... Marzę o majątku, wielkim, który mi pozwoli kiedyś, jeżeli go osiągnę, używać życia na wielką skalę, pańską jak ja je pojmuję... Mam lat dwadzieścia sześć. Przypuśćmy, że przez lat dwadzieścia będę ciężko pracować, i w końcu powiedzie mi się... Licząc lat, czterdzieści sześć, będę w samej sile wieku, i dość mi jeszcze pozostanie życia...
Widzisz więc, że nie będę pracować napróżno.
— Życzę ci powodzenia z całego serca.
— Ale nie uwierzysz.
— Twoja ufność wydaje mi się zbyt wielką. Mówiłeś przed chwilą o pokładach złota, drogich kamieni... Bądź ostrożnym!
— Dlaczego?
— Bo praca na tem polu wiedzie najczęściej do rozczarowania i nędzy.
— Dajże pokój! Jestem zupełnie przeciwnego zdania. Słuchaj i zapamiętaj to sobie! Spodziewasz się dziecięcia, którego mam być ojcem chrzestnym. Otóż, czy to będzie syn czy córka, zobowiązuję się, gdy dojdzie lat dwudziestu, uposażyć je po książęcemu! Wierzę w moją gwiazdę!
— W każdym razie dziękuję ci za dobre chęci — odrzekł rzeźbiarz, ściskając rękę przyjaciela. — Z całej duszy życzę ci powodzenia, i nie w nadziei egoistycznej, że spełnisz twą obietnicę, lecz by za powrotem do nas widzieć cię szczęśliwym.
Tak rozmawiając doszli do miejsca, z którego widać było wioskę Mongrésin.
— Daleko jeszcze? — zapytał Gausin.
— Za kwadrans będziemy na miejscu.
I rzeczywiście w kilkanaście minut stanęli przed domkiem Gastona.
— Teresa mająca rankami wiele czasu, zwykle po odjeździe Gastona, z pomocą matki Pascal i służącej, zabierała się do przygotowania obiadu, i od dwóch miesięcy, pod ich kierunkiem sama zajmowała się kuchnią. Oberżystka i Anusia pokochały ją szczerze. Obie ulegały jej z chęcią i spełniały wszystkie kaprysy dziewczęcia, które nazywały Pieszczotką, wyrażając przez ten przydomek niezmierny powab i łagodność jej charakteru.
Teresa, spostrzegłszy wchodzącego z Gastonem nieznajomego młodego człowieka, nie mogła w pierwszej chwili zapanować nad przestrachem, i żywo podniosła się z siedzenia.
Teresa uspokojona temi słowy, podeszła do Pawła i podała mu rękę.
— Ponieważ jesteś pan przyjacielem Gastona, będziesz i moim — rzekła swym głosem melodyjnym. — Skoro on pana kocha, więc i ja będę kochać. Jesteś pan dla niego bratem, ja będę pańską siostrą.
Głos i twarz Teresy od pierwszej chwili oczarowały Pawła.
— Brat ma prawo uścisnąć swą siostrę — rzekł — czy pozwalasz Gastonie?
— Pozwalam!
Gaussin objął młodą kobietę, i na jej bladych policzkach złożył dwa pocałunki. Od tej chwili lody były złamane i zniknął wszelki przymus.
— Więc zgodziłeś się pan zostać ojcem chrzestnym naszego dziecięcia?
— Bez wahania i z całego serca. Chodzi teraz o jedną rzecz i dość ważną...
Któż będzie matką i chrzestną?
W tej chwili weszła Anusia, niosąc na rękach drwa do komina.
— Oto matka chrzestna — odrzekł Gaston, wskakując na dzielną dziewuchę, która usłyszawszy to, zachwycona i zarazem zdziwiona takim zaszczytem, zarumieniła się jak piwonia.
— Dobrze! — zawołał Gaussin — poznam się z nią i uścisnę, jeżeli pozwoli.
— I owszem — odrzekła Anusia, kłaniając się niezręcznie i nadstawiając oba policzki pełne i rumiane jak jabłka.
Poczem złożyła obiad przed kominkiem.
— Moja Anusiu, bądź tak dobra, pójdź do oberży i poproś matkę Pascal, by do obiadu dodała nam jeszcze kurczę.
— W tej chwili... wybiorę je sama, najlepsze...
— I przygotuj mi pokój — rzekł Gaussin — wątpię bowiem — dodał zwracając się do Gastona — byś chciał mnie pomieścić w swoim.
— Rzeczywiście, bardzo żałuję... — ale stąd do oberży kilka kroków zaledwie, i w każdej chwili możemy być z sobą. Przez kilka dni pozostanę w domu, będziemy więc dość mieli czasu do pomówienia o przeszłości i przyszłości.
— Nie wyjedziesz? A jednak musisz pojechać ze mną do Paryża.
— Po co?
— Interes bardzo ważny... potrzebuję kupić co do chrztu i trochę podarków dla mojej nowej siostry i dla matki chrzestnej.
— Masz rację... Pojadę więc.
Porozmawiali jeszcze chwil kilka, poczem Gaston zaprowadził Pawła do ogrodu i pokazał mu swoją pracownię.
Siedli do obiadu o godzinie zwykłej. Nie potrzebujemy dodawać, jak cały wieczór przeszedł im wesoło...
Obaj przyjaciele chętnie gawędziliby przez noc całą, ale ponieważ około godziny dziesiątej Teresa uczuła się strudzoną, Gaston więc odprowadził Pawła do jego pokoju do oberży.
Nazajutrz Teresa była cierpiącą i nie podniosła się już z łóżka.
Wezwana do pomocy z Chantilly kobieta, oczekiwała od rana, umówiono również i mamkę. Ta ostatnia była to młoda wieśniaczka, żona leśnika, mieszkająca w Commelle. W południe posłano po nią Anusię.
Teresa chciała karmić sama, ale że była za młodą i dość wątłą,
niebezpieczeństwo więc mogło grozić nietylko jej, lecz i dziecięciu. Choć z żalem, uległa radom wezwanej kobiety, a jeszcze więcej prośbom Gastona, który nie chciał narażać zdrowia jej i ukochanej istoty, której miał zostać ojcem.
Przewidywania spełniły się i o godzinie siódmej wieczorem Teresa została matką.
W pokoju przyległym Paweł z niecierpliwością oczekiwał wiadomości, czyim ojcem chrzestnym zostanie: syna czy córki?
— Jak najpomyślniej — zawołał wchodząc Gaston, promieniejący radością — jestem najszczęśliwszym z ludzi!
— No cóż? Syn czy córka?
— Córka... Spodziewałem się syna, ale szczęśliwym jestem i z córki.
I obaj przyjaciele uścisnęli się.
Teresa przebyła przesilenie zwycięsko, lecz była bardzo osłabioną.
Potrzeba było teraz przedewszystkiem sporządzić akt prawny. W tym celu Gaston w towarzystwie Pawła i ojca Pascal udał się do merostwa j w Orry-la-Ville, gdzie dziecię zostało zapisane do ksiąg pod imieniem Pauliny Łucji Dauberive, córki Gastona Dauberive i matki nieznanej. Z proboszczem umówiono się o chrzest za tydzień, i dopełniono go w dzień oznaczony. Zebrane u drzwi kościoła dzieci wiejskie dostały masę cukierków i groszaków, i głośnemi okrzykami wyrażały swą radość.
Wieczorem matka Pascal podała obiad, na przyrządzenie którego wysiliła cały swój talent kucharski, przyczem biesiadnicy wypili wiele butelek wina za zdrowie matki i dziecka.
Małgorzata Poulet, tak nazywała się mamka, zabrała z sobą dziecię do Commelle, a w dwa dni później Paweł Gaussin, uściskawszy Gastona i Teresę, odjechał do Hawru, gdzie wsiadł na statek i popłynął do Indji.
W domku rozpoczęło się znowu dla Gastona i Teresy życie jednostajne, samotne, a jednak pełna szczęścia i uroku.
Zamówienia napływały, i rzeźbiarz pracował Z podwójną energją.
Teresa stawała się coraz piękniejszą. Bez żadnej przesady można było powiedzieć o niej, że macierzyństwo jeszcze bardziej wzmogło urok jej oblicza.
W trzy miesiące nadszedł list z Kalkuty, w którym Paweł donosił, iż odbywszy podróż pomyślnie, zakupuje pewną przestrzeń gruntu, którą zbadał dokładnie i przekonał się, że zawiera w sobie pokłady cennych kamieni. Ale ponieważ nie posiada dostatecznych kapitałów dla tak wielkiego przedsięwzięcia, ma zamiar wejść do spółki z pewnym francuzem, osiedlonym tam oddawna, wdowcem i ojcem bardzo pięknej córki. Nawzajem żądał Paweł wiadomości o swojej córce chrzestnej i jej matce.
Gaston opisał mu natychmiast i zawiadomił, iż mała Paulinka prześliczną jest jak cherubinek, zdrowa i rozwija się tak prędko, iż ma już dwa ząbki.
Upłynęło półtora miesiąca i nadszedł drugi list od Pawła, datowany już nie z Kalkuty, a z Lahory. Emigrant donosił, że już podpisał akt spółki i rozpoczął roboty. Wśród szczegółów technicznych unosił się nad przymiotami córki swego wspólnika, i dawał do zrozumienia, iż ma zamiar z nią się ożenić. Naturalnie przesyłał serdeczne życzenia swej córce chrzestnej i rodzicom.
Gaston i Teresa od czasu osiedlenia się w Montgrésin, nie mieli żadnych wiadomości o Daumontach, wiedzieli tylko, iż mieszkają przy ulicy Verneuil.
Dla czegóżby on nie mógł zobaczyć się z niemi teraz, jak dawniej postanowił i nie miał im opowiedzieć:
— Córka wasza, którą opłakiwaliście jako umarłą, żyje... Jedynem jej pragnieniem jest wrócić do was i kochać was... Oddajcie mi ją za żonę... Nazwisko moje jest szanowane i znane... jestem prawie bogatym przez pracę, a majątek mój wzrasta na równi ze sławą... Dajcie mi ją... przyprowadzę ją wam, a wraz z nią prześliczne dziecię, waszą wnuczkę.
Dla czegóż jednak tak nie postąpił?
Bo nie dowierzał, obawiał się...
Jak odpowiedzieliby na jego postępek, ten ojciec egoista i ta matka chciwa, zawiedzeni przez niego?
Kto wie, czy opierając się na swem prawie rodzicielskiem, nie odebraliby mu Teresy, zamiast zgodzić się na uprawnienie ich miłości?
Kto wie, czy zaślepieni gniewem i niewzruszeni w swej zemście, nie zaskarżyliby go przed sądem i nie domagali się ukarania za zbrodnię uwiedzenia małoletniej?...
Gaston nie miał odwagi narazić się na takie niebezpieczeństwo.
Upłynęło znowu kilka miesięcy.
Robert i Eugenja nie wątpili już o śmierci córki. Wspominali już o niej tylko z przekleństwem i często powtarzali, że nigdy nie przebaczą jej krzywdy, jaką im uczyniła przez stratę majątku.
Były to wtedy najświetniejsze czasy cesarstwa.
Dwór przyjeżdżał często do Compiègne, a za każdym takim wyjazdem, można było w okolicy rezydencji cesarskiej spotykać wszędzie niezliczoną liczbę ajentów tajnych, czuwających nad bezpieczeństwem naczelnika państwa, dwa razy już cudem tylko ocalonego od ręki morderców.
Joachim Touret, jako jeden z ajentów starszych i do tego zaszczycony zaufaniem wyjątkowem, miał powierzoną sobie brygadę, której obowiązkiem był bezustanny nadzór w okolicach Compiègne, w promieniu mil kilku.
Ludność wiejska znała dobrze manewra policji i nikt nie dziwił się, spotykając w najmniejszych nawet wioskach osobistości nieznane, krążące bezustannie raz w takiem, drugi raz w innem ubraniu, i przesiadujące całemi godzinami w oberżach. Szczególniej pełno ich było na drodze między Paryżem i Chantilly, i podwładni Miodusia często pokazywali się w Chapelleen-Serval, Orry-la-Ville, Pontarmè i w Montgrèsin. Wyjątkowy zaś nadzór miano nad lasem Chantilly, gdzie jak przypuszczano, ajenci Orleanów, przybyli z Londynu, zbierali się sekretnie i organizowali spiski — co zresztą pozbawione było wszelkiej podstawy.
Praca takich, jak ich nazywano ciekawych, nie była uciążliwą. Polegała ona na ciągłych spacerach, odwiedzaniu oberż, gawędzie ze spotykanemi w nich osobami, i wyciąganiu ich na rozmowę. Czasami bawili oni po kilka dni w jakiej miejscowości, udając ludzi spokojnych, przebywających na wsi dla świeżego powietrza. Niektórzy przebywali w towarzystwie kobiet, należących również do cechu policyjnego.
Ajenci i ajentki urządzali wycieczki do lasu Chantilly i wesoło bawili się pod cieniem drzew lub nad brzegiem stawu Commele. Miejscowy nadleśny często miewał wizyty tych gości tajemniczych, którzy dobrze opłacani z funduszów sekretnych, urządzali u niego śniadania i obiady, zamawiane naprzód, na których nawet w czasie, w którym polować nie było wolno, figurowała zwierzyna, jak zające i bażanty, oblewane dobrze wybornem winem białem i prawdziwym burgundem. Rozumie się, wszystko to działo się w tajemnicy, leśnik bowiem nie opłacał patentu na prawo restauracji.
Czytelnicy nasi zapewne zapominają sobie, że córeczka Teresy znajdowała się w fermie Commele i że córka leśnika, której mąż był także leśnikiem, była jej mamką.
Każdego dnia, skoro tylko pogoda sprzyjała, Teresa zwykłe po południu przychodziła odwiedzać swe dziecię, i wziąwszy je na ręce, wraz z mamką, przechadzała się pod cieniem rozłożystych drzew nad brzegiem stawu. Czasami usiadłszy na gęstym mchu, miękkim jak aksamit, bawiła się z swą pieszczoszką, wyciągającą do jej ust swe rączyny drobne, albo śpiewając piosnki, kołysała ją i usypiała na rękach.
Zbliżał się koniec października. Jesień była prześliczna i wyjątkowo ciepła, słońce rzucało na czyste niebo swe jasne promienie, i lekki wietrzyk orzeźwiał powietrze. Gaston dla załatwienia interesów odjechał do Paryża.
Teresa, korzystając z jego nieobecności, postanowiła wcześniej niż zwykle udać się do Commelle, dla odwiedzenia swej córeczki. Budynek, stanowiący fermę, składał się z parteru, zajmowanego przez ojca leśnika, i piętra będącego mieszkaniem mamki i jej męża. Do parteru przylegały obszerne szpichlerze. Budynek stał pośrodku wielkiego dziedzińca, otoczonego murem, za którym w odległości dwudziestu pięciu kroków, nad brzegiem strumyka, wznosiła się kępa starych wiązów i jesionów, tworząc po środku miejsce puste, jak gdyby wielką salę otoczoną zielenią. Pośród nich na pniach po ściętych, drzewach urządzony był stół z desek.
Gdy Teresa przybyła do fermy, siedziało właśnie przy tym stole kilku mężczyzn, ubranych starannie i zabawiających się rozmową. Pomiędzy zebranemi wyróżniał się jeden, którego towarzysze słuchali ze czcią prawie religijną. Człowiek ten spostrzegłszy przechodzącą o kilkanaście kroków osobę, zwrócił wzrok ku niej machinalnie, lecz nagle urwał rozpoczęty frazes i powstawszy z krzesła, śledził ją oczyma, dopóki nie znikła po za drzwiami budynku.
Zdziwienie jego zwróciło na się uwagę to warzyszy.
— Co pana tak zajęło, panie Touret? — zapytał jeden z gości.
— Nic... nic... — odrzekł Mioduś, siadając.
Ale wrażenie wywołane na twarzy jego, nie zgadzało się z tą odpowiedzią.
— Nie... nie mylę się... — myślał. — Nie mogę się mylić! Ta młoda kobieta, która weszła do fermy, jest właśnie tą samą, której fotografję mam w pugilaresie. To ona... a ja ją miałem za umarłą... Tak, to córka Roberta Daumonta... Trudno, by inna osoba była tak podobna... To ona...
— No, wypijmy jeszcze po kieliszku i rozejdźmy się — rzekł głośno. — Mamy jeszcze kilka godzin do zachodu słońca, skorzystajmy więc z nich... i każdy w swoją stronę. Z raportami przyjdziecie do Compiégne o godzinie dziewiątej.
Słowa Toureta były rozkazem; powstali pożegnali się i każdy udał się w swoją stronę. Jeden Joachim nie opuścił stołu.
W kilka godzin później Teresa, niosąc Paulinkę na rękach w towarzystwie mamki wyszła z fermy i skierowała się na drogę ciągnącą się wzdłuż stawu.
Touret po raz drugi miał sposobność przypatrzeć się jej z całą uwagą.
— Nie, nie mylę się — mówił do siebie, wyjąwszy z kieszeni daną mu przez Daumontów fotografję, i wpatrując się w nią z uwagą. — To Teresa. Co za szczególne spotkanie! Będę miał dobrą nowinę dla jej rodziców. Idąca z nią mamka jest żoną leśnika, przez nią łatwo dowiem się o wszystkiem.
Zastukał trzonkiem w stół, i za chwilę nadbiegła matka Małgorzaty.
— Pan mnie wołał?
— Tak, kochana pani. Chciałbym zapłacić należność i zapytać się o rzecz jedną...
— Jaką?
— Wszak to wasza córka przeszła dopiero z jakąś młodą panią?
— Tak, to Małgorzata.
— A dziecko, co ta pani niosła na ręku, czy to jest córki waszej?
— Nie, to tej pani.
— Czy ta pani mieszka w tej okolicy?
— Tak, w Montgrèsin, z mężem. Bardzo dobrzy i uczciwi ludzie, wszyscy ich tu kochają i szanują.
— Czy kupili tam dom?
— Nie zajmują domek oberżysty Pascala.
— Czy ta młoda pani nie ma czasem na imię Teresa?
— Tak. Czy pan ją może zna?
— Zdaje mi się, że gdzieś ją spotykałem. A czy nie wiesz pani czasem jej nazwiska?
— Nie wiem.
— To może nazwisko męża?
— Gaston Dauberive.
— Czy dawno już tu mieszkają?
— Chyba nie więcej niż rok...
— W takim razie omyliłem się... Wprowadziło mię w błąd podobieństwo... Ile się należy?
— Czterdzieści ośm franków.
Touret wyjął pieniądze, i płacąc, zapytał z udaną obojętnością:
— Czy ta młoda pani często tu przychodzi?
— Codzień. Gdyby nie widziała swej córeczki rozchorowałaby się. To dobra matka.
— Do widzenia, kochana pani — rzekł Touret i odszedł w stronę stawu.
— No teraz już jestem pewnym — mówił do siebie, zacierając ręce z zadowoleniem — Nie ulega najmniejszej wątpliwości, że odszukałem nareście Teresę Daumont. Ten Gaston Dauberive jest właścicielem spinki znalezionej w jej pokoju i oznaczonej cyframi G. D.
Doszedł do stacji Orry-la-Ville, wsiadł do pociągu i odjechał do Paryża. O godzinie czwartej dzwonił już do mieszkania Daumontów. Eugenja, usłyszawszy z przedpokoju głos jego, podeszła i zaprosiła go do salonu.
— Cóż za wypadek szczęśliwy sprowadza pana do nas? — zawołał Robert Daumont, Witając Toureta.
— Zaraz powiem, lecz przedewszystkiem poproszę panią, by raczyła się przekonać, czy drzwi są zamknięte; tego bowiem co mam powiedzieć nikt nie powinien słyszeć.
Eugenja zaintrygowana temi słowami, poszła przekonać się, poczem wróciwszy do salonu, zapytała:
— Cóż się stało więc? dlaczego taka tajemnica?
— Dlatego, że wyznanie, jakie mam uczynić, jest bardzo przykre dla mojej miłości własnej.
— Wyznanie?
— Tak. Jestem głupcem, idjotą, kretynem i zaczynam się przekonywać, że nie znam nawet abecadła mojego fachu. Ta myśl przejmuje mię wstydem... Rzecz była jasna jak słońce, że córka państwa, po ucieczce z domu, nie mogła pozostać w Paryżu bez narażenia się na niebezpieczeństwo spotkania z wami lub z kimś znajomym, jeśli tylko nie chciała pozostawać ciągle w ukryciu. Musiała więc wyjechać z Paryża... to było widoczne, a jednak ja, głupie bydlę nawet nie pomyślałem o tem. Nie przyszło mi na myśl, że pierwszem pragnieniem zakochanych było ukryć swą miłość i szczęście w jakimś zakątku spokojnym, w jakiejś chatce w lesie, i jak osieł, zamiast poszukiwać na prowincji, przetrząsałem cały Paryż.
I wypowiedziawszy to jednym tchem prawie, na chwilę umilkł.
Daumontowie ze zdziwieniem słuchali ajenta, nie rozumiejąc tych mea culpa przeszłości, od wielu bowiem miesięcy nie wątpili już o śmierci swej córki.
— Zapewne — odezwał się z pewnem wahaniem Robert Daumont — można było początkowym poszukiwaniom dać kierunek inny, ale po upływie tak długiego czasu rozpoczynać je na nowo, to rzecz bezużyteczna. Wszak pan sam zapewniałeś nas, że biedne dziecko nasze musiało odebrać sobie życie.
— Tak, zapewniałem, bo wierzyłem, i to właśnie dowodzi mojej głupoty.
— Jak to, więc to nie miałoby być prawdą? — zapytał żywo Robert.
— Masz pan może jakie wiadomości? — przerwała mu Eugenja, poruszona ostatniemi słowami ajenta.
— Tak, córka państwa żyje!...
— Nasza córka żyje! — zawołali naraz Daumontowie. — Nie mylisz się pan?
— Nie mylę się, widziałem ją własnemi oczyma.
— Widziałeś pan Teresę? Kiedy?
— Przed dwiema godzinami.
— Gdzie?
— Na folwarku Etangs de Commelle.
— Ależ pan nie znasz naszej córki...
— Znam ją z fotografji, którą mam przy sobie.
— Zdaje się, że musiało pana złudzić podobieństwo...
— Nie! Osoba którą widziałem, jest napewno panną Teresą.
— A więc żyje... — wycedziła przez zęby Eugenja.
— Gdzież to leży ten folwark.
— W lesie Chantilly, o dwadzieścia minut drogi od stacji Orry-la-Ville.
— Musiała się przez ten czas zmienić bardzo... zauważyła Eugenja.
— Zmieniła się i do tego na korzyść. Wydała mi się jeszcze piękniejszą, niż na fotografji.
— Lecz cóż ona tam robi?
— Zmuszony jestem zadać państwu cios bardzo boleśny — rzekł ajent głosem rzewnym. — Uzbrójcie się w odwagę.
— Mamy jej dość, przecież wierzyliśmy, że nie żyje...
— Zresztą, wszystkiego spodziewamy się po tej córce bez serca, która nam tyle cierpienia sprawiła — dodała Eugenja. — Mów pan śmiało i nie ukrywaj nic przed nami.
— Kiedy tak... więc... szła odwiedzić...
— Kogo?
— Swoje dziecko...
— Swoje dziecko! — zawołali naraz Daumontowie.
— Więc ma dziecko, nikczemna! — syknęła Eugenja groźnie.
— Tak... prześliczną córeczkę...
— Więc skoro pan znasz jej hańbę, to musisz znać i sprawcę...
— Znam.
— Jakże się nazywa?
— Gaston Dauberive.
— Gaston Dauberive — powtórzyła Eugenja — pierwszy raz słyszę to nazwisko. Zepewne człowiek jeszcze młody.
— Młody i przystojny.
— Ach, nikczemni! podli! — wybuchnęła z wściekłością Eugenja. — A więc zahańbiła się na zawsze. Tysiąc razy wolałabym, żebyśmy ją byli odnaleźli nieżywą, aniżeli zahańbioną. Nieprawe dziecko w takiej rodzinie jak nasza! Co za okropność, co za poniżenie! Nie przeżyję tego, ale chcę żyć, żeby ukarać, żeby się zemścić!...
— Uspokój się — rzekł Robert, przestraszony jej namiętnym wybuchem.
— Ja mam się uspokoić!... Alboż to rzecz możliwa? Chcesz, żebym obojętnie słuchała tak strasznej wiadomości? Czyż ty jesteś spokojny? Czy nie czujesz nienawiści dla tych nikczemnych, którzy zatruli całe życie nasze? Więc może jeszcze litujesz się nad nimi i chcesz przebaczyć tej córce wyrodnej i bezwstydnej i temu zbrodniarzowi, który hańbiąc Teresę, zniszczył całą przyszłość świetną jej i naszą?... Więc dobrze! Skoro jesteś takim niedołęgą i nie masz krwi w sobie, przebaczaj!... lecz ja nie przebaczę im nigdy!...
— Bardzo dobrze rozumiem gniew pani — zaważył Touret — jest on słusznym, i pan Daumont podziela zapewne chęć zatarcia wszelkiemi środkami plamy... lecz, aby dojść do tego celu, potrzeba zastanowić się z zimną krwią i rozwagą.
— Wiem o tem równie dobrze — odparła Eugenia — lecz pojmujesz pan, że trudno mi było zapanować nad uczuciem oburzenia, dowiedziawszy się że córka moja, którą uważałem za najlepszą istotę, była przewrotną, hipokrytką, i czuje się szczęśliwą pomimo swej hańby. Opanowała mnie zgroza, silniejsza nad moją wolę i rozum... Daruj pan i wróćmy do pańskiego odkrycia. Cóż to za jeden jest ten Gaston Dauberive?
— Spieszyłem się, by zakomunikować państwu tę ważną wiadomość, nie chciałem bowiem stracić ani chwili i dlatego nie miałem jeszcze czasu zasięgnąć objaśnień. O Gastonie Dauberive nic nie wiem więcej. Mogę tylko państwa zapewnić, że panna Teresa od chwili ucieczki, mieszkała z nim ciągle w Monfgrèsin, niedaleko od folwarku Commelle.
Po kilku chwilach milczenia, pani Daumont, której twarz zaczęła się rozjaśniać pod wpływem jakiejś myśli, rzekła głosem już łagodniejszym.
— Powiedziałeś pan, że Teresa jest jeszcze piękniejszą, aniżeli była nią w chwili fotografowania się?
— Tak rzeczywiście...
— Więc powiedz mi — przerwała Eugenia, zwracając się nagle do męża — cóż myślisz teraz przedsięwziąć? Twoja córka żyje i jest w rękach nikczemnika, który ją wykradł i zhańbił... Taki stosunek nie może trwać dłużej... jakże więc myślisz postąpić?
— Zdaje mi się, że przedewszystkiem trzeba dowiedzieć się, co to za człowiek ten Gaston Dauberive, skąd pochodzi, czem się zajmuje, a jeżeli należy do rodziny uczciwej, zgodzić się na małżeństwo jego z Teresą, choćby tylko dla uniknięcia skandalu...
Pani Daumont gniewnie uderzyła nogą o ziemię.
— Więc to takiej kary pragniesz dla zbrodniarza który sprawił nam tyle złego! — zawołała gwałtownie. — Wiesz, co zabrał nam ten człowiek wykradając nasze dziecko i zgadzasz się przyjąć go za zięcia? I ty nie wstydziłbyś się nazywać swym synem tego, który zamordował barona Rittera? I ty chciałbyś bym pieściła dziecko zrodzone z takiego błędu, a raczej zbrodni! Ależ ty jesteś zupełnym wariatem! Robercie, albo nie znasz mnie dotąd. I ty myślisz, że ja byłabym zdolną zapomnieć i przebaczyć? Nie!... nigdy!... Słyszysz mię?... Nigdy! Małżeństwo to jest niemożliwie!...
Robert, pragnąc w obecności Toureta okazać pewną samodzielność, ośmielił się zaoponować.
— Czy tylko postanowienie to nie będzie za pośpieszne? Zdaje mi się, że trzebaby najprzód dowiedzieć się co za jeden... a nuż będzie on w stanie zastąpić nam barona Rittera?
Eugenia miała znowu wybuchnąć gniewem, lecz Touret, uprzedzając ją, rzekł:
— Czy pani pozwoli mi wypowiedzieć moje zdanie?...
— Po przysłudze, jaką nam pan uczyniłeś, nie mogę panu odmówić.
— Otóż pan Daumont mówi bardzo rozsądnie, skoro żąda chłodnego zastanowienia się...
— Tak pan sądzisz? — przerwała Eugenja z ironją — i z jakich powodów, jeśli mogę zapytać?
— Pragniecie państwo uniknąć skandalu, wszak tak?...
— Naturalnie... za wszelką cenę.
— Więc nie może być nawet mowy o zapozwaniu Gastona Daubierive przed sądem o uwiedzienie małoletniej. Zapewne, byłby on w takim razie napiętnowany publicznie, lecz jednocześnie i hańba córki państwa stałaby się głośną. Otóż, po cóż myśleć o zemście, jeżeli winowajca, pomimo swego błędu czy zbrodni, jest człowiekiem uczciwym, jeżeli działał pod wpływem miłości, i gotów jest naprawić swą winę? Nie mamy wcale dowodów, że nie należy do rodziny uczciwej, i że nie jest w stanie zapewnić pannie Teresie wygodnego bytu i szczęścia...
Touret zaczynał pojmować, że źródłem gniewu Eugenji był żal z utraty marzonej przyszłości świetnej, nie chcąc się więc jej narazić, dodał tylko:
— Dlatego też, niech pani pozwoli mi zebrać o nim wiadomości...
— Owszem... proszę — odrzekła niechętnie. — Zobaczymy później.
Ale w myśli już postanowiła, że jeżeli Gaston Dauberive nie posiada majątku tak wielkiego, by mogła zeń korzystać i sama, w takim razie musi być potępiony bez wahania.
— Czy mogę mieć w panu zaufanie zupełne? — zapytała ajenta, utkwiwszy weń swój wzrok przenikliwy.
— Najzupełniejsze...
— Otóż, postaraj się pan dowiedzieć, jaka jest rzeczywiście pozycja tego Gastona Dauberive, a jeżeli nie jest taką, jakiej mamy prawo wymagać, przyrzeknij, że pomożesz mi zemścić się... Och, bądź pan spokojny — dodała żywo, spostrzegłszy w nim pewne zdziwienie — zemsta moja będzie cichą, nikomu nieznaną, nie wywoła skandalu i nie narazi pana w niczem...
— Jeżeli tak, przyrzekam pomoc najchętniej.
— W chwili, w której będziemy mogli powiedzieć sobie, iż hańba nasza w oczach świata w jakikolwiek sposób została zatratą, i lepsza przyszłość nasza zapewnioną, w chwili takiej ofiaruje panu dziesięć tysięcy franków.
— Przyjmuję je w przekonaniu, iż zasłużę na nie — odrzekł Mioduś z uśmiechem.
— Więc nie zwlekaj pan. Kiedy zobaczymy się?
— Muszę wrócić do Compiégne, gdzie znajduje się dwór, i dokąd powołuje mię obowiązek. Dopiero więc jutro będę mógł zająć się tą sprawą. Przyjdę wieczorem, a najpóźniej pojutrze rano.
— Będę na pana czekać.
I pożegnawszy Daumontów, udał się śpiesznie na dworzec kolei północnej.
— Więc cóż zamyślasz uczynić? — zapytał Robert żonę, gdy zostali sami.
— Powiedziałam to przed chwilą. Chcę zatrzeć przeszłość i przygotować przyszłość. Jak się okazuje, Teresa jest piękniejszą, niż była przedtem...
nic więc niema straconego. Gdy będzie znowu przy mnie, gdy zostanie oddzieloną na zawsze od swego uwodziciela, gdy będzie w moich rękach, musi mi być posłuszna i zrobi wszystko co zechcę!
— Mówisz głosem, który mnie przeraża — rzekł Robert, czując dreszcz przechodzący po ciele.
Eugenja nic nie odpowiedziała i jak zwykle, tylko pogardliwie wzruszyła ramionami.
Służąca weszła z oznajmianiem, iż podany już obiad.
Jadąc do Compiégne, Joachim Touret myślał:
— Pani Daumont jest egoistką, chciwą, pragnącą używać życia i zbytków. Serca w niej niema ani odrobiny... W całym tym opłakanym wypadku najwięcej jej żal było śmierci barona Rittera, przez nią.
„Ta szanowna mama nie cofnie się przed niczem by tylko dojść do celu, i jeżeli Gaston Dauberive zachce jej przeszkodzić, zgniecie go bez litości.
Mąż jest zupełnem zerem, daje się rządzić, widzi tylko jej oczami i spełnia tylko jej wolę... Mój interes osobisty nakazuje mi pomagać jej, rozumie się bez narażenia się... Najprzód, przyrzekła mi dziesięć tysięcy franków i dotrzyma słowa, a powtóre przez nią zyskuję protekcję jej męża szefa biura, a to coś znaczy... Jeżeli tylko zechce, może mi wyrobić wyższą pensję, a nawet posadę wice-dyrektora lub coś podobnego... Dość będzie, dla mnie tego... Należy skorzystać kiedy z właściwej chwili i wspomnieć jej o tem...
„Ciekawy jestem, jak też ona poprowadzi tę sprawę... Tęga kobieta... ale strasznie niebezpieczna. Lepiej być jej sprzymierzeńcem, aniżeli nieprzyjacielem... Wolę z nią trzymać“...
Nazajutrz Touret, zdawszy raport o bezpieczeństwie w okolicy rezydencji cesarskiej, dowiedział się, iż dnia następnego dwór miał opuścić Compiègne i że ówczesny dyrektor policji pałacowej, Hyrvoix, polecił większą część ajentów wyprawić do Paryża. Zawiadomiony o tem Touret, wydał swym podwładnym odpowiednie rozkazy, mając zaś do wieczora czas wolny, postanowił z niego korzystać i zasięgnąć wiadomości o Gastonie Dauberive. Przedewszystkiem należało udać się do Montgrésin, co też uczynił natychmiast i przybył tam około godziny pierwszej po południu.
Zaszedł do oberży, lecz został tylko Anusię, gdyż matka Pascal nie wróciła jeszcze z Chantilly, dokąd udała się dla zakupienia prowizji. Siadł przy stole i kazał podać sobie butelkę wina. W myśli szukał sposobu zawiązania rozmowy ze służącą, gdy drzwi otworzyły się i Gaston Dauberive wszedł do oberży.
— Zdaje mi się, że go znam — myślał ajent, wpatrując się ukradkiem w przybyłego.
Gaston, nie zwróciwszy uwagi na samotnego gościa, podszedł do Anusi i rzekł;
— Idę z panią na folwark odwiedzić małą i przynoszę ci klucz od mieszkania. Nie śpiesz się zbyt z obiadem, bo powrócimy może trochę później.
— Dobrze, proszę pana. Jak tylko gospodyni powróci, zrobię porządek w mieszkaniu, a obiad mogę przyrządzić na godzinę siódmą.
— Dobrze, moje dziecko — rzekł Gaston i wyszedł, by połączyć się z Teresą, oczekującą go na drodze.
— Tak, to on — myślał Touret — to ten sam rzeźbiarz, którego widziałem w pracowni przy ulicy Bochardde-Saron, podczas gdy przeglądałem pokój córki Daumontów.
— Czy ten pan nie jest czasem malarzem? — zapytał Anusię.
— Czasami maluje, ale jest rzeźbiarzem, przynajmniej tak sam siebie nazywa. Czy pan go zna.
— Nie znam osobiście, ale często spotykałem go w Paryżu, w dzielnicy, w której mieszkam... Dawno już on tutaj przebywa?
— O, już chyba z pięć kwartałów.
— Ci artyści, nie odmawiają sobie niczego — rzekł Touret, śmiejąc się — mieszkanie w mieście, dom na wsi...
— Dla czegóż nie mogą sobie pozwolić, skoro mają pieniądze.
— A ten pan Duberive czy dużo zarabia?
— Nie rachowałem jego dochodów, ale zapewne że wiele, skoro regularnie wypłaca za mieszkanie, za życie i pensję mamce.
— Więc on musi mieć majątek?
— Chyba nie, bo słyszałem jak mówił, że żyje tylko z pracy.
— W takim razie dobry musi być z niego robotnik, szanuję go za to. Jego córeczka jest zapewne bardzo mała jeszcze, skoro trzymają mamkę. W jakim też jest wieku?
— Ma już sześć miesięcy, a ładna jak aniołek.
— Tutaj się urodziła?
— Tak, w Montgrésin, chrzczona zaś była w Orry-la-Ville. Ja ją trzymałam do chrztu...
— Ty!... — zawołał Touret z pewnym zdziwieniem.
— Ja i do tego z jakimś wielkim i ładnym panem. Szkoda, że w tydzień potem wyjechał on daleko, do jakiegoś kraju, co go nazywają Indje...
Anusia byłaby zapewne długo opowiadała o swoim kumie, gdyby nie matka Pascal, która powróciwszy z miasteczka, weszła do oberży, obładowana dwoma koszami prowizji. Zresztą Touret wiedział już co mu było potrzeba.
Ponieważ dziecko było ochrzczone w Orry-la-Ville, więc zapisano je do ksiąg ludności miejscowej. Gaston zaś, jako artysta żyjący z pracy, nie mógł być mężem, o jakim marzyła pani Eugenja. Touret zapłacił więc należność i udał się prosto do Orry-la-Ville Przybywszy na miejsce, zaszedł od razu do urzędnika stanu cywilnego.
— Przyszedłem prosić pana o kopję aktu urodzenia dziecka, zapisanego przed sześciu miesiącami do ksiąg ludności tutejszej gminy.
— Bardzo dobrze. Na kiedy panu potrzeba!
— Jeżeli można, prosiłbym natychmiast.
— Dobrze, lecz potrzebuję wiedzieć datę urodzenia imię i nazwisko dziecka i jego rodziców.
— Otóż właśnie nie wiem dokładnie daty ale mniej więc pół roku temu. Jest to dziewczynka zapisana zapewne pod nazwiskiem Dauberive.
—Aha, wiem już, wiem; to córka artysty, rzeźbiarza, który mieszka w Montgrèsin.
— Właśnie ta sama...
W pół godziny Touret otrzymał dokument urzędowy i przebiegłszy go wzrokiem, schował do kieszeni, hojnie wynagrodził mera i opuścił miasteczko.
— Doskonale idzie — myślał Touret — pani Daumont będzie zadowoloną... dziecko zapisane jest w księgach jako córka Gastona Dauberive i matki nieznanej. Jacyż ci młodzi ludzie niedoświadczeni... nie zastanawiają się nad niczem... Jeżeli mają zamiar, a to bardzo prawdopodobne, połączyć się węzłem małżeńskim i rozpocząć walkę z rodzicami, to nie będą mieli żadnej broni, bo w akcie niema wyrażonego nazwiska matki.
Ponieważ Touret miał jeszcze tegoż dnia otrzymać rozkazy od dyrektora policji pałacowej, nie mógł więc wieczorem być u Daumontów i pozostał w Compiègne.
Następnego dnia dwór odjechał do Tuilerjów, a w tygodniu następnym miał przyjechać do Fontainebleau.
Touret znalazł czas wolny dopiero o godzinie szóstej wieczorem i udał się natychmiast na ulicę de Verdeuil.
Daumontowie oczekiwali go.
— Ach, mów pan prędzej — zawołała Eugenja, spostrzegłszy wchodzącego ajenta.
Robert zmęczony i znudzony przejściami, które zburzyły jego spokojne życie egoistyczne, miał minę bardzo zbiedzoną i byłby dał wiele, byle Touret nie odszukał Teresy. Przyzwyczaiwszy się uważać ją za umarłą, szanowny ten ojciec nie doświadczył wcale radości dowiedziawszy się o jej życiu.
— Otóż, droga pani — rzekł Joachim głosem o ile mógł najsłodszym — powiodło mi się wybornie.
— Więc dowiedziałeś się pan?
— Wszystko, co potrzebowaliśmy wiedzieć...
— Więc ten Gaston Dauberive?...
— Człowiek młody i bardzo elegancki...
— A cóż mnie to obchodzi! Ja chcę wiedzieć jaka jest jego pozycja.
— Jak dotąd, dość skromna. Jest rzeźbiarzem, i całym jego majątkiem jest talent...
— Artystą! — zawołała Eugenja z wyrazem najwyższej pogardy — artysta! Więc to jest po prostu cygan, człowiek wykolejony, jedna z tych istot nierozsądnych i śmiesznych, co, gdy mają przypadkiem pieniądze, rzucają je przez okno, a czasami umierają z głodu!... Gdzie i jakim sposobem ta nieszczęśliwa dziewczyna mogła go poznać?
— U pani... pod okiem pani...
— U mnie?... — powtórzyła Eugenja z najwyższem zdziwieniem.
— Tak, w domu naprzeciwko.
— Co pan mówisz?
— Najzupełniejszą prawdę. Jest to właśnie ten sam młody człowiek, którego widziałem z mieszkania państwa przy ulicy Trudaine, a który modelował wówczas glinę. Okna jego pracowni znajdowały się naprzeciwko okien pokoju panny Teresy. Szukaliśmy winowajcy daleko, gdy tymczasem mieliśmy go pod ręką.
— I Teresa uciekła z tym artystą bez znaczenia, bez grosza!
— Niestety!...
— I ten nędzarz jest ojcem dziecka Teresy?
— Tak jest na nieszczęście... Ale są okoliczności pocieszające...
— Jakie? W obec świata niema żadnego dowodu, by dziecko istniało... absolutnie żadnego...
— Z tem wszystkiem musiało być zapisane do ksiąg ludności jakiejś gminy?
— Tak, lecz ojciec był tak nierozsądnym, że podał dziecko jako zrodzone z niego, Gastona Dauberive i matki nieznanej.
Eugenja nie mogła powstrzymać okrzyku radości.
— Czyż to być może? — zawołała, Napewniej... W tej chwili dam pani dowód.
I Touret wyjąwszy z portfelu kopję metryki urodzenia, wręczył ją pani Daumont.
— Prawda rzekła, przebiegłszy ją wzrokiem — — Widzi więc pani na własne oczy, zresztą mogła mi pani wierzyć nawet na słowo. Jakiż cel miałbym zwodzić panią?
— Tym sposobem — odezwał się Robert — hańba naszej córki może pozostać nieznaną. Dowodu na piśmie niema żadnego.
— Jest to ważna pociecha w waszem nieszczęściu — rzekł Touret. — Było dwadzieścia cztery szanse przeciw jednej, że Gaston Dauberive podał imię matki, i nie mogę zrozumieć, dlaczego tak uczynił.
— Masz pan rację. Niezręczność tego człowieka daje mi do ręki broń nieprzewidywaną...
— Wszystko, na co niema dowodu, może być zaprzeczonem. Przyszłość Teresy może być jeszcze świetną, ponieważ niema żadnego śladu przeszłości.
— Cóż więc teraz zamyślasz uczynić? — zapytał Robert Daumont.
— Potrzeba, aby nim tydzień upłynie, córka nasza powróciła do nas.
— Strzeż się...
— Czego?
— Zaplączesz się w sprawę zagmatwaną i więcej skandaliczną, niż była ucieczka Teresy.
Pani Eugenja wzruszyła ramionami.
— Potrafię tak urządzić, że nie będzie skandalu.
— Teresa będzie się opierać.
— Jest w takim wieku, w którym wszelki opór musi ustąpić przed prawem.
— Ten Gaston Dauberive nie cofnie się przed niczem, byłe tylko nie oddać Teresy.
— Ach! — zawołała Eugenja, wzruszając pogardliwie ramionami — chciałbym go widzieć walczącym ze mną!... Zaprawdę, ale radziłabym mu!... Źleby na tem wyszedł...
— Jeżeli kocha Teresę rzeczywiście, nie cofnie się przed niczem... uczyni wszystko, by z nią zobaczyć się i porwać...
— Potrafię nie dopuścić do tego.
— Ale jak?...
— Bądź spokojnym... Nie lubisz kłopotów, przyrzekam, że ich mieć nie będziesz. Tylko ty się nie wdawaj, a ja z panem Touretem damy sobie radę.
— Jestem cały na rozkazy pani — odezwał się ajent.
— Nie wątpię o tem. My we dwoje ułożymy plan kampanji.
— Pomogę najchętniej.
Joachim Touret i Eugenja Daumont dwie godziny spędzili nad ułożeniem scenarjusza dramatu, który wkrótce miał się rozpocząć. Ajent pozostał u nich na obiedzie, i dopiero o godzinie jedenastej opuścił ich mieszkanie.
Wszystko przewidzieli, skombinowali, pozostało tylko działać.
Nazajutrz Eugenja była, albo przynajmniej zdawała się być w humorze okropnym. Wstała wcześnie i korzystając z byle pozoru, łajała najniesłuszniej służącą. Ta ostatnia odpowiadała śmiało, zuchwale, a tego właśnie pragnęła jej pani. W dwie godziny służąca opuściła służbę, jak jej poprzedniczka Julja, nie domyślając się nawet, że cała ta scena była komedją, odegraną w celu pozbycia się jej.
Potrzeba było odprawić Julję dla uniknięcia komentarzy o ucieczce Teresy; teraz pozbyto się Marji, by nie dać powodu do gawęd o powrocie córki, o której ona nie słyszała nigdy.
Pole było oczyszczone, świadków nie było żadnych, Daumontowie nie potrzebowali obawiać się niczyjej niedyskrecji.
Dzień przeszedł spokojnie Robert rano udał się do biura, i wrócił o godzinie zwykłej. Zdziwił się nie zastawszy służącej, lecz nie powiedział ani słowa. Po obiedzie, przyniesionym z bliskiej restauracji, odważył się uczynić żonie kilka zapytań.
— Jutro wieczorem Teresa będzie już tutaj... oto wszystko, co mogę ci powiedzieć. Wyjdź wcześniej z biura, zjedz obiad w restauracji i wracaj prędko... Na mnie nie czekaj, bo mogę powrócić późno w nocy.
— Więc na mnie zwalasz przyjęcie Teresy! — zawołał Robert przestraszony. — Dziękuję ci!
— Mój kochany, potrzebaż nareszcie, byś przydał się kiedy na co! — odrzekła Eugenja. — Pamiętaj, że nadzieja którąśmy utracili, wraca nam znowu. Nadzieja, rozumiesz to? Posiadając Teresę w rękach, możemy dojść do upragnionego celu, do majątku! Pamiętaj być surowym z tem dzieckiem krnąbrnem, i przestań być ślamazarnym, jak jesteś zwykle. Zbytek gniewu nie zawodzi, owszem wywrze skutek jak najlepszy. Potrzeba, aby Teresa wracając do domu rodzicielskiego, była wprost przerażoną, potrzeba by czuła nad sobą wolę żelazną, gotową w każdej chwili zgnieść ją... Niech wie występna, że między nią i Gastonem Dauberive wszystkie węzły zerwane i na zawsze! Zresztą zdaje mi się, że nawet nie będzie probować oporu.
— Dobrze... — odrzekł szef biura z westchnieniem — będę surowym, dramatycznym, strasznym... Ale mój Boże, co tu kłopotów i ile subiekcji!
Eugenja odwróciła się od niego i wyszła, nie odpowiedziawszy ani słowa.
Robert udał się do kawiarni na partję pikiety, i o zwykłej godzinie wrócił na spoczynek.
Nazajutrz już o godzinie ósmej rano, Eugenja była na nogach. Podeszła do okna i wyjrzała na ulicę.
Dzień był pogodny i jasny, lecz silny wiatr wiejący z północy, czynił temperaturę prawie mroźną.
— Trzeba będzie ubrać się ciepło — mówiła do siebie.
W pół godziny była gotową, lecz za nim wyszła, wyjęła z toaletki sztylecik zachowany w futeraliku i włożyła go za gorset.
— A teraz w drogę... los rzucony!
I wyszła, nie pożegnawszy się nawet z mężem.
Na stacji fiakrów wzięła powóz i kazała się zawieść do dworca kolei północnej. O godzinie dziewiątej siedziała już w pociągu, który ruszył natychmiast.
Przed samą dziesiątą zakrywszy twarz gęstą woalką koronkową, wysiadła z wagonu na stacji Orry-la-Ville i skierowała się na drogę wiodącą do Coye. Ale zaledwie uszła kroków kilkanaście, gdy jakiś człowiek nad brzegiem rowu pod lasem, powstał i zbliżył się ku niej.
Miał on na głowie, obfite włosy ryże i gęstą, długą brodę, niski, z wielkiem rondem jedwabny kapelusz, i ubrany był w siwe długie palto.
Eugenja, spostrzegłszy tę dziwną postać, nie mogła powstrzymać obawy i chciała się cofnąć.
— Czekam na panią — rzekł nieznajomy, zdejmując kapelusz i kłaniając się z wyszukaną grzecznością.
— Ależ przebrałeś się znakomicie, panie Touret — rzekła Eugenja. — Pomimo, iż spodziewałam się tu cię zostać nigdybym jednak nie poznała, gdybyś nie przemówił. Czy są powozy?
— Są i czekają nad stawem Commelle pod nadzorem jednego z moich podwładnych.
— Czy możemy być pewni woźniców?
— Najzupełniej. I oni i mój podwładny przekonani są, że chodzi o aresztowanie prawne i że posiadam na to upoważnienie od dyrektora policji. Przytem woźnice również należą do policji tajnej, i zwykle przez prefekturę są używani.
— A moja obecność czy nie wyda się im podejrzaną?
— Wcale nie. Myślą oni, że pani także należy do policji i pomaga mi, i nie dziwi ich to bynajmniej, gdyż kobiet między nami jest prawie tyleż co i mężczyzn. Chodzi tylko o to, by pani się nie zdradziła...
— Bądź pan spokojny, jestem pewną siebie.
— Przypuszczam, że pani jeszcze na czczo.
— Rzeczywiście, nie jadłam nic...
— Przewidując to, kazałem w restauracji w Coye przygotować śniadanie.
— Ale nie straćmy wiele czasu?
— Nie, mamy go dość.
— W jakim czasie Teresa chodzi zwykle do fermy Commelle?
— Pomiędzy godzina pierwszą i czwartą, nigdy wcześniej, ani później.
— A o której przystąpimy do czynności.
— Jak tylko panna Teresa opuści fermę.
— A jeżeli ten Dauberive będzie z nią razem?
— Nie przypuszczam. Byłem w Montgrèsin i dowiedziałem się, że oczekiwany jest dziś w Paryżu, dokąd ma zawieść zamówioną pracę.
— Widzę, że jesteś pan przewidującym.
— Takim być należy...
— Czy konie będą mogły zrobić ten sam kurs po raz drugi?
— Po kilku godzinach odpoczynku i dobrem nakarmieniu — napewno. Niech pani będzie spokojną, wszystko pójdzie jak najlepiej. Czy zastanę męża pani, gdy przybędę z pannę Teresą?
— Kazałam mu na pana czekać... a wiesz pan, że on jest dość posłusznym.
Tak rozmawiając doszli do Coye, wioski, położonej wśród lasu Chantilly.
— Teraz — rzekł Joachim Touret — rozmawiajmy już tylko o rzeczach obojętnych.
W kilka minut później weszli do oberży i siedli do stołu, na którym przygotowane już było nakrycie na dwie osoby. Zjedli śniadanie i o godzinie dwunastej puścili się znowu w drogę. W kwadrans doszli do miejsca, w którem oczekiwały ich powozy już zaprzężone. Woźnica i podwładny Toureta siedzieli na progu oberży i palili fajki. Spostrzegłszy nowoprzybyłych, powstali i zbliżyli się ku nim.
— No, ruszajmy... — rzekł Touret.
— A dziecko? — zapytała Eugenja.
— Niech pani będzie o nie spokojną, dostaniemy je jak i matkę. Mój podwładny złoży je pani do rąk.
— Czy odchodzisz już pan? — zapytała Eugenja, widząc, że Touret wysiada z powozu.
— Idę zająć moje stanowisko obserwacyjne. Niech pani uzbroi się w cierpliwość, przyjdzie bowiem czekać ze trzy kwadranse, jeżeli nic nie przyśpieszy chwili działania.
— Pragnęłabym, by to skończyło się już tak najprędzej. Pamiętaj pan, że mam dziś jeszcze tak wiele do zrobienia.
Joachim Touret wysiadł z powozu, okrążył mur otaczający fermę i wszedł na wąską spadzistą ściężkę, wiodącą do drogi przy stawie. Następnie opuścił ją i uszedłszy paręset kroków przez las, wszedł na drogę równoległą do tej, która prowadziła do Montgrésin. Doszedł do miejsca gdzie stał wyprawiony naprzód powóz, i w którym siedział jego podwładny, następnie zwrócił się na zwiady ku Montgrésin, idąc między drzewami niedaleko od drogi.
Chociaż był to listopad, słońce przygrzewało mocno, sinawa mgła otaczała las i przyległe pola, a duszące i przesycone elektrycznością powietrze, zapowiadały na wieczór burzę.
Joachim, postępując ciągle w kierunku Montgrésin, od czasu do czasu zdejmował kapelusz i ocierał pot z czoła. Spojrzał na zegarek, który wskazywał trzecią bez kilku minut.
— Do licha! — mówił do siebie — jeśli nie pójdzie dzisiaj do fermy dla zobaczenia swego dzieciaka, to cały mój plan spełznie na niczem. Trzeba będzie jutro rozpoczynać na nowo.
Zaledwie domawiał tych słów, gdy przez krzaki na wpół ogołocone z liści dostrzegł Teresę.
Teresa przybywszy do fermy, weszła natychmiast na pierwsze piętro, zajmowane przez młodego leśnika i jego żonę Małgorzatę, mamkę Paulinki.
Dziecina ujrzawszy matkę, wyciągnęła do niej rączki, wymawiając te oderwane, nieokreślone sylaby w których tylko rodzice mogą dopatrzeć się jakiejś myśli.
— Ma... ma... ma... ma...
— Pieszczoto moja droga, jak ja kocham ciebie! — zawołała Teresa, cisnąc ją do serca i osypując pocałunkami.
Dziecię wesołym śmiechem, jakby się chciało wywdzięczyć za pieszczoty matki.
— Możebyśmy się przeszli trochę — rzekła Teresa do Małgorzaty.
— Jak pani chce... ale pogoda jakaś niepewna. Lada chwila może upaść deszcz, a jeśli zastanie nas w lesie, to zmoczy nam dziecinę.
— Masz słuszność, Małgorzato. Więc nie pójdziem nad staw, ale możemy wyjść na dziedziniec. Usiądę w altance i będę bawić Paulinkę.
— Jeśli pani pozwoli, to pozostałabym w izbie, mam tu trochę do szycia...
— Zostań, gdy będę miała wracać, sama odniosę małą...
Usiadła, i postawiwszy Paulinkę, bawiła się ucząc ją chodzić. Dziecina przebierała swemi drobnemi nożynami, chwiała się za każdym krokiem, chichotała i pobudzała do śmiechu Teresę, która przerywając od czasu do czasu zabawę, przyciągała ją do siebie i okrywała pocałunkami.
Nagle usłyszała szelest i drgnęła.
Drzwi w murze otworzyły się i zaskrzypiały w zawiasach. Teresa obejrzała się i spostrzegła jakiegoś człowieka, który skierował się do domu leśnika przechodząc około altany, nie zwracając na nią uwagi, a przynajmniej udając, iż jej nie widzi. Był to podwładny Toureta.
Teresa nie miała powodu niepokoić się i przewidywać niebezpieczeństwa, sama więc zapytała;
— Czy pan szuka kogo?
— Tak, pani.
— Kogo?
— Być może, że pani...
— Mnie?... — zapytała Teresa, która ogarnięta nagle jakiemś przeczuciem, zaczęła drżeć.
— Tak, pani — rzekł nieznajomy — a utwierdza mnie w tem przekonaniu dziecko, które pani trzyma na rękach. Zresztą pani sama objaśni mnie najlepiej.
Czy pani jest żoną Gastona Dauberive.
— Tak jest — odrzekła zmieszana. — Co pan sobie życzy?
— Przychodzę z Montgrésin, dokąd przybyłem przed pół godziną z panem Dauberive, moim przyjacielem i jeszcze jedną osobą. Gaston prosi panią przezemnie o przybycie do domu i wzięcie z sobą córeczki.
— Paulinki? — zapytała zdziwiona, — Gaston chce bym przybyła do Mongrésin z dzieckiem? Nie mogę wziąć dziecka od mamki.
— Mamka przyjdzie wieczorem i zabierze je; tak kazał Gaston.
— Dobrze... kiedy mąż mój... tak kazał. Niech pan będzie łaskaw zatrzyma się kilka minut, ja tymczasem uprzedzę mamkę, że zabieram dziecko z sobą i powiem jej, by przyszła po nie wieczorem.
Pośpiesznie podeszła do domu, i z przed progu wezwała Małgorzatę, której powtórzyła polecenie przyjścia...
Paulinka, chociaż miała zaledwie pół roku, ale była dość ciężką; przy tem matka nie przywykła nosić jej długo. Wskutek tego, uszedłszy kilkadziesiąt kroków, zatrzymała się, by odpocząć.
— Naprawdę, jestem bardzo niegrzecznym i nie wiem co pani o mnie pomyśli! Pozwalam, by pani niosła dziecię na rękach, i nie zwracać uwagi, jak to panią męczy. Zasługuję na surową wymówkę od mego przyjaciela Gastona. Niech pani pozwoli mi wziąć tego aniołka, a przyrzekam, że będę je niósł tak zręcznie, jakbym całe życie był niańką.
— Zgadzam się, bo czuję się zmęczoną... Wstyd mi, że mam sił tak mało... Ale czy tylko Paulinka zechce pójść do pana, nie znając go...
— Spróbujemy... Przeczuje, że bardzo lubię dzieci..
I wyciągnął ręce do dziecka, usiłując mówić głosem jak najsłodszym:
— Chodź aniołku... chodź do mnie ptaszyno...
Dziecię cofnęło się i przytuliło do matki. Zdawało się, że jakiś tajemniczy instynkt ostrzegał je przed grożącem niebezpieczeństwem.
— Idź do pana... idź aniołku — namawiała Teresa, pieszcząc je i całując, pójdziemy do taty...
— Ta... ta... ta... ta... — szczebiotała dziecina i zwróciła się do ajenta, który wziąwszy ją na ręce, zabawiał i do końca odgrywał haniebną swą rolę, całując ją w twarzyczkę z udaną czułością.
Ruszyli w drogę.
Touret ukryty za krzakami, oczekiwał.
— Żeby mu się choć udało! — mówił do siebie.
Nagle zadrżał z radości.
Spostrzegł Teresę i ajenta, niosącego na rękach Paulinkę.
Obejrzał się w koło, wytężył słuch, i przekonawszy się, iż nikogo niema w bliskości, rzekł z uśmiechem: Trzeba kończyć... najtrudniejsza rzecz zrobiona... reszta pójdzie jak z płatka...
I wyszedłszy z za krzaków, stanął nagle przed Teresą.
— Przepraszam państwa — rzekł skłoniwszy się lekko — prosiłbym o chwilkę rozmowy...
Teresa, spostrzegłszy tę postać wstrętną, z ryżemi włosami, zadrżała.
— Niech pani się nie obawia zawołał jej towarzysz — pod moją opieką może być pani spokojną.
I stosując się do danej mu instrukcji — rzekł wyniośle:
— Czego pan chcesz?
— Czy pan jesteś Gaston Dauberive? — zapytał Touret.
— Nie, panie.
Teresa przejęta strasznem przeczuciem, zbladła i zachwiała się.
— Przypuśćmy, lecz pani zapewne jest córką Roberta Daumont, szefa biura w ministerjum spraw wewnętrznych?
Teresa przerażona, by nie upaść, oparła się o ramię swego towarzysza.
— Co znaczą te pytania? — zapytał ten ostatni.
— Nie do pana mówię — odrzekł Joachim sucho — poczem głosem rozkazującym i brutalnym, niezgodnym z własnym przydomkiem Miodusia, dodał:
— Tak czy nie, pani czy panna, nazywasz się Teresą Daumont! Uprzedzam, że wszelkie kłamstwo będzie bezskuteczne.
Młoda kobieta zgnębiona do reszty, wyjąkała:
— Tak, panie... jestem Teresą Daumont...
— Wiedziałem o tem, lecz chciałem to słyszeć od pani samej.
— Cóż pan sobie życzysz?
— Byś pani nie wracała do Montgrésin.
— Ależ panie... tam na mnie czekają...
— Wiem o tem, czeka Gaston Dauberive i właśnie dla tego, byś do niego nie wróciła, aresztuję cię w imię prawa!
Uderzenie piorunu nie wywarłoby straszniejszego skutku nad te słowa Toureta. Teraz dopiero Zrozumiała całą tę scenę, i jakby po rozdarciu zasłony, spostrzegła niebezpieczeństwo groźne, nieuniknione...
— Mój Boże... mój Boże... jestem zgubioną!... — zawołała głosem stłumionym, — Gaston... moja córka...
Zabrakło jej tchu, usta poruszały się tylko, nie wydając żadnego dźwięku, a na twarzy wyrył się wyraz przerażenia. Zadrżała jakby w agonii, wzniosła ręce do góry, zachwiała się i gdyby Joachim nie uchwycił w ramiona, byłaby nieprzytomna runęła na ziemię.
— Spodziewałem się tego — rzekł Touret, zachwycony tym obrotem rzeczy. — W podobnych wypadkach trafia się to dziewięć razy na dziesięć. Omdlenie ułatwia mi doskonale robotę.
I wziąwszy ją na ręce, zaniósł do powozu.
Mała Paulinka upojona świeżem powietrzem, senna, spoczywała spokojnie na rękach ajenta.
— Jestem zadowolony z ciebie — rzekł Touret do niego. — Odegrałeś swą rolę bardzo dobrze... postaram się, byś otrzymał gratyfikację. A teraz ruszaj z dzieckiem, bo pani Daumont musi się niecierpliwić.
Ajent oddalił się, Touret zaś posadziwszy Teresę, usiadł obok niej, zamknął drzwiczki i kazał ruszyć w drogę.
Ajent niosący Paulinkę okrążył mur otaczający fermę, wszedł na ścieżkę, po której przed dwiema godzinami postępował Touret po rozstaniu się z panią Daumont, i wkrótce doszedł do wzgórka, gdzie stał drugi powóz.
Od chwili gdy zaczęło się ściemniać, Eugenja nie mogła już widzieć co działo się dalej, a tym sposobem i zdawać sobie sprawy z powodzenia podwładnego ajenta. Wychylona w drzwiczkach powozu, przysłuchiwała się, czy nie usłyszy jakiegoś szmeru lub kroków człowieka, którego przybycia oczekiwała z gorączkową niecierpliwością.
Nagle jakiś szelest zwrócił jej uwagę. Był to pomocnik Toureta, który biegiem zbliżał się szybko do powozu.
Eugenja spostrzegłszy na jego rękach dziecię, nie mogła przytłumić dzikiego okrzyku radości.
— Nakoniec!... — szepnęła, otwierając drzwiczki powozu.
Ajent podał jej Paulinkę. Przestraszone dziecko zaczęło płakać. Nie zważając na to, iż mogła je zadusić, zakryła mu usta ręką.
— Wszystko już skończone? — zapytała.
— Wszystko — odrzekł ajent, zamykając drzwiczki powozu — i udało się tak doskonale, jak tylko można było sobie życzyć.
Więc mogę już odjechać...
Ajent zwróciwszy się do woźnicy, zawołał:
— Ruszaj, a żwawo!
Powóz potoczył się szybko w kierunku Orry-la-Ville.
Paulinka przestraszona, leżała spokojnie.
Eugenja od czasu do czasu spoglądała na nią wzrokiem pełnym nienawiści.
Gdybym szła tylko za uczuciem, jakie mam dla ciebie, przeklęte dziecko! — mówiła głosem syczącym udusiłabym cię i rzuciła w rów przy drodze; ale jakkolwiek byłby to tylko czyn sprawiedliwości, mogłabym być za to odpowiedzialną. Więc będziesz żyć, ale przysięgam, ze nigdy nie poznasz matki swojej, ani matka nie zobaczy cię nigdy! Co do ojca... och, czekam go, niech się pojawi tylko... Nie ja przed nim, ale on zadrży przedemną!...
Chwilę myślała, lecz znowu pod wpływem przejmujących ją myśli, mówiła prawie głośno:
— Tak!... to, co postanowiłam, jest rzeczą możliwą i łatwą... Ten ksiądz, który znał naszą rodzinę, który widywał mnie młodą i dawał mi ślub z Robertem, jest człowiekiem uczciwym, dobrym i dyskretnym... jest biedny, lecz cóż to szkodzi? Takie serce jak jego, nie liczy... Wychowa to dziecko, nie wiedząc czyje i nie domyślając się jego pochodzenia hańbiącego...
„Ksiądz Dubreuil jest oddawna proboszczem w Sucy-en-Brie, pod samym Paryżem... Przyjadę w nocy i zostawię dziecko u progu... Płacz jego zwróci uwagę księdza albo służącej, a gdy je wezmą do siebie, to już nie opuszczą. A jeżeli kiedyś — bo nic niema niemożliwego na świecie — byłoby mi ono na co potrzebne, będę wiedzieć przynajmniej, gdzie go szukać...”
Narzuciła na dziecko połę swego futra, usunęła się w kąt powozu i przymknęła oczy.
Konie biegły wciąż z jednostajną szybkością. O godzinie wpół do siódmej woźnica zatrzymał się u wjazdu do Paryża.
— Dokąd pani każe jechać?
— Do dworca kolei żelaznej Vincennes.
W pół godziny była na miejscu. Zadowolona z powodzenia, dała woźnicy sto franków, poczem z dzieckiem na ręku podeszła do kasy i kupiła bilet do stacji Varenne-Saint-Hilaire, w owym czasie bowiem linja ta dalej nie sięgała.
O godzinie ósmej pociąg się zatrzymał. Odległość od stacji Varennes-Saint-Hilaire do wioski Sucy-en-Brie wynosiła prawie sześć kilometrów, Eugenja jednak nie przestraszyła się jej. Interes wymagał przebyć ją i dla niej było to dostatecznem. Nie dbała o utrudzenie. W kobiecie tej siła woli zastępowała fizyczną wytrwałość.
Noc byłą ciemna. Gęste, czarne chmury pokrywały horyzont, a burza, grożąca już od południa w promieniu dziesięciu mil od Paryża, zdawała się wyczekiwać tylko sygnału, Głuchy huk dochodził zdala i blade światło błyskawic migało na horyzoncie.
Eugenia była zaledwie w połowie drogi, gdy burza wybuchła z całą gwałtownością...
Jeżeli czytelnicy nie zapomnieli pierwszego rozcdziału naszego opowiadania, to wiedzą, jak pani Daumont ogłuszona przez grzmoty piorunów, oślepiona światłem błyskawic i przemokła od deszczu przybyła do Sucy, i szukając przytułku, przestąpiła próg chaty dróżnika. W chacie tej, którą spodziewała się zastać pustą, znalazła się w obec księdza Dubreuil, Weroniki, służącej z folwarku Róż i Carona dróżnika. Opowiedzieliśmy o tem spotkaniu i skutkach z niego wynikłych.
Teraz, gdy jesteśmy już w porządku z przeszłością, wróćmy do Toureta uwożącego Teresę.
Godzina już upłynęła, a młoda kobieta, pomimo wstrząśnięć powozu, nie odzyskała przytomności. Joachim zaczynał się niepokoić tak długiem omdleniem...
Co będzie, jeśli ten straszny cios ugodził ją w serce śmiertelnie?
Jakaż odpowiedzialność ciążyłaby na nim!
Co zrobić? Jakim sposobem wytłomaczyć obecność trupa w powozie? jak tu oddać ojcu młodą kobietę martwą, który oczekiwał żyjącej?
W pół godziny później zatrzymał się na ulicy de Verneuil, która była zupełnie pustą.
Joachim wysiadł przed domem nr, 17-ty. Odźwierna zapytała go z loży?
— Do kogo pan idzie?
— Do pana Daumont.
— Dobrze. Właśnie wrócił przed godziną...Na drugiem piętrze...
Po tych słowach odźwierna zamknęła lożę na klucz, włożyła go do kieszeni, i mając zapewne kupić w bliskości, wyszła, zostawiwszy drzwi od ulicy na wpół otwarte.
Zamiast iść na górę, Touret zatrzymał się i myślał:
— Nieobecność jej przychodzi mi w pomoc... trzeba skorzystać z tak szczęśliwego zdarzenia...
Wrócił się do powozu, wziął Teresę na ręce, i w kilka minut przebywszy wschody, zadzwonił do mieszkania Daumontów.
Robert, posłuszny jak zwykle rozkazom żony, wrócił tego dnia z biura wcześniej o całą godzinę. Oczekiwał ze złością przybycia Teresy i przeklinał narzucone mu wzruszenia, pozbawiające go ulubionego spokoju.
Usłyszawszy dzwonek, wstał z fotelu, na którym siedząc, dla pocieszenia się i zabicia czasu palił fajkę, i poszedł otworzyć.
Na progu stanął Touret z Teresą na rękach, podobniejszą do zmarłej, niż do żyjącej.
Robert Daumont przerażony, cofnął się o parę kroków...
— To ja — rzekł Touret, odpychając łokciem ręki drzwi. Przecież pan wiedział, że mam przybyć. Gdzież złożyć córkę pańską? Pokaż pan łóżko, prędzej — wołał, zapominając zniecierpliwiony, iż w hierarchji urzędniczej od Daumonta stał o wiele niżej... Szef biura spełniał polecenia machinalnie.
— Ależ — zawołał przybliżywszy się do Teresy — ona nie żyje! Posłać trzeba czemprędzej po doktora!
— Zemdlała tylko, przedewszystkiem trzeba ją rozebrać i położyć do łóżka, a potem pomyślimy i o tem...
Obaj mężczyźni zaczęli rozbierać Teresę, wciąż bez życia leżącą, rozdzierając na niej suknię i przecinając gorset.
— Co do doktora — mówił tymczasem ajent — sprowadzimy go... Tymczasem poczekajmy jeszcze omdlenie zbliża się ku końcowi. Widzi bo pan — ciągnął po chwili — są lekarze i lekarze. Niektórzy mają nader brzydkie usposobienie, i pod nadzorem djagnozy zadają bardzo wiele pytań niedyskretnych, na które trzeba by im odpowiadać; a to chyba nie leży w zamiarach pani Daumont, która teraz zajmuje się umieszczeniem dziecka; lepiej więc zaczekać jej powrotu...
Czekali dosyć długo, bo pani Eugenja powróciła do Paryża dopiero o północy.
W dwadzieścia minut dzwoniła do swego mieszkania.
— Nakoniec! — przywitał ją Robert.
— Co nakoniec? — było odpowiedzią strudzonej małżonki. — Uprzedziłam cię przecież, że powrócę późno... Powinieneś był spodziewać się tego. Nie dla przyjemności bawiłam tak długo. Czy jest już Teresa?
— Jest — odrzekł Robert, ogłuszony tym wybuchem złości.
— Cóż mówiła, co robiła przez ten czas?
— Nic nie mówiła, leży w łóżku. Przyniesiono ją tu nieprzytomną. Na chwilą otworzyła oczy, lecz zaraz dostała silnej gorączki... Nie poznaje mnie... Wymówiła tylko dwa wyrazy: Moja córka!
— Jej córka — powtórzyła Eugenja z wściekłością — nie istnieje już dla niej! Nie zobaczy jej już nigdy!... Wzięła świecę i udała się do Teresy.
— A pan Touret?
— Jest w salonie i czeka na ciebie...
— Poproś go o kilka chwil cierpliwości jeszcze będę mu służyć w tej chwili.
Poszła do swego pokoju, zdjęła zmoczone ubranie, włożyła kaszmirowy peignoir i udała się do salonu, gdzie oczekiwali na nią Robert i Joachim.
— No i jakżeż się to odbyło? — zapytała.
Touret w krótkości opowiedział wypadki znane już czytelnikom, zwłaszcza o tem, iż Teresa leży bezprzytomnie, i że wypada czemprędzej wezwać lekarza.
— Czekaliśmy z tem jednak na panią. Wybór tutaj jest ważną rzeczą, potrzebny człowiek pewny...
— Co pan przezto rozumiesz?
— Czyż pani zapomniała o swojem postanowieniu względem Gastona Dauberive?
Twarz pani Daumont przybrała wyraz nienawiści.
— Oh nie zapomniałam o nim! Ale czy to będzie możliwe?...
— Jest konieczne, to gorzej. Nadto ten sam lekarz, który ma uratować córkę pani, musi nas uwolnić od tego przeklętego rzeźbiarza...
Roberta ostatnie słowa zaniepokoiły nie na żarty.
— Jakto uwolnić? — zapytał z energją większą, niż się u niego można było spodziewać.
— Niech cię o to głowa nie boli — odrzekła pani Eugenja. — Nie zajmuj się już zupełnie tem, co ja z panem Tauretem ułożę... Zresztą nie masz się czego obawiać. Usunięcie Gastona Dauberive odbędzie się z taką zręcznością, że nie narazi nikogo.
Robert schylił tylko głowę i umilkł, z kolei przemówił Touret:
— Szanowny panie Daumont, wkrótce pawinieneś otrzymać wizytę pana Gastona.
— Jego wizytę? Ależ on nie zna naszego adresu.
— Wynajdzie go. Nie zapominaj pan, że mieszkał i mieszka dotychczas naprzeciw dawnego lokalu, państwa... Jutro zgłosi się z pewnością.
— Ależ to byłoby zuchwalstwo niesłychane.
— Wcale nie... Będzie to czyn bardzo naturalny, musi bowiem teraz prosić o rękę córki pańskiej, wreszcie upomnieć się o dziecko swoje... Widzenie to jest konieczne.
— Konieczne? — powtórzył Robert.
— Tak jest... A pan przyjmujesz go oburzeniem, z pogardą, jak psa... Przyjęcie takie doprowadzi go do rozpaczy, od tej niedaleko do wściekłości, a my skorzystamy z niej, by zadać mu cios stanowczy.
— Jaki?
— Doktór, który leczyć będzie pannę Teresę ukryty za zasłoną, znajdzie się w chwili właściwej i oświadczy, że Gaston Dauberive cierpi na pomieszanie zmysłów, a w dodatku nie może być pozostawionym na wolności, ponieważ obłęd jego grozi niebezpieczeństwem dla innych.
Robert Daumont zadrżał, zdawało mu się, że waha się przez chwilę, nie dała mu jednak zastanowić się Eugenja.
— Plan doskonałe ułożony — zaczęła — lecz dla wykonania go potrzeba lekarza pewnego, a nadto usługa podobna nie przychodzi darmo, a my nie jesteśmy bogaci...
— Niech pani będzie spokojną, lekarz, którego mam na myśli nie ma wielkiego powodzenia i w interesach stoi nieszczególnie, nie przebiera więc w środkach. Za tysiąc lub parę tysięcy franków zrobi wszystko, podpisze świadectwo, a gdy Gaston znajdzie się w domu obłąkanych, już nie wyjdzie stamtąd nigdy. Zakłady te rzadko pomagają prawdziwie chorym, ale za to zdrowych przyprawiają niechybnie o utratę rozumu...
— Ale probował się jeszcze opierać Robert — utrzymanie w takich domach kosztuje wiele. Któż będzie płacić za niego?
— To już dotyczy pana — odrzekł Joachim.
— Mnie?
— Bezwątpienia.
— A skądże ja wezmę pieniędzy.
— Nie chodzi tu wcale o to... Można to zrobić inaczej. Jako szef biura w ministerjum, masz pan pod swojem rozporządzeniem i domy obłąkanych... Znajduje się pomiędzy niemi jeden, który chociaż jest prywatnym, nie mniej przecie ulega kontroli rządowej... Jeżeli dyrektor zakładu tego, który jest człowiekiem pewnym, otrzyma urzędowy rozkaz zamknięcia, nie zawaha się wziąć pod klucz osoby, która mu będzie wskazaną.
— Ależ ten rozkaz nie odemnie zależy?..
— A papiery, które pan dajesz codzień do podpisania swemu zwierzchnikowi, czyż on je czyta kiedykolwiek? Nie na to się przecie zajmuje wysokie stanowisko, ażeby się trudzić podobnemi drobiazgami... Pomiędzy innemi papierami poślij pan rozkaz zamknięcia ptaszka i wszystko będzie skończone.
— Zawsze jednak...
— Uczynisz to — zawołała Eugenja groźnie. Robert niezdolny się opierać, machnął tylko ręką i poszedł.
— Uczyni to powtórzyła Touretowi, płacąc mu umówioną cenę dziesięciu tysięcy franków, i wręczając jeszcze tysiąc na lekarza.
— W takim razie idę po doktora Loiset.
Zostawiliśmy Gastona w koleżeńskim gronie. Młodzi pustacy postanowili spoić koniecznie tego, który się im od bibek koleżeńskich od pewnego czasu systematycznie wymykał. Jakoż udało się to im wybornie. Artysta podczas hulanki posłał telegram, iż na noc nie przybędzie do Montgrésin, gdy jednak znalazł się wieczorem w swojem mieszkaniu w Paryżu, zdjął go niepokój jakiś. Chwiejąc się jeszcze na nogach, podążył na ostatni pociąg, który go miał zawieść do ukochanej.
W Montgrésin już wiedziano o zniknięciu Teresy i Paulinki, przypuszczano, że może znajdują się u Gastona, niepokojono się jednak również, a służąca z oberży, Anusia, która maleństwo kochała nad życie, postanowiła na wszystkich czekać w mieszkaniu zakochanej pary.
Tu przebiegła raz jeszcze wszystkie pokoje, ale napróżno. I ta nadzieja zawiodła tak samo, jak poszukiwania Małgorzaty, leśnika i oberżystki...
Gaston przybywszy na miejsce, pytał wszystkich wymienionych dopiero, ale bezskutecznie. Śladu Teresy nie było, wszyscy natomiast opowiadali mu szczegóły znane z poprzednich rozdziałów, a które świadczyły, iż Teresa i malutka stały się ofiarą porwania. Instynkt podszepnął mu, kto się dopuścił w obec niego tak ohydnej zbrodni.
Skoro tylko świt nastał, po nocy spędzonej w pośród najstraszliwszych męczarni, udał się do Paryża.
Opuścimy opis poszukiwań Gastona, zanim zdołał dowiedzieć się rzeczywistego adresu państwa Daumont, oraz wyprawy Taureta po doktora dosyć zdolnego, by ocalić Teresę, a nikczemnego dosyć, by zgubić jej kochanka. Nie zatrzymamy się także przy scenie podsuwania rozkazu aresztowania młodego rzeźbiarza, jako obłąkanego.
Rzecz cała odbyła się zupełnie w ten sam sposób, jak z góry obliczali zacny pan Joachim i godna jego towarzyszka.
— Czego sobie pan życzysz? — rzekła do zrozpaczonego Eugenja, gdy się ten tylko ukazał. — Ja pana nie znam...
Chmura przebiegła po obliczu Gastona.
— Czego ja chcę? — zawołał, nie mogąc zapanować nad oburzeniem i żalem... — Mojej żony i mojego dziecka. — Pani Daumont cofnęła się przed wyrazami młodego zapaleńca, wyrywając ręce, które uchwycił i weszła do salonu.
Tu już czekał Joachim Touret i jego pomocnik.
— Ratunku, ratunku — zaczęła krzyczeć Eugenja, zobaczywszy ich obu... — Ten człowiek, którego nie znam, chciał się rzucić na mnie, żądając oddania mu jego dziecka, bezwątpienia jest to jakiś warjat...
— Nie, nie jestem warjatem — zawołał z kolei Gaston, któremu tymczasem powróciła cała przytomność. Jestem jak najprzytomniejszy i zaraz tego dowiodę.
— I wskazując na Joachima dodał:
— To bezwątpienia ci panowie pomagali w porwaniu Teresy, którzy skradli nasze dziecko... Ale ja tu jestem i nie wyjdę, dopóki nie odbiorę Teresy i mojej Paulinki, ukradzionej, ukradzionej, ukradzionej!
— Mówiąc to, młody człowiek podnosił głos, chcąc być usłyszanym w głębi apartamentu i pragnąc się wedrzeć dalej, ale na drodze swojej znalazł Joachima.
— Spokojniej, szanowny panie — mówił ten zimno — zdaje się, że jesteśmy w błędzie... Państwo Daumont mieli wprawdzie córkę, ale ta umarła...
— Umarła, a więc wy zabiliście ją nikczemnicy. Ha, ale odpowiecie mi za to.
I z temi wyrazami posunął siu ku Eugenji.
— Na pomoc, na pomoc — ta zawołała raz jeszcze — ten człowiek jest szalony!
— Szalony — dodał jak echo jego pomocnik.
W tej chwili tak krytycznej pojawił się się ukryty dotąd doktór Loiset, przeszył Gastona wzrokiem właściwym hypnotyzerom i powtórzył;
— Szalony!
Pomiędzy czworgiem tych ludzi, których ręce zwracały się ku niemu z groźbą, Gaston mimowoli przeczuwając coś strasznego, kierował się ku wyjściu.
W chwili jednak gdy krok zaledwie w tył zrobił, stało się coś niesłychanego. Loiset postąpił krok jeden, wzrok jego stał się jeszcze bardziej jasnym pochłaniającym uwagę i nakazującym posłuszeństwo. W tejże chwili w drzwiach, prowadzących z salonu do pokoju, ukazała się postać blada z rozpuszczonemi włosami. Była to Teresa.
Nieświadoma tego co czyni, posuwała się zwolna, a za rozkazem Loiseta wyciągnąwszy ku Gastonowi rękę, wyrzekła podane sobie przez sugestję wyrazy:
— Ten człowiek szalony!
Tego było już nadto — Gaston upadł na ziemię bez przytomności.
Teraz tylko sznurów, prędzej sznurów, a za chwilę ptaszek przestanie być niebezpieczny. Zajmijcie się tem, a ja tymczasem podpiszę świadectwo szaleństwa i ułożę do łóżka naszą drogą chorą...
To mówiąc Loiset zapalił najspokojniej cygaro.
— A teraz dodał — jedźcie zawieść nowego pacjenta doktorowi Surdat. Tymczasem ja będę czuwał nad Teresą i zrobię wszystko, ażeby ją ocalić.
Ajent i jego pomocnik po tych słowach wynieśli Gastona, ciągle nieprzytomnego, do oczekującej przed domem karety. Pani Daumont towarzyszyła im. W przeciągu godziny znaleźli się w Bonneuil przed domem zdrowia, oddalonym od innych domów, umieszczonym w głębi obszernego ogrodu, otoczonym wysokim murem, przed jednym z tych, które wyglądem samym zapowiadają zarówno szpital jak więzienie. Napróżno byś stamtąd chciał uciec przez okratowane okna, ręce twe zbyt słabe by połamać sztaby żelazne, próżno byś wołał pomocy, nikt nie usłyszy.
To też nie bez pewnej słuszności doktór Surdat do pani Eugenji rzekł z uśmiechem zadowolenia pełnym, ułożywszy się o dosyć wygórowane koszta utrzymania pacjenta.
— Teraz już pani możesz być spokojną. Już nie ma na świecie Gastona Dauberive... Ja sam, dyrektor zakładu, znam odtąd tylko numer 572-gi, który, zaręczam, nie wyjdzie stąd, dopóki ma się rozumieć, regularnie będą wypłacane zań koszta leczenia.
— Oh, to mi wystarcza. Żegnam pana.
— Raczej do widzenia, od dziś za rok, jeżeli pani nie uznasz za stosowne rachuneczku naszego załatwić wcześniej...
Za chwilę Gaston pod tuszem z zimnej wody odzyskał przytomność, lecz tylko na kilka sekund zaledwie, poczem gwałtowna gorączka w połączeniu z napadami szaleństwa opanowała jego ciało i umysł, nie mogący znieść ciosów tak niespodzianych, a tak strasznych.
Pozostawało tylko zniszczyć zarówno w Montgrésin jak i przy ulicy Bochard-de-Saron wszystkie papiery, mogące skompromitować rodzinę Daumont.
Joachim wziął się do tego po swojemu, i odtąd zniknął wszelki ślad stosunku Teresy z Gastonem, dwóch lat prawie przeżytych w słodkiem niezapomnianem szczęściu...
Tymczasem choroba młodego rzeźbiarza przybrała zatrważające rozmiary. Przejścia, jakie się stały jego udziałem, nie pozostały bez śladu głębszego, niczego na razie spodziewać się nie było można Doktór-Surdat nie potrzebował już pomagać naturze; wystarczało pozostawienie rzeczy w stanie, w jakim były. Po trzech tygodniach cierpienia, gdy artysta wreszcie wstał z łóżka i odzyskał siły fizyczne, dyrektor domu zdrowie mógł mu zadawać następujące pytania:
— Jak się pan nazywa?
Osłabiony przez długą dietę Gaston, zwrócił nań oczy, jakby zamglone, bez wyrazu. Słyszał lecz nie mógł zrozumieć o co idzie. Surdat powtórzył pytanie.
Młody człowiek uczynił straszną wysiłek, ażeby sobie przypomnieć, lecz wysiłek ten nie dał żadnego rezultatu.
Doktór zapytał znowu.
— Coś pan robił?
Odbłysk przytomności przemknął po twarzy Gastona, odpowiedział prawie bez wahania, głosem mniej drżącym.
— Posągi!
— Gdzieś mieszkał?
Chory zaczął sobie przypominać...
— Gdzieś mieszkał? No dalej! — wołał tonem rozkazującym Surdat.
— W wiosce... na wsi...
— Nazwa tej wsi!
— Nie wiem... doprawdy...
— Czyż żonaty?
Nagle wzruszenie odmalowało się na twarzy Gastona, zapowiadając nowy atak szaleństwa.
Surdat zmuszony był przerwać zapytania, i kazał włożyć kaftan bezpieczeństwa na biedaka, który się z całych sił swoich wyrywał stróżom.
— Doktorze — zapytał jeden z jego pomocników — co myślisz o pacjencie?
— Widzę tu godną uwagi utratę częściową pamięci, odnoszącą się do nazwisk, podczas gdy pamięć rzeczy pozostała.
— Czy pamięć ta powróci mu kiedy?
— Zdaje mi się to nieprawdopodobnem.
— A długo subjekt żyć może?
— Pięćdziesiąt lat, a może i więcej, jeżeli nie dołączy się jaka inna choroba, której teraz przewidzieć trudno.
— A rozum mógłby odzyskać?...
— Wątpię, tembardziej, iż nikt tu nie zamierza się starać, by mu go powrócić...
— Ależ w każdym razie powrót ten jest możliwym?
— Byłby niebezpiecznym, więc go... nie będzie!
Biedny Gaston!
„Zostawmy go, a sami przejdźmy do Teresy, tej drugiej prawdziwej męczenniczki. Choroba jej dzięki staraniom doktora Loiset, przybrała przebieg normalny. Przez dni piętnaście Teresa nie będąc już w niebezpieczeństwie, wyglądała raczej na umarłą niż żywą, nie słyszała nic, nie widziała i nie rozumiała tego wszystkiego, co koło niej się działo. Młodość jednak wreszcie wzięła górę nad cierpieniem, pamięć odzyskiwała swoją dawną władzę, chora świadoma już swojego stanu, zaczynała sobie przypominać.
Macocha nie przestawała otaczać jej najczulszą opieką, przepędzając koło jej łoża wszystkie noce, i nie czując się, a przynajmniej nie mówiąc, że jest zmęczoną. Eugenja pragnęła gorąco ocalić córkę, która następnie dostarczyłaby jej środków do życia wygodnego i pełnego zbytków. Chciała ją widzieć wyleczoną i ładniejszą jeszcze niż przedtem, ażeby rozpocząć na nowo tym razem już z zupełnemi widokami powodzenia olbrzymią spekulację, która przez ucieczkę Teresy i śmierć barona Rittera już raz się nie udała.
Doktór Loiset lękał się kryzysu. Pani Daumont ze swej strony oczekiwała chwili, w której młoda kobieta przyjdzie do posiadania władz umysłowych.
Dzień oczekiwany nadszedł. Pewnego poranku po nocy spokojnej Teresa uczuła się mniej słabą niż zwykle, Odbłysk inteligencji ukazywał się od czasu do czasu w jej źrenicach. Spojrzenia jej padały z ciekawością na przedmioty ją otaczające. Nie przypominały jej one ani atelier Gastona, ani ich schronienia w Mentgrésin. Gdzież więc znajduje się teraz? Co stało się z Gastonem, co się stało z Pauliną?
— Zgubieni dla mnie, zgubieni na zawsze... Nie zobaczę ich nigdy więcej — łkała, każde uderzenie zranionego serca sprawiało jej ból dotkliwy, a jednocześnie czuła rosnącą w sobie energję do walki z niebezpieczeństwem. Gaston — myślała — przecie dowie się gdzie jestem i przyjdzie mnie uwolnić.
W tejże samej chwili do pokoju chorej wszedł doktór Loiset i pani Daumont. Widząc swoją matkę, której przez tyle dni nie poznawała, Teresa uczuła zimno przenikające ją do szpiku kości. Podniosła się, szepcząc:
— Miłosierdzia, matko, nie bądź bez litości, oddaj mi moją córkę.
Zamiast odpowiedzieć Teresie, Eugenja spojrzała na doktora.
Ten postąpił nagle do chorej.
— Widzę, że jesteś pani już dosyć silną, ażeby mnie słuchać i rozumieć... Słuchaj więc, tak trzeba. Uspokój się i słuchaj, ja tak chcę — rozkazał, topiąc w rekonwalescentce wzrok ostry, owo spojrzenie magnetyczne, o którego mocy wiedzą już czytelnicy. — Uspokój się i słuchaj.
— Niebacząc na wstyd, opuściłaś dom rodzicielski, szczęściem, iż dzięki Bogu, hańba ta już cię nie plami.
— Dzięki Bogu?
— Tak jest... Ów nikczemnik, który skorzystał z twojego niedoświadczenia, kryminalista, któregoby sądy ścigały i skazały za porwanie nieletniej, nie odniesie już kary, na jaką zasłużył... już nie żyje...
— Umarł! Gaston — zawołała z głębi piersi młoda kobieta... Czyż to możliwe?...
— To więcej niż możliwie, bo pewne. Nie chcąc oczekiwać na wyrok hańbiący, odebrał sobie życie w więzieniu.
— Nieszczęśliwy! A moja córka?
Pani Daumont zbliżyła się do łóżka i głucho powtórzyła:
— Umarła także... Nie pozostaje ci nic tedy tylko zapomnieć i podziękować niebu, iż samo zerwało więzy, które skazywały cię na życie wstydu pełne... Z przeszłości nie istnieje już nic, nic, nawet wspomnienie. Ojciec twój i ja możemy nareszcie podnieść głowy... Przeszłość zniknęła, przyszłość oczekuje...
Teresa nie słyszała jej dobrze, niema, z oczami zapatrzonemi w punkt jeden powtarzała:
— Nie żyją, nie żyją... Jakżebym chciała się połączyć z niemi.
— Będziesz żyła — zawołała gwałtownie Eugenja — żeby naprawić złe, któreś nam wyrządziła. Będziesz żyć, ażeby mi być posłuszną.
Teresa utraciła przytomność, przywrócono ją jednak do życia, które było dla niej ciężarem. Wyzdrowiawszy szukała ulgi w modlitwie i wspomnieniu.
Od chwili opowiedzianych dopiero przez nas wypadków, ubiegł rok jeden.
Rok jeden to niemały przeciąg czasu, jeżeli idzie o odzyskanie sił fizycznych, chwilka jedna jeżeli moralne cierpienie dręczy duszę, która nie pragnie być uleczoną. Teresa na pozór wyglądała dobrze. Jasne jej czoło przyciągało ku sobie oko bladością marmuru, a smutny wyraz twarzy zawsze pięknej, budził współczucie. Długie godziny przepędzała w swoim pokoju, nie dając się wyciągnąć na żadną zabawę, na przechadzkę żadną.
Zaczynało to być niepokojącem dla pani Daumont, która bądź co bądź postanowiła na małżeństwie Teresy zrobić dobry interes. Wezwany doktór, zawsze ten sam Loiset, poradził wyjazd na wieś. Pani Daumont myśl tę przyjęła chętnie... Powietrze wiejskie wpłynie korzystnie na zdrowie Teresy, a potem... I w wykonaniu zamiaru wynajęła w Meudon lokal w Villa de Tilleuls, będącej własnością p. de Lorbac, profesora paryskiego fakultetu lekarskiego, któremu Gaston robił posąg na grób familijny.
Sprowadzono się tam bez żadnego planu z góry, na miesiąc może przedtem, nim właściciel swój apartament zajął, gdy jednak przez ten czas Eugenja zdążyła się dowiedzieć, że profesor jest wdowcem i posiada przeszło sto tysięcy rocznej renty, z niecierpliwością oczekiwała jego przybycia.
Zobaczywszy go wreszcie, jednym rzutem oka osądziła, iż nie może sobie pragnąć nic lepszego.
— Wygląda bardzo dobrze ten doktór — myślała — rysy regularne i dystyngowane, fizjognomja inteligentna i łagodna, postawa gentelmana, a w dodatku sto tysięcy liwrów renty, to właśnie mąż, jakiego potrzeba Teresie. Ma wprawdzie dziecko, ale cóż to szkodzi, to tylko jeden więcej powód, żeby się ożenił po raz drugi,.. Kto wie?...
I od tego dnia zmieniły się jej zwyczaje zupełnie.
Całe dni pragnęłaby spędzać w parku, a dla Teresy stała się tak słodką, uważającą, prawie czułą, że młoda kobieta nie mogła tego nie zauważyć i zadawała sobie pytanie, co może być za przyczyna tej zmiany nieoczekiwanej.
Doktór aczkolwiek przebywający na letniem mieszkaniu, wyjeżdżał rano do Paryża i wracał dopiero o g. 4-ej po południu. Eugenja, która na wszystko baczną zwracała uwagę, nie mogła nie spostrzedz, iż profesor przez łatwą do zrozumienia delikatność, nie przechadza się w tej części parku, do której dotyka ich pawilon. Należało zmienić taktykę.
Pewnego popołudnia pani Daumont usiadła z córką w tej stronie parku, gdzie zwykł się przechadzać profesor, wkrótce go też zobaczyła zbliżającego się z synem, siedmioletnim Renem.
Malec biegł, trzymając w ręku balonik, na kilka kroków przed swoim ojcem, od chwili do chwili zwracając się doń i uśmiechając czule. Słysząc ten głos dziecięcy a wesoły, Teresa zadrżała, zbladła i podniosła się nagle. Głos ten wskrzesił w jej sercu bóle niezapomniane... Chciała odejść, lecz matka ją zatrzymała...
Malec tymczasem przybiegł do Teresy.
— Lubisz pani kwiaty? — zapytał ze szczerotą właściwą dzieciom. — Poczekaj, zaraz ci urwę bukiet...
Pierwsze lody zostały złamane, dalej już było łatwiej sobie poradzić tak wytrawnej mistrzyni intrygi, jaką była Eugenja. Z jednej strony uczyniła z Teresy pacjentkę doktora, z drugiej starała się, by dziecię jego uczynić wspólnikiem swoich planów.
Chłopczyk okazał się podatnem narzędziem w ręku przebiegłej. Maleństwo, którego matka odumarła w niemowlęctwie, miało wprawdzie guwernantkę w osobie pani Brigaud, bardzo zacnej i starszej już wiekiem matrony, uczuwało jednak potrzebę delikatnej pieszczoty niewieściej, jaką tylko matka ukochanemu przez siebie drobiazgowi dać może. Tulił się więc jak małe ptaszę w objęcia Teresy, która okrywała go pocałunkami zmieszanemi ze łzą gorzką, myśląc o córce swej, utraconej na zawsze. Malec i młoda kobieta sami o tem nie wiedząc, zapłonęli ku sobie sympatją najżywszą, a gdy pani Daumont pewnego razu podsunęła mu myśl, czy chciałby mieć Teresę za drugą mateczkę, dziecko opuściło oczy i zamyśliło się nie na żarty. Podobała mu się jednak ta nazwa, bo w chwilę potem ściskając ją za szyję, powtórzył kilkakrotnie: Mateczko, matuchno!
Pani Brigaud, obecna przytem podczas lekcji, zapytała Renego.
— Dlaczego nazywałeś pannę Daumont mateczką?
Dziecko odparło bez wahania.
— Bo kocham ją, jakby na prawdę była moją matuchną.
— Nie myślisz już więc o twojej prawdziwej mamie, po której tak płakałeś?
— Czy myślę o niej? Ależ naturalnie. Będę ją kochał zawsze i nie zapomnę nigdy. Ale zdaje mi się, że ją mam przy sobie, gdy widzę moją młodą przyjaciółkę Teresę. Wtedy jestem taki szczęśliwy... i gdyby się tata zgodził...
— Na co?
— Wziąć pannę Teresę na mateczkę dla mnie, a za drugą żonę dla siebie.
— Spróbuj.
Rene w ten sam sposób wyraził swoje uwielbienie dla nieszczęsnej kochanki Gastona i przed ojcem, a ten ustępując prośbom malca, a może nawet i własnemu życzeniu, którego potąd wyznać przed sobą, nie śmiał, oświadczył się państwu Daumont.
— Droga pani — rzekł do macochy Teresy — odwiedziny moje nie są wyrazem prostej grzeczności jedynie, mają one także powód daleko ważniejszy
— Czy być może?
— Nie inaczej, będę bowiem mówił z panią o rzeczach, których usłyszeć może nie jesteś przygotowana...
— Niemniej jednak słuchać będę — przerwała pani Daumont — z zainteresowaniem, o którem pan nie powinieneś wątpić...
— Nadto chciałbym, ażeby rozmowa nasza mogła się odbyć w obecności pana Daumont.
— Mąż mój powrócił z Paryża przed pięciu minutami... Pan pozwoli, że pójdę go uprzedzić.
Po chwili ukazał się i pan Daumont, doktór uścisnął mu rękę serdecznie.
— Mój drogi — rzekła Eugenja — pan de Lorbac życzy sobie pomówić z nami o rzeczach bardzo ważnych.
Robert z powagą wskazał mu krzesło, a następnie i sam usiadł.
— Zmuszony jestem mówić państwu o sobie, postaram się jednak być jak najzwięźlejszym. Wiadomo państwu zapewne, iż jestem wdowcem od lat czterech. Kochałem moją żonę, i gdy ją utraciłem, sądziłem iż rana w sercu mojem nie zabliźni się nigdy... Czas jednak przyniósł mi ukojenie, a nadto rozsądek mi powiada, że powinienem memu synowi dać drugą matkę. Mam obecnie lat czterdzieści trzy... własnym zasługom zawdzięczam, iż nazwisko moje jest szanowane powszechnie. Jestem nadto bogatym? majątek mój przynosi mi sto tysięcy litrów renty... Mógłbym się tedy ożenić po raz drugi.
— Ależ naturalnie! — zawołała pani Daumont, nie mogąc ukryć już swojej radości. — Ta, którą pan wybierze, będzie się mogła nazwać szczęśliwą prawdziwie!...
— Ma się rozumieć — dodał ze swej strony Robert.
— Kiedy tak sądzicie szanowni państwo, nie będę już ukrywał przed wami nazwiska tej, którąbym zaślubić pragnął — jest to panna Daumont.
Wyrazy te, jakkolwiek ich już domyślała się Eugenja, sprawiły na obojgu małżonkach wrażenie piorunujące... Doktór patrzył na nich zadziwiony, nie wiedząc co ma sądzić o tem. Nareszcie pierwsza przytomność odzyskała pani Daumont.
— Propozycja pańska czyni nam zaszczyt prawdziwy. Ale między ludźmi takimi jak my, nie powinno istnieć wcale nieporozumień żadnych. Za obowiązek tedy uważam uprzedzić pana, że aczkolwiek stanowisko męża mojego nie jest ostatnie, wszakże jego pensja stanowi nasz dochód jedyny, jesteśmy biedni i Teresa nie będzie miała żadnego posagu.
— Ależ pani droga, cóż to znaczy, kiedy ja jestem bogaty!
— I czy nie obawia się pan — ciągnęła dalej Eugenja, pragnąc swoją delikatność posunąć aż do zenitu — żeby syn pański René, nie wyrzucał kiedyś córce naszej tego, że zaślubiła pana?
— Oh tego niema się wcale potrzeby obawiać. Przecież to René mi podsunął tę myśl, bym dał mu córkę państwa za mateczkę... Zresztą on posiada majątek po matce. Co się tyczy mojego osobistego mienia, wynosi ono około trzech miljonów, z tych połowę przyznałbym w intercyzie jako posag wniesiony przez pannę Teresę, a państwu szanownym uważałbym za obowiązek zapewnić rentę dożywotnią w kwocie czterdziestu tysięcy franków.
— Ach panie, pan nas doprawdy zawstydzasz, i doprawdy nie wiemy, jak podziękować za tyle ofiar.
— Przyjmujecie więc to wszystko wraz ze mną i z Renem?
— Bez wahania i z wdzięcznością najwyższą...
Targ był zawarty. Wypadało tylko przedmiot sprzedany uprzedzić o tem. Eugenja, skoro tylko doktór ich pożegnał, nie czekała długo. Zawołała córkę i oświadczyła jej prośbę p. de Lorbac.
— Ośmielacie się więc jeszcze myśleć o małżeństwie dla mnie — próbowała się bronić Teresa.
— Dlaczegóżby nie? Pan de Lorbac jest jeszcze młody, przystojny, posiada trzy miljony, z których połowę ci jako posag zabezpieczy... Przyjęliśmy jego propozycję z wdzięcznością.
— A czy zna on moją przeszłość, mój błąd, to, co nazywacie moją hańbą, i czy pomimo tego wszystkiego chce wziąć mnie za żonę?
— Nie wie o niczem i nigdy o tem nie będzie wiedział.
— I czy myślicie, że zgodzę się oszukać tego zacnego człowieka, który myśli, iż zaślubia uczciwą dziewczynę?
— Deklamacje te na nic się nie zdadzą, małżeństwo to musi przyjść do skutku, rozumiesz?...
— Nie przyjdzie. Pójdę do doktora i powiem mu: Kochałam, należałam do tego, który zabrał moje serce i należę do niego dotąd wspomnieniem... Jesteś zacnym i szanowanym powszechnie, nie możesz więc dopuścić do tego, byś się rumienił za tę, która została twoją żoną...
Pani Daumont na wyrazy te osłupiała, a następnie ledwie powstrzymać mogąc swoją wściekłość, zbliżyła się ku Teresie, a przeszywając ją wzrokiem pełnym nienawiści, szepnęła:
— Nieszczęśliwa, chcesz więc naszej niesławy.
— Szczytem niesławy byłoby słuchać cię matko!
— A jednak będziesz posłuszną — zawołała Eugenia, chwyciwszy córkę za rękę inaczej wypędzimy cię z domu i każemy zamknąć razem z temi dziewczętami złego prowadzenia się, które nie są jeszcze pełnoletnie, a tarzają cześć swoich rodziców w błocie... Postępowanie twoje daje nam prawo do tego; nie bój się, świadkowie się znajdą... Wybieraj więc, albo życie pełne wstydu, albo małżeństwo z panem de Lorbac...
Teresa bez sił upadła na krzesło.
— Róbcie, co chcecie — rzekła — dla mnie już dziś wszystko jest obojętne, tak żyć czy inaczej, bylebym piętno wstydu dźwigała tylko sama...
Pani Daumont z kolei opuściła ręce. Jakto, ofiara pana de Lorbac, a razem z nią i majątek dla niej miałyby być odrzucone?... Nie, nigdy!... raczej na wpół żywą zawlec ją do ołtarza... Niech robi potem co chce, byle milczała teraz. Co jednak w tym celu uczynić należy?... Nagle myśl szatańska zabłysła jej w głowie, uśmiech złośliwy przemknął po zaciśniętych ustach.
— A Paulinka? — rzekła. — A gdybym ci dała możność, jeżeli będziesz mi posłuszną, zobaczenia swojej córki?...
— Mojej... Więc ona żyje... i ja będę mogła ją zobaczyć, uściskać... Oh, Boże! Boże....
Teresa łkając z radości, upadła na kolana...
Twarz macochy zajaśniała blaskiem tryumfu...
— Masz ją w ręku — rzekła — oddalając się od Teresy, pierwszy raz po roku łez i smutku szczęśliwej. — Oh, już teraz nie wątpię, że zostaniesz żoną pana de Lorbac!
W kilka tygodni potem zamiary przewrotnej macochy spełnione zostały rzeczywiście. W ustronnym kościołku wiejskim Teresa, przekonana, iż ukochany jej Gaston nie żyje, a cała pogrążona w oczekiwaniu tej chwili radosnej, w której zdaleka choć będzie mogła zobaczyć Paulinkę swoją, zaprzysięgła wiarę małżeńską profesorowi, który nie wątpił ani na chwilę, że w drugiej jego małżonce René zyska prawdziwą matkę.
Po ślubie państwo młodzi wjechali do Włoch, a Robert i Eugenja pozostali we wspaniałej posiadłości doktora, który szlachetność swoją posunął do tego stopnia, iż niezależnie od wypłacania im znacznej renty dożywotniej rodzicom żony, zaprosił ich, by dom jego uważali za swój własny. Wygoda i zbytek — wiemy już jakim uzyskane sposobem, otaczały czułą parę. Robert wszakże dobrobytem nie cieszył się długo. Zmarł w kilka miesięcy po ustaleniu losu córki, nie odzwyczaiwszy się od swego nałogu, przepędzania wieczorów w drugorzędnych kawiarniach, i nie postradawszy na chwilę obojętności na wszystko co się koło niego działo, byle jemu samemu było dobrze.
Nie lepszy los stał się udziałem doktora Loiset. Zapłacony przez Eugenję za usługi, jakie na żądanie Joachima Touret wyświadczył, pojechał do Monaco... Tu ruleta zabrała mu wszystko. Doktór znalazł się więc znowu bez środków, dających mu możność zadosyćuczynienia namiętnościom życia bez jutra i wczoraj; staczając się coraz niżej po szczeblach drabiny społecznej, związał swoją istność z jedną z tych dam, których pełno było w Paryżu, podczas gdy dogorywało drugie Cesarstwo, tych dam, płaconych z tajnych funduszów zagranicznych rządów. Doszedł do tego stopnia upodlenia iż on, francuz, zdradzał Francję, i w chwili gdy wojska niemieckie opasały sznurem żelaznym stolicę, zabity został przy przenoszeniu wieści do nieprzyjacielskiego obozu. Notatki jego, w których pomiędzy innemi został i ślad ohydnej tranzakcji, wtrącającej Gastona Dauberive do domu obłąkanych pozbawiającej go zdolności pamiętania nazw jakichkolwiek, stały się owej damy spuścizną.
Teresa po powrocie z podróży poślubnej, została wkrótce matką rozkosznej córeczki, i ta druga kazała jej, jeżeli nie zapomnieć o pierwszej, to przynajmniej pamięć o niej przytłumiła...
Eugenja Daumont — jak się domyśleć można, nie spieszyła się ze spełnieniem obietnicy. Nowe stosunki, nowe obowiązki, jakie zamążpójście włożyło na Teresę, kazały zamilknąć na chwilę uczuciu jej macierzyńskiemu.
Gdy uczuła pod sercem nową istotkę, troska o nią kazała unikać jej wzruszeń... Zanadto dobrze znała swoją macochę, by spodziewać się mogła, iż cośkolwiek wskóra z nią bez walki, a potem gdy płacz drugiego dziecięcia, także jej własnego, ześrodkowała całe uczucie swoje na tem drobniuchnem maleństwie... Siostra starsza znalazła rywalkę w młodszej, rywalkę tem niebezpieczniejszą, że zawsze obecną podczas gdy o tamtej pozostało tylko wspomnienie.
Gaston, na półprzytomny pędził długie a jednostajne życie w domu obłąkanych, nad biedną sierotką więc, wychowywaną pod przybranem imieniem Róży Madoux na folwarku w pobliżu Montgresin, czuwał jeden Bóg tylko — rodzice nie mogli widzieć jej uśmiechów i igraszek dziecięcych, ani też pierwszych lat życia i otaczać czułą opieką. Obie jednak dziewczynki rosły i chowały się zdrowo... Zobaczymy je wkrótce...
Wypada nam jeszcze powrócić na chwilę do jednej z osób występujących na początku naszego opowiadania, a mianowicie do Pawła Gaussin, ojca chrzestnego Paulinki, który udał się do lndji, ażeby tam dojść do majątku.
Jeden list jego adresowany do rzeźbiarza, a datowany z Lahory, doszedł do rąk właściwych, na inne jednak, które nastąpiły już znacznie później, nie było żadnej odpowiedzi. Przerwę w korespondencji spowodowały częścią interesa, częścią ożenienie się Pawła z córką właściciela bogatych kopalni. Przyjaciel Gastona zyskał to, czego pragnął, niezależność i znaczny majątek.
Pomyślał wtedy o przyjacielu swoim, zamieszkałym we Francji, nie odbierając żadnych wiadomości drogą prywatną, postarał się o nie drogą urzędową... Jak wiemy, nie mogły być one pocieszające.
Odpowiedź mera z Orry-la-Ville, na zapytanie, co się stało z Gastonem Dauberive, który w roku 1866-ym zamieszkiwał w Montgrésin, i dziecięciem zapisanem w księgach stanu cywilnego pod imieniem Pauliny Dauberive, brzmiała, iż tak ojciec jak i maleńka znikli nagle bez pozostawienia najmniejszych ślądów...
Poczciwy Gsussin ze łzami w oczach pokazał ten list żonie swojej i intendentowi, także francuzowi, nazwiskiem Michał Bernard. Niestety, nie spodziewał się wtedy jeszcze, że wkrótce inny cios go uderzy. Ukochana przezeń nad wszystko żona zgasła nagle, jak kwiat lilji kosą podcięty. Paweł przepędzając po jej śmierci dni całe na cmentarzu, opanowany został chorobą, na którą medycyna nie znalazła jeszcze ratunku.
Łudził się z początku, iż złe może nie przybrało rozmiarów zatrważających.
Często wieczorem rozmawiał z jedynym przyjacielem swoim intendentem o Francji, którą obaj opuścili, a którą kochali obaj.
— Chwila powrotu się zbliża. Powrócimy i zobaczymy znów Paryż po dwudziestu latach rozłąki.
— I wtedy rozpoczniesz pan znowu poszukiwania?
— Tak, albo ty za mnie, gdy mnie już nie stanie.
Wiedząc wszakże, iż umrzeć musi, miał jeszcze tyle czasu, iż zrealizował swój majątek, wynoszący olbrzymią cyfrę piętnastu miljonów franków, i powierzył ją Bernardowi, wraz z testamentem, mocą którego spadkobiercami naznaczył Paulinę Dauberive i jej ojca Gastona.
Bernard, spełniając wolę swojego pana, udał się niezwłocznie do Francji... W kilka miesięcy atoli w Marpour, miejscu ostatniego pobytu Pawła Gaussin, dowiedziano się, iż padł ofiarą morderstwa, w jednym z hoteli w Lyonie.
Papiery, które wiózł ze sobą, wskazówki mogące posłużyć do odszukania zaginionych, i testament miljonera zniknęły bez śladu...
Od wypadków opowiedzianych poprzednio minęło lat kilkanaście.
W połowie października, podczas jednego z pięknych dni jesieni, powóz nieposzlakowanej elegancji wyjechał z pałacyku przy ulicy Linné. Tylne siedzenia landa zajmowały dwie kobiety. Jedna z nich mogła mieć około lat trzydziestu sześciu do trzydziestu dziewięciu, zawsze jednak powabna i piękna jeszcze. Druga od szesnastu do siedmnastu lat licząca, bardzo również ładna, lecz szczupła i delikatna. Naprzeciw nich zajmował miejsce młody człowiek, mający lat dwadzieścia sześć lub siedm, w kostjumie ciemnym ale z uśmiechniętą twarzą.
— No i cóż, siostruniu — mówił ten ostatni — czy jesteś szczęśliwą, że wracasz na pensję?
— Jesteś niegodziwym bratem, panie adwokacie — odrzekła panienka, szczęśliwą jestem, wiesz dobrze o tem, tylko w domeczku naszym przy ulicy Linné przy moim ojcu, przy mateczce ukochanej i przy panu, aczkolwiek nie zasługujesz na to wcale, Ale ponieważ moje wykształcenie jeszcze nie ukończone, ponieważ muszę jeszcze dopełnić studjów, musiałam ukryć mój smutek w głębi serca i... — W każdym razie przyznaj się, iż wolisz pensję?
— Kiedy mnie zmuszasz, ażebym ci to powiedziała, więc tak! Wolę być raczej, niegodziwcze jakiś, pomiędzy mojemi przyjaciółkami, które są dla mnie grzeczne, aniżeli przy tobie, który drażnisz mnie co chwilę. Ale poczekaj, dam ci, na coś zasłużył, nie będę mówiła o tobie ani słówka w listach do mamy.
— A ja nigdy za to nie przyjdę cię odwiedzić.
— W takim razie sam siebie ukarzesz... Bo nie przychodząc do mnie, nie zobaczysz także mojej przyjaciółki... która jest zarówno piękną jak dobrą, która ma złote serduszko... jednem słowem Róży Madoux.
— Róży?
— Nieinaczej, a gdybyś wiedział, jak to imię dla niej właściwe... Mieszka wraz ze swoją matką w folwarku Rosiers niedaleko Sucy. Matka jej jest wdową i utrzymuje się ze sprzedaży płodów ogrodniczych...
— Ależ jak widzę, siostrzyczko, znasz najdrobniejsze szczegóły życia rodziny Madoux.
— Nic niema w tem dziwnego — przerwała rozmowę dwojga młodych ludzi matka. — Ja sama się dowiedziałam o tem od przełożonej pensjonatu, od której zasięgałam wiadomości, widząc, jak nasza Reginka przylgnęła do Róży. Powtarzam, że jest czarującą i że ja sama czuję dla niej nieprzepartą sympatję.
Powóz się zatrzymał, a z niego wysiadły, jak to już zapewne czytelnicy odgadli, Teresa de Lorbac z synem jej męża z pierwszego małżeństwa, i drugą własną córką.
Widzimy także, iż traf zdarzył, że na tej samej pensji znalazła się Paulina, córka Gastona Dauberive, znana pod imieniem Róży Madoux. Na pensji tej wychowywano dziewczynki od lat pięciu do dwudziestu, a wychowanki, które kończyły kurs nauk, otrzymywały patenta na nauczycielki. Przybywszy do bramy pensjonatu, Reginka zadzwoniła i wszyscy troje nowoprzybyli zaprowadzeni zostali do przełożonej. Dziewczynka, zobaczywszy zakonnicę, rzuciła się jej na szyję.
— Ach moja matko, jakże jestem szczęśliwą — zawoła — że cię znowu widzę.
— I ja również moja malutka — odpowiedziała przełożona. — Więc jeszcze zostajesz się pomiędzy nami?
— Jeszcze na rok, moja matko powiedziała Teresa de Lorbac, — Mąż mój zgodził się, acz nie bez żalu, na to nowe rozłączenie. Poświęcił się dla dobra Reginki...
— Wszak prawda, matko, że moje koleżanki już przyjechały wszystkie? — pytało młode dziewczę.
— Jeszcze nie, dziecię, wakacje kończą się dopiero jutro, dzień ten więc i słusznie, większa część uczennic uważa jako termin powrotu.
W tejże chwili siostra furtjantka dała znać, że Róża Madoux przybyła w towarzystwie starej piastunki swojej.
— Róża — zawołała Reginka. — Co za szczęście, przybyła w tymże samym czasie co i ja. Czyż potrzeba większego dowodu sympatji...
— Wprowadź tutaj Różę i Weronikę — rozkazała przełożona.
Obie panienki rzuciły się sobie na szyję.
— Moja dobra Rózieczko, miałam przyjechać cię odwiedzić, a tymczasem nie napisałam ani słowa nawet, ale trzeba mi to przebaczyć...
— Już ci przebaczyłam, najdroższa, wiem że mnie kochasz, i że mnie nie zapomniałaś.
Z kolei Teresa zwróciła się do nowoprzybyłej.
— Reginka obiecała ci wizytę, moje dziecię — rzekła z uśmiechem. — Nie dotrzymała słowa, jak oskarżyła się w tej chwili. A jednak to ja jestem winną więcej od niej, ponieważ nie mogłam pomimo chęci zawieść jej do ciebie.
— Zbyt pani jesteś dobrą, ja to sama powinnam była wybrać się do państwa, i gdyby nie choroba mojej matki...
— Pani przełożona w tej chwili mówiła nam, iż twoja mateczka ma się lepiej.
— Dzięki Bogu. Doktór, który ją leczy, uspokoił mnie, że niema już niebezpieczeństwa. Potrzeba tylko troskliwej opieki, ale Weronika już się o nią postara.
Róża nie zauważyła dotąd obecności młodego człowieka w pokoju. René skorzystał z tego braku uwagi, ażeby przypatrzeć się młodej dziewczynie i skonstatować, że matka i siostra nie przesadzały wcale mówiąc o jej piękności i powabie.
Przybrana córka Joanny Madoux, spostrzegłszy wreszcie Renégo, ukłoniła mu się, zarumieniona cokolwiek...
— To mój brat, mój wielki brat, pan adwokat...
René zbliżył się z uśmiechem.
— Siostra moja mówiła często o pani. Kocha panią z całego serca, i bez kwestji nie mogła nigdzie lepiej umieścić swojego uczucia. Zrozumiałem to, odkąd patrzę na panią.
Słysząc wyrazy powyższe tak pochlebne, chociaż tak skromne, Róża nie mogła się oprzeć wzruszeniu.
— Dziękuję panu — wyszeptała, podnosząc oczy na brata swojej przyjaciółki.
Spojrzenia młodych ludzi spotkały się na chwilę, potem oczy zwróciły się na stronę, lecz chwili tej wystarczyło, by wywołać iskrę elektryczną, która w ich serc dwojgu zapaliła płomień dotąd im nieznany...
Przełożona w tej chwili poprosiła z sobą panią de Lorbac i Różę. Reginka pozostała z bratem.
— No i cóż, jakżeż ci się podoba moja przyjaciółka?
— Czarująca, siostrzyczko, doprawdy czaru Godzina odjazdu zbliżyła się. Teresa ujęła ramieniem kibić Róży.
— Kochaj moją Reginkę, drogie dziecię, czule i wiernie. Zdaje mi się, że to jej szczęście przyniesie.
— O pani — odrzekła Róża — gdyby Reginka była moją siostrą, nie mogłabym jej kochać więcej...
— Dziękuję za nią i za siebie, czy chcesz, żebym cię uściskała?
— O pani! czy ja chcę?...
Przybrana córka Joanny Madoux podała swoje czoło pani de Lorbac.
— Do widzenia moje dziecię, spodziewam się, że zobaczymy się wkrótce.
Z kolei podał jej rękę René.
— Pani — rzekł wzruszonym głosem — będę cię prosił jak moja matka. Kochaj moją siostrzyczkę, kochaj ją bardzo, a wzamian i my cię bardzo będziemy kochali, a nawet kochamy już teraz...
Ręce dwojga młodych ludzi zadrżały we wspólnym uścisku, poczem pensjonarki odeszły w głąb zabudowań klasztornych, a Teresa i René powrócili do domu. W piętnaście dni potem jednak zadzwonili u furty pensjonatu Saint-Maur, a następnie przez całą jesień i początek zimy, co dwa tygodnie René sam przypominał...
— No i cóż mateczko, wartoby odwiedzić naszą Reginkę.
Nie trzeba mówić, że i Róża zawsze przychodziła z przyjaciółką. Dziewczęta stawały się coraz bardziej nierozłącznemi... René witał je obie z równą radością, a Teresa po każdej wizycie powtarzała sobie:
— Zdaje mi się, że on kocha Rózię.
Toż samo myślała i panna de Lorbac, ale myśli swoje trzymała w sekrecie, co nie przeszkadzało jej wszakże mówić ciągle ze swoją przyjaciółką o ukochanym bracie.
Tak przyszły święta Bożego Narodzenia, a z niemi razem kilka dni wakacji dla pensjonarek. Przybrana córka Joanny Madoux, w której serduszku spoczywał już obraz Renégo i jego siostry, udała się do folwarku Rosiers.
Niestety, biedne dziecko nie miało już więcej powrócić na pensję Saint-Maur Joanna Madoux którą już lekarze uważali za wyleczoną, zapadła nagle na zdrowiu.
Weronika, kochająca nad życie swoją panią a zarazem ubóstwiająca Różę, w opłakanem zaiste była położeniu. Jakże tu powiedzieć pani swojej. Słuchaj, koniec twój się zbliża, a co się stanie z małą, którą przyjęłaś za swoją przed kilkunastu laty?
Zdobyła się jednak na odwagę, wezwała notarjusza, a ten zgodnie z wolą matki przybranej zapisał Różę, jako spadkobierczynię folwarku i skromnej renty. Za kilka dni poczciwej żony dzierżawcy nie stało. Przedtem jednak wręczyła Róży kopertę, na której wielkiemi zgłoskami skreślone były słowa: „Dla mojej najukochańszej córki Róży, w dniu kiedy będzie miała zostać narzeczoną...“
Cios nagły, a zarazem kłopoty nieodłączne od zajęcia się pogrzebem, nie pozwoliły Róży napisać do Reginki o swojem nieszczęściu, mogła zaledwie jej posłać kartę żałobną, zarówno jak przełożonej pensji i pani de Lorbac...
Do tej ostatniej smutna wieść nadeszła podczas śniadania.
— Karta żałobna, kto umarł? — zapytał René.
— Przyjaciółka twojej siostry straciła matkę.
— Biedne dziecię, jak ono musi cierpieć — zawolał młody człowiek, blednąc jak marmur.
— Czy znacie zmarłą? — zapytał z kolei pan de Lorbac.
— Oh nie — odpowiedziała Teresa — lecz znam i kocham jej córkę Różę Madoux. Mówiłam ci przecież o niej.
— Ah prawda, zapomniałem.
Poczciwy doktór z temi słowy podniósł się i wyszedł do swoich chorych, a matka i syn postanowili udać się na pogrzeb, który miał odbyć się nazajutrz.
Pani Daumont, matka Teresy, nic nie mówiła, słuchała jednak wszystkiego oboma uszami, a gdy została się w pokoju samą, z chciwością rzuciła się na klepsydrę, a przeczytawszy nazwisko i nazwę miejscowości, powiedziała do siebie:
— No, teraz trzeba być uważną.
Nazajutrz Teresa, Regina i Réne uczestniczyli na pogrzebie zacnej wieśniaczki, i jeszcze następnie znaleźli się w mieszkaniu Róży, którą ten dowód współczucia wzruszył do głębi, a zarazem napełnił nieznanem dotąd uczuciem.
— Więc ona, choć sierota, nie będzie samą, więc istnieją jeszcze ludzie, którzy pragną jej dłoń podać w nieszczęściu, którzy na jej cierpienia nie są obojętni, którzy wreszcie w każdym razie gotowi są przyjść jej z pomocą...
W kilka tygodni potem Róża, na usilne prośby Reginki, która bez niej tęskniła coraz więcej, proszona również przez Teresę, zajęła miejsce nauczycielki swojej przyjaciółki. Renie się na to nie użalał wcale. Tę, którą w myśli wybraną swojego serca nazywał, mógł widywać teraz codzień, poić się jej wdziękami, i zdobywać powli tę pewność, że tej serce młode nie jest dlań obojętnemu.
Powróćmy tymczasem do wypadków, opowiedzianych w kilku poprzednich rozdziałach.
Gaston Dauberivie zamknięty został w domu obłąkanych doktora Sardat; ślad o nim pozostał z jednej strony w notatkach doktora Loiset, z drugiej w testamencie Pawła Gaussin, którego kopja zginęła wraz ze śmiercią Michała Bernard.
Jedne i drugie wszakże dobrze były zachowane. Dama tej wartości, co przyjaciółka doktora Loiset, Adela Gerard, nosząca przywłaszczony tytuł hrabiny zbyt była rozsądną, ażeby piśmienną pozostałość po swoim przyjacielu zniszczyć. Zabójca Michała Bernard, niejaki Jarry, uwolniony więzień z galer, był także niegdyś jej wspólnikiem. Połączenie się więc zacnej pary w nową spółkę, nie przedstawiało żadnej wątpliwości, tem więcej, że nagrodą jej miała być poważna suma piętnastu miljonów.
Wypadało jednak mieć przedewszystkiem Gastona w ręku, przekonać się, czy obłąkanie jego jest nieuleczalne, czy też starania i opieka jaką pomoc przynieść mu mogą, spróbować, czy nie uda się odnaleźć jego córki!, a potem?...
Odszukanie Gastona nie stanowiła najmniejszej trudności.
Nazwisko lekarza domu obłąkanych, znajdowało się w notatkach Loiseta. Były galernik postarał się dostać tam w charakterze dozorcy chorych. Silna postawa, okrucieństwo, z jakiem traktował nieszczęśliwych,, zjednały mu wkrótce zaufanie doktora Sardat. W ten sposób dostał się do cel sekretnych.
Pomiędzy niemi właśnie była jedna, nosząca numer 572-gi. Okolona innemi celami, zamieszkałemi przez furjatów, ona sama jedna nie brzmiała nigdy okrzykiem wściekłości lub też skargi odgłosem. Tu zwykle na brzegu łóżka siedział człowiek milczący, z rękami skrzyżowamemi na piersi, a głową w dół spuszczoną. Nie można było spojrzawszy nań, oznaczyć dokładnie w jakim jest wieku. Włosy jego długie i broda srebrzyły się już, a jednak oczy, bezbarwne wprawdzie, które od czasu do czasu żywszym zapalały się odbłyskiem, ani rysy bladej twarzy nie uprzedzały o starości. Widząc wchodzącego dyrektora zakładu, podnosił się zwykle i pytał:
— Czyż wreszcie dzisiaj mnie wypuścicie?
Doktór Sardat odpowiadał na to pytaniem innem.
— A dokądbyś pan poszedł, gdybym ciebie wypuścił?
— Wszakże już panu mówiłem tyle razy, do tej, którą kochałem, która miała być moją żoną, lecz mnie zdradziła, i do mojego dziecka.
— Jak się nazywa ta, która zdradziła pana?
— Jej imię, jej imię — powtarzał szaleniec, usiłując sobie przypomnieć... Nie wiem... nie... nic nie mogę sobie przypomnieć.
— A pańskie dziecko?
— Moja córka!
— Niech będzie nawet i córka, skoro pan tak powiadasz. Ale jak się nazywa?... Gdzie mieszka?
— Ach gdybym to mógł powiedzieć.
Doktór Sardat odchodził odeń zwykle, wzruszając ramionami.
Jarry od pierwszego razu przypuszczał, że nikt inny z pośród pensjonarzy domu obłąkanych nie odpowiada dokładniej warunkom przezeń wymaganym na spadkobiercę Pawła Gaussin... Przypuszczenia jednak było za mało. Należało mieć pewność.
Pewnej nocy pomiędzy przejściem jednego a drugiego rontu stróży, których było zwykle cztery, zbliżył twarz swoją do okienka celi i zawołał cicho:
— Gastonie Dauberive!
Usłyszawszy to nazwisko szaleniec, zadrżał gwałtownie.
— Gaston Dauberive, Gaston Dauberive — powtarzał biedak.
— Ależ to imię jest moje... Kto mówi do mnie, kto mnie woła?...
Jarry śledził z natężoną uwagą wszystkie szczegóły dziwnej sceny, przezeń wywołanej.
Na zapytanie uczynione przez szaleńca, odpowiedział:
— Ja — i zbliżył się do okna.
— Czegóż pan chcesz?
— Pragnę wiedzieć, czy pan jesteś tym samym którego szukam...
— Któż może o tem wiedzieć lepiej odemnie?
— A cóżbyś pan zrobił, gdybyś został uwolnionym?
Gaston opuścił głowę, nie dając odpowiedzi. Szukał w swojej pamięci, ale ta pozostała milczącą...
— Nie wiem — wyjąkał nareszcie zawstydzony.
Jarry mu pomógł.
— Ale ja to wiem dobrze. Pan byłeś artystą rzeźbiarzem...
Oczy Gastona zapłonęły na nowo.
— Tak jest — przerwał ożywiany — byłem rzeźbiarzem, przypominam to sobie...
— Przez ostatnich parę lat życia mieszkałeś pan w Montgresin...
— Montgresin, Montgresin — powtórzył Gaston — przypominam sobie. Przecież tam była moja córka... Czy pan przychodzisz szukać mnie w jej imieniu, chcesz zaprowadzić mnie do niej? Odpowiedz mi. Powiedz, że moja córka żyje!...
— Milczenie - odrzekł Jarry, i zamknąwszy okno, pobiegł ku drzwiom. Tu powtórzył raz jeszcze.
— Milczenie, i staraj się pan mnie zrozumieć... Trzeba być spokojnym, jeżeli chcesz odzyskać wolność...
— Jestem spokojny...
— Pańska córka nazywała się Paulina, ale imię jej matki?...
Twarz Gastona zmieniła się, oczy zdawały się wychodzić z orbit, wysilał swoją pamięć, ale napróżno...
Łkanie wstrząsnęło nim całym.
Ex-galernik zrozumiał, iż dalsze usiłowania byłyby daremne, należało naprzód szaleńca uwolnić, a potem dopiero postarać się o przywrócenie mu przytomności. Wziął za ręce rzeźbiarza i powiedział. Słuchaj pan, za ósm dni będziesz wolnym, do tego czasu milczenie i spokój...
Gdy termin naznaczony nadszedł, pomimo iż dom zdrowia doktora Sardat był więzieniem, i to więzieniem dobrze pilnowanem, Feliksowi Jarry i Adeli Gerard udało się zamiar swój przyprowadzić do skutku. Gaston był wolny i znajdował się w rękach wspólników, którzy widzieli w nim środek do pozyskania piętnastu miljonów.
Adela, obecnie nosząca tytuł hrabiny Kouravieff, projektowała już sobie w myśli, iż ze znalezioną spadkobierczynią ożeni syna swego Anatola... O pomyślnym skutku poszukiwań nie wątpiła ani na chwilę, tyle już rzeczy trudniejszych daleko, udawało się jej przecie...
Tymczasem po przeniesieniu chorego w bezpieczne miejsce, należało się postarać o doktora światłego, a dyskretnego.
Fałszywa hrabina postanowiła poszukać w rzędzie swoich znajomych, a wybór padł na cenionego wielce dla swej wiedzy doktora de Lorbac...
Wprowadzić lekarza do domu, pokazać mu Gastona, wymyśleć historję uprawdopodobniającą zajęcie się szaleńcem, dla hrabiny nie stanowiło najmniejszego kłopotu.
Pewnego pięknego poranku, wkrótce po uwolnieniu rzeźbiarza z domu doktora Sardat, powozik pana de Lorbac stanął przed pałacykiem hrabiny.
Hrabina nie obawiała się tego, iż Gaston opowie doktorowi swoją historję... Był przecie szalonym, i opowiadanie jego mogło być wzięte za przywidzenia warjata. W każdym innym razie doktór dla niej był prawdziwym skarbem. Dodać winniśmy, iż w czasie pobytu u hrabiny, rzeźbiarz mówił mało i stawał się coraz bardziej ponurym.
Adela Gerard wprowadziła doń lekarza. Nowo przybyły ze swej strony uważnie przypatrywał się postaci szaleńca. Zdawało mu się, że pomimo złamanej cierpieniem twarzy i długiej brody, rysy te widział już dawniej.
— To szczególne - rzekł sam do siebie.
— Cóż takiego?
— Chorego pani widzę nie po raz pierwszy... Tak jest, nie mylę się wcale.
I pan de Lorbac nie wstrzymując się tym razem, podał dłoń rzeźbiarzowi. Gaston bez wahania podał mu swoją, a na czole jego odbiły się oznaki zwykłe usilnego natężenia pamięci.
— W tej chwili — zaczął doktór — przymuszasz się pan do pracy nad pańskie siły. Usiłujesz sobie przypomnieć czasy od nas już odległe.
— Tak — szeptał Gaston — tak, tak!
— Pozwól pan, że mu pomogę. Zdaje ci się, że mnie już widziałeś kiedyś dawniej?
— Tak!
— Zdaje ci się, że mnie znałeś?
— Tak!
— Jesteś tego najpewniejszym?
— Nieinaczej.
— Gdzież więc spotkałeś mnie przed laty?...
— Tam...
— Gdzie?
— Już nie wiem teraz...
— Ale to dawno?
— O tak...
— Jak dawno?
Gaston zaczął rachować na palcach.
— Jeden, dwa, trzy, cztery, pięć...
— Gdy doszedł do dwudziestu zatrzymał się.
— Dwadzieścia lat — powtórzył doktór — ah teraz i na moją pamięć padł promień światła. I ja także sobie przypominam. Te rysy zmęczone, zestarzałe przed czasem z powodu cierpień, nie zatarły indywidualności ludzkiej artysty, wielkiego artysty, który mi robił biust na pomnik dla mojej żony.
— Tak jest, tak, to byłem ja...
— Jak więc się pan nazywasz.
— Nie wiem, — nie wiem już teraz — szeptał smutne szaleniec.
— Ja panu to powiem. Nazywasz się Gaston Dauberive. Opowiedz mi swoją historję, a może co poradzimy na cierpienie pańskie.
Gaston po krótkiem wahaniu opowiedział jasno i wyraźnie wszystkie fakta dotychczas nam znane, aż do chwili zamknięcia go w domu obłąkanych...
— A teraz imiona nikczemnych, którzy popełnili tak haniebną zbrodnię...
— Zapomniałem je, lecz będę je wiedział napowrót, gdy mi pan wróci władzę pamięci...
Mąż Teresy zadał jeszcze kilka pytań, ale na żadne nie otrzymał odpowiedzi zadawalniającej. Napęd szaleństwa zdawał się nieuniknionym, p. de Lorbac postanowił go uniknąć. W Salpetriere uśmierzał najgwałtowniejszych furjatów jedynie siłą wzroku. Władzy tej magnetycznej użył i nad Gastonem, gdy zaś przywrócił mu absolutny spokój, opuścił pokój jego w towarzystwie pani Kouravieff.
— Cóż myślisz doktorze — zapytała ta ostatnia — o tym nieszczęśliwym?
Na pytanie doktór odpowiedział innem.
— Pani go musisz znać oddawna, nieprawdaż?
— Bezwątpienia.
— A czy historja, którą nam opowiadał, jest prawdziwą?
— Tak i nie. Ogólne jej zarysy zgadzają się z rzeczywistością, lecz szczegóły za to biedny Gaston ubrał fantazją człowieka, mającego niespełna zmysłów.
Pan de Lorbac podniósł głowę.
— Nieszczęśliwy — rzekł — zbyt ciężko został dotkniętym...
— A więc nadzieja wyleczenia?
— Nie mogę jej mieć zupełnie, przypuszczając jednak, że uratowanie Gastona Dauberive jest możliwe, kuracja będzie długą, powolną, trudną...
— W każdym razie pan ją przedsięweźmiesz?
— To mój obowiązek, lecz nie odpowiadam za jej powodzenie.
— Przecież Gaston Dauberive nie jest zupełnym szaleńcem, rozumie co do niego mówią, sam mówi nieraz rozsądnie...
— Wielu obłąkanych zdaje się, że są najprzytomniejszymi, a tymczasem wyleczyć ich nie można...
Pan de Lorbac zastanawiał się przez kilka minut, poczem dodał.
— Ten biedny artysta wiele cierpiał, a utrata pamięci jest rezultatem paraliżu mózgu, wywołanego przez silne wstrząśnienie połączone z nadmiarem zgryzoty. Obecnie mogę tylko pani poradzić, żebyś była ostrożną.
— Pod jakim względem?
— Idzie tu o pani bezpieczeństwo osobiste.
— Nie mam się czego obawiać, Dauberive jest tak łagodny...
— Nie upewniaj się pani tak bardzo. Widziałem w jego oczach odbłyski, które są złą przepowiednią. Najmniejsze wzburzenie może wywołać napad, a wtedy wszystkiego obawiać się można.
— Drogi doktorze, pan mnie przestrasza.
— Nie mam wcale takiego zamiaru, lecz winienem panią uprzedzić. Niebezpieczeństwo, jeśli nawet nie bliskie, nie mniej jest prawdziwe, gdy kryzys nadejdzie, może być strasznem... Trzeba tedy mieć się na ostrożności.
— Ale jak?
— Nie trzeba zostawiać Gastona Dauberive samym, czuwać należy, iżby miał spokój zupełny, a jednocześnie by nie siedział bezczynnie. Rozrywka jest konieczną.
— Rozrywka — powtórzyła hrabina. — Jakiego rodzaju?
— Dauberive był rzeźbiarzem i to rzeźbiarzem utalentowanym... Przemień pani, co zresztą będzie łatwem, pokój jego na atelier. Na ścianach zawieś pani rysunki i płaskorzeźby, każ pani przynieść przyrządy do modelowania. Być może, iż mając przed sobą te wszystkie przedmioty, które mu przypominać będą ukochaną przezeń sztukę... Ale nie uprzedzajmy wypadków. Daj mi pani papier i pióro i tymczasem zapiszę receptę...
Hrabina przyobiecała, iż przepisów lekarza pilnować będzie ściśle sama, a w duchu myślała sobie:
— Kiedy ta chwila nadejdzie, gdy mój szaleniec wyzdrowieje, i gdy będę mogła jego córkę połączyć z moim synem...
Czas jednak zaznajomić się z tym, któremu piętnaście miljonów Pawła Gaussin przeznaczono bez względu, czy właściwi spadkobiercy zgodzą się na to.
Anatol Kouravieff wyglądem swoim nie różnił się od grona zdechlaczków, w którem tracił czas i siły, wartością moralną przewyższał ich jednak...
Jaka to była zaś wartość, niech za nas odpowiedzą fakta.
Zobaczywszy Różę Madoux, uczuł dla niej pewną słabość, gdy jednak dziewczę nie zwracało na śmieszne dosyć hołdy niewczesnego wielbiciela żadnej uwagi, chwilowa słabostka przerodziła się w szał chorobliwy a uparty... Duma Anatola została podrażnioną, iż jakaś tam guwernantka nie mieni sobie zaszczytem, iż o jej względy stara się spadkobierca hrabiny Kouravieff. Przecież wieśniaczka oIśniona nim być powinna... Daleki od myśli o uczuciu szczerem i szczerze niesionem w dani, uknuł jednak plan piekielny...
Róża od kilku już miesięcy bawiła w domu państwa de Lorbac, kochana czule przez Reginkę i Teresę, a uwielbiana przez Renego w milczeniu, gdy nagle otrzymała telegram z Rosiers, w którym Weronika donosiła o nagłej chorobie, i że pragnie ją natychmiast widzieć...
Kto był autorem telegramu, łatwo już się odgadnie, jeżeli powiemy, iż tego dnia rano Anatol bawił w Sucy, zamku jednego ze swoich przyjaciół, vice-hrabiego de Tourbey, leżącym na drodze ze stacji kolejowej Vincennes do Rosiers, i że prosił vice-hrabiego o ustąpienie mu części swoich apartamentów. Ten jednak nie mógł prośbie zadosyć uczynić, ponieważ sam oczekiwał adwokata z Paryża, z którym miał się poradzić w kwestji jakiegoś odwiecznego procesu granicznego.
Anatol musiał więc poprzestać na pawilonie ogrodowym.
Gościnny gospodarz po odbyciu konferencji zatrzymał gościa swojego na obiedzie, a przy kieliszku likieru i filiżance kawy, zawiązała się pomiędzy nimi pogawędka, nic wspólnego z żadnym procesem nie mającą.
Nagle vice-hrabia de Tourbey wybuchnął głośnym śmiechem.
Rene spojrzał nań zdziwiony.
— Wybacz drogi gościu, że zachowuję się względem ciebie może niegrzecznie, ale gdy wspomnę sobie...
I nowy wybuch śmiechu przerwał wyrazy wicehrabiego.
— Wybacz raz jeszcze, ale gdybyś widział minę przedmiotu mojego śmiechu, w chwili gdy opowiadał swoje sukcesy miłosne... Widziałem już na świecie wielu poliszynelów, ale ten jest bezwątpienia unikatem. Przyznasz mi to sam zresztą, drogi mecenasie, jeżeli ci powiem, że to jest Anatol.
— Pan go znasz?
— Dosyć, za dużo nawet...
— Brawo! w takim razie zgadzamy się najzupełniej...
— I wystaw sobie, że ten idjota dziś rano przyjechał do mnie na śniadanie, z prośbą o pożyczenie zamkniętej karetki i pawilonu w parku... Ale doprawdy jest z czego pęknąć od śmiechu.
— Więc tu idzie o jakąś kobietę!
— Naturalnie, ni o mniej ni o więcej tylko o porwanie... Anatol jest z tego rodzaju ptaszków, którzy sobie nie odmawiają niczego. On porywa, o przynajmniej sądzi, że mu się to uda...
— To stara sztuczka, już teraz nie porywają w Paryżu...
— Ależ tu nie chodzi o Paryż, tylko o Sucy.
— A kogoż można porwać w Sucy?
— Jakąś pseudo-wieśniaczkę, pseudo-nauczycielkę.
— Wyraz pseudo-nauczycielka uderzył uszy Renego i zdjął go pewnym niepokojem. Uczuł, że chłodny pot wystąpił mu na skroniach.
— Czy Anatol mówił jak się nazywa ta panienka?
— Nie.
— Czy ma ona rodzinę?
— I tego nie wiem. Wszystko co on wiedział ogranicza się na tem, że gołąbka jego urodziła się i wychowała w pobliżu Sucy w folwarku Rosiers. Czyż byś znał tę małą?
Rene podniósł się, bardziej wzruszony, niż chciał może to okazać.
— Tak jest, wice-hrabio, znam ją dobrze. To nauczycielka mojej siostry, najczystsza, najlepsza z kobiet, a Anatol pragnie popełnić najpodlejszą zbrodnię.
Pan de Tourbey nie śmiał się już wcale. Ze swej strony podniósł się także.
— Zbrodnia? — wyjąkał z przestrachem.
— Tak jest, i pan zostaniesz jej wspólnikiem, jeżeli nie przeszkodzisz jej spełnieniu. Róża jest aniołem, godnym szacunku wszystkich, której nie zawahałbym się dać mojego imienia, ponieważ ją kocham.
— Co pan mówisz? Kochasz ją?
— Ubóstwiam.
— A Anatol wie o tej miłości?
— Nie, ponieważ i świat cały nie wie o niej, to jednak nie czyni mniej godnym pogardy zamiaru, który przedsięwziął.
— Wiedziałże on, iż ta młoda panienka jest nauczycielką pańskiej siostry?
— Wiedział.
— W takim razie to ostatni łajdak! Na szczęście mamy jeszcze dosyć czasu, żeby w niwecz obrócić jego projekta.
Pan de Tourbey zadzwonił.
— Laska i kapelusz — rzekł do służącego, a potem wyjmując zegarek, dodał: — Dopiero pięć minut po ósmej, mamy jeszcze dosyć czasu.
Blady jak śmierć, z sercem udręczonem, Rene postępował za nim.
Po wysłaniu depeszy Anatol powrócił do restauracji, w której zjadł smaczny obiad. Nieszczęsny nie uczuwał żadnych wyrzutów sumienia. Z okna przy którem leżało jego nakrycie, roztaczał się widok na dworzec kolei żelaznej, zwracał też często nań oczy, aczkolwiek przypuszczalna godzina przyjazdu Róży jeszcze nie nadeszła. Zapalił cygaro i spoglądał na ukryty i oczekujący go w cieniu drzew powozik. Następnie zbliżył się się do stangreta i wydał mu niektóre rozkazy.
Czas już był, bo właśnie lekkim krokiem ktoś się zbliżał. Nie mógł być to kto inny, tylko Róża.
Młody człowiek nie mógł powstrzymać swojej radości...
— To ona! — rzekł do siebie.
Rzeczywiście, przybrana córka Róży Madoux idąc szybko, zmierzała ku folwarkowi Rosiers, myśląc, iż zastanie biedną Weronikę bardzo słabą, umierającą może. Gdy się zbliżyła na odległość kilku kroków, odezwał się:
— Drogi aniele, nakoniec to ty jesteś!
Róża, nie domyślając się niczego, zatrzymała się.
Anatol postąpił ku niej dwa kroki, a gdy zaczepiona poznawszy głos swego prześladowcy, wydała okrzyk pełen przestrachu, pochwycił za rękę młodą dziewczynę, która daremnie starała się uwolnić, ponieważ przestrach paraliżował jej siły.
— Panie — zaczęła — proszę cię, błagam, pozwól mi przejść. Puść mnie pan!
— Puścić cię?... byłbym chyba głupcem. Ubóstwiam cię tak, że przez ciebie ani jeść ani pić nie mogę, że głupieję. Ty wiesz o tem dobrze. Z twojej strony zrozumiałaś mnie także, ponieważ umiałem czytać w twoich oczach, tak samo jak ty umiałaś czytać w moich... Jednem słowem czujemy coś do siebie. Teraz nadszedł czas, bym uczynił cię szczęśliwą. Aniele mój, chodź ze mną.
— Panie — przerwała mu młoda dziewczyna — na imię nieba zaklinam cię raz jeszcze, pozwól mi przejść. To niegodnie ze strony pańskiej zatrzymywać mnie szczególniej teraz, gdy chora, a może umierająca oczekuje mnie.
— Turlututu — rzekł Anatol. — pomówimy o tem potem, mój aniołku. Już kwadrans kramarzymy się o to, żebyś weszła do powozu, wejdź więc z dobrej woli.
I Anatol chcąc już raz z tem skończyć, pochwycił obiema rękami młodą dziewczynę, ażeby ją wepchnąć wewnątrz karetki.
Róża pojęła nareszcie straszne niebezpieczeństwo, które jej groziło, i głosem przerywanym zaczęła wołać:
— Na pomoc! Na pomoc!
Krzyki te przeszkodziły Anatolowi usłyszeć odgłos zbliżających się kroków. W chwili stanowczej gdy już otwierał drzwiczki karety, uczuł iż silna ręka spada mu na ramię.
W tymże samym czasie dwóch ludzi stanęło z obu stron jego.
— Panie Anatol — rzekł jeden z nich cicho lecz wyraźnie — jesteś ostatnim z ludzi. Być może, iż wątpiłeś o tem dotąd, teraz jednak ja cię przekonam o tem.
Róża wydała nowy okrzyk, tym razem okrzyk radości.
Poznała Renego de Lorbac, który przybywał z vice-hrabią de Tourbey, i który trzymał już Anatola za kołnierz.
Ten wyrywał się z całej siły, lecz napróżno.
— Cóż wyrabiasz złociutki, uważaj przecie, dajże pokój. Jeszcze mnie udusisz!
— Zasługiwałbyś pan na to — wtrącił vice-hrabia.
— A więc to tak — podjął Rene — urządziłeś na panią niecną zasadzkę?
— Zasadzkę? — spytała Róża.
— Tak jest, ten nędznik oczekiwał panią na drodze, sprowadziwszy ją już nie wiem jakim sposobem?
— Pan się chyba mylisz — przerwała Róża.
— Nie, nie i stokroć się nie mylę.
— Otrzymałam depeszę dziś wieczorem od mojej biednej Weroniki.
— Depesza ta — z kolei rzekł vice-hrabia de Tourbey — była kłamstwem, przy pomocy którego wiedział, iż pani stanie na jego drodze.
— Ależ to tylko żart, prosty żart i nic więcej...
— Powiedz, raczej podłość.
— Podłość? — powtórzył machinalnie Anatol. — Ależ nie, nie trzeba przecież zapatrywać się tak czarno na wszystko. Nie jesteśmy przecie mnichami i są rzeczy, które należałoby zrozumieć. Vice-hrabia, który w tej chwili prawi mi morały, nie wiem sam dla czego, zgodził się na pożyczenie powozu i koni... O cóż nareszcie mnie obwiniają? O miłość?... Panna Róża jest piramidalnie piękną, od dłuższego już czasu kokietuje mnie i założyłbym się...
— Milcz już!... rozkazuję ci milczeć — zawołał Rene zazdrością dręczony.
— Dobrze, ale i ty mój kochany zechcesz zachować milczenie, przed swoimi rodzicami zwłaszcza. Tego rodzaju awanturka nie byłaby dla mnie przyjemną, zwłaszcza, że...
— Co, miałbyś ochotę zaślubić panią? — zapytał z zaciśniętemi zębami Rene.
— Zaślubić nauczycielkę? Ja hrabia Anatol... Ależ nie pleć głupstw. Jesteśmy rywalami, i wiedziałem dobrze o tem, słowo honoru. Teraz widzę, że ciebie przekładają nademnie i cofam się. Podziękuj mi za to...
Nowy napad gniewu ogarnął Renego, który podniósł na Anatola rękę.
— Nie bij — zawołał tenże, w tył się cofając.
Róża, rzuciła się pomiędzy dwóch młodych ludzi.
— Rene, panie Rene — wołała — uspokój się pan, błagam cię o to.
— Pozwól mi zemścić się nad tym nędznikiem, który cię znieważył... który jednocześnie także znieważył dom mojego ojca... Masz pani jednak słuszność. Niech teraz zejdzie z oczu moich. Zobaczymy się później.
Anatol nie dał sobie tego powtarzać dwa razy.
— A teraz panno Różo — zaczął Rene — podziękuj pani vice-hrabiemu de Tourbey, który opowiadając mi o zamiarach tego niegodziwca, pozwolił mi cię ocalić.
— Oh! to byłoby za wiele — przerwał młody człowiek. — Ja to raczej winienem się wstydzić, żem takiego nicponia liczył do rzędu moich przyjaciół, i będę uważał za zaszczyt, jeżeli pan Rene raczy mnie przyjąć za świadka...
— Naturalnie, że przyjmuję z wdzięcznością.
— Oh nie, nie, pan nie będziesz bił się z tym nędznikiem — zaczęła przybrana córka Joanny Madoux.
— Nie obawiaj się, droga Różo, sprawa moja zbyt jest czystą, żeby Bóg nie był z nami...
— Czyż teraz nie pójdę odwiedzić Weroniki? — spytało uspokojone nieco dziewczę.
— Bezwątpienia nie...
— Dlaczegóż, kiedy jestem tak blisko?
— Dla tego, żebyś pani musiała wytłómaczyć starej służącej powód twojej obecności w Rosiers. Przecież jesteś pewną, że Weronika nie jest chorą, gdyż depesza była kłamstwem, możesz więc ze mną powrócić do Paryża...
I szeptem dokończył Rene.
— Mam ci tyle do powiedzenia.
Vice-hrabia de Tourbey zawołał na swego woźnicę, umieścił Różę w karecie, i zatrzasnął drzwiczki! Powóz potoczył się w kierunku stacji. Przez kilka minut Rene i młoda dziewczyna nie zamienili z sobą ani jednego słowa. Oboje byli pod wpływem jednej myśli, panującej nad wszystkiemu innemi — myśli wspólnej im obojgu. Dopiero gdy pociąg kolejowy ruszył z miejsca, a w przedziale przez nich zajętym nie było nikogo więcej, pierś młodej dziewczyny, wezbrała dawno wstrzymywanem łkaniem.
Rene nie mógł dłużej pozostać niemym świadkiem jego widoku. Posłuszny nieprzezwyciężonemu pragnieniu, upadł przed Różą na kolana, a odejmując rączki od zapłakanej twarzy, rzekł wzruszonym głosem...
— Kocham ciebie!
Róża zadrżała.
— Czy myślisz, że nie wiem o tem?
— A więc czemu płaczesz?
— Róża nie odpowiadała.
— Czyżby zniewaga, jaką ci wyrządzono, była tych łez przyczyną?
— Cóż mnie obchodzić może zniewaga ze strony takiego człowieka? On nie może mnie obrazić, ja nim pogardzam tylko... Nie idzie tu jednak o mnie, tylko o ciebie.
— O mnie? — powtórzył Rene zdziwiony.
— Tak jest, ponieważ chcesz się bić z mojej przyczyny. Nie powinno przyjść do tego, ja nie chcę. Odrzuć ten pojedynek. Błagam cię o to, zaklinam! Igrać ze swojem życiem dla mnie... czyż to możliwe? Nie i sto razy nie! Pan się nie będziesz bił?
— Czyżbyś się obawiała skandalu? Bądź spokojną imienia twojego nikt wymówić się nie ośmieli...
— Ach, gdyby tu szło tylko o mnie. Ale ten nędznik może cię zabić, a ja nie chcę, żeby cię zabił!
— A więc i ty mnie kochasz, Różo — zawołał Rene z twarzą zarumienioną z radości, cisnąc do ust ręce młodej dziewczyny.
Ta usunęła je przed pieszczotą.
— Panie Rene — szeptała głosem zaledwie dosłyszanym — posłuchaj mnie i zawierz mi. Czy cię kocham, czy nie, ty nie powinieneś mnie kochać... Nie mogę być pańską żoną, a tem mniej kochanką. Jedna chwila powinna panu wystarczyć, żeby się nad tem zastanowić... Wszystko mogę przenieść w życiu i wszystko zniosę nie uskarżając się, z wyjątkiem położenia hańbiącego lub wątpliwego. Jeżeli nie masz dosyć siły, ażeby stłumić w sobie tę miłość, ja się poświęcę. Opuszczę dom twojego ojca, ucieknę daleko i ukryję się tak dobrze, że nie zobaczysz mnie więcej. Umrę może, lecz spełnię mój obowiązek.
— Różo, co mówisz? — przerwał Rene zasmucony głęboko. — Jakto? zawsze tak dobra i słodka, byłażbyś tak okrutną i oddaliłabyś się, wiedząc, ile twoja strata przyczyni mi cierpienia?
— Będę tak okrutną, ponieważ takie moje postępowanie zapewni mi przynajmniej twój szacunek...
— Odejdziesz?
— Tak trzeba! Wszystko nas rozłącza.
— Wszystko nas łączy chyba?
— Wszystko rozłączy. Prawa, przesądy światowe, różnica położenia, wdzięczność wreszcie, jaką winnam rodzinie twojej... Nareszcie ja sama, ponieważ jeżeli nie będę mieć pewności, że wyrwiesz z serca twojego uczucie tak dla ciebie niebezpieczne, nie mogłabym żyć obok ciebie kochająca, lecz spokojna jak siostra przy bracie...
W tej chwili młode dziewczę po raz drugi wstrzymać nie mogło łkań swoich.
— O Boże mój, Boże — wołała z rozpaczą — dla czego jestem tak nieszczęśliwa!
— Więc nie możesz zostać moją żoną?
— Nie mogę, i ty wiesz o tem równie dobrze, jak ja sama.
— Nic nie wiem oprócz tego, że cię kocham do szaleństwa na śmierć i życie. Dla czegóż nie miałbym ci dać mojego nazwiska?
— Dla tego, żem ja dziewczyna prosta, bez majątku, nauczycielka twojej siostry, sługa płatna nieledwie, a ty nosisz nazwisko zaszczytne, posiadasz wielki majątek...
— Cóż to przeszkadza?
— Pytasz się? Ach gdybyś był ubogim!...
— Gdybym był ubogim?
— Jakżeż teraz byłabym szczęśliwą!
— Widzisz więc, że kochasz mnie tak samo jak i ja ciebie... Na imię Boga odpowiedz mi, chwila jest zbyt uroczystą... Czyś oddała mi serce twoje?
— Oh tak — odrzekła po kilku chwilach milczenia, zwyciężona wreszcie przez uczucie. Odjadę, nie zobaczę cię więcej, ale nie mam siły unieść z sobą tajemnicy mojej. Myślałam, że będę silniejszą. A więc tak Rene, kocham cię, kocham od pierwszego naszego spotkania, lecz spodziewałam się, że nigdy nie dowiesz się o tem, że będę mogła zwalczyć moje serce, i że nie będziesz mi mówił o swojem uczuciu. Ach czemuż weszłam do domu ojca twojego? Byłam wtedy nikczemną. Mówiłam sobie, on się nie dowie nigdy o tem, że go kocham, będę widziała go codziennie, słyszała jego głos, będę czuła jego spojrzenie, zatrzymując się na mnie, będę oddychała tem samem powietrzem, którem on oddycha...
Nagle biedne dziewczę zatrzymało się, wyrwało ręce, któremi Rene zawładnął znowu, i ukryło w nich zarumienioną twarz swoją.
— Ach Boże, mój Boże, co ja powiedziałam! Przysięgłam sobie, że będę milczeć.
— A ja cię błogosławię, żeś przemówiła — przerwał Rene — ja także od pierwszego dnia, gdym cię zobaczył, kocham, a ja raczej ubóstwiam ciebie.
Uczucie czyste wzrastało w miarę jak poznawałem cię bliżej. Zobaczyłem, że nie mógłbym żyć bez ciebie, a dziś, gdybyś opuściła dom mojego ojca, gdyby potrzeba było rozłączyć się nam, umarłbym.
— Nie — odpowiedziała Róża — będziesz żył a ja spełnię swój obowiązek i oddalę się.
— Ależ to szaleństwo, dlaczegóż skazywać nas oboje na niedolę bez końca... Mówisz, że jesteś ubogą, czyż jednak ja nie jestem dostatecznie dla dwojga bogaty, czy nie mam dochodów z mojej pracy? Mówiłaś także o błyszczącem małżeństwie dla mnie. Czyż tedy jesteś moją nieprzyjaciółką? Ja pragnę jedynie szczęścia, a ty jedna tylko dać mi je możesz. Wspomniałaś o obowiązkach wdzięczności względem mojej rodziny. Ależ ojciec mój kocha cię jak własną córkę. Czy upoważniasz mnie, bym opowiedział mu o miłości naszej i o projektach na przyszłość?
— Zaklinam cię, nie rób tego, cóżby pomyślał o mnie?
— To, że jesteś najczystszą i najpowabniejszą ze wszystkich, i że będziesz najdoskonalszą żoną.
— A matka twoja, a Reginka?
— Wiesz dobrze, że moja matka cię uwielbia, na projekt mój więc zgodzi się z radością. Co się tyczy Reginki, która już cię nazywa siostrzyczką, jakby przeczuwała przyszłość, ta obejść się bez ciebie nie może. Twoja obecność to jej zdrowie, jej życie. Zabraniam ci opuszczać domu mego ojca. Odjazd twój, wiesz o tem dobrze, złamałby serce Reginki, która cię kocha. Biedna siostrzyczka nie przeniosłaby tego.
— Ach dla czegóż mnie kochasz? — szeptała Róża. — Co z tego wyniknie?... Jeżeli odjadę, uważać mnie będą za niewdzięczną i okrutną, za okrutną i podstępną, jeżeli zostanę. Dlaczegóż nie umarłam wraz z moją matką?
— Dla tego, że musisz żyć. najdroższa, dla szczęścia nas obojga. Mówiąc to Rene przycisnął do serca młode dziewczę, które po chwili dopiero łagodnie wysunęło się z jego objęć.
Pociąg przybył do Paryża. Rene podał rękę tej, którą uważał już teraz za swoją narzeczoną, i udali się do najbliższej stacji fiakrów.
W pałacyku przy ulice Linne, tymczasem było niezwykle spokojnie.
Pan de Lorbac po obiedzie udał się do swojego pokoju, ażeby tam czytać, a w salonie Reginka zawsze tak żywa i wesoła, zdawała się być czemś ważnem zajętą, i gdy chwila udania się na spoczynek przyszła, zamiast do siebie, zapukała do drzwi ojcowskiego gabinetu, mówiąc sama do siebie.
— Trzeba koniecznie, ażebym dziś jeszcze zobaczyła ojczulka, żebym dziś jeszcze powiedziała mu o wszystkiem. Mój brat kocha Różę i Róża kocha mojego brata. Jako sprytna dziewczynka widzę to dobrze. Jeżeli zostaną mężem i żoną, uczyni ich to szczęśliwymi, a i mnie także, ponieważ; wtedy będę pewną, iż Róża całe życie zostanie przy mnie... Tak jest, zobaczę się z papą, trzeba, żeby Róża i Rene mnie byli winni swoje szczęście. To im dowiedzie, jak ich kocham.
Zdecydowawszy się w ten sposób, otworzyła drzwi tak cichutko, że pan Lorbac, który pisał coś przy biurku, nie usłyszał jej wejścia.
— Pracujesz, tatuniu? — rzekła. — Czy ci nie przeszkadzam?
Doktór podniósł głowę.
— Ty nigdy mnie nie przeszkadzasz najdroższa — odpowiedział pan de Lorbac z uśmiechem — nie możesz mi przeszkadzać.
I mówiąc to, wyciągnął ku niej ręce.
Reginka usiadła mu na kolanach.
— Myślałam, że śpisz. Pewno jesteś zmęczoną, a wiesz przecie, że zabraniam ci długo siedzieć.
— Nie gniewaj się na mnie, ojczulku. Lepiej przecież czuwać z sercem zadowolonem, niż obudzić się smutną.
— Bezwątpienia, Jeżeli rzeczy będziemy brali ogólnie, w jakim jednak sensie mi to mówisz?
— W tym, że córka najszczęśliwszą jest przy ojcu, zwłaszcza jeżeli wie, że ten ojczulek kocha ją bardzo!
Pan de Lorbac znowu się uśmiechnął.
— Nic prawdziwszego nad to, założyłbym się jednak, że masz do mnie jakąś prośbę.
Reginka zrobiła minę tajemniczą.
— Milczysz. O czem myślisz?
— O twej przenikliwości ojczulku.
— Czyżbym odgadł?
— Prawie. Myślisz jednak, że idzie tu o jaki podarunek, albo jaką przyjemność dla mnie, kiedy ja tymczasem chciałabym tylko odpowiedzi na kilka zapytań.
— Pytaj tedy, moja droga.
— A ty odpowiesz?
— Jeżeli będę mógł, jeżeli powinienem...
— Zawsze jest się w stanie, zawsze trzeba odpowiadać swojej córce.
— A więc mów.
— A zatem, powiedz mi ojczulku, jakie jest największe szczęście na świecie?
Doktór pozostał przez kilka chwil zdziwiony, niezdecydowany. Pytanie ambarasowało go.
— To zależy — zaczął nakoniec.
— Ależ nie, to wcale nie zależy — odpowiedziała żywo Reginka. — Największe szczęście w życiu jest czynić szczęśliwymi tych, których kochamy. Wszakże tak sam mówiłeś przed kilkunastoma dniami hrabinie Adeli.
— Rzeczywiście, przypominam sobie...
— A! więc, jeżeli mnie kochasz, to powinieneś, uczynić mnie szczęśliwą. Jestto twój obowiązek, prawda?...
— Najprawdziwsza.
— Gdybym zatem powiedziała ci: Ojczulku, to a to sprawiłoby twojej Reginie niewypowiedzianą radość, zrobiłbyś to dla mnie?
— Jeżelibvm mógł, bezwątpienia.
Reginka klasnęła w ręce z ukontentowania.
— Słuchaj ojczulku — zaczęła znowu. — Mama, kiedy szła za ciebie, nie miała majątku?
— Nie, najdroższa,, ale w jakim celu pytasz?
— W tym celu, żeby skonstatować, iż ożeniłeś się bez majątku, dla tego że kochałeś.
— Naturalnie, ale co za szczególną prowadzisz rozmowę...
— Papo, dziś nie jesteś od tego, żeby pytać tylko żeby odpowiadać.
— Ale...
— Niema żadnego: ale. Proszę być cicho, ja mówię dalej.
— I przy mamie zaślubionej z miłości, bez majątku, znalazłeś szczęście?
— Największe i najzupełniejsze, ponieważ twoja matka dała mi ciebie, a was obie kochanm bardziej od całego świata.
— Papo, zapominasz o moim bracie!
— To chłopiec, on już mnie nie potrzebuje...
Gdy tymczasem wy obie, ciągle koło mnie i przy mnie... Chociaż więc kocham Renego, zdaje mi się, że miłość moja dla was jest bardziej jeszcze czułą.
— Koniec końców — przerwała mu Reginka — czy podług ciebie, człowiek bogaty robi głupstwo zaślubiając młodą dziewczynę, która nie ma innego majątku oprócz swoich przymiotów i piękności? Pytam naprawdę.
— I ja zatem serjo zupełnie odpowiedzieć muszę, że nie.
— Z kolei rzeczy tedy, gdy będzie szło o małżeństwo twoich dzieci, kwestji pieniężnej nie postawisz na pierwszym planie?
Pan de Lorbac uczynił gest, oznaczający, iż chce mówić. Pieszczone dziecko nie dało mu jednak.
— A gdyby mój brat — zapytała — kochał panienkę ubogą, lecz godną ze wszech miar jego miłości, i gdyby przyszedł cię prosić, ażebyś się zgodził na jego małżeństwo, dałbyś mu to pozwolenie?
— Doprawdy, słuchając ciebie, mógłby ktoś pomyśleć, że brat twój kocha kogoś — rzekł pan de Lorbac, którego zdziwienie zdwajało się po każdym wyrazie córki.
Ta wszakże wiedząc już wszystko, co chciała wiedzieć, zeskoczyła z kolan, i patrząc ojczulkowi w oczy odpowiedziała:
— Nie mówię, żeby Rene kochał kogoś i nie mogę tego powiedzieć, ponieważ mi nie uczynił żadnego zwierzenia. Chciałam tylko poznać twój sposób zapatrywania. Znam go już teraz i jestem bardzo zadowolona. Bardziej aniżeli to sobie wystawić możesz. Idę spać z sercem uradowanem i zaręczam, że będę spać jak po balu. Dobranoc, ojczulku. Jesteś najlepszym w świecie i kocham cię z całego serca, z całej duszy mojej.
Jeszcze raz uściskała ojca i udała się do swojego pokoju, gdzie znów wydała okrzyk radości, zobaczywszy Różę.
— Jakto, więc ty nie u Weroniki?
— Ma się lepiej. Depesza przesłana przez jedną z sąsiadek, zatrwożyła mnie tylko niepotrzebnie. Widzisz przecie, że mogłam wrócić od razu.
— Miałaś najzupełniejszą rację. Ale i ja tu w czasie twej nieobecności nie traciłam czasu.
— Cóżeś robiła?
— Miałam długą rozmowę z moim ojcem.
— O czem?
— Powiem ci później.
— Dla czego nie dzisiaj?
— Dla tego, żebyś nie była, zbyt ciekawą, siostrzyczko.
I Reginka uściskała serdecznie Różę, życząc jej dobrej nocy.
Rene odprowadziwszy ukochaną do bramy pałacyku, powrócił do siebie, by nazajutrz uregulować sprawę honorową. Że jednak myślała o tem i fałszywa hrabina, rzecz cała skończyła się na przeproszeniu listownem, wystosowanem przez Anatola.
W kilka tygodni potem Rene ujrzał wieczorem wchodzącego do jego gabinetu ojca.
Ten postawiwszy świecę, w ręku trzymaną, odezwał się mniej więcej w te słowa.
— Wróciłem z konsyljum później, aniżeli spodziewałem się, a zobaczywszy światło w twoim pokoju myślałem czyś może nie zasnął, nie zagasiwszy lampy, co mogłoby być niebezpiecznem.
— Nie ojcze, pracowałem.
— I nie chce ci się spać?
— Wcale.
Pan de Lorbac wziął krzesło i usiadł wygodnie, jak każdy, który się zabiera do dłuższej rozmowy.
— Zresztą, cieszę się — zaczął — że cię znajduję. Miałem bowiem do pomówienia z tobą, a dotąd jakoś nie mogłem znaleść sposobności. Wystaw sobie, że temi dniami miałem sen szczególny.
— Jakto ojcze, i ty wierzysz w sny?
— Zaczynam przynajmniej.
— No i o czem?
— Śniło mi się, że twoja siostra przyszła do mnie i powiedziała: Tatusiu, Rene jest zakochany, ubóstwia młodą panienkę ubogę, i nie śmie ci o tem powiedzieć...
Rene zarumienił się po białka oczy.
— Jakto, moja siostra powiedziała ci to?
— We śnie tak. Na jawie zaś...
— Ja ci to także powiem najdroższy ojcze, że to jest prawdą, najzupełniejszą prawdą.
I młody adwokat ukrył zarumienioną twarz na ramieniu ojca, który uściskał go czule.
Gdyby mogli przeczuć, iż przy drzwiach sąsiedniego pokoju stoi z uchem przyłożonem do dziurki od klucza pani Eugenja Daumont, pohamowaliby zapewne syn i ojciec swoje wzajemne zwierzenia. Nikt jednak w całym domu nie podejrzewał, iż żabcia, która i dawniej z powodzeniem praktykowała to niewinne rzemiosło, ot tak sobie, dla zabicia czasu, teraz od chwili gdy Róża, w której podejrzewała córkę Teresy, osiedliła się w domu jej zięcia, i gdy pan de Lorbac zaczął leczyć obłąkanego, którego symptomaty choroby tak były podobne do cierpień Gastona — podsłuchiwać zaczęła z podwojoną gorliwością.
Nikt nie podejrzewał, więc ojciec z synem rozmawiali z sobą bez żadnej przerwy, nie zwracając nawet uwagi na szelest po za drzwiami, uczyniony przez Eugenję, która z uwagi, że znajdowała się w jednym z pokojów swojego apartamentu, przysunęła sobie krzesło, by mogła słuchać wygodniej.
— Więc to rzecz zupełnie serjo mój drogi — zaczął pan de Lorbac.
— Nie śmiałbym w takich razach żartować...
— Któż więc jest tą, której oddałeś twoje serce?
— Czyż Reginka nie wymieniła ci jej, ojcze?
— Siostra twoja nie wymieniła nikogo.
— A więc znasz ją dobrze, mój ojcze. To Róża!
Pan de Lorbac wydał okrzyk zadziwienia, który zagłuszył inny okrzyk pani Daumont z sąsiedniego pokoju.
Macocha, usłyszawszy wieść tak niespodzianą, zatrzęsła się ze strachu, i blada jak marmur słuchała dalszych wyrazów.
Z najmniejszym niepokojem patrzył się i Rene na ojca, który ze swej strony zachowywał milczenie.
— Dlaczego nie odpowiadasz mi ojcze? — zaczął wreszcie. — Czy ci przykro, że kocham to dziewczę? Czyżbym się mylił myśląc, że i ty także ją lubisz i szacujesz, jak na to zasługuje?
— Nie, nie mylisz się wcale.
— I nie masz jej ojcze nic do zarzucenia?
— Nic.
— I uznajesz to za naturalne, że ją kocham?
— Nie mówię: nie.
— Bo i cóż mogłoby przeszkadzać miłości naszej, czy to, że Róża jest ubogą? Znam cię dobrze mój ojcze, że nie należysz do tych ludzi, którzy kładą worek z talarami na miejscu serca, a gdy idzie o szczęście całego życia, radzą się notarjusza. Dowiodłeś tego zresztą, zaślubiając moją najdroższą drugą mateczkę. Czyż nie prawda?
— To prawda. Z tem wszystkiem majątek jest rzeczą nie do odrzucenia, a chociaż należy w życiu kierować się przedewszystkiem sercem, bywają kwestje związane tak ściśle z interesem materjalnym, że nie powinny być usuwane z pogardą. Żeniąc się wreszcie trzeba mieć na widoku dzieci, które przyjdą.
— Być może że masz rację ojcze, lecz owe kwestje materjalne nie mogą mnie zajmować, ponieważ majątek po matce zapewniła mi egzystencję przyzwoitą, a nadto jako adwokat zaczynam być cenionym i wynagrodzonym nie gorzej. Czyż nie więcej znaczy być samemu twórcą własnej pomyślności, aniżeli przyjmować ją z rąk żony? Czy się mylę?
— Wcale nie?
— A zatem, czyżby opinja świata co do stanowiska Róży, do tej pory podrzędnego może, stała na przeszkodzie?
— Nie mów mi o opinji świata, wiem sam dobrze, co ona jest wartą...
— Nie widzę więc żadnego powodu do sprzeciwiania się mojemu szczęściu.
Doktór uśmiechnął się.
— W gorącej wodzie, zdaje mi się, jesteś kąpany. O ile sobie przypominam, nie powiedziałem ci, żebym się sprzeciwiał. W pierwszej chwili tylko byłem zdziwiony nieco. Wołałbym, przyznam ci się, żebyś wybrał panienkę ze świata, w którym żyjemy, ale kiedy twoje serce wybrało inaczej... W każdym razie pozwolisz, żebym o tem pomówił jeszcze z Teresą. Nie zapomniałeś przecie, iż ona była dla ciebie drugą matką.
— O tak, najukochańszą mateczką, i spodziewam się, że nią zawsze pozostanie.
— I ja tak myślę... Tymczasem dobranoc mój drogi. — I doktór de Lorbac uściskał czule swojego syna, a udając się wkrótce na spoczynek, uśmiechał się, jak człowiek zupełnie zadowolony i szeptał sam do siebie:
— No, jeżeli teraz jeszcze Reginka nie będzie ze mnie kontenta?...
Wszyscy zresztą tej nocy w pałacyku przy ulicy Linee spali weseli i szczęśliwi, z wyjątkiem pani Daumont.
— Ta miłość nieszczęsna wszystko może zgubić — szeptała z zaciśniętemi zębami. — Jeżeliby syn doktora zaślubił Różę, na światło dzienne wyszedłby akt spisany przez proboszcza z Sucy, a zaopatrzony podpisami dwóch świadków, a także akt urodzenia nieprawego dziecka. Jakiż to byłby wstyd dla mnie, jakiż skandal! Małżeństwo to nie przyjdzie do skutku, nie może przyjść do skutku, prędzej córkę Gastona Dauberive zadusiłabym własnemi rękami.
Macocha Teresy przez noc całą nie zmrużyła oczu, usiłując wyszukać środek zniweczenia projektu Renego. Wykradzenie Gastona z domu obłąkanych doktora Sardat, przyczyniało już jej męczarni niemało, lecz nie spodziewała się, by oprócz tej ucieczki wydarzyły się jeszcze jakieś inne komplikacje.
Obecnie już nie szło o zniknięcie rzeźbiarza, który przepadł potem jak kamień w wodę, ale o żywą miłość Renego i Róży. Z tej to właśnie miłości wypaść miał piorun katastrofy.
Cóż więc czynić?
Uprzedzić Teresę?
Ależ czyż nie byłoby to jednem z szaleństw najbardziej nie do darowania?
Teresa, gdy odnajdzie swoje dziecko,i to tak blisko przy sobie, okryje je pocałunkami i nie będzie miała dosyć siły, żeby się nie zdradzić.
Wypada sprobować czegoś innego — jednej z trucizn, znajdujących się w gabinecie pana de Lorbac. Oh pani Daumont znała je dobrze, ciekawość jej potrafiła aż tam dotrzeć... Dziwna rzecz jednak, gdy powtórnie myśl usunięcia Róży przyszła jej do głowy, macocha, która chwilę przedtem wołała, iż zadusi ją własnemi rąkami, zadrżała..
I myśli jej pobiegły w innym kierunku.
To już tak dawno, proboszcz z Sucy już nie żyje, jeden ze świadków także, pozostaje tylko Weronika, która prawdopodobnie jest depozytarjuszką aktu urodzenia Paulinki... A gdyby ją przekupić, lub też skłonić na swoją stronę?
Gdy ona odmówi, gdy nie pozostanie już żadnego innego środka, zawsze będzie czas popełnić zbrodnię.
Tymczasem jednak niema ani chwili do stracenia. Niebezpieczeństwo było groźnem, trzeba było je bądź co bądź usunąć.
I dlatego też Eugenja Daumont, skoro tylko słońce weszło, zajęła się przygotowaniami do małej podróży do Rosiers.
Trudno jej było stanąć przed starą uczciwą służącą i opowiedzieć, co ją właściwie przywiodło, ale wkrótce lody zostały przełamane... Poczciwa Weronika, która krzątała się przy gospodarstwie, w chwili gdy przyjechano do niej z wizytą, nie zdziwiła się wcale, dowiedziawszy się, że Rene kocha Różę. Więcej daleko zdziwioną była faktem, iż przybrane dziecko Joanny Madoux jest w rzeczywistości dziecięciem Teresy, drugiej żony pana de Lorbac, gdy jej atoli przedstawiono niebezpieczeństwo, jakieby wynikło z okazania aktu spisanego przez księdza Dubreuil, a podpisanego przez Carona i przez nią, obiecała zachować w tym względzie absolutne milczenie.
Dla wszystkich Róża miała być znalezionem a następnie przybranem dziecięciem poczciwych dzierżawców Madoux.
Jarry po uwolnieniu Gastona i oddaniu go w ręce Adeli Gerard, noszącej, jak wiemy, tytuł hrabiny, nie uciekł z nim razem. Zbyt na to był rozsądnym. Wiedział dobrze, iż z takim śladem w ręku jak jego ucieczka, doktór Sardat nie zasypałby gruszek w popiele, a zabójca Michała Bernard miał aż nadto wiele powodów, żeby policja nie zaczęła go tropić.
Do pozostania skłoniła go także okoliczność, iż w kilkanaście dni po porwaniu obłąkanego zbliżał się termin, w którym za biedaka wnoszono coroczną opłatę. W oczekiwaniu podziękował tylko za służbę, ograniczając czynności swoje w domu zdrowia do zaznajamiania z obowiązkami i regulaminem zakładu swojego następcy. Gdy Eugenja Daumont przybyła, zanotował sobie dobrze numer wynajętej karetki i dołączył do daty przywiezienia Gastona do szpitala. Myślał, że numer fiakra, oraz dużo cierpliwości wystarczą mu do wyśledzenia, kto właściwie był przyczyną zamknięcia spadkobiercy miljonów w domu warjatów. Omylił się jednak.
Macocha Teresy była sprytniejszą niż myślał. Karetce kazała się zatrzymać przed domem przechodnim i w ten sposób ślad jej dla zbyt ciekawego ex-galernika zniknął zupełnie.
Wypadało oczekiwać na możliwe przywrócenie pamięci Gastonowi. Że zaś oczekiwanie to było dosyć długie. Jarry zainstalowany w pałacu hrabiny Adeli, jako jeden z dwóch dozorców Gastona, miał czas namyślać się, czyby nie znalazł się sposób przyjścia w pomoc biegowi wypadków, a także rozważać, o ile można liczyć na obietnice hrabiny w sprawie wynagrodzenia go za jego usługi. Rezultat rozmyślań nie wypadał snąć pomyślnie. Kochanka doktora Loiset miała za dużo atutów w ręku. Pozostawało oczekiwać, może nawet długo, a potem jeszcze zdać się na łaskę i niełaskę, zadowolnić się okruchami ze wspaniałej uczty, jakie ze swego stołu rzucić mu raczy pani hrabina, która sama jedynie wystąpić może jako firmowa oddawczyni testamentu Pawła Gaussin.
— A gdyby ją tak uprzedzić, gdyby poszukiwania rozpocząć na własną rękę?...
Myśli te nie opuszczały ex-galernika ani na chwilę.
— Gaston jest szalonym — rozumował. — Ale gdyby tak przedstawić mu jego córkę, kto wie, coby stać się mogło...
— Ale gdzież ona jest? Ci, którzy usunęli Gastona i ją usunąć zapewne się postarali. W jaki sposób? Zbrodni nie dopuszczał, był jednak pewnym, iż nastąpiło tu podrzucenie, i to gdzieś w pobliżu miejsca, w którem Gaston z córką i kochanką mieszkał.
Szczegóły zlewały się w jego umyśle jeden za drugim, i tworzyły całość, z którą nie mogła iść w porównanie upośledzona na jednym punkcie pamięć Gastona.
Artystę przywieziono do domu obłąkanych w dniu 18-ym listopada, około tego więc czasu musiała się rozegrać i historja podrzucenia. Wypadało więc tylko udać się do domu podrzutków i tam zasięgnąć języka.
Ba, ale wiemy, iż Jarry czuł wstręt nieprzezwyciężony do stykania się osobistego z tem, co nazywają w ogóle: urząd, władza, administracja i t. p.
Kto wszakże chce psa uderzyć, ten na niego kij znajdzie. Mocno byłby zdziwiony każdy znający bliżej amatora miljonów Pawła Gaussin, gdyby widział, jak ex-galernik przez kilka dni badał pilnie miejscowość dotykającą gmachu administracji szpitalnej, jak usilnie przypatrywał się wchodzącym tam i wychodzącym stamtąd urzędnikom... Można było być pewnym, iż tyle starań nie czyni się nadaremnie.
Jak pająk rozsnuwał przez kilka dni swoje sieci, a rozsnuwał nie napróżno. Zainstalował się w kawiarni, do której uczęszczali urzędnicy, tu badając ich charakter, wybrał sobie tego z pomiędzy nich, który dlań stanowił materjał najpodatniejszy, i czekał tylko chwili sposobnej, w której będzie mógł pomówić z nim otwarcie.
Traf nie dał na siebie czekać długo. Jednego z pomiędzy funkcjonarjuszów biura, człowieka jeszcze młodego prześladowało nieszczęście w grze, a rachunek jego zapisywany w książce właściciela kawiarni rósł nieproporcjonalnie.
— Oto ptaszek, jakiego mi potrzeba — pomyślał Jairy, i wychodzącego z kawiarni poprosił na słóweczko. Przy likierze od słowa do słowa wypowiadał się z wrzekomego swego błędu i opowiedział, iż przed laty dwudziestu opuścił uwiedzioną przez siebie dziewczynę wraz z dziecięciem. Co się z nią stało, o tem dowiedział się dopiero przed kilkoma miesiącami. Nieszczęśliwa zmarła już dawno, a dziecię, którego wyżywić nie mogła, które zresztą przypominało jej wstyd, podrzuciła... Dałby wiele, gdyby teraz tę córkę ukochaną mógł przycisnąć do łona i gdyby miał pewność, że nie zamknie oczu sam z wiecznym wyrzutem, z wiecznem przypomnieniem własnej zbrodni.
Rozczulonemu w ten sposób! opowiadaniem i likierem urzędnikowi nie trudno było wytłómaczyć, że się stanie dobroczyńcą dwojga ludzi, za co oprócz wdzięczności otrzyma bilet pięćset frankowy;
— Ha, cóż mam z panem robić — rzekł wreszcie — dla pana zaryzykuję i wiadomości żądanych dostarczę. Ale i samemu mi potrzeba pewnych wskazówek.
— Nic więcej panu powiedzieć nie mogę nad to, iż podrzuconą została moja maleńka w r. 1867-ym pomiędzy 15-ym a 20-ym listopada. Imię jej prawdziwe było Paulina. Czy zrozpaczona matka w zawiniątku, zawierającem jej dziecię, położyła jaką kartkę, jaką prośbę do serc litościwych, lub coś podobnego, nic o tem nie wiem...
I Jarry przyłożył chustkę do oczu, udając, że płacze.
— No, no, nie masz pan czego jeszcze rozpaczać, pojutrze być może przyniosę panu wiadomości bardziej pomyślne.
— Więc o tej samej godzinie?
— Tak jest, niezawodnie, ale czy tylko mogę być pewnym, iż pan przyjdzie?
— Oto zapewnienie — rzekł ex-galernik wręczając część przyobiecanej sumy. — Resztę wręczę panu pojutrze.
Dla człowieka płacącego z góry za drobnostkę, za przerzucenie kilkunastu kartek w archiwum biura dobroczynności publicznej, popracować trochę, było warto, zwłaszcza, iż praca owa jeszcze pewną okrągłą sumkę przynieść miała. To też po upływie dwóch dni. pierwszym do kawiarni przybył funkcjonarjusz biura.
— Powiedziałem zawołał, widząc przybliżającego się ex-galernika — że przyniosę panu wieści pocieszające. Znaleźliśmy to, co pan szukał... A nawet przed kilku dniami córka pańska przychodziła jeszcze odwiedzić jedną z sióstr miłosierdzia...
— Panie, pan nie wiesz, jakim balsamem to dla mojego serca. Bądź pewien, iż wdzięczność moja... Ale jakie fakta ma mi pan do zakomunikowania?
— Córeczka pana — zaczął urzędnik, usadowiwszy się wygodnie i popijając kawę — znalazła się w naszych zabudowaniach z d. 16-go na 17-ty listopada. Koszulka jej, zachowana dotychczas pomiędzy dowodami rzeczowemi, nosi na sobie inicjały P. D., a do chustki w wielkie kraty, w którą niemowlę owinięto, przypięta była karteczka: „Nazywa się Paulina — ochrzczona — ma czternaście miesięcy.“ Do piętnastu lat wychowywała się pod kierunkiem sióstr miłosierdzia, potem oddaną została do służby a obecnie znajduje się bez miejsca, i mieszka tu w pobliżu. Wszystkie te szczegóły wraz z jej adresem wynotowałem tutaj na kartce.
— Racz mi więc ją pan oddać — rzekł Jarry, podając drugą połowę umówionej kwoty.
Urzędnik pieniądze wziął, kartki jednak nie oddał.
— Czy nie byłbyś pan łaskaw własnoręcznie owych fakcików przepisać, pojmujesz przecie, że mój charakter mogą poznać, a w takim razie...
— Nic słuszniejszego.
Ex-galernik wynotował sobie wszystko, aczkolwiek i tak dobrze już w pamięci i datę i adres podrzuconej dziewczyny miał zapisany. Zdawało mu się że bliższym jest w tej chwili miljonów Gaussina, niż jego wspólniczka.
Nic więc tej ostatniej nie mówiąc o swojem odkryciu, postanowił i w dalszym ciągu działać na własną rękę.
Wyszukał tedy Paulinę. Zgodził ją do zarządu swojem gospodarstwem, a następnie wystarawszy się o wszystkie potrzebne dowody, udowadniające tożsamość podrzuconej dziewczyny, oraz zapewniwszy sobie jej współdziałanie, począł przygotowywać do tego, co się stać miało, Gastona.
Pewnego razu, gdy znalazł się z nim sam, jako dozorca, i gdy nikogo więcej w całym pałacu nie było, zaczął rozmowę z obłąkanym o jego córce.
— Prawda — rzekł — iż pani hrabina obiecała panu oddać córkę?
— Oh tak, przyrzekała mi to kilkakrotnie.
— Nie dotrzymała wszakże... Co do mnie atoli, ja dotrzymuję moich obietnic... Miałeś pan już tego dowód. Czyż nie ja zainstalowałem się w domu zdrowia doktora Sardat, czyż nie ja przez kraty twojego więzienia powiedziałem ci: Odwagi, wkrótce będziesz wolnym?
— Tak, to ty! to pan! nie zapomniałem tego i nie zapomnę nigdy w życiu.
— I obietnicę spełniłem, w kilka dni potem dzięki mnie zostałeś pan wolnym.
— To prawda.
— Więc, gdybym ci powiedział: Zdaje mi się żem odnalazł twoją córkę Paulinę, mógłbyś mi uwierzyć, że nie kłamię, tak samo jak nie kłamałem dotąd...
Gaston drżał na całem ciele.
— Uwierzę ci szeptał — tylko mów, mów prędko. Czy wiesz gdzie jest moja córka i czy możesz mi ją przyprowadzić?... Gdzie ją znalazłeś, w jaki sposób ją odkryłeś?
— Jeżeli pan chcesz tego, opowiem. Pozwól jednak, że naprzód zbiorę moje wspomnienia.
— Twoje wspomnienia powtórzył Gaston.
— Nieinaczej, i to przenosząc się w przeszłość, do chwil, jakie upłynęły dwadzieścia lat temu. Mieszkałem wtedy w Orry-la-Ville.
— Orry — szeptał rzeźbiarz — zdaje mi się, że znam to nazwisko...
— W pobliżu Montgresin.
— Montgresin — coś wyrzekł! To tam, tam znajdowało się moje dziecko!
Gaston wyczerpany, umilkł, Jarry zaś ciągnął dalej.
— Pewnego wieczora, było to w listopadzie, jechałem do Paryża. W tymże samym wagonie znajdowała się także kobieta, mająca na ręku dziecko. Byliśmy sami, Maleństwo spało. Zachowanie się kobiety budziło pewne podejrzenia... Nagle odezwała się do mnie. — „Czy widzisz pan to maleństwo, jest to dziewczynka, dziecię nieprawe, przynoszące wstyd rodzinie. Zdajesz się pan nie być bogatym, czy chcesz zarobić pięć luidorów...
Nie wahałem się, odniosłem dziecinę do szpitala podrzutków, przedtem jednakże obejrzałem uważnie bieliznę i rzeczy, w które była owiniętą.
Na koszulce znajdowały się litery P. D., a do sukienki przypiętą była kartka z imieniem Paulina. Obejrzawszy to wszystko, dopiero złożyłem dziecinę w żłobku dobroczynności publicznej.
— Nieszczęśliwa! — zawołał rzeźbiarz.
— Cóż pan chcesz żebym z nią robił? Przecież nie mogłem jej wziąć za swoje. Miałem i tak dosyć kłopotu z wyżywieniem samego siebie, i to dobrze, żem się tak jeszcze urządził, iż mogłem następnie odnaleść pańską córkę.
— Moją córkę? Gdzie?
— Biedne dziecię, które tymczasem już dobrze wyrosło, wychowane było kosztem publicznym.
— Cóż z niej zrobiono?
— To, co zwykle robią z dziećmi podrzuconemi... Oddano ją do służby.
— Ach mój Boże mój Boże!
— Uzbrojony o moje wspomnienia, odszukałem ją jednak, co jest rzeczą najważniejszą.
— Moja córka jest ładną, nieprawdaż?
— Bardzo ładna.
— Blondynka czy brunetka.
— Blondynka z oczami niebieskiemi, aksamitnemi.
— Zupełnie jak matka — szeptał Gaston — jak, jak...
Szukał imienia Teresy, szukał jednak napróżno.
— Nie wiem, zapomniałem zupełnie — skończył ze smutkiem.
— Na cóż panu potrzebna matka, kiedy masz swoją córkę? — przerwał mu Jarry.
— Rzeczywiście, a ta córka? Kiedyż ją zobaczę?
— Tego wieczora.
— O której godzinie?
— Zaczekamy, aż noc nadejdzie i wybierzemy chwilę, w której pani hrabina pojedzie z wizytami.
— Moja córka — wołał rzeźbiarz, nie wstrzymując łez, które płynęły po jego wybladłej twarzy. — Moja córka, zobaczę ją więc! Uściskam...
I upadłszy na fotel, pozostał na nim nieruchomy, z przymkniętemi oczami. Wzruszenie było zbyt silne. Potrzebował odpoczynku.
Ten jednak trwał krótko, a może był tylko chęcią wywiedzenia w pole Jarryego. Bo gdy ten myśląc, iż obłąkany zasnął, wyszedł do drugiego pokoju, Gaston cicho jak kot przemknął się do okna, gdzie stała glina i inne przyrządy do modelowania i zaczął z pośpiechem kończyć popiersie, które przed oczyma wszystkich i ukrywał wielkim staraniem.
Zwróciła wprawdzie uwagę na tę jego chęć do pracy i hrabina i wierny jej służący Mikołaj, pomni jednak przestróg pana de Lorbac, żeby się nie sprzeciwiać choremu, pozwolili mu robić, co chciał, uradowani jeszcze, iż przez parę godzin chociaż mogą stróżować mniej pilnie, a może spodziewając się, że praca choremu spokój przyniesie. Nikt zresztą do roboty warjata nie przywiązywał żadnego znaczenia.
A tymczasem pod wychudłemi palcami artysty wyrastał biust kobiety pięknej, o rysach twarzy regularnych, łagodnych.
Chwilami odpoczywał, jakby sobie coś przypominał, poczem znowu brał się do roboty z podwojoną energją.
Już było prawie szaro, gdy ukończył swoją pracę.
Tymczasem Jarry około godziny 6-ej wieczorem przyszedł zmienić drugiego dozorcę Gastona, Mikołaja, w pałacu, na rogu ulicy Saint-Dominique.
Hrabina po chwili niedługiej udała się na jakąś feztę dobroczynną, i w ten sposób ex-galernik na kilka godzin pozostał panem placu.
Udał się też niezwłocznie do rzeźbiarza. Gaston zajmował już swoje zwykłe miejsce przy oknie.
— Za godzinę córka pańska będzie tutaj — rzekł.
Mrok szary ukrył wszystko. Jarry zapalił światło, i płonącą lampę postawił na oknie.
— To sygnał — objaśnił Gastona.
Jakoż po upływie kilkunastu minut, lokaj wszedł do pokoju z listem.
— Oddała mi to jakaś kobieta, która czeka na odpowiedź.
— Wprowadź tutaj tę kobietę. Jest to moja krewna, która przybywa ze wsi i która ma coś nader pilnego mi powiedzieć. Po kilku chwilach mniemana wieśniaczka znalazła się w salonie sąsiadującym z apartamentem Gastona. Chustka okrywająca jej głowę spadła, a Jarry, skoro służący się oddalił, zawołał uradowany.
— Wybornie! doskonale Paulino.
— Zadowolony jesteś ze mnie? — zapytała przybyła, w której czytelnicy zapewne już się domyślają ex-służącej, wynalezionej przez Jarry‘ego, a wychowanej kosztem miłosierdzia publicznego, dziecięca, które podrzucone zostało z dnia 16-go na 17-go listopada, a co do którego spodziewał się ex-galernik, iż może być rzeczywiście córką rzeźbiarza.
— Nie podejrzewałem w tobie takiego talentu. Wybornie się przebrałaś za starą wieśniaczkę... Pokaż się jednak taką, jaką jesteś w istocie.
Jakby za skinieniem czarodziejskiej różdżki, wierzchnie suknie opadły, a Paulina stanęła w całym blasku młodości i wdzięków. Słuszność wyznać każe, iż to podrzucone dziecię nie było brzydkie.
— Warjat powinien być kontent, że będzie miał taką córkę... Ale wiesz co, że tu jest wcale ładnie i bogato, co za salony, co za meble!
— I my także będziemy mieli takie, gdy zostaniemy miljonerami.
— Miljonerami? — powtórzyło dziewczę z roziskrzonem okiem. — Czyż to prawda?
— Jakto, jeszcze wątpisz?
— Byłby to piękny sen. A ten człowiek? Ten szaleniec?
— Twój ojciec, jest tutaj!
I Jarry otworzył drzwi pokoju zajmowanego przez Gastona.
Paulina zadrżała.
— Boję się — rzekła.
— Tylko bez żadnych głupstw! Bądź sobie wzruszoną, pozwalam ci na to. To nawet zrobi pewien efekt, ale nie trać równowagi.
— Czyż to naprawdę mój ojciec?
— Musi nim być. Sto przemawia przeciw jednemu, że tak jest. Data urodzenia, imię Paulina, litery początkowe imienia i nazwiska na bieliźnie... Szkoda czasu tracić napróżno.
Ex-galernik popchnął Paulinę do swojego pokoju i rzucił jej jeszcze jeden wyraz:
— Zaczekaj!
A sam wszedł do pokoju Gastona.
— Jesteś pan spokojnym i silnym? — zapytał. — Ona jest niedaleko. Przyprowadzę ją panu zaraz.
Gaston schwycił się jedną ręką za serce, a drugą przyłożył do czoła. Oczy mgłą mu zaszły. Nie trwało to jednak długo. Po chwili odzyskał krew zimną.
— Chodź moje dziecię — rzekł wtedy Jarry — ojciec twój cię oczekuje.
— Paulina weszła szybko, ale prędzej jeszcze zatrzymała się. Serce biło jej silnie. Ten człowiek, ten warjat, o oku błyszczącem i śnieżnej brodzie, przejmował ją mimowolnym strachem. Zbliżyła się atoli ku niemu.
— Mój ojcze — zaczęła, chcąc go uściskać.
Gaston pozostał spokojny, nieruchomy. Cała przytomność umysłu, jaką jeszcze posiadał, skoncentrowała się we wzroku.
Paulina coraz bardziej zaniepokojona szeptała.
— Mój ojcze, nie chcesz więc mnie przytulić do serca? Czyż nie przypominasz już sobie biednej małej dziewczynki, którą ci porwano przed dwudziestu laty, a której dotąd płaczesz?
— Moja córka — podjął Gaston, nie mogąc wierzyć jeszcze niewypowiedzianemu szczęściu, jakie zdawało się spadać na niego... — Tak... to prawda ja miałem córkę.
— Ta córka to ja! Jestem Paulina, Czy nie przypominasz już sobie tego imienia?
— Paulina — powtórzył rzeźbiarz — pani? Ty?
Podniósł obie dłonie do czoła i przycisnął skronie, jakby chciał stłumić walkę straszliwą, która owładnęła jego skołatanym umysłem. Nagle wydał krzyk niespodziewany, a dziwny, na odgłos którego nietylko Paulina, ale zadrżał już i ex-galernik.
— Tak jest, tak jest, przypominam sobie — szybko powtarzał z rozjaśnioną twarzą... — Paulina moja córka... Była to noc... zastałem dom pusty, znalazłem kolebkę próżną... A ona... Matka znikła także. Odjechała, ażeby mnie opuścić. Widziałem ją raz jeszcze, raz tylko jedyny otoczoną moimi zawziętymi nieprzyjaciółmi i wołającą: ten człowiek jest szalony! Przypominam sobie, przypominam!
— Twoja córka jest ci oddaną — przerwał mu Jarry. — Oto ona! Nie wątp pan o tem.
— Zobaczymy to zaraz.
Gaston podbiegł ku Paulinie, która nie miała już czasu zawołać o pomoc, schwycił drżącemi palcami za wyższą część czarnego jedwabnego stanika, i rozdarł go. Jarry widząc co się dzieje, podbiegł na pomoc, ale szaleniec odepchnął go z taką siłą, że potoczył się na drugi koniec pokoju.
W tej chwili we drzwiach ukazała się pani Kouravieff.
— Co to się dzieje? — zapytała.
Słysząc ten głos Jarry powstał, lecz spuścił zaraz oczy jak łotr schwytany na gorącym uczynku.
— Łaski! mój ojcze, łaski, nie zabijaj mnie — mogła nareszcie wołać Paulina...
Hrabina zrozumiała wszystko. Wyrazy: mój ojcze! dały jej poznać wszystko. Jarry ją zdradzał. Jarry chciał się bawić jej kosztem... Pozostała jednak jeszcze milczącym świadkiem całej sceny.
Gaston tymczasem wzrokiem łakomym oglądał nagie ramiona Pauliny. Po chwili podniósł głowę.
— Skłamaliście — zaczął głosem, w którym się malowała rozpacz i wściekłość. — To nie moja córka.
I gestem gwałtownym odepchnął od siebie Paulinę.
— Tem lepiej — wyszeptała hrabina, nie mogąc wstrzymać uśmiechu, a rzeźbiarz ciągnął dalej.
— Nie, to nie jest moja córka. Moja córka miała znamię pomiędzy łopatkami, znamię czarną, drobne, które odziedziczyła po matce, którą tak kochałem, którą ubóstwiałem, a która odebrała mi rozum, wołając: ten człowiek jest szalony... Nie, ta panienka nie jest moją córką!...
Paulina, z włosami rozwianemi, nagiemi ramionami, drżąca, zbliżyła się do hrabiny i nie śmiała już powiedzieć ani słowa.
Gaston zbliżył się do stołka, gdzie znajdowało się popiersie, nad którem pracował przez dzień cały. Popchnął go ku światłu i zrzucił zmoczoną płachtę, która biust pokrywała.
Hrabina, podtrzymując zawsze Paulinę, ze swej strony podeszła tak blisko, żeby mogła rozróżnić rysy twarzy, wymodelowanej przez artystę.
Gaston pozostając ciągle pod wrażeniem chwil dopiero co przeżytych, nie umilkał.
— Zdawało się im, że mnie zwiodą! I dlaczego? Nie jestem szalonym. Przypominam sobie wszystko. Zresztą matka jej to samo powie. Trzeba, żeby zaczęła mówić. Ona wie chyba, gdzie jest jej córka!
— Chciałabym się oddalić — bąkała Paulina.
— Milczenie! — rozkazała hrabina, ściskając za rękę, ani słowa więcej i ani kroku!
Mówiąc to, podeszła już zupełnie blisko do popiersia, przy którem stał Gaston.
— Oto ona! — zawołał rzeźbiarz z odcieniem w głosie niewysłowionego tryumfu. Przypomniałem sobie jej rysy, to ona, to ona którą tak kochałem, a którą dziś tak przeklinam.
Wyciągając rękę ku popiersiu, mówił dalej.
— Idzie tu o twoją córkę... Ożyj i mów! Ty jedna powiesz prawdę, czy ta tutaj jest moją córką?
Czy to moje dziecię? Milczysz, a więc skłamano przedemną, chciano mnie oszukać!
Następnie zwrócił się do Pauliny i groźnie zaczął.
— Nie, ty nie jesteś moją córka... Odejdź, odejdź, jeżeli nie chcesz, bym cię zabił, jak ją zabiję w tej chwili.
Hrabina znalazła się w sam czas pomiędzy stołkiem, na którym było umieszczone popiersie, a rzeźbiarzem. Odważając się na to, że sama może być zmiażdżoną przez szaleńca, ścisnęła go silnie za ręce, a zatapiając w nim spojrzenie, powiedziała głosem przeszywającym jak ostrze stali.
— Tylko ostrożnie! Przypomnij sobie doktora Sardat. Odprowadzę cię w tej chwili do twojej celi, która cię oczekuje, jeżeli się nie uspokoisz.
— Nie, nie, puszczaj mnie — odpowiedział Gaston. — Chcę wymierzyć sprawiedliwość nad matką, zanim się wezmę do córki.
Hrabina powtórzyła:
— Miej się na ostrożności! Dom zdrowia! Kaftan!
Wyrazy te sprowadziły żądany skutek. Gaston zadrżał i wyjąkał:
— Łaski!
— Dobrze, ale bądź posłuszny!
— Kiedy to nie moja córka — dorzucił jeszcze rzeźbiarz ze łzami w głosie.
— Nie, to nie pańska córka, uspokoiła go hrabina. — Wiem o tem, Przecież to nie ja ci ją przyprowadziłam. Zrobiono na ciebie zasadzkę. Ale to nie jest powód, żeby obchodzić się źle z tą dziewczyną, która jest tylko niewinnem narzędziem w rękach innych. Uspokój się pan. Znajdziemy pańską córkę, teraz to ja ci obiecuję.
I hrabina mówiąc to, rzuciła jeszcze raz wzrokiem na popiersie.
Gaston upadł na fotel. Przesilenie przeszło i pozostało tylko zwątpienie o sobie samym i o wszystkiem. Dawna kochanka doktora Loiset wskazała Jarryemu i Paulinie ręką na drzwi, potem zaś szeptać sama do siebie zaczęła.
— Nie, ja się nie mylę. Znam tę twarz. Podobieństwo uderzające. To twarz pani de Lorbac, jeżeli nie dzisiejsza, to taka, jaka była przed dwudziestu laty... Jej rysy, jej wyraz oczu, to ona nakoniec, odmłodzona, żyjąca, gotowa przemówić. To ona nie zawodnie. A więc ta kobieta z najlepszego towarzystwa, tak dystyngowana, ten wzór cnót wszelakich, małżonka bez błędu, matka tak czuła, kochała niegdyś Gastona Dauberive, i jak ostatnia zbrodniarka porzuciła owoc ich miłości wspólnej... A więc to przez nią ten nieszczęśliwy utracił rozum...
Hrabina myślała przez chwilę, a zastanowiwszy się, dodała:
— Przez nią, być może, iż nie, ale przez jej matkę. Gaston powtarzał często w chwilach obłędu o jakiejś matce, która narzucić chciała córce bogate małżeństwo, i z którego mogłaby korzystać osobiście... Ona więc prawdopodobnie wszystko urządziła, porywając dziecię Teresy i rozkazując zamknąć Gastona w domu obłąkanych doktora Sardat. Jeżeli tylko się nie mylę i jeżeli kobieta, która ma przedstawiać popiersie, jest panią de Lorbac, mam ją w ręku tak samo jak i panią Daumont. Im wyżej stoją opinji ogółu, tembardziej lękać się powinny skandalu.
Czyż potrzeba dowodów?
One są pewne, że zniszczyły wszystkie. A gdyby postawić przed niemi Gastona Dauberive? Poznałby je bez najmniejszej kwestji, byłoby to dramatycznem, ale owo poznanie się wzajemne, nie dowiodłoby niczego, ponieważ Gaston Dauberive jest szalony. Gotoweby przekonywać, że Gastona dlatego zamknąć kazały, ponieważ był warjatem już wtedy, gdy je napastował... Uwierzono by im, a ja pozbawioną byłabym miljonów, które muszą stać się własnością mego syna.
Nie, nie, wszystkie inne środki byłyby lepsze. Czy wiedzą one przynajmniej, co się stało z dziecięcem, dziedziczką Pawła Gaussin. Pani de Lorbac prawdopodobnie nie wie... A jeśli jej matka je zabiła? Nie jest to pewnem, nie mnie wszakże możliwem...
Przedewszystkiem jednak trzeba się przekonać, czy to ona, czy nie ona.
Lecz jak?
Pani Kouravieff uderzyła się w czoło.
Następnego dnia rzeczywiście państwo de Lorbac przyjmowali swoich przyjaciół.
Doktór wyższy nad uprzedzenia panujące w świecie, przekonawszy się iż uczucie Renego dla Róży jest stałe, postanowił uczynić go szczęśliwym, nie zważając, iż jego wybrana nie znała nazwiska swoich rodziców. Nie wątpił ani chwilę, iż pomimo tego będzie dobrą i zachwycającą żoną, i dlatego dał swoje zezwolenie na małżeństwo.
Z tego też powodu pałacyk przy ulicy Linne był oświetlony a giorno, i dla tego ożywienie panowało wielkie w chwili, gdy hrabina z Anatolem weszli do salonu. Co do tego ostatniego Rene nie żywił żadnej niechęci, uważając go za skończonego idjotę, nie mogącego nawet świadomie nikomu krzywdy wyrządzić...
Hrabina zwróciła się ku grupie, wśród której spostrzegła panią de Lorbac i jej matkę, obok nich znajdowała się Róża, ubrana czarno jak zwykle, lecz błyszczące radością oczy nadawały jej urok niewypowiedziany. Syn doktora, przechodząc od jednej grupy do drugiej, prawił grzeczności zebranym damom, nie spuszczając wszakże z oczu swojej narzeczonej. Panna de Lorbac wreszcie, w białą przystrojona sukienkę, tańczyła, szczebiotała, uśmiechała się z całą niefrasobliwością dziecięcego wieku.
Anatol widząc Różę tak piękną jak nigdy, westchnął z żalu, iż projektów swoich nie doprowadził do skutku. Młode dziewczę zdawało się nie spostrzegać jego obecności. Hrabina zbliżając się do Teresy, porównywała raz jeszcze myślą jej rysy z popiersiem, wymodelowanem przez Gastona Dauberive.
Podejrzenia jej przybierała coraz bardziej konkretną formę. Aby mieć pewność, odważyła się na krok stanowczy.
W chwili gdy po ukończeniu koncertu część towarzystwa zajęła się rozmową, pod zgrabnie wymyślonym pretekstem opowiedziała historję swojego protegowanego, jego nieszczęść i okrucieństwa tych, którzy wydarli mu szczęście, odebrali rozum i pozbawili wolności.
Gdy doszła do tego punktu opowiadania, w którym młoda kobieta, wspólnie z innymi świadkami strasznej sceny, powtórzyła wyrazy: Ten człowiek jest szalony, głuchy szmer dał się słyszeć w grupie kobiet. Wywołały go przestrach i litość zarazem.
— Ach to straszne — zawołała mentalna blondynka. — I w jakiej to sferze społecznej mogła się wydarzyć rzecz podobna?
— W najlepszej.
— A dziecię, co się z niem stało?
— Nie wiadomo, gdzie się znajduje.
— A ojciec?
— Był przez dwadzieścia lat zamknięty.
Eugenja Daumont, blada tak samo jak jej córka z trudnością oddychała, i zdawało się, iż za chwilę siły ją opuszczą. Hrabina tryumfowała.
— Czyż rzeźbiarz był naprawdę szalonym? — zapytała jeszcze jedna z dam.
— Nie, ale został nim... W szpitalu warjatów zawsze staje się obłąkanym, szczególnej po latach dwudziestu.
— A nazwiska tych niegodziwych kobiet?
— Nie może ich wymienić, utracił bowiem pamięć co do nazwisk, ale przy pomocy nauki może ja odzyskać.
— Spodziewasz się pani go wyleczyć?
— Więcej niż spodziewam się, liczę na to na pewno...
Teresa wydała długie westchnienie, i zamknęła oczy, jak gdyby miała utracić przytomność.
— Co pani jest — zapytała żywo hrabina.
— To pełne krwawych scen opowiadanie tak mnie usposobiło — wyjąkała pani de Lorbac — ale to nie...
Hrabina podała pani domu flakonik z solami trzeźwiącemi, reszta towarzystwa powstała.
Eugenja Daumont odzyskała napowrót krew zimną, córka jej zbliżyła się do niej i rzekła:
— Dziś w nocy muszę mówić z tobą...
Pani Kouravieff tymczasem myślała.
— A więc to one, mam je nareszcie!
W tejże chwili jakiś poważnego wieku mężczyzna, który należał do kilku towarzystw dobroczynnych, tych samych co i hrabina, podał jej ramię i rzekł tonem konfidecjonalnym.
— Pani hrabina — rzekł — znajduje się w stosunkach tak bliskiej przyjaźni z całym domem, iż objaśni mnie bezwątpienia, czy to co tu opowiadają jest prawdę?...
— Cóż opowiadają?
— Że dzisiejsza feta połączoną będzie z uroczystością zaręczyn.
— Czyich? — Syna pana de Lorbac.
— Renego?
— Innego niema.
— Nie wiem nic o tem, drogi baronie — odpowiedziała pani Kouravieff, mocno zaintrygowana tą nawiną, gdyż wszystko co dotyczyło rodziny de Lorbac, teraz obchodziło ją blisko.
— Zdaje się, że nowina ta jest wymyśloną tylko, bo inaczej pani pierwsza wiedziałabyś o niej.
— Któż to panu powiedział?
— Wszyscy. To pogłoska która obiega wszędzie.
— A czy pogłoska ta wymienia nazwisko panienki, którą Rene ma zaślubić?
— To bardzo łatwo odgadnąć. Czyś pani nie zauważyła hrabino, tchnących weselem postaci Renego, jego siostry i wreszcie jeszcze jednej panienki bardzo ładnej?
— Czy ją znam?
— Byłaś pani w tej chwili przy niej. Siedziała po prawej stronie pani de Lorbac, co nawet było bardzo komentowane.
— Nie zauważyłam. O kim pan mówisz?
— O guwernantce, nauczycielce, towarzyszce panny Reginy, nazwij ją pani, jak chcesz, o pannie Róży nakoniec.
— Róży Madoux! — zawołała pani Kouravieff.
— O niej samej. Czyż to pani nie wydaje się nieprawdopodobnem?
— Dlaczegóż by?
— Znam swobodny sposób myślenia i zapatrywania pana de Lorbac. Przesądy światowe nie moją dlań najmniejszego znaczenia. Panienka jest powabna, dobrze ułożona i wychowana. Sytuacja jej w domu nie była nigdy poniżającą dla niej, uważano ją raczej za przyjaciółkę panny Reginy... W każdym razie nie tyle jestem zdziwiony, że Rene ją pokochał, jakże pan de Lorbac dał swoje zezwolenie na to małżeństwo. Doktór nie jest sam... ma żonę.
— Która się sprzeciwiała?
— Przeciwnie. Utrzymują, iż to jej matka i ona skojarzyły do małżeństwo.
— Doprawdy? — Rzekła pani Kouravieff.
Pan de Lorbac przechodził właśnie w tej chwili.
Ujrzawszy go hrabina, porzuciła swojego towarzysza.
— Wiesz pan, co mi w tej chwili opowiadano, drogi doktorze? — zapytała bez wstępów żadnych.
— Że wieczór dzisiejszy jest uroczystością zaręczynową.
— Jak się dowiedziano o tem, nie wiem. Ale sam fakt jest rzeczywisty.
— Znam narzeczonego, ale narzeczona?
— Róża.
— Ta... nauczycielka?
— Przyjaciółka mojej córki, tak. Czy to panią zadziwia?
— Przynajmniej. Wiem, że pan nie odrzuciłbyś dziewczyny, zasługującej na szczęście, chociażby nawet nie miała majątku.
— I nazwiska — dorzucił doktór.
Hrabina zadrżała.
— Bez nazwiska — powtórzyła.
— Ależ tak, ponieważ jest niemożliwem, ażeby o tem nie dowiedziano się później, lepiej że będą wszyscy wiedzieć teraz.
— Ależ ona przecież nazywa się Róża Madoux.
— Nazywa się tylko Róża. Nazwisko Madeux nie jest jej własnem, tylko matki przybranej, dzielnej wieśniaczki, która ją wychowała.
— Dziecię podrzucone więc?
— Tak, i znalezione przed dwudziestu laty przez służącą Joanny Madoux.
— W takim razie biedaczka nie zna ani matki ani ojca...
— Cóż to mi szkodzi? Róża jest panienką pod każdym względem doskonałą, zasługującą na miłość i szacunek wszystkich. Czyż potrzebuję wiedzieć co więcej? Rene ją ubóstwia, a ona Renego, małżeństwo zapewni szczęście im obojgu. Przeszkadzać temu szczęściu byłoby głupotą i krzywdą dla nich, nieprawdaż pani?
— Rzeczywiście. Ale co o tem myśli pani de Lorbac?
— To samo, co i pani, droga hrabino. A co szczególniejsze — dodał doktór uśmiechając się — to fakt, iż moja teściowa w kwestji powyższej jest z nami w najzupełniejszej harmonji.
Pani Kouravieff wobec tego co usłyszała, zamyśliła się na żarty.
— Co ma znaczyć to wszystko? Róża Madoux... Dziecię znalezione przed dwudziestu laty, umieszczone w domu doktora przez jego żonę i jej matkę, które jednocześnie pragną doprowadzić do skutku małżeństwo zupełnie nieodpowiednie, najgłupsze i najbardziej śmieszne, jakie tylko można było sobie wymarzyć. Czyżby owa Róża nie była córką Gastona i Teresy Daumont? Czyż Teresa, ażeby zbliżyć do siebie swoją córkę, nie wykombinowała wprowadzenia jej do swego domu, w charakterze nauczycielki, a następnie poślubienia jej synowi doktora, ażeby tym sposobem wynagrodzić, że ją porzuciła w niemowlęctwie? Jeżeli tak jest, w takim razie musiałabym się pożegnać z miljonami. Gdy Rene zostanie mężem Róży, nic już na to poradzić nie będę mogła... Trzeba jednak przed wzięciem się do rzeczy dowiedzieć się, kim właściwie jest owa dziewczyna.
Anatol Kouravieff, względem którego wszyscy goście zachowywali się zupełnie obojętne i który nudził się bardzo, ile razy musiał towarzyszyć matce, spostrzegłszy ją, zbliżył się.
— Czy się tak bardzo bawisz mamo? — zapytał. — Co do mnie nudzę się tak, iż o mało nie zasnę.
— Jeżeli chcesz możemy jechać!
— Uprzedzasz moje marzenie pod tym względem.
Matka i syn znaleźli się w przedsionku pałacyku. Lokaj poszedł zawołać karetę.
— Dokąd jedziesz?
— Do klubu.
— Odprowadzę cię. W drodze porozmawiamy.
Mam ci zadać kilka pytań.
— Bardzo dobrze.
Zaledwie wsiedli, hrabina zapytała.
— Gdzie poznałeś Różę Madoux?
— W Sucy-en-Brie. Myślałem, iż wiesz o tem.
— Czy nie informowałeś się o niej przypadkiem?
— Rzeczywiście.
— Cóż mówiono o niej?
— Wiele dobrego. Ale na cóż wznawiać historję odwieczną?
— Nie pytaj mnie moje dziecię, tylko odpowiadaj. Cóż mówiono o jej matce, Joannie Madoux?
— Nie wiem nic. Ona wcale mnie nie interesowała. Umarła zresztą.
— Czy była zamężna?
— Naturalnie, ponieważ została wdową.
— Gdzie mieszkała?
— W folwarku Rosiers.
— Sama?
— Z Różą i starą służącą.
— A wiesz jak się nazywa ta służąca?
— Weronika Jaltier.
— Czy nigdy nic nie słyszałeś o urodzeniu Róży? Czy nie przypuszczano przypadkiem, że była dziecięciem podrzuconem, wychowanem przez dzierżawczynię? Jak wreszcie wygląda ta Weronika?
— Zwyczajna wieśniaczka, mająca lat około sześćdziesięciu... Ale otóż i klub. Do widzenia mateczko!...
Powóz się zatrzymał. Anatol wysiadł, a pani Kouravieff zostawszy sama, myślała.
— O ile mi się zdaje, dzień dzisiejszy nie przyniósł mi straty.
Powróćmy jednak do pałacyku przy ulicy Linne.
Pani de Lorbac, która musiała przyjmować gości, prowadzić z nimi rozmowę, uśmiechać się do nich, cierpiała niewypowiedzianie.
Tak zeszło do godziny drugiej po północy, za nadejściem której salony się opróżniły nareszcie.
Eugenja Daumont oczekiwała na córkę nie bez drżenia. Teraz nie mogła już kryć światła pod kocem. Szaleniec, porwany z domu zdrowia doktora Sardat, był to Gaston Dauberive, zamknięty przed laty dwudziestu z jej rozkazu, był to człowiek, którego Teresa kochała, za którym poszła, ojciec Pauliny nakoniec. I to właśnie doktór de Lorbac usiłował przywrócić mu rozum i pamięć... Ale z jakiego powodu zajmuje się z nim hrabina? Ta zagadka zastanawiała ją i nie mogła na nią znaleść ani słowa odpowiedzi.
W chwili, gdy sądziła, że przeszłość umarła już na zawsze, gdy otrzymała od Weroniki Jaltier obietnicę, że zachowa milczenie, nagle ta przeszłość zmartwychwstaje...
Zobaczywszy wchodzącą córkę, pani Daumont opuściła fotel i postąpiła krok naprzód.
— Rozumiesz pewno dobrze, moja matko, dlaczego chciałam rozmówić się z tobą jeszcze tej nocy — mówiła Teresa ledwie dosłyszalnym głosem. — Historja, opowiedziana przez panią Kouravieff, jest moją własną. Ten obłąkany, który nie przypomina sobie ani jednego nazwiska... O matko moja, o matko!
Lecz na cóż powtarzać scenę smutną, która na osobach udział w niej biorących, jednakowo wstrząsające zrobiła wrażenie. Rezultatem jej było przyjście do przekonania, iż chmury wiszą nad głowami matki i córki, i że lada chwila wypadnie z nich piorun w postaci hrabiny, która bezwątpienia nie bez interesu zajęła się nieszczęśliwym Gastonem i dobrze naprzód obrachowała efekt, zanim się zdecydowała na opowiedzenie iście tragicznych jego dziejów.
Piorun ten wisiał nad niemi przez dni kilka, trzymając umysły i serca obu w strasznym niepokoju.
Hrabina musiała przedewszystkiem wyciągnąć zeznania od Weroniki, dotyczące pochodzenia Róży Madoux. Jednemu z ludzi rodzaju Joachima Touret, udało się wydostać od prostodusznej wieśniaczki nietylko to zeznanie, ale nadto akt, w którym proboszcz Dubrenil opisał zdarzenie z nocy z 16-go na 17-ty listopada.
Mając w ręku to wszystko, postanowiła do walki wstąpić otwarcie.
Pojechała do pałacyku przy ulicy Linne, i kazała się zaanonsować pani Daumont.
Matka i córka, znajdowały się właśnie razem, rozmawiając o przeszłości i gubiąc się w przypuszczeniach, co miały znaczyć tajemnicze groźby hrabiny.
— Obawiam się czegoś — rzekła Teresa, w chwili gdy lokaj po zaanonsowaniu wyszedł.
— Więcej spokoju i krwi zimnej!
— Czegoż chce ta kobieta?
— To właśnie zaraz zobaczymy. Wejdź do mojego gabinetu, stamtąd nie stracisz ani słowa z tego, co będziemy mówiły z sobą.
Eugenja, aczkolwiek dodawała odwagi córce, sama jednak wcale nie była spokojną. Oczekując ciosu, o którym wiedziała, że padnie, obsypywała tymczasem grzecznościami hrabinę. Ta ze swej strony jakże nie pozostawała w długu.
— Przyszłam do kochanej pani — zaczęła wreszcie — z wielką prośbą.
— Z prośbą? — powtórzyła pani Daumont, badając pilnie rysy swojego gościa. — Jeżeli tylko w czemkolwiek mogę być pani pomocną lub użyteczną zechciej liczyć na mnie. O cóż jednak idzie?
— O mojego syna — zawołała hrabina, usiłując głosowi swemu nadać nutę serdeczną.
— I ja pani mogę oddać usługę dotyczącą jej syna?
— Przysługę wielką, o spełnienie której nie pragnę się odnieść do nikogo, tylko do pani jedynie.
Pani Kouravieff położyła na wyrazie jedynie szczególny nacisk, poczem ciągnęła dalej.
— Syn mój jest zakochany, zakochany do szaleństwa.
Nic nie wiedząc o zamiarach Anatola względem Róży, zamiarach udaremnionych na szczęście przez Renego, Eugenja rozumiała coraz mniej.
— Być zakochanym — zaczęła wszakże, żeby coś powiedzieć — to przecie nic dziwnego w jego wieku; nie potrzebuje zaś rozpaczać, ponieważ stan jego majątkowy czyni niemożliwem odrzucenie go przez każdą rodzinę.
— Czy nawet i wtedy jeżeli ukochana jego oddała serce innemu?
— Czyżby taki nieszczęśliwy wypadek zachodził w tej chwili?
— Niestety tak! I dlatego pozwoliłam sobie udać się do pani. Pomóż mi. Ocal mego syna od rozpaczy, niech za twoją przyczyną ustali swoje szczęście...
Eugenja coraz bardziej była zdziwioną.
— Zdaje mi się, że śnię chyba. W jakiż sposób ja mogę zapewnić szczęście pana Anatola?
— Pani może wiele, pani może wszystko...
— Znam więc tę panienkę i posiadam wpływ nad nią?...
— Powinnaś pani go posiadać!
— Któż jednak jest ową panienką?
— Nauczycielka wnuczki pani, Róża Madoux.
Pani Daumont zadrżała na całem ciele. Nagle zrozumiała wszystko. Postanowiła wszakże jeszcze przekonać się o tem.
— Pani się myli, droga hrabino. Nie mam i mieć nie mogę żadnego wpływu na nauczycielkę mojej wnuczki. Znam ją zaledwie. Róża jest sierotą i zależy tylko od siebie samej. Nadto zięć mój dał swoje zezwolenie na jej małżeństwo ze swoim synem. Rzecz ułożona. Pani syn przyszedł za późno.
— Nigdy nie jest zapóżno, łaskawa pani, dopóki fakt nie należy do rzeczy spełnionych. Małżeństwo, o którem mówimy, dopiero znajduje się w projekcie, i dlatego przyszłam prosić, abyś mi pani pomogła je zerwać...
Hrabina zdawała się namyślać przed chwilę: poczem znów zaczęła.
— Pani nie zrozumiałaś mnie dobrze. Ja nie należę do rzędu takich, któreby odstępowały tak łatwo od swoich zamiarów. Przyprowadzenia tego związku życzę sobie, a czego ja sobie życzę, musi się urzeczywistnić. Powiadasz pani, że nie masz wpływu nad panną Różą, możesz jednak go mieć, jeżeli powiesz: Moje drogie dziecię, idzie tu o honor, o spokojne dni twojej matki...
Eugenja Daumont próbowała jeszcze udawać, że nic nie rozumie.
— Czyż pani niewiadomo, że jej matka umarła?
Nie mówię tu zupełnie o Joannie Madoux, której ona nie jest córką. Być może, iż Róża nie zna swoich rodziców, ale my obie znamy ich dobrze. Byłoby łatwo uregulować jej akta osobiste, ponieważ ojciec i matka żyją dotąd. Róża jest córką naturalną, przyznaną przez ojca i kobiety, zajmującej obecnie pozycję godną najwyższego szacunku. Róża jest córką Gastona Dauberive, zamkniętego przed laty dwudziestu w domu warjatów.
Zaledwie pani Kouravieîf wymówiła te wyrazy, krzyk rozdzierający serce dał się słyszeć. Jednocześnie otworzyły się drzwi gabinetu i stanęła w nich Teresa blada jak marmur.
Eugenja i hrabina powstały jednocześnie. Pierwsza wydała okrzyk przestrachu, druga zadowolenia.
Teresa szła wprost ku pani Kouravieff, i zatrzymawszy się przed nią, powiedziała:
— Wymieniłaś pani ojca, czy możesz mi także powiedzieć nazwisko matki?
— Mogłabym, ale dlaczego pani żądasz tego odemnie, kiedy słyszałeś wszystko i zrozumiałeś wszystko?...
— Słyszałam, rozumiałam i od onegdaj wraz z moją matką czekałyśmy tego, co nas spotyka dzisiaj.
Pani Daumont przerwała jej w tej chwili.
— I wiedząc, że mamy do czynienia z kobietą z naszego towarzystwa, jesteśmy zdziwione, że pani się tak do nas odzywa. Życie nasze i sposób postępowania odrzucają wprost te nienawistne podejrzenia, które zrodziły się w umyśle pani. Początek ich jest nam znany. Rozpoczęły się one w dniu od chwili, gdyś umieściła u siebie warjata, któremu mój zięć napróżno usiłuje powrócić rozum. Gaston Dauberive, ponieważ to o nim mowa, był, jak mu się zdawało, zakochany w mojej córce, nie miał sposobności wszakże jej tego powiedzieć. Biedny artysta miał głowę nadzwyczaj słabą. Prawdopodobnie w rodzinie jego znajdowali się już obłąkani, i choroba była dziedziczną. Ogarnęła go ona nagle, w chwili gdy się dowiedział, że mam zamiar wydać Teresę za mąż. W ataku szaleństwa wtargnął do mego domu, krzycząc, że oddawna już córka moja była jego kochanką i że mu ukradziono dziecię, będące owocem tego związku... To, coś pani opowiadała, jest tylko dowodem, że nieszczęśliwy nie jest wyleczonym i nie wyleczy się nigdy. Jest to monoman w najlepszym gatunku... Od dwudziestu lat bredzi wciąż jedno w kółko, dziwię się tedy jedynie temu, iż kobieta podobna pani, mogła wziąć na serjo jego halucynacje.
— Czy pani zupełnie pewna, że on tylko bredzi w tym razie?
— To znowu kwestja, która mnie obchodzi osobiście — rzekła nagle Teresa, stojąc koło matki, iżeby czoło stawić burzy. — Wiem dobrze, co pomyśłałby mój mąż, gdyby się dowiedział, w jaki sposób pani osądziłaś mnie i moją matkę; gdybym więc mogła przewidzieć, jakie podejrzenia wznieciły w pani wyrazy szaleńca, ja pierwsza wywołałabym odpowiednie wyjaśnienie. Matka moja w kilku wyrazach określiła całą naszą przeszłość i teraz wie pani już dobrze, jaką wartość moją w rzeczywistości opowiadania szaleńca.
— Usprawiedliwienie to zadowolniłoby może pana de Lorbac i każdego innego, nie może jednak wystarczać osobie, znającej rzeczywistą prawdę. Że tak jest zaś, dowiedzie fakt podrzucenia dziecka w nocy z d. 16-go na 17-ty listopada. Wiadomem jest nazwisko osoby, która podrzuciła dziewczynkę, wychowaną następnie pod imieniem Róży Madoux.
— To kłamstwo niegodne! — zawołała macocha.
— Mów pani ciszej. Ktoś niedyskretny mógłby nas usłyszeć jeszcze. Na cóż zresztą udawać. Widziano przecież panią. Trzech świadków spisało odpowiedni dokument. Ci trzej świadkowie, to ksiądz Dubreuil, proboszcz z Sucy-en Brie, Caron i służąca Weronika Jalties... Ta ostatnia żyje jeszcze i nie będzie mogła zaprzeczyć tożsamości swojego podpisu.
— Ależ pani chcesz chyba naszej zguby? — przerwała Teresa.
— Wcale nie, jeżeli się pogodzimy. Jedno słowo wystarczy do przekonania pań, iż mówię szczerze. To nie przeciw wam prowadzę kompanję, ale raczej dla korzyści własnej.
— Rozporządzaj więc pani — powiedziała pani Daumont, widząc dobrze, że dłuższa walka z tak uzbrojonym przeciwnikiem byłaby bezużyteczną. — Będziemy posłuszne. Zrobimy wszystko, byle tylko tajemnica nasza była zachowana.
— Wiedziałam dobrze, drogie panie, iż wreszcie musi przyjść między nami do ugody. Co do mnie, ja pragnę tylko, iżby Róża Madoux została żoną Anatola i żeby Gaston Dauberive uznał ją za córkę.
— Ależ w takim razie ja będę zgubioną — zaczęła Teresa.
— Wcale nie, przecież do tego nie potrzeba zupełnie, żeby pani nazwisko było wymienione i żeby Paulina odnajdując ojca, znalazła zarazem i matkę. Nic przecie prostszego: Gaston Dauberive nie pamięta nazwisk, a zresztą gdyby nawet w skutek wstrząśnienia moralnego pamięć mu wróciła, to i tak władza moja nad nim tyle jest wielką, iż gdy ja zechcę, będzie milczał wszędzie... W końcu możeście panie ciekawe, dla czego tak mi idzie o małżeństwo Róży z Anatolem? Córka Gastona Dauberive dziedziczy miljony, a ja miljonów tych pragnę dla mojego syna... Powie kto może, iż to bezwstydne, ale ja jestem matką i nie zarumienię się wcale w tym razie.
To mówiąc skłoniła się Eugenji Daumont i jej córce i wyszła. Zaledwie to się stało, macocha pochwyciła za sznurek od dzwonka. We drzwiach ukazała się panna służąca.
— Poproś tutaj panny Róży — zabrzmiał rozkaz, a w chwilę potem młoda dziewczyna weszła i ze zdziwieniem zobaczyła Teresę płaczącą rzewnie.
Podbiegła natychmiast do niej.
— Łzy! — zawołała. — Pani płacze! Co się stało, skąd ten smutek? Co pani jest?
Pani de Lorbac nie dając odpowiedzi, pochwyciła Różę w swoje ramiona i długo przyciskała ją do piersi, obsypując pocałunkami, która Róża oddawała, a które wzruszały ją do głębi duszy.
— Pani cierpi — zaczęła raz jeszcze Róża — widzę to dobrze. Co się stało? Te łzy, ten smutek, byłażbym ja ich przyczyną? Czy mogłabym może im zapobiedz?
Słysząc to, Eugenja Daumont pochwyciła ręce przybranej córki Joanny Madoux.
— Ty jedna możesz nas ocalić.
— Ocalić! — szeptała Róża zadziwiona — ja?
— Tak jest, ocalić nas obie.
— Czyżbyście panie znajdowały się rzeczywiście w niebezpieczeństwie i czyż naprawdę mogłabym zrobić to, o czem mówicie? Ach, jeżeli Bóg pozwala, że potrzebujecie pomocy sieroty, mówcie bez wahania. Cóż zagraża waszemu szczęściu?
— Naszej egzystencji, powiedz raczej. Jest ktoś, co może nas strącić w otchłań rozpaczy i poniżenia uzbroić przeciw nam tak serce p. de Lorbac, że wypędziłby nas ze swego domu Jedna tylko twoja pomoc uratować nas może.
— W takim razie jestem gotową, rozkazujcie panie! — rzekła.
Pani Daumont zastanowiła się przez chwilę, następnie zaś, wahając się i dobierając wyrazów, zaczęła:
— Przedwczoraj znajdowałaś się w salonie około nas w chwili, gdy pani Kouravieff opowiadała straszną historję o człowieku doprowadzonych do szaleństwa przez matkę tej, którą kochał.
— Rzeczywiście, ale opowiadaniu temu nie dawałam wiary. Czyż bowiem podobne rzeczy są możliwe? Czyż znajdują się takie potwory, jak ta macocha, zdolna do torturowania w ten sposób swojej córki, nie bacząc, iż przez to może ją zabić?...
— A jednak, gdyby tak było? I gdyby ta zła matka, drżąca z obawy i rozpaczy przyszła do ciebie ze słowami: Od ciebie samej zależy zapomnienie przeszłości i wyjednanie przebaczenia, ty jedna możesz ocalić mnie i moją córkę od nieszczęścia i hańby, które nam grożą, czy miałabyś odwagę ją odepchnąć?
Róża słuchała z natężoną uwagą, drżąca i z sercem ściśniętem. Nagle wydała krzyk, bólu pełen.
— Ach rozumiem wszystko — zawołała. — Pani Kouravieff powiedziała prawdę. Obłąkany, znajdujący się u niej, Gaston Dauberive, jest moim ojcem.
Eugenja nie mogąc znaleść odpowiedzi; opuściła głowę. Róża z kolei zwróciła się do Teresy, której pierś wznosiły konwulsyjne łkania.
A oto moja matka, moja najdroższa mateczka — zawołała, padając w jej objęcia.
Teresa przycisnęła ją do serca.
— Tak jest, twoja matka, moja Paulinko, dziecię drogie, moja córko, moja... Ach, jak słodko wymówić wreszcie te wyrazy. Dwadzieścia lat oczekiwałam na to... Dwadzieścia lat wzywałam cię napróżno i płakałam.
Róża pokrywała pocałunkami jej twarz i ręce, powtarzając:
— Mateczko!
— Paulinko, więc ty mnie nie przeklinasz?
— Kocham cię i żałuję. Złamano twoje serce i dręczono duszę. Czyż to jest twoją winą? Byłaś zawsze nieszczęśliwą, a nigdy występną... Ale nie mówmy już o tem... Powiedz raczej, co ci zagraża?
— Wiesz już dobrze — zaczęła pani Daumont — że hrabina...
— Czyż miałaby interes w tem, żeby odkryć naszą tajemnicę?
— I wielki...
— A czy nie istnieje żaden środek, ażeby nakazać jej milczenie?
— Jest tylko jeden.
— Jaki?
— Być posłusznym jej woli.
— Czegóż żąda?
— Żebyś porzuciła myśl zaślubienia Renego i żebyś zgodziła się zostać żoną jej syna Anatola.
Młoda dziewczyna cofnęła się blada i drżąca.
— Ależ to niemożliwe — zaczęła. — kocham Renego, jestem wzajemnie kochaną, a wszystkiemi siłami mojej duszy nienawidzę i brzydzę się Anatolem, tym nikczemnikiem, który już raz urządzał zasadzkę, ażeby mnie zniesławić.
Pani Daumont i Teresa wydały okrzyk zadziwienia, nie było jednak czasu na żadne wyjaśnienia.
— Los nasz jest w twoich rękach — powtórzyła pani Daumont.
— Moja dziecię — szeptała Teresa.
Róża ścisnęła konwulsyjnie głowę w dłoniach obu.
— Dla ciebie mateczko — rzekła głosem wolnym, bezdźwięcznym — dla ciebie oddałabym bez wahania życie moje, przysięgam! Dla ciebie gotowa jestem umrzeć, ale to gorsze daleko niż śmierć... Gdyby szło tylko o rozbicie mojego serca, miałabym dosyć siły i odwagi. Umarłabym może, ale śmierć moja nie przyniosłaby nikomu żadnej szkody. Lecz zastanów się, iż żądasz nietylko mojego nieszczęścia... Rene mnie kocha, czyż mogę go dręczyć, zabić może?... Cóż mu powiem, jakie kłamstwo wymyślę? Że go nie kocham już, że go nigdy nie kochałam. Nigdy mi nie uwierzy, że kocham innego! To jeszcze mniej podobne. Rene gotówby oszaleć, tak samo jak mój ojciec...
— Zamilcz! zamilcz! — wołała Teresa.
Róża pochwyciła ręce matki, i przyciskając je do swego serca, mówiła dalej.
— Trzeba znaleść inny jaki środek. Wyrzec się Renego mogłabym może. Powiedziałabym mu: kocham cię zawsze i na zawsze, ale muszę ocalić tę, która mi droższą nad życie. Ale zaślubić innego... Należeć do innego... Nie, to straszne. Mogę poświęcić się dla ciebie matko i zgodzić na znoszenie męczarni, ale być katem... nigdy!
— Łaski! — mówiła pani Daumont.
— Litości! — wyjąkała Teresa.
— Przebacz mi matko, nie chciałam cię dotknąć, serca ci rozkrwawiać... Lecz tak potwornem wydało mi się to, czego żądają odemnie. A więc ceną milczenia tej kobiety ma być moje małżeństwo z Anatolem. Ocalę was, ale niech mnie nie zmuszają do zaślubienia go. Pójdę do pani Kouravieff, upadnę jej do nóg i błagać będę...
— Na nic się to nie przyda.
— Zresztą Gaston Dauberive, jest moim ojcem, a znajduje się u hrabiny. Moje miejsce przy nim. To mój obowiązek. I jego także muszę ocalić. Biedny Rene — dodała głosem przerywanym łkaniem.
— Uczyń to moja matko, żeby mnie nie przeklinał. Przysięgnij mu, że go kochałam, że go kocham więcej niż życie moje, że nie jestem ani niestałą, ani wiarołomną, że pomiędzy mną a nim, stanęła fatalność, przeciw której wszelka walka jest bezużyteczną.
— Co chcesz uczynić? — zawołała pani de Lorbac.
— Czuwać przy moim ojcu i starać się zmiękczyć serce hrabiny — odpowiedziała młoda dziewczyna.
— Twój ojciec nauczy cię nas nienawidzieć — rzekła Eugenja.
— A ja nauczę go przebaczyć... Bądź zdrowa moja matko! Idę pracować nad waszem ocaleniem.
I Róża, wstrzymując całą siłą łkania, jakie wyrywały się z jej piersi, wyszła z pokoju.
Z pałacyku przy ulicy Linne, hrabina Kouaravieff pewna już swojego zwycięstwa, udała się do siebie i kazała przywołać Jarry’ego.
— Jak się ma warjat? — zapytała tonem oschłym, jaki zawsze przybierała mówiąc do niego, od czasu nieudanego podstawienia Pauliny.
— Dosyć dobrze.
— Spokojny?
— Od ostatniego ataku najzupełniej.
— Czy od tego, który wywołała twoja głupota? Zapewne tak... Ale wróćmy do Gastona Dauberive. Cóż mówi on teraz?
— Nic.
— Jakto nic? Ani słowa?
— Nic oprócz wyrazów oderwanych, które przerywa, zaledwie je zacznie. Marzy ciągle o swojej córce.
— Tem lepiej. Zadowoloną jestem z tego bardzo. Posłuży mi to wybornie, gdyż właśnie odnalazłam jego dziecię, tym razem prawdziwe.
— Ach, pani hrabino, dokazałaś pani sztuki nielada!
— Podziwienie na potem, teraz uprzedź rzeźbiarza, że chcę z nim mówić.
Jarry otworzył drzwi. Gaston siedział przy oknie i czytał. Zdawał się być zupełnie spokojnym, a spojrzenie jego mniej błędne niż zwykle.
— Pani hrabina pragnie mnie widzieć — zaczął nieszczęśliwy — niech przyjdzie, wizyta jej będzie mi bardzo przyjemną.
— Dziękuję panu serdecznie, mój artysto, za te uprzejme wyrazy — odpowiedziała pani Kouravieff wchodząc i siadając obok Gastona, którego jednocześnie wzięła za rękę.
— Powinszować ci — mówiła dalej. — Zdaje się, że pan już zaczynasz wchodzić w perjod, który poprzedza kompletne wyzdrowienie. Rzeczywiście pan de Lorbac jest sławnym doktorem, a dobre wieści, które przynoszę, posuną jeszcze sprawę, tak dobrze przez niego zaczętą.
— Gaston zwrócił na hrabinę oczy, w których się rozżarzył odblask niecierpliwości i oczekiwania.
— Szczęśliwe nowiny? — powtórzył.
— Tak jest.
— Jakie?
— Gotową jestem ich panu udzielić, pod warunkiem jednak, że będziesz panował nad sobą, i że nie będę musiała obawiać się ataku, wywołanego przez radość.
Rzeźbiarz zbladł nagle.
— Atak, o którym pani mówi, był dla mnie nauką. Będę spokojnym i panem siebie, widząc przed sobą moją córkę, ponieważ ją zobaczę. Jestem pewny tego. Zobaczę ją wkrótce. Ona jest niedaleko odemnie.
Pani Kouravieff niespokojna spojrzała na obłąkanego.
— Co pan mówisz? — wyszeptała.
Prawdę! Potrzebuję tylko zamknąć oczy, żeby ją zobaczyć, młodą, uśmiechniętą, z zaróżowionemi policzkami, powabną, piękną... Zbliża się ku mnie i szepcze cicho a czule: „Ojczulku, bądź spokojnym i cierpliwym, będę wkrótce przy tobie, a ja jestem jej posłuszny i czekam“. Widzisz pani, że nie masz się czego obawiać... Ona jest tak piękną, ta moja córeczka, ze swemi oczami słodkiemi a skromnemi, włosami jedwabnemi, z twarzą anioła a postawą królewny.
— Rzeczywiście, podobną jest dosyć do portretu któryś pan odmalował.
Gaston porwał się z miejsca i ścisnął silnie rękę hrabiny.
— Więc ją pani widziała?
— Widziałam.
— Mów więc pani, mów, zaklinam cię... Będę spokojnym, zobaczysz, ale mów, ja słucham.
— To właśnie ta wieść dobra, którą panu przynoszę. Córka pana się znalazła.
Gaston nie odpowiedział ani słowa, lecz przycisnął oboma rękami serce, gwałtownie bijące, a twarz jego siała się promienną radością niewypowiedzianą.
Hrabina mówiła dalej.
— Oddam ją panu. Jednakże zanim to uczynię, musisz mi pan dać ze swojej strony obietnicę...
— Nie mogę nic pani odmówić, jako tej, która wróciła mi wolność i oddała dziecię. Możesz żądać odemnie wszystkiego, nawet krwi mojej.
— Córka pańska, aczkolwiek zachwycająca, nie ma ani urodzenia, ani majątku, a pan jej nie zapewnisz ani nazwiska, ani posagu.
— Niestety!
— Na szczęście syn mój spotkał pańską córkę i zapłonął do niej miłością żywą, choć pełną szacunku, i mam zaszczyt prosić pana z tego powodu o jej rękę. Mój syn jest bogatym, przyniesie więc żonie swojej nietylko zacne imię, nietylko tytuł hrabiny, ale także i życie bez troski, pełne zbytku.
— I kocha moją córkę?
— Ubóstwia ją! Czyżbyś pan chciał jej mu odmówić?
— Odmówić mu? — zawołał Gaston z zapałem. — Pani mi oddajesz moją córkę, a ja miałbym jej nie dać pani synowi, który ją kocha? Nie, i sto razy nie... Ale kiedy ją pani mi odda?
— Wkrótce.
— Jakim sposobem się pani o niej dowiedziała? Kto ci ją dał poznać?
— Pan sam.
— Ja? — powtórzył rzeźbiarz zdziwiony. Ja, a to jakim sposobem?
— Na ślad jej wprowadziło mnie popiersie, które pan wymodelowałeś. Biust ten zwrócił nie na darmo moją uwagę. Zdawało mi się, iż odnajduję w niej rysy kobiety znanej mi dobrze.
— Jej matki, nieprawdaż? Jej matki? — zawołał Gaston.
— Kobiety zamężnej...
— Więc ona jest zamężną?
— Tak. Wydaną została za mąż, a raczej zmuszoną do tego przez macochę, przed którą zawsze drżała, przed którą drży dotychczas.
— Oh, ta macocha! Ona jest przyczyną naszego nieszczęścia, ona mi zabrała to, co ukochałem... Kazała mnie zamknąć... Jakto, więc ten potwór żyje dotychczas?
— Szczęśliwa w dodatku, do tego i bogata obok swej córki.
— Niegodna!
— Powiedziałeś pan, że to ona jest przyczyną wszystkiego złego. Otóż ze względu na tę, którą kochałeś, która była ofiarą lecz niewinną, przez wzgląd na uczciwego człowieka, który został jej mężem, przez wzgląd na dziecię z tego małżeństwa, i na twoją córkę nareszcie, nie trzeba czynić głośnem imienia matki. Żaden skandal nie powinien zabrudzić białej sukienki Pauliny... Rozumiesz mnie pan?
— Rozumiem i będę milczał.
— Potrzeba także, ażeby Paulina była przyjętą przez swoją matkę i mieszkała przy niej.
— A zarazem przy tej wstrętnej istocie, która zabrała mi wszystko i uczyniła szaleńcem...
— Tak trzeba!
— Ależ one obie nauczą ją mnie nienawidzieć.
— Nie myśl pan o tem, córka pańska ma dla niego czułość nadzwyczajną... Powiedziano jej, że umarłeś...
W tej chwili dwa uderzenia w drzwi przerwały rozmowę. Hrabina otworzyła i z zdziwieniem dowiedziała się, że jakaś młoda osoba pragnie z nią mówić...
. | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . |
— Róża, albo raczej Paulina Dauberive, wyszedłszy od Eugenji, udała się do swojego pokoju. Łkanie wstrząsało nią całą... Sen, jaki śniła był roskoszny, tem straszniejsze jednak przebudzenie. Czuła że jej serce krwawi się jedną wielką raną.
Otarła jednak łzy szybko i ubrała się w jednej chwili.
— Trzeba je ocalić — rzekła. — To dla mojej matki. I w chwilę potem dążyła już do pałacyku hrabiny Kouravieff. Ażeby znaleść się tam prędzej, pobiegła na stację dorożek. W drodze jednak spotkał ją Rene, wracający z sądu, a zaintrygowany, iż widzi ją samą, kazał jechać za jej fiakrem. Gdy ten się zatrzymał, zobaczył, iż Róża wysiada przed pałacykiem hrabiny.
Renego czoło na ten widok okrył pot zimny, a serce niepewność trapić zaczęła, pytał się sam siebie, co jego narzeczona robić może w mieszkaniu człowieka, który urządził na nią zasadzką...
— To niemożliwe, zupełnie niemożliwe — powtarzał sobie po długiem zastanowieniu... — Jestem zwiedziony... Uwiodło mnie chyba nadzwyczajne podobieństwo. To nie Róża tam weszła, ona nie ma nic do czynienia w tym domu. Nic jej nie mogło tam zaprowadzić.
Powtarzając sobie to wszystko Rene, spacerował wzdłuż i wszerz przed pałacykiem, z podnieceniem nerwowem, łatwiejszym do pojęcia, jak do opisania.
Dziesięć minut upłynęło, a potem długi kwadrans.
Spodziewał się, iż drzwi się otworzą, że zobaczy młodą dziewczynę wychodzącą, i że zda sobie sprawę z tego dziwnego podobieństwa.
Drzwi jednak pozostały zamknięte, a trapiące go męczarnie zazdrości, zwiększały się z chwilą każdą.
— Gdybym zadzwonił — mówił sam do siebie — gdybym wszedł, gdybym się zapytał...
Ale obawa śmieszności kazała mu wyrzec się tej myśli.
Zresztą bezwątpienia jest tylko igraszka jakiejś pomyłki.
Wskoczył do powozu, wołając na woźnicę;
— Ulica Linne, pędź co koń wyskoczy.
Koń pobiegł galopem. Renemu jednak zdawało się, iż nigdy nie dojedzie. Nareszcie powozik się zatrzymał, a młody człowiek mógł rzucić odźwiernemu pytanie.
— Czy panna Róża wychodziła teraz?
— Nie sądzę, proszę pana — odpowiedział tenże. — Przynajmniej nie widziałem jej wychodzącej.
— Ostatnich słów nie dosłyszał już młody adwokat, który przeskakując po dwa i trzy schody, biegi ku pokojowi nauczycielki.
Drzwi były otwarte.
Wszedł.
Nie zobaczył nikogo.
Zawołał Różę po imieniu.
Nie otrzymał żadnej odpowiedzi. Zaniepokojony jeszcze bardziej, zszedł do wspólnego salonu, gdzie znalazł siostrę.
— Ach jakiś ty zmieniony? Co ci się stało? — wykrzyknęło dziewczę.
Na to zapytanie Rene odpowiedział innem.
— Gdzie jest Róża?
— Ależ u siebie bezwątpienia. Jeśli nie byłeś powiedzieć jej dzień dobry, ja ci ją tu przyprowadzę.
— Jak dawno jej nienawidziałaś?
— Godzinę może, lub trochę więcej...
Rene wstał i udał się do pani de Lorbac, którą przyzwyczaił się nazywać matką, i którą jak matkę traktował.
Teresa podniosła się drżąca.
— Kto tam? — zapytała głosem niepewnym, jak gdyby się spodziewała nowego nieszczęścia.
— Otwórz mi mateczko, to ja Rene... Muszę cię widzieć natychmiast...
Drzwi się otworzyły.
Panią de Lorbac i jej matkę uderzyła zmiana rysów Renego i bladość jego twarzy, nie miały jednak czasu zapytać o przyczynę.
— Gdzie jest Róża? — zawołał.
Obie kobiety zadrżały.
Teresa nie mogła wymówić ani jednego wyrazu, czuł, iż jakaś ręka żelazna ściska jej gardło.
Więcej przytomna i bardziej panująca nad sobą pani Daumont odpowiedziała, nie bez wahania jednak.
— Róża musi być w salonie, lub też w swoim pokoju...
— Niema jej ani w jednym ani w drugim.
— Czy jesteś tego pewnym?
— W salonie niema nikogo, pokój jej próżny...
— W takim razie w ogrodzie może z twoją siostrą...
— Niema jej wcale w domu. Ach, byłem tego aż nadto pewnym...
— Cóż chcesz przez to powiedzieć? — zapytała Teresa, która już odzyskała krew zimną.
— A więc nie wiecie — rzekł jeszcze Rene zdławionym głosem — co się z nią stało? Ja wam to powiem, bo ja wiem!
Macocha i Teresa zamieniły z sobą spojrzenia obawy pełne, Rene tymczasem mówił dalej.
— Nie wierzyłem świadectwu własnych moich oczu, lecz obecnie wątpliwość żadna już nie istnieje.
— Jaka wątpliwość?
— Oh, jestem aż nadto pewnym, ale to straszne! to niegodne!
— Uspokój się, dziecię moje!
— Uspokoić się? Czyż to jest możliwem... Gdybyście wiedziały.
Rene pochwycił swojemi rozpalonemi dłońmi ręce Teresy i mówił dalej.
— Od dzieciństwa byłaś dla mnie dobrą i tkliwą jak prawdziwa matka, odzywam się też do ciebie jak do matki, którą mi zastępowałaś... Pragniesz bezwątpienia mojego szczęścia?
— Tak jest, mój drogi Rene, moje dziecię ukochane.
— Dowiedz się tedy, że Róża mnie kocha, że Róża mnie zwodzi.
— Co mówisz?
— Prawdę! Przybywszy tutaj szukałem Róży, przekonany, że jej nie znajdę, ponieważ spotkałem ją daleko stąd. Róża mnie zwodzi.
— Rene, nie wierz temu.
— Widziałem. Przecież mówię, że sam to widziałem. Przed chwilą, znajdowałem się na ulicy Ś-go Dominika. Przed pałacykiem hrabiny Kouravieff wysiadła i zadzwoniła jakaś młoda kobieta. Drzwi pałacyku otworzyły się i zamknęły za nią. Tę kobietę poznałem. To była Róża.
— Być może, iż to tylko szczególne jakieś podobieństwo?
— I ja wątpiłem, ale teraz już jestem przekonany. Róża poszła do pałacyku, lecz nie po to, ażeby się zobaczyć z panią Kouravieff, tylko z jej synem.
— Ależ to szaleństwo!
— Tak sądzisz matko, bo nie wiesz jeszcze wszystkiego. Anatol syn hrabiny jest zakochany w Róży, chciał ją zrobić swoją kochanką. Urządził na nią zasadzkę... jeżeli to tylko była zasadzka... W każdym razie przybyłem wtedy dosyć wcześnie, ażeby ją ocalić... Róża zapewniała mnie, że czuje do Anatola odrazę. Przysięgała mi na to, ale kłamała Teraz widzę jasno... Mniemana zasadzka nie była niczem innem, tylko umówionem rendez-vous. Róża kocha tego człowieka, ponieważ dla niego opuściła próg tego domu...
— Rene, nie oskarżaj Róży — błagalnym tonem przerwała Teresa.
— Czyż wszystko jej nie oskarża? Ale ja będę wiedział, co ją skłoniło de pójścia do tego przeklętego domu.
— Jeszcze raz cię błagam, nie oskarżaj Róży. Bądź spokojnym, zaklinam cię... Bądź odważnym, cokolwiek bądź by się stać miało!
— Cóżby się stać miało jeszcze?...
— Życie czasami bywa okrutne, moje dziecię — zaczęła Eugenja Daumont ze swej strony. — Jesteś mężczyzną i masz siłę młodości, cierpienie więc łatwiejsze będzie dla ciebie do zniesienia, jak dla kobiety.
— Dlaczego mi to mówisz, pani? Kiedy serce się rozdziera, czy to serce mężczyzny, czy kobiety, cierpienie pozostaje jedno.
— Rene — mówiła dalej macocha — a gdyby Roża nie mogła zostać twoją...
— Widzisz pani, że mnie nie kocha, że nie kochała mnie nigdy.
— Przysięgam ci, że kocha cię z całej swojej duszy, przysięgam że niezdolną jest do zdrady, do podłości.
Smutną twarz młodego człowieka ozłocił promień nadziei.
— A jednak moje drogie dziecię, małżeństwo twoje, po tem wszystkiem jest niemożliwem.
— Gdyby tak było, umarłbym.
— To byłoby niegodnem ciebie. Trzeba cierpieć i żyć.
— Żyć bez Róży nie mogę.
— Zapomina się...
— Inni być może, ale ja nie zapomnę, nie zapomnę nigdy... Wreszcie po co mi mówicie to wszystko? Jeżeli uczucia Róży względem mnie się nie zmieniły i jeżeli mnie nie zwodzi, cóż mogłoby uniemożebnić nasze małżeństwo?
— Róża znalazła ojca.
— Któż jest nim?
— Obłąkany, którego przyjęła hrabina Kouravieff, i to dla niego widziałeś ją wchodzącą do pałacyku na ulicy św. Dominika. Miłość dla ojca zabrania jej opuszczać go teraz, nakłada na nią poświęcenie, przed którem się nie cofnie. Kocha cię zawsze, ale tajemnice rodzinne nie pozwalają jej zostać twoją żoną.
— A cóż mnie to obchodzić może, iż ojciec jej jest obłąkanym?
— Nie staraj się zgłębić tajemnicy, która otacza urodzenie Róży.
— Ależ czy nie widzicie, że mnie zabijacie tem. Czyż Róża dla ojca ma prawo porzucić mnie?.. Pójdę do tego warjata i powiem, że ubóstwiam jego dziecię, ojciec go wyleczy, a nagrodą za powrócenie mu zmysłów będzie ręka mojej najdroższej. Idę tam natychmiast.
Młody człowiek skierował się ku drzwiom.
— Nie Rene, ty nie zrobisz tego — zawołała Teresa. W imię tego uczucia tkliwości, jakie miałeś dawniej dla swojej mateczki, nie zrobisz tego zaklinam cię... Nie chcesz przecie mnie zabić.
— To raczej ty mnie zabijesz — odpowiedział młody człowiek, nie rozumiejąc wyrazów nieostrożnych Teresy, która mimo woli wydawała swój sekret.
Nie bacząc na to, ciągnęła dalej.
— Przysięgnij mi, że nic nie zrobisz, ażeby się zobaczyć z Różą.
Rene, którego łkania dusiły, wydał tylko jęk głuchy i wybiegł z pokoju.
— O moja matko, moja matko — szeptała Teresa w przystępie szalonego bólu — iluż rozpaczy jesteś przyczyną.
— Cios już zadany — odparła pani Daumont, zachowująca pomimo wszystkiego krew zimną. — Ocalenie nasze teraz znajduje się na dobrej drodze.
∗ ∗
∗ |
Hrabina Kouravieff, otrzymawszy w zamkniętej kopercie bilet wizytowy, udała się w tejże chwili do sąsiedniego pokoju.
Tu znalazła się naprzeciw Róży, a raczej Pauliny Dauberive, która ją oczekiwała.
Róża wydawała się spokojną. Zapominając o, wszystkich bólach własnych, myślała tylko o ojcu swym, który tyle wycierpiał i o matce, którą należało ocalić. Pani Kourovieff uśmiechnięta i uradowana powitała młode dziewczę.
— Jakto pani — mówiła, udając zadziwienie — jesteś pani tyle łaskawą mnie odwiedzić? Co za przyjemna niespodzianka.
I uprzejmym gestem wskazała jej krzesło.
Róża pozostała jak przedtem.
— Nie oczekiwała mnie pani? — rzekła, zwracając swe wielkie oczy na dawną Adelę Gerard.
— Przewidywałam — odpowiedziała hrabina uśmiechnięta nagle — że prędzej czy później przyjdzie między nami do rozmowy, lecz nie spodziewałam się, że to się stanie tak prędko.
— Pani de Lorbac powiedziała mi wszystko...
— Wszystko?
— Tak pani, najzupełniej.
— I pani przybywa?...
— Zobaczyć mojego ojca!
Pani Kouravieff rzuciła na Różę długie spojrzenie.
— Ach — zawołała następnie — udając wzruszenie z talentem wytrawnej komedjantki, ach pani, ileż tem szczęścia przyniesiesz swojemu biednemu ojcu, który sądził, że jesteś dla niego straconą na zawsze, a którego nic nie mogło pocieszyć po tej stracie.
— A więc — rzekła Róża wzruszona prawdziwie — on nie zapomniał o swojej córce, spodziewał się jej, oczekiwał?
— Od dnia w którym mu zostałaś porwaną.
— Wśród okoliczności, które mi są znane — przerwała Róża, aby uniknąć opowiadania niepotrzebnego, a bolesnego dla niej, którego wspomnienie wstydem rumieniło jej czoło.
Hrabina powtórzyła.
— Od owego dnia panią się zajmował jedynie, troska o panią go dręczyła i oczekuje tylko tej chwili błogosławionej, w której będzie mógł cię przycisnąć do serca i nazwać swoją.
Łkanie wstrząsało Różę.
— O pani! wyszeptała głosem zmieszanym ze łzami — niczego więcej nie pragnę, tylko uściskać mojego ojca, położyć koniec jego cierpieniom i jego męczarniom. Zaprowadź mnie pani do niego!
— Chwilę cierpliwości, moje drogie dziecię! Zanim cię zaprowadzę do Gastona Dauberive, muszę powiedzieć kilka słów, ostrzedz cię...
— Mów pani, błagam cię, mów prędko, — Aczkolwiek pani de Lorbac zakomunikowała ci wiele rzeczy, winnam pani kilka wyjaśnień co do stanu, w jakim się znajduje Gaston Dauberive. Trzeba żebyś wiedziała wszystko, co uczyniłam dla ocalenia tego nieszczęśliwego, który jest ci drogim, a którego tak kocham, jak gdyby mnie z nim związki krwi łączyły.
— Bóg panią będzie błogosławił i wynagrodzi.
— Pani wie, że ten biedny ojciec, ofiara ohydnego spisku, był zamknięty jako obłąkany? Nie był nim jeszcze naówczas, ale stał się warjatem...
— Słyszałam, jak pani raz już to opowiadała. W każdym razie pan de Lorbac ma nadzieję go wyleczyć...
— Bezwątpienia, wyrwany przemocą rozsądek zaczyna doń powracać... Lecz jak dotądjest to tylko słabe światełko, które błyśnie czasami w jego mózgu, i najmniejszy powiew może je zgasić... Wystarczy do tego żywe wzruszenie, najmniejsze sprzeciwienie mu się w czemkolwiek.
— Obawiasz się więc pani wzruszenia w chwili gdy mnie zobaczy?
— Mniemam przeciwnie zupełnie, a mianowicie, że to wzruszenie tak słodkie, rekonwalescencję przyśpieszy, i że obecność przy nim jego córki dopełni kuracji tak dobrze zaczętej przez pana de Lorbac i przezemnie.
— Czegóż więc pani czeka jeszcze?
— Powinnam cię uzbroić samą przeciw sobie, Nie przestrasz się dziwacznością sposobu postępowania Gastona Dauberive, gdyby niespodziany widok twój wstrząsnął nim zbyt silnie. Nakoniec pamiętaj o tem, co ojciec twój jest mi winien, i że dziecię opłakiwane przez niego, bardzo byłoby winnem, gdyby sprzeciwiało się jego życzeniom, oponowało przeciw jego woli.
— Nie obawiaj się pani niczego... Przybyłam do mego ojca, ażeby go nie opuścić już więcej. Córka, którą odnalazł będzie czuwać nad nim bez wytchnienia i postara się zastąpić mu rodzinę. Los mój wyda mi się słodkim, zaprowadź mnie do mojego ojca, pani, ja chcę go zobaczyć!
Mówiąc to Róża podniosła się, rzuciła okiem na drzwi, któremi hrabina wyszła na jej spotkanie.
Drzwi te otworzyły się bez hałasu.
Stojąc na progu, na pół ukryty w cieniu podniesionej portjery Gaston Dauberive nieruchomy i milczący słuchał tego wszystkiego, a oczami pożerał literalnie swoją córkę.
Słuszny a wychudły, z twarzą bladą, otoczoną koroną włosów śnieżnych, artysta wydawał się raczej osobistością fantastyczną, wyjęta z opowieści Hoffmana.
Ukazanie się to, tak nieoczekiwane, wywołało z piersi młodej dziewczyny okrzyk podziwu i przestrachu zarazem.
— To on — wskazała szeptem hrabina.
— Paulino — zaczął Gaston głucho — Paulino!
I szaleniec postąpił dwa kroki naprzód. Róża pomimo woli cofnęła się.
Szaleniec, który tymczasem zatrzymał się, postąpił jeszcze naprzód.
— Gastonie, mój przyjacielu — zawołała hrabina Kouravieff — to ona, to twoja córka...
Prawa ręka rzeźbiarza zatrzymała ją.
Gest ten oznaczał: Zamilcz, ja sam wiem dobrze, że to moje dziecię... Gaston szedł ciągle dalej ku Róży, aż wreszcie zatrzymał się tuż przy niej, i wpatrywał się w jej twarzyczkę. Jednocześnie wzrok jego błyszczący febrycznie stał się łagodnym, bardziej miękkim i tkliwym. Wyrwany przemocą z domu zdrowia artysta, stawał się sam sobą, zaczął coraz więcej przypominać Gastona Dauberive z lat ubiegłych.
Róża nie obawiała się już teraz. Serce jej uderzało gwałtownie, a porwana niewypowiedzianą sympatją w wybuchu nagłej czułości, wyciągnęła ręce do rzeźbiarza, mówiąc doń głosem czystym, melodyjnym a drżącym:
— Mój ojcze!
Hrabina oczekiwała tej chwili ze wzrastającą niecierpliwością.
Była świadkiem sceny wzruszającej, nie do opisania.
— Gaston przyciągnął Różę w swoje ramiona i przycisnął do serca.
— Paulino, Paulino — powtarzał, pokrywając ją pocałunkami i łzami — Paulino, moja córko!
— Tym razem nie mylisz się pan — wtrąciła hrabina Kouravieff, cała promieniująca.
Nie odpowiadając wprost hrąbinie, Dauberive mówił dalej:
— A więc to ty, to ty nareszcie. Widzę cię obok siebie. Moja Paulino, jaką ty jesteś piękną? Marzyłem o tem, żebyś była taką.
— Mój ojcze — powtarzała Róża.
— Tak jest, twój ojciec, który cię oczekiwał tak długo. Ale ty drżysz moja droga! Mówiono ci, że byłem obłąkanym i lękasz się tego.
— Nie, mój ojcze, ja nie obawiam się wcale i jestem szczęśliwą.
— Jak to miło, gdy słyszę ciebie mówiącą. Głos twój równie jest słodki, jak wyraz twarzy... Oddźwięk jego znajduję w mojem sercu... Oh mów jeszcze, mów zawsze, chodź dziecię, chodź z twoim ojcem.
I opasując ramieniem jej kibić, Gaston zaprowadził ją do swego pokoju, i posadził przy fotelu swoim, trzymając za obie ręce. Hrabina także udała się za nimi.
— Jakto dobrze — powtórzył jeszcze Dauberive półgłosem. — Mam do powetowania dwadzieścia lat miłości i pieszczot. Kiedyś, gdy jeszcze byłaś maleńką, kołysałem cię w swoich ramionach, i patrzyłem na ciebie całemi godzinami, gaworząc z tobą i całując cię, a ty ściskałaś mnie drobnemi rączętami, szczebiocząc wyraz: „Papa“. Będziesz mnie i teraz kochała nieprawdaż?
— Ja cię kocham, mój ojcze!
— Ach, więc wszystko już idzie jak najlepiej. Przeszłość nie istnieje więcej, stałem się nareszcie samym sobą — zawołał Gaston upojony radością.
Hrabina widząc to, zadała sobie w duchu pytanie!
— Czyżby rzeczywiście był wyleczony, i czy to obecność córki wywołała ten dobroczynny skutek?
Gaston tymczasem mówił dalej:
— Byłem szalony, wiem o tem dobrze, czuję... Ale to skończone, skończone na zawsze. Zobaczysz Paulino, jaki ja jestem spokojny, zwłaszcza, że dzięki tobie, rozsądek mi powrócił. Ale ty nie opuścisz mnie więcej?
— Nigdy! Gdybym miała zamiar się oddalić, czyżbym tu przybywała?...
— Ty jedna zapewnisz mi szczęście utracone... Sama jedna... Ale nie jestem niesprawiedliwy i niewdzięczny. Przecież oprócz mnie inna jeszcze kobieta ocaliła mnie od męczarni w więzieniu... Zrobiła nadto więcej jeszcze: oddała mi córkę... Szczęściem, iż mogę się wypłacić za jej dobrodziejstwa, czyniąc ciebie szczęśliwą tak samo, jak ona uczyniła ze mną.
Róża zadrżała. Zrozumiała wyrazy ojca. Spojrzała na panią Kouravieff i zadrżała po raz drugi. Wzrok hrabiny powtarzał jej wyraźnie:
— Pamiętaj, iż musisz ocalić twoją matkę!
— Ojczulku — powiedziała wreszcie, zbierając całą odwagę — czy nie moglibyśmy o tem pomówić potem?
— Nie, nie — odpowiedział Gaston Dauberive... — — Dlaczegóż to mamy odkładać? Obiecałem i dotrzymam. Hrabinie Kouravieff zawdzięczam najpiękniejszy dzień mojego życia, ponieważ bez jej pomocy nie zobaczyłbym cię nigdy... Ona jedynie godną jest zastąpić mnie przy tobie, gdy Bóg mnie do siebie przywoła. To bardzo możliwe, ponieważ jestem już stary.
— Ojcze co mówisz?
— Bardziej stary niż moje lata — mówił dalej Gaston — gdyż dni cierpienia liczą się podwójnie. To matka, dobra, prawdziwa matka, którą dać ci pragnę. Tak jest moja córeczko — mówił ciągle Gaston — Syn jedyny mojej dobrodziejki jest zakochany w tobie do szaleństwa, a pani Kouravieif zrobiła mi ten zaszczyt i zażądała twojej ręki. Małżeństwo połączy nasze dwie rodziny, i Bóg mi w ten sposób dług mój spłacić pozwoli.
Róża zbladła i zachwiała się.
Gaston przestraszony, pochwycił ją w ramiona.
— Moje dziecię, moja córko droga — mówił pokrywając ją pocałunkami. — Co się z tobą dzieje? Skąd ta bladość... Czyżbym ci przyczynił cierpienia?... Ależ to chyba jest niemożliwem. Wszak prawda? Odpowiedz, błagam cię o to...
— Później — szeptała młoda dziewczyna głosem złamanym. — Powrócimy jeszcze do tego projektu. Otworzę ci serce moje, mój ojcze, a kiedy ci opowiem wszystko, zadecydujesz o losie twojej córki.
Pani Kourevieff przerwała.
— Moje dziecię — rzekła tonem pełnym groźby zapominasz o gwałtownem uczuciu mojego syna i o jego niecierpliwości... To okrucieństwo!
— Syn pani kocha mnie być może — zawołała Róża, nie mogąc się już powstrzymać — lecz ja go nie kocham!
Słysząc te wyrazy i ton, którym zostały wypowiedziane, a w którym dźwięczał ból niezmierzony, Gaston jeszcze raz przycisnął córkę do piersi.
— Nie kochasz go? — zapytał.
— Nie, mój ojcze!
— Znasz go zatem?
— Znam.
— Być może, iż widując go często, mieszkając tu blisko niego, skończysz na tem, że go pokochasz?
— Nigdy — odpowiedziała Róża, nie kryjąc całej odrazy, nigdy, nigdy!
Pani Kouravieff nie ukrywała swojej wściekłości.
Gaston pytał dalej.
— Być może, kochasz kogo innego?
— Oh tak! kocham kogoś z całej mojej duszy, a miłość, którą tu chcą mi narzucić, byłaby wieczną rozpaczą, wiecznem nieszczęściem mojego życia!
— Ja przymuszać cię — zawołał rzeźbiarz — być przyczyną rozpaczy całego swojego życia — nie chcę. Wolałbym raczej umrzeć w tej chwili. Nie pragniesz tego małżeństwa, a więc nie przyjdzie ono do skutku.
— Mylisz się, drogi Gastonie — przerwała hrabina — trzeba żeby do skutku przyszło.
— Jakto, trzeba żeby moje dziecię było nieszczęśliwe i przeklinało dzień, w którym odzyskało ojca?
— Tak trzeba, dla uniknięcia jeszcze większych nieszczęść, rozpaczy bardziej wielkich, katastrof, które spadną na ciebie i będą dla ciebie wieczną zgryzotą. Wie o tem dobrze Paulina Dauberive, że konieczność, o której mówię, przed niczem nie ustąpi i dziwię się, że o tem ona zapomniała.
— Ani słowa więcej, na Boga! mówiła Róża. — Ja nic nie zapomniałam.
— A ja — przerwał Gaston — chcę zrozumieć wreszcie, co się tu dzieje. Chcę wszystko wiedzieć.
— Chcesz pan wiedzieć, dobrze, słuchaj zatem.
— Nie mów pani, zaklinam!
— Czegóż się obawiasz? — zapytał artysta.
— Nie o siebie...
— A więc o mnie? Czy tu idzie o tę, przy której dotychczas byłaś, o tę, której macocha torturowała mnie, i która niegodnie posłuchała jej głosu... Czy tu idzie o twoją matkę?
— Ach pani — rzekła Róża — to, co chcesz uczynić, jest niegodziwem.
— On ma prawo wszystko wiedzieć, A więc powiem mu, że Paulina Dauberive kocha młodego człowieka, ale związek ten jest niemożliwym.
— Dla czego?
— Ponieważ ten młody człowiek jest synem męża Teresy Daumont.
Gaston wydał jęk głuchy i ukrył twarz w dłoniach.
— Mój ojcze, mój ojcze — łkała dziewczyna tuląc go w swoich ramionach.
— Ach — zawołał rzeźbiarz, podnosząc głowę — czyż ta kobieta, która mnie opuściła, wiecznie będzie moim złym genjuszem?...
— Tak jest — ciągnęła dalej hrabina Kouravieff — małżeństwo nie może przyjść do skutku. Inaczej syn doktora de Lorhac musi się dowiedzieć prawdy o przeszłości tej, którą nazywał matką, a która wiedząc o wszystkiem, nie sprzeciwiała się jego małżeństwu. A co w takim razie powie jeszcze jego ojciec, mąż Teresy?...
— Ojcze, wstaw się za mną!
— Nie i tysiąc razy nie — odpowiedział gwałtownie Gaston Dauberive. — Paulina Dauberive nie ma potrzeby się poświęcać. Dla duszy kochającej dwie są równe męczarnie: nie zależeć do tego, którego się kocha i należeć do niekochanego. Jeżeli moja córka nie może zaślubić tego, którego wybrała tem bardziej nie zaślubi tego, którego jej serce odrzuca.
— Oh mój ojcze, jakiś ty dobry...
Hrabina gryzła wargi z wściekłości.
— Jakżeż wytłumaczycie, odmowę jej człowiekowi, który był jej narzeczonym? — zapytała wreszcie.
— Powiem mu — zawołała Róża — że znalazłam mojego ojca, który sam jeden jest panem mojego losu, a który się sprzeciwia małżeństwu.
— Oh, nie dziecino droga, tak nie będzie! To niepodobieństwo. Twój stary ojciec nie na to się odnalazł, ażeby zadawać ci męczarnie. Idź tam skąd przybyłaś, powiedz tym kobietom, że Gaston Dauberive nie istnieje, że mogę się nie obawiać niczego, z warunkiem, że za to zapewnią twoje szczęście.
— A ty, mój ojcze!
— Ja! Czyż ja tak długo żyć będę, i czy dla zadowolenia siebie samego, mogę poświęcić szczęście całego twojego życia?... Idź do nich, a ja umrę spokojny, wiedząc, że moje dziecię mnie kocha, i że myśli o mnie choć czasem.
Róża nic nie mówiąc, przypadła do kolan ojca, i oboje złączył jeden uścisk, łączący w sobie całą moc uczucia, jakim dla siebie ich dwa serca biły.
Hrabina widząc to, cofnęła się dyskretnie i znalazła się w sąsiednim pokoju obok Jarry’ego, który swoim zwyczajem podsłuchiwać nie omieszkał, i dopiero na odgłos kroków hrabiny odskoczył od drzwi.
— Cóż robić teraz? — spytała swojego wspólnika.
— Co robić? Pani pewno już i tak musiałaś ułożyć sobie plan jaki. Przed chwilą stojąc przy dziurce od klucza, zobaczyłem jak się pani uśmiechałaś... Myślę więc, że już sama wynalazłaś jaki sposobik. Czy mam rację
— Być może...
— Jeżeli ojciec odmawia swego zezwolenia, nie można go do tego przymusić.
— Pozostają matka i babka.
— Możesz je pani zgubić, to wiadome, ale do czegóż ci to posłuży? Przecież to nie od nich zależy związek dziedziczki z twoim synem. One mogą tylko przeszkodzić, by Rene nie poślubił Pauliny Dauberive. A to jeszcze nie da ci w ręce miljonów.
— I tak je będę miała.
— A to jakim sposobem?
— Przez teżsame kobiety, które tu przybędą. Paulina de Lorbac, ażebym tylko milczała, bym nie powiedziała wszystkiego przed mężem, z pomocą zwłaszcza pani Daumont zmusi Różę do posłuszeństwa, które już przyobiecała i które ją tu przywiodło, zanim Gaston swojem postępowaniem nie obudził w niej już zagasłej odwagi...
— To możliwe... bardzo możliwe.
— Któraż teraz jest godzina?
— Ósma.
— To właśnie pora, w której dajesz panu Dauberive lekarstwo?
— Tak...
— Czy wszystko gotowe?
— Zawsze przygotowuję sobie wszystko przedtem, potrzeba wlać tylko kilka kropel z flakonika, który zapisał doktór de Lorbac, a który się zawsze znajduje pod kluczem.
Hrabina pozostała kilka chwil milczącą, a potem rzekła:
— Daj mi ten flakonik!
— Ex-galernik zadrżał, wyjął jednak z kieszeni klucz, otworzył szufladkę i podał przedmiot żądany. Hrabina wylała kilkanaście kropel do szklanki.
Podczas całej tej sceny, były dozorca domu zdrowia doktora Sardat, pobladł jak płótno.
To napad szaleństwa, w który go pani chcesz wtrącić i śmierć po ataku — rzekł wreszcie Jarry.
— To piętnaście miljonów, z których pięć dla ciebie.
— Pięć miljonów — powtórzył Jarry. — Tak to rozumiem. Cóż jednak trzeba robić?
— Idę do obłąkanego, gdy zadzwonię, ty wejdź także i jak zwykle podasz choremu lekarstwo. Pamiętaj tylko, żebyś nie zadrżał i nie zawahał się.
— Nie zadrżę, gdy idzie o pięć miljonów. Za kogo mnie pan bierze?... Lecz nie byłem dostatecznie zapewniony.
— Czegóż się obawiałeś?
— Myślałem, że jeżeli Gaston klapnie w naszych rękach, to może się źle skończyć dla nas.
Pani Kouravieff wzruszając z politowaniem ramionami, opuściła swojego wspólnika i weszła napowrót do pokoju Gastona. Jednocześnie służący wniósł za nią światło.
Biedny artysta był rozpromieniony.
— Nie, moje drogie dziecię — mówił ściskając ręce Pauliny w swych dłoniach — nie walcz dłużej przeciw swojej woli. To byłoby bezużytecznem. Moja egzystencja jest skończoną... Doznałem największej radości, jakiej może doświadczyć ojciec, odwzajemniłem twoje pocałunki, a nadto tyś mnie nauczyła przebaczać. Złamany boleścią, starszy po nad lata, bez imienia i majątku, nie mógłbym zapewnić twojego szczęścia. Pozwól mi więc zrobić jedyną rzecz, którą jeszcze mogę, to jest połączyć cię z ukochanym.
Pani Kouravieîf słuchała z głową spuszczoną owych wzruszających wyrazów ojca, skierowanych ku córce, a po chwili nacisnęła guzik od dzwonka elektrycznego.
W tejże samej chwili wszedł Jarry, niosąc na srebrnej tacy pełną szklankę.
— Co to jest? — zapytała hrabina.
— Pani — odpowiedział ex-galernik — jest to lekarstwo, które z przepisu lekarza pan Dauberive bierze codziennie o tej porze.
— To prawda — rzekł Gaston. — Dziękuję ci mój przyjacielu, żeś o tem pamiętał, ale czy to dziś potrzebne? Mam się tak dobrze...
— Jeszcze jeden powód więcej przerwała hrabina — żeby wypić lekarstwo.
— Kto je zapisał? — zapytała z kolei Róża.
— Doktór de Lorbac.
Młoda dziewczyna wstała.
— Jeżeli doktór de Lorbac zapisał, to trzeba mu być posłusznym... Człowiek takiej jak on nauki, nie może się mylić.
I wzięła własnemi rękami szklankę z tacy i przy tknęła ją do ust Gastona Dauberive.
— Ja ci sama je podam, pij mój ojcze!
Rzeźbiarz wziął szklankę uśmiechając się, i wychylił ją do ostatniej kropli.
Pani Kouravieff i Jarry zbledli jak płótno i patrzyli na siebie w milczeniu.
Róża postawiła naczynie na tacy, i ex-galernik wyszedł z pokoju, mając skronie pokryte chłodnym potem...
Wzrok Gastona przed chwilą tak ożywiony, stał się znów nieruchomym.
Rene de Lorbac pod wpływem rozpaczy i wściekłości nie do opisania, opuścił Teresę i Eugenję Daumont.
Poszedł do siebie i tam dał wolny bieg swoim myślom i swojej boleści.
Róża odnalazłszy ojca, porzuciła go, chociaż był jej narzeczonym i nie pożegnawszy się z nim, udała się do obłąkanego.
Poszła do tego domu, w którym każdego dnia, o każdej godzinie, i każdej chwili widzieć będzie Anatola. A więc nie kochała go, nie kochała go nigdy... Kłamała zawsze. Szaleniec dla okazania wdzięczności hrabinie, narzuci. Róży małżeństwo z Anatolem, a ona oślepiona tytułem hrabiego, i wielkim majętkiem, przyjmie jego rękę z całą gotowością, a zadowoleniem nawet.
Nagle inna myśl przyszła mu do głowy.
— Nie — rzekł sam do siebie — to nie jest możliwem. Smutek odebrał mi rozum. Przypuszczenia moje są niesprawiedliwe i szalone. Róża nie może być tak wiarołomną. Ojciec nie będzie mógł narzucić jej małżeństwa, które byłoby męczarnią dla niej na całe życie... Zobaczę ją, zapytam... Od niej samej muszę dowiedzieć się prawdy!
Wyszedł z głową płonącą, wziął powóz i kazał się zawieść na ulicę św. Dominika. Przybywszy tam zaczął się przechadzać wzdłuż i wszerz przed bramą pałacyku hrabiny Kouravieff...
Pierwszą jego myślą było wedrzeć się aż do wnętrza domu, zobaczyć się z hrabiną i powiedzieć jej, że musi mu Różę oddać, gdyż inaczej spoliczkuje Anatola, zmusi go do pojedynku i zabije.
W następnej jednak chwili, poczucie własnej godności nie pozwoliło mu zrobić tego kroku. Wytłumaczył sobie, iż Róża nie może pozostawać bez końca przy szalonym swoim ojcu, że wcześniej czy później wróci do pałacyku przy ulicy Linne, gdzie się znajduje prawdziwe jej schronienie. Wtedy dopiero pomówi z nią na serjo. Trzeba zatem oczekiwać wyjścia młodej dziewczyny.
I Rene, uzbrajając się w cierpliwość, przechadzał się dalej, nie spuszczając z oka furtki pałacowej.
Czas ubiegał.
Noc nadchodziła. Wybiła godzina siódma, następnie. pół do ósmej. Drzwi otwierały się tylko dla wpuszczenia i wypuszczenia służby. Dopiero przed samą godziną ósmą usłyszał zgrzyt klucza od bramy. Z podjazdu pałacowego wysunęła się kareta. Na koźle obok woźnicy siedział lokaj.
— Dokąd jedziemy? — zapytał stangret.
— Na ulicę Linne, do doktora de Lorbac, tylko szybko!
Słysząc kilka wyrazów powyższych Rene zadrżał od stóp do głowy, i choć nogi odmawiały mu posłuszeństwa, podążył czemprędzej do ojcowskiego domu.
— Co się dzieje u hrabiny Kouravieff, dla czego posłano na ulicę Linne? Czyżby doktór wzywany był do Róży, którą do tego stanu doprowadziło zbyt gwałtowne wzruszenie?
Chciał wiedzieć to wszystko czemprędzej, wyprzedzono go jednak.
Lokaj pani Kouravieff zadzwonił i rzucił odźwiernemu wyrazy.
— Pani Eugenja Daumont. Mam do niej list niecierpiący zwłoki...
— Proszę za mną.
Już było po obiedzie. Reginka trochę cierpiąca i nie mogąc zdać sobie sprawy z nieobecności Róży, o której jej powiedziano, że pojechała do Weroniki, udała się do swego pokoju.
Pan de Lorbac w gabinecie swoim przygotowywał się do lekcji jutrzejszej.
Teresa skłopotana i zaniepokojona wielce, znajdowała się sama w pokoju, pani Daumont żegnała ją właśnie słowami:
— Miejmy się na ostrożności. Być może, iż zajdzie jakaś nieprzewidziana komplikacja... Wszystkiego jeszcze obawiać się należy...
Zawikłanie nadeszło wraz z listem hrabiny. Eugenja czytała coś, lub też raczej udawała, że czyta w chwili gdy jej panna służąca oznajmiła, iż ktoś przyniósł list dla wręczenia jej osobiście...
— Niech wejdzie — rzekła, starając się ukryć pomieszanie.
— Poznaję cię — powiedziała po chwili do wprowadzonego służącego — jesteś zaufanym hrabiny Kouravieff. Czegóż ona żąda odemnie?
Zamiast odpowiedzi, lokaj podał list Róży. Eugenja wzięła go, rozdarła kopertę ręką drżącą i przeczytała te wyrazy:
— Czy pani ma co do rozkazania? — zapytał służący, gdy Eugenja skończyła czytanie listu.
— Jakeś tu przybył?
— Powozem, który mam oddać do dyspozycji pań, ażeby je zawieść do pałacyku Kouravieff.
— Dobrze. Czekaj na nas.
Macocha tylko włożyła kapelusz, narzuciła okrycie i udała się do apartamentu córki.
Teresa płakała.
— Łzy nic nie pomogą — powiedziała Eugenja, podając jej list Róży. — Czytaj!...
Pani de Lorbac wzięła list do ręki. Podczas przebiegania oczami kilku skreślonych wierszy, łzy nie przestawały płynąć po jej policzkach.
— Moja córko, moja droga córko! — powtarzała przyciskając do ust papier, do którego dotykały się palce jej dziecka.
— Było to jej obowiązkiem nas ocalić — powiedziała macocha, — Zrobiła to... To dobrze... Teraz chodź.
Głosem zdławionym, zaledwie dosłyszalnym, Teresa jeszcze mogła się zapytać.
— Chcesz mnie zawieść do Gastone Dauberive?
— Tak, trzeba!
— Ale Gaston, to przeszłość żyjąca...
— I ocalenie także!
— Gdy mnie zobaczy, będzie mnie przeklinał.
— Nie, ponieważ córka twoja pisała, iż oczekuje aby przebaczyć. Czy myślisz, iż córka twoja wciągnęłaby nas w zasadzkę?
— Obawiam się...
— To szaleństwo. Czegóż właściwie się obawiasz?
— Nie wiem, ale drżę czegoś.
— Powtarzam ci, żebyś pojechała. Tak trzeba, ja tak chcę!
Jeszcze raz ugięła się przed postanowieniem silniejszem niż jej własne. Po kilku chwilach była gotową do wyjścia.
Pani Daumont wzięła ją pod rękę i zeszła ze schodów, kierując się ku oczekującej karecie. W tymże samym czasie wchodził do domu Rene.
Widział wszystko, ale nie mógł nic zrozumieć. Przybrana jego matka i pani Daumont udają się do pałacyku hrabiny Kouravieff. Jakiż powód je tam prowadzi? Szło bezwątpienia o Różę, jej los miał się rozstrzygać...
Rene myślał, iż oszaleje w obec nierozwiązanej zagadki. W jednej chwili zdało mu się, iż traci sposobność zastanawiania się nad tem, co się dzieje. Wśród chaosu, jaki powstał w jego głowie, jedno tylko pragnienie pozostało wyraźne...
— Muszę iść do ojca, opowiedzieć mu o wszystkiem i zażądać jego rady...
I otworzywszy drzwi pałacyku, wpadł jak huragan do gabinetu pana de Lorbac.
Ten podniósł głowę i wydał okrzyk zadziwienia i przestrachu, widząc przed sobą syna, bladego, z oczami przestraszonemi, twarzą zmienioną.
— Rene, co ci jest? — zapytał natychmiast.
Młody człowiek mógł wymówić jeden tylko wyraz:
— Róża...
— Róża? — powtórzył doktór. — Matka twoja powiedziała mi, że udała się do folwarku Rosiers.
— Kłamstwo!
— Gdzież więc jest?
— W domu pani Kouravieff...
— To nie może być. Cóżby tam robiła?
— Obłąkany, którego leczyłeś ojcze, obłąkany Gaston Dauberive jest jej ojcem.
— Co mi powiadasz?
— Prawdę... ale to jeszcze nie wszystko. Matka moja i pani Daumont w powozie hrabiny udały się tam także.
— Niemożliwe...
— Widziałem, jak pojechały.
— Odwiedzić Różę — zawołał pan de Lorbac. Opuścić dom bez uprzedzenia mnie o tem, skłamać mi?... — Co takiego się tu dzieje? Cóż ukrywa owa tajemnica?
— O tem u hrabiny Kouravieff dowiedzieć się możemy — rzekł Rene, który tymczasem odzyskał energję.
— Czy chcesz, żebyśmy razem poszli do hrabiny?
— Błagam cię o to, mój ojcze... I nie traćmy ani chwili. Przeczuwam jakieś nieszczęście.
— Poślij tedy po powóz.
— Czeka na nas, chodź mój ojcze.
Feliks Jarry wyszedł bardzo blady z pokoju rzeźbiarza.
Widząc Różę, podającą ojcu napój, który miał sprowadzić atak gwałtownego szaleństwa i śmierć, nie mógł się wstrzymać od powiedzenia samemu sobie, że owa śmierć, która zadziwi niemało doktora Lorbac, i która mu wyda się podejrzaną, sprowadzi policję, a ta rozpocznie ze swej strony poszukiwania.
Włosy powstały mu na głowie.
Któż wie, czy z tych poszukiwań nie dowiedzą się prawdy.
Pani Kouravieff posiadała testament ukradziony intendentowi Pawła Gaussin, Michałowi Bernardowi, który został zabity..
Kto wie, czy jego zabójca wykryty nie zostanie i zaprowadzony na szafot?
Strach paniczny nie namyśla się.
Ex-galernik doszedł do przekonania, że największe niebezpieczeństwo zawisłoby nad jego głową, gdyby pozostał w pałacyku hrabiny, gdyby nie pośpieszył uciec, zabrawszy ze sobą testament, który kompromitował go tak ciężko, oraz gdyby nie zabrał pugilaresu hrabiny, z biletami bankowemi, które tenże musiał zawierać.
Gdzie leży testament i pieniądze, wiedział dobrze. Odkrył nie od dziś, że hrabina zamyka je w biurku, znajdującem się w jej gabinecie do pracy.
Wyłamanie zamku w tem cacku, było dla Jarryego zabawką dziecinną.
Zdecydował się działać szybko, podczas gdy właścicielka mieszkania znajdować się będzie jeszcze przy szaleńcu, którego nie opuści do chwili, aż przybędą pani de Lorbac i jej matka. Jakoż w wykonaniu swojego planu udał się do wiadomego pokoju, i po upływie minuty cała praca była skończoną.
Zostawmy jednak na chwilę Jarryego, który napełnia kieszenie, ażeby tajemnem wejściem się wymknąć, a sami pospieszmy by zobaczyć, co się stało w pokoju Gdstona Dauberive.
Po wypiciu aż do ostatniej kropli szklanki napoju, rzeźbiarz zdawał się jakby dotknięty paraliżem, wzrok jego stał się nieruchomym, i długo z siebie nie mógł wydobyć głosu.
Zdziwiona tą nagłą zmianą, która nie obiecywała nic dobrego, Róża, klęcząc przy ojcu, przemawiała doń czule i obsypywała tysiącem pieszczot.
Gaston pozostawał nieczuły na pieszczoty, a wyrazów nie słyszał.
— Pani — zawołała wreszcie młoda dziewczyna przestraszona. — Zobacz co się dzieje z moim ojcem.
— Ależ nic, kochane dziecię, to tylko skutek lekarstwa. Nie obawiaj się, to co cię tak zadziwia, powtarza się za każdym razem, gdy nasz drogi chory je bierze.
Nagle jakby za dotknięciem prądu elektrycznego Gaston się ożywił. Policzki jego zapłonęły, pewien rodzaj konwulsyjnego drżenia wstrząsnął jego członkami, w kącikach ust pokazała się biała piana.
Róża, która powstała, cofnęła się o krok w tył z podwojonem zadziwieniem.
Rzeźbiarz rozśmiał się tym szczególnym śmiechem, jaki daje się słyszeć w domach obłąkanych, a który porusza zawsze do głębi. Usta jego wymawiały wyrazy bez związku, a wśród nich powtarzały się imiona Teresy, Eugenji Daumont i Pauliny.
— Przypominam sobie, przypominam — mówił głosem dzikim. — One są tutaj. Wyciągają ręce ku mnie jedna po drugiej i powtarzają: Ten człowiek jest szalony. Przypominam, to Eugenja Daumont i Teresa powiedziały, że jestem warjatem... a potem więzienie, kaftan bezpieczeństwa, dwadzieścia lat męczarni.
— Mój ojcze, mój ojcze! — mówiła doń Róża.
Ale nieszczęśliwy nie mógł jej usłyszeć.
Pani Kouravieff, oparta o fotel, bez najmniejszego wzruszenia przyglądała się strasznemu dramatowi, który odgrywał się przed jej oczami.
Odgłos kroków dał się słyszeć w pokoju sąsiednim. Hrabina się odwróciła. To lokaj otwierał drzwi przed Teresą de Lorbac i Eugenią Daumont.
Róża w szale bólu pobiegła na ich spotkanie.
— Moja matko, moja matko, przybywaj!
Obie kobiety weszły.
Gaston, którego oczy zwrócone, były na drzwi wydał krzyk, podobny do ryku dzikiego zwierza, jednym ruchem, podobnym do skoku jaguara, znalazł się pomiędzy niemi a drzwiami, przecinając im w ten sposób odwrót.
Eugenja i Teresa zatrzymały się jakby sparaliżowane, Róża upadła na kolana.
— A więc odnajduję was nareszcie — zaczął szaleniec, postępując zwolna ku nowoprzybyłym z wyciągniętemi ramionami. — Poznaję, poznaję was obie! Ty Tereso jesteś ofiarą, ty Eugenjo Daumont katem! Kochałem Teresę, Teresa mnie kochała, przez chciwość i ambycję oddzieliłaś mnie od niej, druzgocząc mi serce... Ukradłaś mi moją córkę, moje dziecię, Paulinę Dauberive... Rzuciłaś mnie do celi szpitalnej, zrobiłaś warjatem... Zaślubiłaś Teresę uczciwemu człowiekowi, ukrywając jej błąd... Te wszystkie zbrodnie tyś popełniła Eugenjo Daumont... Zrobiłaś mnie warjatem, teraz warjat zemści się nad tobą.
To mówiąc, rzeźbiarz postąpił jeszcze krok jeden, i wyciągniętemi rękami chwycił Eugenję za gardło.
Macocha wydała okrzyk przerażenia.
Na krzyk ten odpowiedział Gaston śmiechem okropnym, i rękami ścisnął jej szyję.
Twarz Eugenji stała się czarną, język z ust się wysunął, oczy wyszły z orbit.
Była uduszoną.
Gaston Dauberive ściskał ją coraz mocniej.
— Do mnie! — wołała hrabina.
Nikt nie odpowiadał.
Gaston śmiał się ciągle.
Pani Kouravieff udała się do pokoju Jarry’ego, zanim jednak tam weszła, cofnęła się tym razem sama przestraszona.
Panowie de Lorbac, ojciec i syn, nieruchomi stali na progu.
Widzieli i słyszeli wszystko.
Pseudo hrabina skradając się wzdłuż ściany, znikła.
Teresa nie mogąc więcej się powstrzymać, upadła na kolanach przy swojej córce.
Warjat tarzał się przy Eugenji Daumont po posadzce...
Głowa macochy trzymała się zaledwie na szyi.
Nieszczęsna wydawała się jakby gilotynowana.
Gaston Dauberive także już nie żył. Gwałtowność kryzysu a więcej jeszcze napój przygotowany przez panią Kouravieff zabiły go.
Biedny Gaston! Lecz po cóż go żałować? Bóg sprawiedliwy przywołał go do siebie w chwili, gdy wielkość jego przebaczenia i heroizm poświęcenia pełen, zrobiły zeń więcej niż człowieka...
. | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . |
Pan de Lorbac rzekł chłodno do jednego ze służących, którego krzyki sprowadziły nareszcie.
— W napadzie gwałtownego szaleństwa, którego nie można było przewidzieć, obłąkany Gaston Dauberive zadusił moją teściową. Idź, uprzedź o tem policję.
Lokaj wyszedł przestraszony.
— Rene — ciągnął dalej doktór — wyprowadź stąd Różę i twoją matkę, twoją matkę, czy słyszysz moje dziecię.
Teresa i Róża wyciągnęły ku niemu ramiona.
— Biedna męczenniczko — dodał półgłosem — jeżeli twoje szczęście zależy odemnie, w takim razie będziecie obie szczęśliwemi.
Róża pragnęła pozostać przy ciele swojego ojca, płakać przy nim i modlić się za jego duszę, lecz Rene sprzeciwił się temu...
Pozostał więc tylko w pokoju sąsiednim pan de Lorbac. oczekujący przybycia komisarza.
∗ ∗
∗ |
Pani Kouravieff, przestraszona, rzuciła się do ucieczki...
Czuła się skompromitowaną ciężko.
Walczyć dłużej było niepodobieństwem.
Pobiegła ku swojemu gabinetowi, zdecydowana zabrać swoje kapitały i ukryć je w bezpieczne miejsce na przypadek, gdyby się okazała potrzeba ucieczki... Lecz napróżno szukała wiązki kluczy, tam gdzie one znajdowały się zawsze.
— Okradziona jestem — powiedziała sama do siebie — ale przez kogo?
Jeden rzut oka pokazał jej nieporządek w bibljotece...
— Ach, to Jarry ten cios przygotował — odgadła cała już wściekła z gniewu — nędznik!
I wyjmując prawą ręką rewolwer z biurka, a następnie wziąwszy lichtarz lewą, skierowała się ku przejściu tajemnemu, w którem Jarry znajdował się jeszcze, obładowany zdobyczą.
— Złodziej! — zawołała hrabina, widząc swój kufer otwartym. Złodziej!
I podnosząc ramię, dała ognia.
Ale Jarry trzymał także rewolwer.
Podwójny odgłos wystrzału dał się słyszeć, i hrabina upadła bez życia około umierającego bandyty.
Bóg uczynił sprawiedliwość.
. | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . |
W pół godziny potem władze sądowe przybyły do pałacyku, ażeby skonstatować, że pani Daumont została uduszoną przez warjata, a pani Kouravieff zabitą przez człowieka, znajdującego się u niej w usługach, któremu zresztą zbrodnia jego żadnej nie przyniosła korzyści.
W następnym miesiącu Róża Madoux, dziecię znalezione, zaślubiła Renego de Lorbac.
Piętnaście miljonów Pawła Gaussin, którego testament znaleziono przy trupie Jarry‘ego, oddane zostały na rzecz Dobroczynności publicznej.
Paulina Dauberive nie upominała się o nie, na cóż jej były pieniądze, kiedy i bez nich znalazła serce kochające na zawsze.
Róża i Teresa były szczęśliwe.
Doktór przebaczył...
Co się tycze Anatola, ten rzuca na prawo i na lewo pieniądze, odziedziczone po matce, zresztą nic się nie zmieniło w życiu jego bez treści i bez żadnego podnioślejszego celu.
Przewidują, że źle skończy.