Magnat (Rodziewiczówna, 1921)/XI
<<< Dane tekstu | |
Autor | |
Tytuł | Magnat |
Podtytuł | Powieść |
Wydawca | Wydawnictwo Polskie |
Wydanie | piąte |
Data wyd. | 1921 |
Druk | Poznańska Drukarnia i Zakład Nakładowy T. A. Poznań |
Miejsce wyd. | Lwów - Poznań |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Nazajutrz wymarzony był dzień do polowania
Rosa opadła i grubemi kroplami szkliła się na trawie, niebo było czyste, powietrze jasne, pełne rzeźwych zapachów. Nabrały barwy wyraźnej lasy i szmaragdowe runie, a białe pajęczyny sunęły nad ziemią, wróżąc jeszcze ciepłą jesień.
Posiodłane konie parskały ochoczo, a charty tarzały się z uciechy, lub posforowane, gotowe do lotu, nastawiały uszu i wyciągały niecierpliwie śpiczaste pyski, poglądając za bramę.
Zbierali się myśliwi i szykowne amazonki, flirtowano wesoło przed pałacem, nawoływano się i dowcipkowano.
Adam, pomagając wsiąść na koń Gizeli, zdobył się nawet na komplement i rzekł z zachwytem:
— Nie wiem, kto piękniejszy i bardziej rasowy: ty, czy ten twój „Macduf“.
— Nie udawaj! — roześmiała się. — Żeby trzeba było wybierać, poświęciłbyś mnie bez wahania.
— Nie, na serjo, nie! — odparł z przejęciem.
Wtem poskoczył i poczerwieniał z gniewu.
— Kto się ośmielił ruszać i osiodłać „Flammę“? — zawołał na masztalerza, który klacz podprowadzał.
— Ja kazałem! — odparł za nim głos Aleksandra.
Zgarnął cugle i wskoczył na siodło i, porządkując strzemię, dodał:
— Klacz, którą-m z sobą przyprowadził, zakulała w drodze. Wziąłem tedy moją starą, żeby przypomniała młode lata.
— Ależ czy się godzi? To kryminał! — protestował oburzony Adam. — Zresztą ona nie do chartów!
— Bądź spokojny, że dojdzie tam, gdzie żaden z waszych nie dojdzie!
— Nie nudź! — upomniała Gizela. — Wszyscy gotowi, ruszajmy!
Adam odszedł, klnąc przez zęby.
Gizela ruchem pręta i wzrokiem wskazała Aleksandrowi miejsce obok siebie i kawalkada ruszyła ku bramie.
Lasota zbliżył się do hrabianki i tak we troje wyjechali na końcu.
— Ja się nie spodziewam laurów na tem polu. Mam krótki wzrok, nic nie dopatrzę, a przy doganianiu nigdy dość konia nie wypuszczę, bo się wiecznie boję kark skręcić w tych przeklętych debrach. Ta zabawka średniowieczna, zachowana dla przyjemności takich siłaczy, jak Aleksander.
— Co? Skręcenie karku, czy szczucie zajęcy? — tamten spytał z uśmiechem.
— Żebyś sobie postanowił nawet takie głupstwo, jak zamordowanie nieszczęsnego zająca, tobyś gotów kark skręcić! Może nie?
— Zawsze lepiej kark skręcić, niż kark giąć, lub wykrzywiać. Krótszy ból i prędszy skutek.
— To moja zasada w grze. Lubię stawiać en plein. Ale w życiu lepiej się udają kombinacje i kompromisy z losem i tylko giętkie karki dochodzą do celu i do szczytów.
— A ja drwię z celu, do którego się pełza, i z zaszczytów, które tak się zdobywa. Przy pierwszym takim kroku już człowiek jest pobity, bo musi sobą pogardzać, a wtedy już nawet dobrej śmierci nie jest wart!
Lasota i Gizela spojrzeli na niego. Był blady, usta miał spieczone i ponure, złe spojrzenie. Patrzył przed siebie w próżnię i dodał po chwili przerwy i namysłu:
— Tchórze i hipokryci ponadawali nikczemności różne nazwy, ale kto śmiały, rzecz nazywa po imieniu, bo się nie boi o siebie!
— Co mu jest? — szepnął Lasota do hrabianki.
Poruszyła brwiami i zarumieniła się.
— Skądże mogę wiedzieć? — odparła. — Spytaj pan!
Pokręcił głową, ale w tej chwili ktoś na przodzie krzyknął: heź ha! i kawalkada się zmieszała. Ruszono pierwszego zająca i wszyscy zajęli się łowami.
W tej chwili Aleksander zwrócił się do hrabianki i rzekł, wskazując punkt jakiś na podorywce:
— Widzi pani tego?
— Gdzie? Tam jest zając? — zawołał Lasota.
— Jest, ten będzie mój.
Obejrzał się na swoje charty, które tuż za nim chłopak wiódł na smyczy, kazał sobie smycz podać, schylił się przed hrabianką.
— En votre honneur ma chasse d’aujourd’hui! — rzekł i ruszył naprzód.
— Gdzie on widzi zająca? To rola! — wołał Lasota.
Skręcili w bok za nim, zaciekawieni.
Wtem skiba się ruszyła, szarak wyskoczył.
— Heź ha! — krzyknął Aleksander, puszczając charty i cugle „Flammy“.
I pognał, jak wicher.
— Co za wzrok! — zawołał Lasota, ruszając za nim.
Szarak gnał ku lasom, w bok polowania, po chwili oddzielili się we troje od reszty towarzystwa, ale Aleksander dużo naprzód się odsadził i znikł im zupełnie z oczu w parowie.
Konie szły cwałem, upajał ich pęd, ale gdy wypadli na wzgórze, nie zobaczyli nigdzie ni psów, ni Aleksandra i zawahali się chwilę.
— Ku lasom! — zawołała zdyszana Gizela.
Polecieli dalej, wydostali się na izabelińskie pola, w dali słychać było krzyki myśliwych, gdy wtem Gizela zawołała:
— Patrz pan!
I wskazała charty Aleksandra, zziajane, wyciągnięte obok zduszonego szaraka.
Były tak zmęczone, że go nawet nie szarpały.
— A gdzież on? — zdziwił się Lasota.
Obejrzeli się: kopyta klaczy znać było na polu. Lasota poskoczył za tym śladem, nie oglądając się na hrabiankę. Coś go tknęło, był niespokojny.
Ona się zatrzymała i widziała, jak, ujechawszy kroków paręset, nagle się zatrzymał, przechylił, krzyknął „Oleś“ i z konia zeskoczył.
— Co tam? — zawołała.
— Niema go! Jezus Marja! Ratunku! Ludzi! — zaczął krzyczeć i biec nieprzytomny i nagle zapadł się jak pod ziemię.
Już była tam i zrozumiała wszystko.
Aleksander z klaczą zwalił się w „Pańską Debrę“, „Flamma“ przygniotła go, padając na korzenie dębu, potem zwaliła się na samo dno jaru, a on, wbity między rosochy, leżał na wznak nieruchomy, klacz jeszcze się rzucała w ostatnich drganiach, on twarz okrwawioną i martwą miał ku niebu zwróconą i już był spokojny.
Lasota o kilkadziesiąt kroków dalej zsunął się w głąb po mniej ostrej ścianie parowu i dopadł do niego w chwili, gdy Gizela spojrzała.
Obejrzał go, poruszył za głowę, do piersi dotknął i ramiona opuścił desperacko.
— Skończył! — szepnął blademi usty, drżąc cały.
Na górze rozległ się krzyk, podniósł oczy: hrabianki koń uciekał z pustem siodłem, ona zemdlała.
W tydzień potem w Zborowie został z gośćmi tylko Lasota.
Aleksandra uroczyście przyjęto do rodziny, bo go pochowano z wielką okazałością w grobach Kalinowskich, w pięknej herbowej trumnie, przy uczestnictwie wielu hrabiów i magnatów, a teraz Adam z damami wybierał się zagranicę i uprosił Lasotę, by im towarzyszył i pomógł rozerwać panie, wypadkiem tym okropnym bardzo wstrząśnięte.
I Adam przybity był i zgnębiony, zaniedbał stajnię i chodził osowiały z kąta w kąt, po sto razy na dzień powtarzając:
— I co mu się stało? Taki jeździec, taki przytomny! To fatalne! Tak marnie skończył! Dałbym pół Zborowa, żeby żył! Mówiłem mu: nie bierz tej klaczy!
Nie domawiał, może sam nie zdawał sobie sprawy z uczucia tego, ale w żalu po nim był i żal do niego za zmarnowanie córki „Alicji“.
Lasota przez tydzień ten nie wziął kart do ręki, zapomniał o nich. Dniem i nocą zadawał sobie pytanie: co zabiło przyjaciela? W wypadek nie wierzył, zbyt dobrze go znał.
Ale myśli swe chował dla siebie i tylko obserwował i badał. Sądził zrazu, że znajdzie w pugilaresie zabitego jaki list, papier, coby mu prawdę odkrył, ale gdy z Adamem spełnili ten przykry obowiązek, znaleźli tylko ułożone w porządku świadectwo o odnalezieniu pieniędzy Wojewódzkiej, protokół pojedynku, pokwitowanie z zarządu Zborowa i Izabelina, kontrakt z Malickim, parę listów matki i na samym spodzie parę zeschłych kwiatów, które za dotknięciem rozsypały się w proch.
Domyślał się Lasota, od kogo były kwiaty, ale zauważył przy tańcach takie spojrzenia ich obojga, a teraz widział hrabiankę tak poruszoną nieszczęściem, że podejrzenia nawet nie miał złego.
A jednak to nie był wypadek!
Aż pewnego dnia, gdy o zmierzchu wszedł do salonu, tknęło go, że u żelaznego kominka ujrzał siedzących blisko siebie Adama i Gizelę.
Nie mówili do siebie nic, on trzymał w dłoniach jej rękę i pochylony całował.
Lasota zatrzymał się na sekundę, jakby oczom nie wierzył, a wtem Adam się obejrzał i cofnął.
Gizela nie zmieniła postawy, posępnie patrzyła w żar.
Gdy dnia tego rozeszli się na spoczynek, Lasota spytał znienacka Adama:
— Czy to prawda, że się żenisz z hrabianką?
— Skąd wiesz? Czy ci Aleksander mówił? — tamten odparł zdziwiony. — Ano tak, żenię się, tylko nie powtarzaj, to jeszcze nieoficjalne i teraz się odwlecze dla żałoby, Gizela nie chce rozgłosu.
— Więc on wiedział! — powoli jakby do siebie rzekł Lasota. — Powiedziałeś mu...
Stanął na środku pokoju, zbladł i dławił w sobie wyrazy zgrozy, oburzenia, wściekłości.
— Nie, on mi nic nie mówił, — wyrzucił z siebie wreszcie — bo się zabił. On był dobry powiernik. Nie zdradził twego zaufania.
— Tak to dziwnie mówisz, jakbyś nierad był, żem się pierwszemu tobie nie zwierzył! — rzekł trochę urażony Adam. — Przecie on był mi bliższym.
Lasota popatrzył nań z gorzkiem szyderstwem, odwrócił się i zaczął chodzić gorączkowo po pokoju.
— Powiedział mu, powiedział! — szeptał do siebie.
— Nie rozumiem, co cię tak alteruje! — zniecierpliwił się Adam. — Pomimo różnicy materjalnej i pozycji światowej, on był moim stryjecznym bratem i o familijnych sprawach powinien był pierwszy wiedzieć. Żeby nie ten nieszczęsny wypadek, drużbowałby Gizeli.
— Tak, różnica była ogromna między nami. Dobrześ postąpił, owszem, bardzo rozumnie nawet. Życzę ci szczęścia i wierzę, że je mieć będziesz, bo masz wszystkie dane na dobrego męża! No i nie masz więcej takich braci. To szkoda! Dobranoc ci! Jestem haniebnie zmęczony!
— Myślałbym, żeś się upił! — ruszył ramionami Adam i wyszedł, mrucząc: — Ten sobie kartami całkiem łeb osłabił!
A Lasota rzucił się w fotel i z godzinę siedział i myślał. Wreszcie strzepnął rękami.
— Miał rację kark skręcić, bo nie dla niego było to wszystko. Quelles canailles nous sommes tous, tous tous! Nie umiemy nawet zrozumieć, co zdrowe i uczciwe, nie umiemy nawet chcieć wielkiego! I ten słusznie od nas w śmierci się schronił.