<<< Dane tekstu >>>
Autor Maria Rodziewiczówna
Tytuł Magnat
Podtytuł Powieść
Wydawca Wydawnictwo Polskie
Wydanie piąte
Data wyd. 1921
Druk Poznańska Drukarnia i Zakład Nakładowy T. A. Poznań
Miejsce wyd. Lwów - Poznań
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


X.

Lasota od miesiąca bawił w swej Czernicy.
Zajmował dwa pokoje w opuszczonym pałacu i od rana do późnej nocy ujadał się z żydami. Potrzebował, jak zwykle, pieniędzy i sprzedawał, co miał, co mógł mieć i czego mieć nie mógł.
Wszystko mu było jedno, że go obdzierano ze skóry, byle zarwać narazie jak największą sumę i jak najprędzej z domu się wyrwać.
Nudziło mu się nieznośnie, to też ucieszył się okrutnie, gdy pewnego wieczora zjechał doń Aleksander Kalinowski ze Strugi.
— Zbawco! Bóg cię tu zsyła! — zawołał radośnie. — Od dwuch tygodni chrzczonej duszy nie widziałem.
— Ładnie musiały cię niechrzczone urządzić! — odparł Aleksander.
— Phi! — lekceważąco odparł Lasota. — Najgorsze, że tak długo męczą. Przed niedzielą się nie uwolnię. Cóż u ciebie słychać? Podobno dokazałeś cudu, okpiłeś starego Malickiego i porastasz w pierze na Strudze. Wiesz, powinieneś kupić u mnie Czernicę. Dam ci à fond, perdu.
Weszli do gabinetu. Aleksander poszedł do komina i grzał ręce, bo wieczór październikowy był chłodny.
— Stary Malicki sam cenę dzierżawną oznaczył, więc się chyba sam okpił. Rzeczywiście dobre miałem te trzy lata, i żeby takich jeszcze kilka, Czernicę będę mógł kupić!
— Koszałki opałki! Za lat kilka będziesz panem na Strudze, a moja Czernica przejdzie na Stary Testament. Nie mnie czekać lata.
— Myślisz, że się ożenię z Józią? Nie!
— Okropnie jesteś głupi! Tyle lat dać się za nos wodzić kokietce i życie marnować. Żeby twoja matka żyła, opowiedziałbym jej, w jakich złych jesteś rękach.
— Moja matka zna mnie do gruntu i nie miałem przed nią tajemnic.
— I może pochwalała to zapamiętanie bezsensowe?
— Nie znajdowała, żeby to było marnowaniem życia i wolała, niż wasze romanse na setki. Zresztą mówmy o czem innem. Dokąd wyjeżdżasz stąd?
— Sam nie wiem. Gdzieś na polowanie zapewne.
— Jedź ze mną do Zborowa. Masz pewnie zaproszenie.
— Mam, ale nie wiem, kto więcej będzie. Żebym tam spotkał Freda i Gucia, tobym pojechał.
— Widziałem ich obu na wyścigach jesiennych i wybierali się stanowczo.
— Ano, to jadę. Weźmiesz mnie na swoje konie, bo nie trzymam stajni a w tej mojej Jerozolimie.
— Więc w poniedziałek ruszymy.
— Fe, poniedziałek feralny dzień! Jeszcze który z nas żyw stamtąd nie wróci.
Aleksander ruszył ramionami.
Zapalił cygaro, wyciągnął się w fotelu przed kominkiem i, uradowany z towarzystwa przyjaciela, wesoło zaczął:
— Ależ Tekeny skończył niefortunnie!
— A cóż! Musiał poślubić ciocię.
— Uciekł od niej, ale go odnalazła i zaprowadziła jak Ifigenję do ołtarza.
— Śmiej się, śmiej! A dałbyś wiele, żeby ciebie tak zaprowadzili, zamiast wodzić po manowcach flirtu. Istny: rallie paper.
Aleksander poczerwieniał i brwi zmarszczył:
— A któż więcej ze mną do tych łowów należy?
— Wyznam ci na pociechę, że ostatniemi czasy hrabianka była bardzo stała w swej ostatniej fantazji, tak, że aż zaczęto o tem gadać. I to dla ciebie najgorzej.
Aleksander podniósł gorejące oczy z niemem pytaniem.
— Bo zlęknie się plotek i kompromitacyj i wpadniesz w niełaskę. Innego epilogu być nie może, bo jesteś dla jej pychy i dumy za małą partją na męża. Zresztą miałeś szalone szczęście! Wiesz, gdym się o nią oświadczył, daję ci słowo honoru, kochałem, nie myślałem o fortunie. Nie zyskałem nic, nic, najmniejszej łaski. I nie ja jeden! Legjon był odtrąconych bez litości!
Aleksander wstał i przeszedł się po pokoju, rozdrażniony. Żadna moc nie zmusiłaby go do wyznań.
— Zatem jedziemy w poniedziałek. Zaproszenie jest na środę, a wcześniej nie mogę się wybrać. Jadę jutro do Malickiego, do Lwowa, zajmie mi to trzy dni. Przyjedziemy w porę, wieczorem na tańce. W piątek polowanie z chartami. Prowadzę dwie sfory doskonałych psów dla Adama.
Lasota zadzwonił, kazał podawać kolację i światło i, grzebiąc zawzięcie pogrzebaczem w głowniach komina, rzekł:
— Wiesz ty, coś powinien zrobić? Pogodzić mnie z Malickim.
— I owszem, tylko przestań grać!
— Ba! I cóżbym robił? Pracować już się nie nauczę, a nic innego mnie nie bawi. Ty tego nie rozumiesz, bo ty jeszcze możesz kochać, czuć, jesteś pełen życia. A mnie to jedno zostało! Et, lepiej zagrajmy w baka! Licho bierz Malickiego, za tydzień mogę być od niego bogatszy, a od ciebie szczęśliwszy. Zeszłej zimy w Nizzy wygrałem w jeden wieczór trzykroć sto tysięcy franków i omal ci nie odesłałem długu. Ile tam tego jest?
— Nie pamiętam. Mniejsza!
— Nazajutrz przegrałem połowę.
— No i cobyś zrobił, żebyś przegrał sześćkroć?
— A cobyś zrobił, żebyś przegrał swoją szklaną górę, na którą się drapiesz tyle lat? Ty także uprawiasz hazard całe życie, a mnie się dziwisz. No, cóż, zagramy?
— Nie dzisiaj, bo mi się spieszy. Wpadłem, żeby cię do Zborowa zamówić, chwilę pogawędzić i kolację zjeść. Jestem w drodze do Sokala.
— Niechże cię licho porwie z tą wieczystą jazdą i interesami. O wiele wygodniej traci się pieniądze, niż się je zbiera, dlatego nigdy nie miałem gustu do zbierania. Powiedz-no jeszcze jedno: ładna ta Józia Sławska?
— Bardzo przystojna.
— I zawsze w tobie zakochana.
— Niegroźne są zakochania siedemnastoletnie. Bywa tam u nich młody Nietyksza, bardzo porządny i elegancki chłopak. Ten ją weźmie.
— Naturalnie, jeśli ty nie upilnujesz. To jest zgroza tak wszystko marnować. Ty do niczego nie dojdziesz, pomimo szalonego szczęścia! Słuchaj-no: ostrożnie, za wiele stawiasz na kartę!
— Zawsze wszystko, co mam.
Lasota głową pokręcił i wstał, bo oznajmiono kolację.
Pomimo namów Aleksander nie dał się zatrzymać na noc i wyjechał, zapowiadając, że wstąpi rano w poniedziałek.
Jakoż o świcie tego dnia zbudził Lasotę i gwałtem wyciągnął z łóżka. Konie stały pod gankiem, węgierska czwórka, doskonale dobrana, pogoda była jasna i sucha, droga dobra.
— Przyjedziemy za wcześnie! — ziewał Lasota. — Te bestje muszą wściekle chodzić.
— Mamy komorę i złe tam drogi. Wielki czas!
— Bodajeś kark skręcił z tą gorączką! A gdzież psy?
— Wyprawiłem naprzód.
— Trzeba być chłopem, żeby wstawać o tej porze. Józef, pakuj rzeczy!...
I, mrucząc, poddał się losowi.
Ruszyli tedy ku granicy. Aleksander sam powoził, konie szły jak wicher, on, szczęśliwy, pogwizdywał; dobra była jazda. Ale na komorze zmitrężyli godzinę dłużej i wieczór był ciemny, gdy z miasteczka wjechali w dworską wysadę i zobaczyli rzęsiście oświetlony pałac zborowski.
Aleksander umilkł, bo mu za mocno tłukło się serce w piersi. Zajechali pod boczny ganek i weszli na korytarz gościnnych mieszkań, gdzie na nich już czekał lokaj.
Muzykę słychać było z salonów i gwar zabawy.
— Czekaliście nas? — spytał Lasota.
— Po południu przyszły psy i dojeżdżacz pana Aleksandra. Pan dziedzic kazał czekać i przeprosić, że nie będą panowie mieli osobnych pokoi. Pełno dam najechało. Jaśnie pan będzie mieszkał z hrabią Alfredem, a pan Aleksander w gabinecie pana dziedzica. Pałac zapchany, jak nigdy.
— Ślicznie! Bardzom rad z towarzystwa hrabiego Alfreda. A hrabia Gustaw jest?
— Jest.
— To mi nic do szczęścia nie brak, tylko wody, mojego kuferka i twojej pomocy.
Teraz Lasota gwizdał, szczęśliwy.
Aleksander rozlokował się w gabinecie Adama, przebrał w strój balowy i poszedł do salonów.
Chwilę stał w progu, patrząc na tańczących i witając znajomych, wreszcie ruszył do pani Kalinowskiej, królującej wśród starszych dam.
Zatrzymywany co krok rozmową, zapytaniem, posuwał się powoli, spełniając towarzyską powinność, klnąc ją w duchu, a uśmiechając się uprzejmie.
Kilkanaście par tańczyło walca, parę razy hrabianka przemknęła obok niego, nie patrząc, jakby nie poznając. Ale te czasy minęły, gdy wątpił i lękał się zdrady.
Gdy usiadła na chwilę, stanął przed nią i głęboko się ukłonił. Wstała leniwie, jakby przez grzeczność, niechętnie, i walc ich uniósł.
Wtedy ciężko się na nim oparła i rzekła niecierpliwie:
Vous avez pris du temps pour venir?
Odpowiedział jej tylko spojrzeniem, pod którem zadrżała.
— Patrzą na nas! — szepnęła.
— A moich tańców nikt nie zabrał? — spytał.
— Co było pana, to i będzie.
— Wszystko? Zawsze?
— Zawsze, najlepsze! Dosyć tego walca! Tańcz pan ze wszystkiemi, nie zwracaj uwagi!
Quelle corvée! — wyrzucił z siebie wściekle.
— Jednak ja ją spełniam. Pierwszy kontredans pański, proszę nie zapomnieć.
Wysunęła się z jego rąk. On, posłuszny, zaangażował pierwszą lepszą damę i tańczył dalej, aż dopóki wodzirej nie dał muzyce sygnału.
Wtedy się rozejrzał i, nie widząc w sali hrabianki, wyszedł do gabinetu, niezdolny do rozmowy i uwagi.
W gabinecie pełno było gruchających par, szmeru rozmów, szelestu balowych sukien, urywanych uśmiechów. Perfumy i kwiaty tworzyły rozmarzającą atmosferę, nikt na niego nie uważał.
Poszedł dalej i znalazł się w buduarze pani Kalinowskiej, także pełnym ludzi i szeptów. W tej chwili Gizela ukazała się w dalszych drzwiach. i zawołała swobodnie:
— Przysłali pana po kotyljonowe przybory? Dobrze, zabierz je pan, tu leżą!
I usunęła się; wszedł do jej saloniku, oświetlonego jedną tylko purpurową lampą. Nie było tu nikogo; na stoliku, za wysokim ekranem, leżały stosy fraszek jaskrawych.
— Bierz pan! — szepnęła prawie bez dźwięku.
A on ją ramionami do siebie przygarnął i gorejącemi usty całował. Ręce Gizeli splotły się na jego szyi i trwała długo cisza.
Wreszcie ona usunęła go, jakby z żalem, i rzekła głucho:
— Idź-że, zostaw mi trochę przytomności na resztę balu!
— Poco być przytomnym, kiedyśmy szczęśliwi! — odparł.
— Ażeby nimi pozostać. Tu es fou! Tylu ludzi! Zabieraj te ordery i wynoś się! Au revoir!
Przechyliła się, musnęła ustami po czole i dłonią zakryła mu oczy.
— Zgaś je, bo nas zdradzą! — dodała z uśmiechem.
I wymknęła się do dalszych apartamentów.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Kiedy nad ranem bal się skończył, Aleksander jeden z ostatnich przyszedł do gabinetu Adama, przebrał się i, nie myśląc nawet o śnie, rzucił się na fotel, aby żyć dalej wspomnieniem szczęśliwości bezmiernej.
Siedział tak rozmarzony, bogom równy, przechodząc myślą wrażenia rozkoszne, gdy wszedł Adam.
— Nie śpisz! To dobrze! Nie mieliśmy czasu trzech słów do siebie powiedzieć, a bardzo ciekawy jestem, co myślisz o moim liście.
— Jakim liście?
— No, ostatnim, com wysłał przed tygodniem.
— Wcalem go nie otrzymał. Byłem ciągle poza domem.
Tiens, więc ci muszę znowu wszystko da capo opowiedzieć. Wyobraź sobie, żenię się!
— Serdecznie winszuję! Zawszem cię namawiał. No i któraż zdobyła twe sportowe serce?
Adam wyglądał nieswój; zacząć było łatwiej, niż skończyć.
— Wiesz, ja sam dotąd nie oprzytomniałem. To było coś tak niespodziewanego, nagłego, że dalibóg gdyby nie dotykalne dowody, myślałbym, że śnię. Tyle lat byłem ślepy i niedomyślny, że Gizela mnie kocha, aż mi ona sama otworzyła oczy.
Odetchnął Adam, ale nie śmiał spojrzeć na kuzyna i prędko dalej mówił, chodząc po pokoju:
— Wszystko wtedy zrozumiałem: jej ciągłe odrzucanie najlepszych partyj, częste rozdrażnienia i fantazje i różne z nią rozmowy. Strasznie byłem głupi. No, teraz minęło i doszliśmy do porozumienia. Jeszcze zaręczyny nieogłoszone, ale matka już wie i ja wygrałem wielki los. W karnawale ślub. Nie prawda, że to niespodzianka?
— Więc hrabianka sama ci się oświadczyła? — spytał Aleksander zachrypłym głosem.
Musiał się przeziębić na tańcach.
— Było to tak. Matka na nią kiedyś napadła, że o opinję nie dba, że się bawi z każdym, że się naraża na plotki. Zwykły temat gderania. Wtedy ona przyszła tutaj do mego gabinetu i powiada, że raz chce koniec zrobić, że jej to życie obrzydło, żem przecie powinien się domyślić, na kogo czeka i kogo pragnie; no i zrozumiałem. Mówię ci, od tej chwili jestem bezustannie pijany.
— I napisałeś do mnie pod pierwszem wrażeniem?
— Tak. Bo widzisz, po pierwsze: należało ci się to, jako najbliższemu krewnemu, a po drugie: czuję przez skórę, żeś mi prawdziwie brat i życzliwy przyjaciel. Musiałem ci mojem szczęściem się pochwalić!
— I hrabianka o tem wiedziała?
— A jakże. Powiadam: nie wytrzymam, napiszę do Aleksandra; a ona odparła: napisz, że go pasuję na najbliższego domownika!
Aleksander zerwał się z miejsca. Tego było zanadto. Więc wiedziała o wyprawieniu listu, była pewna, że go odebrał, gdy przed paru godzinami, w zimowym ogrodzie...
Zachwiał się i ręką oczy zakrył.
— Co ci? — spytał Adam. — Pewnie cię łeb boli. No, a ja ci tu baję! Już idę. Kładź się spać!
I wyszedł, wołając lokaja, czy kąpiel gotowa.
Aleksander do okna przystąpił.
Z mgieł wstawał dzień późny, jesienny, dzień bez słońca i koloru. Jednolicie szary był cały świat, Aleksandrowi się zdało, że w szarość tę zstępuje, osuwa się, porwany próżnią.
Wokoło niego buczało i szumiało, a on jak warjat zaczął ustami poruszać, szeptać wciąż jedno, co mu, niewiadomo skąd, przyszło do pamięci:

Wer wagt es, Rittersmann oder Knapp...
Wer wagt es, Rittersmann oder Knapp.

Przymykał oczy, widział kłęby mgły, przecięte tęczami krwistemi, słyszał szum i czuł zawrót otchłani. I jak obłąkany powtarzał wciąż machinalnie:

Zu tauchen in diesen Schlund?

Stał tak może godzinę, wreszcie się poruszył i zaczął zdejmować balowe ubranie.
Zęby mu szczękały, a twarz płonęła.
Przebrał się w strój do konnej jazdy i wyszedł z pałacu, prosto ku stajniom i kazał sobie osiodłać swoją „Flammę“.
Klacz się rozrosła i spoważniała, jak przystało na matkę trzech potomków krwi „Alicji“, i masztalerz, podając strzemię, rzekł:
— Ciężka już, ale nogi czyste. Jeszcze niejedną młodą pobije. A jaka matka!
I pieszczotliwie ją pogłaskał.
Aleksander się uśmiechnął i ruszył żywo.
Minął miasteczko i znanemi sobie miedzami i prostkami wyjechał do Mniszewa.
Zmieniony był doszczętnie. Nowonabywca, spekulant, rozparcelował cały folwark, nawet dwór.
Wycięte były stare sady, zniesiony dom i budynki, trzy kolonje zajęły ich miejsce.
Grosz na groszu zarobił właściciel na tym interesie. Niemcy koloniści nie dbali o upiory, na miejscu owych tajemniczych mogił były teraz grzędy z kapustą.
Jadąc stępa, Aleksander oglądał to wszystko i, widząc idącego drogą znajomego chłopa, pozdrowił go i spytał, gdzie się podziała niema Walera.
— O, będzie już trzy lata, jak ją Niemcy ubili — odparł chłop, ponuro na kolonję patrząc.
— Jakto ubili?
— Kołami ubili, gdy im nie dawała mogił orać. Znaleźli ją nasi pół martwą pod płotem w rowie i w trzy dni zmarła. Żeby mówiąca była, odsiedzieliby zbóje w kryminale, ale taka, to i niepomszczona odeszła.
— Toście wielką prawdę rzekli, gospodarzu! — rzekł Aleksander, żegnając chłopa.
Teraz klaczy cugle puścił, na gościniec się wydostał, minął Małynie, lasy zborowskie, aż do pól, kędy owa sławna szopa stała, gdzie piorun ich trafił.
Szopa była teraz nowa, wokoło nowe runie, na niebie październik ponury, w powietrzu zapach pleśni i wilgoci.
Drobniutki deszczyk mżył i chłodził rozpalone czoło. Zatrzymał się i rozglądał po krajobrazie i przypominał.
Sześć lat minęło od owej chwili, gdy w te strony jechał, by zdobyć szklaną górę.
Przez te sześć lat Wojewódzcy się rozwielmożnili. Lasota sto razy się odegrał, Adam zdobył Gizelę, Józia odzyskała rodzinę i majątek, każdy coś zyskał, do czegoś doszedł, tylko on był przegrany i pobity, i wstecz myślą sięgał, jak człowiek, co przed sobą już nic nie ma.
On i żebraczka Walera nie umieli się bronić, albo też raczej walczyli o mrzonki i służyli grobom!
Ona nie miała sił do obrony, a on nie miał prawa. Ją zabili, on musi sam ustąpić.
Powoli, zatopiony w myślach, zawrócił „Flammę“. Zaczął z sobą obrachunek. Przez te sześć lat nie popełnił przecie nic złego, nie opuścił żadnego obowiązku, a jednak oto był pobity, przegrany, odtrącony.
Więc tylko będąc bez czci i wiary, można ludziom imponować i dojść do czegoś.
Trzeba wyznać wszystko Adamowi i zdradzić kobietę, albo milczeć, żyć dalej i zdradzić Adama.
Krew mu się rzuciła do oczu. Przecie to ona przypuszczała, że on to uczyni, ona tak układała. Miał być „domownikiem najbliższym“. Ohyda! Tak go kochała!
Rozpacz, wstyd i ból zmieszały się w duszy.
Taką kochał nad życie, taką ubóstwiał i taką ona jemu dała nagrodę i taką zdobył u niej opinję. Był dobrym tylko na kochanka, na wspólnika zdrady i kłamstwa. Poto zdobywał szklaną górę, głupi entuzjasta!
Skręcił w las, w gąszcz bez drogi, a gdy się głęboko zaszył w młody jodłowy zagajnik, zsiadł z konia, na ziemię się rzucił i wył, gryząc wściekłemi usty mchy.
Potem się uspokoił i długo leżał bez ruchu, z twarzą zimną i skamieniałą. Tak zwykle po wybuchach wściekłości odzyskiwał swą moc i miał silne postanowienie. Jakoż i teraz podniósł się z ziemi, wsiadł na koń, w położeniu się zorjentował, wydostał się na znany sobie tryb leśny i w pewnym już kierunku klacz poprowadził.
Las się skończył i wiankiem półmilowym objął faliste pola izabelińskie, folwarku Gizeli, skąd się zwykle polowania rozpoczynały. Zwierz lubił tu przebywać, mając kryjówki po debrach i wąwozach, któremi te łany były pocięte i które opóźniały psów i jeźdźców.
Nieraz tu Aleksander szczuł chartami lisy i zające, więc znał wszystkie zakątki.
Rozejrzał się, oczami szukając „Pańskiej Debry“ i ku niej naprzełaj ruszył.
Łan był, zda się, tam gładki i równy, klacz szła raźno, gdy wtem raptownie się zatrzymała, wyciągnęła głowę, stuliła uszy i zachrapała.
Roześmiał się pogardliwie.
— Hej, złota, postarzałaś i znikczemniałaś w dostatkach. Boisz się śmierci, głupia! Wolisz pójść żydowi na skórę, przy końcu karjery! No, nie — na taki koniec my z tobą nie rośli.
Ale jej nie zmuszał do skoku, tylko się na siodle przechylił i patrzył.
Tu grunt się kończył przepaścią, na kilka sążni głęboką, na dnie, wiosną, strumień biegł z lasów, rwał grunt coraz drapieżniej, nawłóczył gałęzi, pni, kamieni. Dąb, który niedawno rósł przy brzegu, podmyty wodą, zwalił się w kłąb i sterczały korzenie jego połamane, ostre jak szpony, ziemia była niepewna, pod kopytami klaczy zaczęła się usuwać, zwierzę uskoczyło przerażone, kręcąc się i sapiąc.
Aleksander znowu wkoło się rozglądał, jakby plan topograficzny zdejmował, notował sobie w pamięci jakieś punkta. Wreszcie cugle zebrał i zawrócił ku drodze.
Chłodno było, ale twarz mu wciąż gorzała.
Spojrzał na zegarek: była druga po południu.
W Zborowie zapewne już odespali przetańczoną noc, musiał się śpieszyć i musiał zupełnie siebie opanować, żeby się niczem od reszty towarzystwa nie różnić.
— Przecie potrafię udawać jedną dobę! — mruknął. — Inni udają całe życie...
Gdy wrócił, była piąta godzina. Panowie grali w karty u Lasoty, panie ubierały się do obiadu, w tłumie i gwarze nikt się nie dziwił jego nieobecności, tylko Adam spytał, gdzie jeździł.
— Tak, trochę w pole, żeby się do jutrzejszego polowania przetrenować. Wszak od Izabelina zaczniemy.
— Naturalnie. Ale, mój drogi, poprowadzisz dzisiaj Gizelę do obiadu. Skarży się na ból głowy, a z taką nie potrzebuje forsować się rozmową.
— Służę, będę sam mówił, nie wymagając odpowiedzi.
— Dziękuję ci! Nie wiesz, jak mi jest miła ta zgoda między wami. Bałem się ciebie!
— Mnie? Dlaczego?
— Tak, myślałem...
Aleksander przerwał śmiechem.
— Myślałeś, żem ci nie brat. Uspokój się! Nie będziesz miał drugiego wierniejszego.
I podali sobie ręce.
W tej chwili odwołano Adama, a Lasota dojrzał Aleksandra i zaczął go wzywać do gry.
— Bój się Boga! Gdzie się kryjesz dzień cały? Tyle drogiego czasu przeszło! Spróbuj szczęścia!
Spróbował i zaczął wygrywać, więc po chwili cisnął karty i rzekł niechętnie:
— Nie cierpię takiej weny. Toć tu nawet niema przyjemności walki z losem.
— Istny Polikrates! — ktoś się roześmiał.
— Tak, trzeba Erynjom ofiarę dać! — odparł Aleksander takim szczególnym głosem, że pomimo gorączki karcianej Lasotę to tknęło i oczy na niego podniósł.
— Jakie on ma paskudne oczy! — pomyślał. — Musiało mu się coś stać. Trzeba będzie się dowiedzieć.
I z tem życzliwem postanowieniem wrócił myślą do gry.
Aleksander przebrał się do obiadu i poszedł do salonów, gdzie mniej zapamiętali gracze już się zbierali około dam.
Zdaleka ujrzał Gizelę, wzywającą go oczami, ale pozostał przy pani Kalinowskiej i rozmawiał swobodnie o wspólnych galicyjskich znajomych, aż dopóki lokaje nie otworzyli uroczyście drzwi do jadalni.
Wtedy się zbliżył do hrabianki i podał jej ramię. Była obrażona, niełaskawa: milcząc, zajęli miejsca u stołu.
Dopiero, gdy gwar rozmów objął całe towarzystwo, zwróciła się ku niemu i spytała niecierpliwie:
— Gdzież to pan spędził dzisiejszy dzień cały?
— Byłem na schadzce! — odparł.
— Z jakąś dawną flammą, w miasteczku? — rzuciła pogardliwie. — Nie traci pan czasu i szerokie ma serce!
— Serce mam szerokie, ale zawsze na jedną tylko osobę. Dziś miałem schadzkę z tą, która je po pani zajmie. Pierwszy raz ją widziałem dzisiaj, ale jutro już do niej należeć będę, a ona do mnie.
Elle n’est pas difficile!
— O nie, tylko mało kto ma do niej gust!
Roześmiał się; Gizela ruszyła ramionami.
— Impertynencje pana stają się coraz brutalniejsze — mruknęła rozdrażniona.
Spuścił głowę, jakby zbierał myśli, i po chwili rzekł ciszej:
— Dowiedziałem się rano dzisiaj od Adama, że się żeni z panią. Listu jego nie odebrałem!
Spojrzał na nią, była zupełnie spokojna, czekała, co dalej powie.
Ale on znowu umilkł, z powodzi słów wybierając setne, aby utrzymać spokój i siłę, i nagle zaczął mówić tonem głuchym i smutnym:
— Wiadomo pani, że oprócz magnackiego nazwiska, ojciec mi nic nie zostawił. Postanowiłem zdobyć, co mi wydarto, a uchować w całości wszystkie tego jedynego spadku obowiązki. Jest-to stara idea, średniowieczna, z której bardzo słusznie szydzą plebeje, bo ci, którzy ją przedstawiają, sponiewierali doszczętnie. Alem ją dosłownie wziął i powiedziałem sobie: Fortuny może nie zdobędziesz, ale wielkim bądź. W ten tylko sposób magnatem zostaniesz.
— Dlaczego mi pan to mówi, tak bez racji? — przerwała mu Gizela lekko zaniepokojona.
— Dlatego, żeby, gdy kto kiedy spyta panią o Aleksandra Kalinowskiego, mogła pani odpowiedzieć, że go znała, że był to człowiek może głupi i szalony, ale prawy i czysty na honorze, nikogo nie zdradził, nigdy nie skłamał, nic nie ukradł, nie znał, co wstyd i hańba i nie potrafiłby przeżyć przypuszczenia nawet, że go o cośkolwiek takiego posądzić mogą.
Vous dévenez complètement fou — szepnęła hrabianka.
— Nie, pani, ja właśnie odzyskałem przytomność — odparł, spuszczając oczy pod jej gorącem spojrzeniem.
Zagryzła usta, ale tak była pewna swej nad nim mocy, że po chwili uśmiechnęła się lekceważąco. Naturalnie, będzie się buntować, warczeć, wyć, jak dziki lew ranny, ale ona mu da rady i zachowa tę swoją fantazję, jedyną, o którą dbała, ze wszystkich swych wielbicieli.
— Poco być przytomnym, gdy się jest szczęśliwym! — szepnęła tak, że on tylko mógł słyszeć.
Na to wspomnienie zadrżał i twarz mu się skurczyła, ale ani nic nie rzekł, ani oczu nie podniósł.
Machinalnie odsuwał podawane półmiski i odmawiał wina, a pił tylko dużo wody.
Gizela zaczęła rozmawiać ze swoim sąsiadem z prawej strony, aby go więcej nie drażnić, a na siebie nie zwrócić uwagi towarzystwa.
— Wieczorem, po obiedzie, znajdziemy swobodniejsze miejsce i chwilę. Wtedy mu uszu natrę i do rozumu zagadam. Ostatecznie mniej jest wściekły, niż się spodziewałam! — myślała.
Biedny magnat! Tak go rozumiała!
Ale po obiedzie i wieczorem już się ani na chwilę nie spotkali. Aleksander krótko zabawił w salonach i potem gdzieś zginął. Adam przypuszczał, że zmęczony musiał się schować do Sochowicza, do oficyn, aby spokojnie zasnąć.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Maria Rodziewiczówna .