Mali mężczyzni/Rozdział dziewiętnasty

<<< Dane tekstu >>>
Autor Louisa May Alcott
Tytuł Mali mężczyzni
Wydawca Ferdynand Hösick
Data wyd. 1877
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Zofia Grabowska
Tytuł orygin. Little men
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
Rozdział dziewiętnasty.
Jan Brooke.

„Wstawaj prędko, drogi Adasiu!“
„Jakto, tylko com się położył? Jeszcze nie może być rano!“ odrzekł, i obudzony z pierwszego snu, mrugał oczkami jakby sowa.
„Niéma więcéj, jak dziesiąta, ale twój ojciec bardzo chory, i pojedziemy do niego. Ach mój Adasiu! mój biédny Adasiu!“ wołała ciocia Ludka, i oparła głowę na poduszce ze łkaniem, które odegnało sen z powiek chłopczyka i przepełniło mu serduszko strachem. Rozpłakał się na tę myśl, że jakaś strata musiała go uczynić „biédnym“, i przytulił się do pani Bhaer, niemówiąc ani słowa; ona jednak oprzytomniała po chwili, i widząc jego zapłakaną twarzyczkę, rzekła z tkliwym pocałunkiem:
„Pojedziemy go pożegnać, mój najdroższy! Niéma czasu do stracenia, więc ubierz się prędko, i przyjdź do mego pokoju. Teraz muszę pójść do Stokrotki.“
„Dobrze,“ odparł Adaś, i gdy pani Ludwika odeszła, wstał po cichu, ubrał się na w pół nieprzytomny, i podczas gdy Tomek leżał pogrążony w głębokim śnie, zaczął krążyć po domu wśród głębokiéj ciszy, przeczuwając, że wisi nad nim jakieś nowe a smutne zdarzenie.
Powóz przysłany przez młodego pana Laurence stał już przed bramą, Stokrotka była gotowa, wsiedli więc w milczeniu, i braciszek z siostrą trzymali się całą drogę za rączki, jadąc szybko z wujostwem.
Prócz Franza i Emila, żaden z chłopców nie wiedział, co się stało, i nazajutrz rano zeszedłszy na dół, wielce się zasmucili, bo dom zdawał się nader pusty. Śniadanie przeszło posępnie bez wesołéj gospodyni, a skoro nadszedł czas lekcyi, przykro im znów było widziéć opróżnione miejsce profesora. Wałęsali się rozpaczliwie z kąta w kąt, przez jaką godzinę, pocieszając się nadzieją, że nadejdzie lepsza wiadomość o zdrowiu chorego; ale wybiła dziesiąta, a nikt nie przybył ich uspokoić. Nie chciało im się bawić, czas okropnie im ciężył, siedzieli smutni i osowiali; wtém Franz podniósł się i rzekł:
„Słuchajcie, chłopcy: odbywajmy lekcye, jak gdyby wuj był między nami. Wiem, że go to ucieszy, a przytém i dzień prędzéj zejdzie.“
„Ale kto nas przesłuchiwać będzie?“ zapytał Jakubek.
„Wprawdzie mało co więcéj umiem od was, ale jeżeli nie macie nic przeciw temu, — jako najstarszy, postaram się zastępować wuja.“
Ton mowy Franza tak był skromny i poważny, że sprawił wielkie wrażenie na chłopcach: bo chociaż miał biédak czerwone oczy, od całonocnego płaczu, przeniknęła go jakaś męska, nowa siła, i widać było, że chce odważnie przyjąć tę pierwszą troskę.
„Ja się chętnie na to zgodzę,“ powiedział Emil, i zajął zaraz zwykłe miejsce, pomnąc na to, że posłuszeństwo względem zwierzchnika, jest głównym obowiązkiem marynarza.
Inni poszli za jego przykładem, a Franz zasiadł na krześle wuja, i przez całą godzinę panował zupełny porządek. Uczyli się i wydawali lekcye; Franz był cierpliwym i łagodnym nauczycielem, roztropnie unikał przedmiotów, którymby nie mógł podołać, i rządził raczéj powagą, wypływającą ze smutku, niżeli słowami. Mniejsza dziatwa czytała, kiedy posłyszano kroki w sieni, i wszyscy zwrócili oczy na pana Bhaer, żeby odgadnąć, z jaką wieścią przybywa. Zacna jego twarz oznajmiła im zaraz, że Adaś już nie ma ojca, była bowiem znużona, blada i pełna rzewnego smutku.
Gdy Robcio zawołał z wyrzutem:
„Dla czego odjechałeś w nocy, i zostawiłeś mię, papo?“
Przejęty myślą o innym ojcu, który téjże nocy odszedł swe dzieci na zawsze, przycisnął Robcia do serca, i przez chwilę ukrywał twarz w jego kędzierzawych włoskach. Emil ze współczuciem i smutkiem oparł głowę na jego ramieniu, a inni siedzieli tak cicho, że słychać było opadanie liści z drzew.
Robcio nie rozumiał dobrze, co się stało, ale nie mogąc patrzéć na smutek ojca, podniósł jego schyloną głowę i rzekł swym pieszczotliwym głosikiem:
„Nie płacz, mój ojcze! Wszyscyśmy tacy grzeczni; odbywaliśmy lekcye bez ciebie, a Franz był nauczycielem.“
Pan Bhaer podniósł głowę, przymusił się do uśmiéchu, i rzekł z wdzięcznością:
„Bardzo wam dziękuję; w piękny sposób przyszliście mi z pomocą. Bądźcie przekonani, że tego nie zapomnę.“
„To Franza myśl, i był doskonałym nauczycielem,“ rzekł Alfred, a ogólny szmer potwierdził to jego świadectwo.
Pan Bhaer postawił Robcia na podłodze, wyprostował się, i objął ręką smukłego młodziana, mówiąc z serdeczną radością:
„Doznałem przez was ulgi w tym ciężkim dniu, i odtąd jeszcze więcéj będę wam ufał. — Muszę odjechać na kilka godzin, bom w mieście potrzebny; myślałem zatém dać wam wakacye, lub odesłać niektórych do domów; ale jeżeli chcecie zostać i tak się prowadzić daléj, będę z was zadowolony i dumny.“
„Zostaniemy! Wolimy zostać! Franz może opiekować się nami!“ wołali, ucieszeni tym dowodem zaufania.
„Czy mama nie przyjedzie?“ zapytał Robcio ze smutkiem, bo dla niego dom bez „mamy“ był tém samém, co świat bez słońca.
„Oboje wrócimy wieczorem: droga ciocia Małgosia jeszcze więcéj potrzebuje teraz mamy, aniżeli ty, i wiem, że jéj ustąpisz na krótki czas.“
„Dobrze, ustąpię; ale Teodorek płakał za mamą, uderzył w twarz dozorczynię, i okropnie był niegrzeczny,“ odrzekł Robcio, jak gdyby te wiadomości musiały sprowadzić matkę.
„Gdzież jest ten malec?“ zapytał pan Bhaer.
„Wyszedł do ogrodu, z Danem. Teraz jest już grzeczny,“ rzekł Franz, wskazując na okno, przez które widać było Dana, wożącego dziecko w bryczuszce, i psy figlujące obok niego.
„Wolę się z nim nie widziéć, bo się znów rozgrymasi; ale powiedzcie Danowi, że zostawiam Teodorka pod jego opieką. Co do starszych chłopców, to się mogą sami rządzić: Franz będzie wami kierował, i Silas także rozciągnie nadzór. A więc bądźcie zdrowi, zobaczymy się wieczorem.“
„Chciałbym usłyszéć choć słówko o wuju Brooke,“ rzekł Emil, zatrzymując pana Bhaer, gdy spiesznie zabiérał się do odwrotu.
„Chorował tylko kilka godzin i umarł, jak żył: tak pogodnie, tak spokojnie, że się zdaje grzechem kalać tę piękną śmierć gwałtownym żalem, lub samolubnym smutkiem. Zdążyliśmy na czas, żeby go pożegnać, i dzieci były w jego objęciach, gdy zasnął na piersi cioci Małgosi. Ale dosyć już tego, dłużéj mówić nie mogę,“ rzekł pan Bhaer, i oddalił się strasznie zgnębiony, bo stracił w Janie Brooke przyjaciela i brata, i nie było nikogo, coby go zastąpił.
Cały ten dzień było bardzo cicho w domu: mali chłopcy bawili się spokojnie w dziecinnym pokoju; starsi zaś przechadzali się, siedzieli na wierzbie lub wśród ulubionych zwierzątek, i rozmawiali dużo o Janie Brooke. — Wieczorem państwo Bhaer przyjechali sami, bo Adaś i Stokrotka nie mogli opuścić matki, dla któréj byli największą pociechą.
Biédna pani Ludwika zdawała się całkiem pozbawiona sił, i widocznie potrzebowała takiéjże saméj pociechy, bo wszedłszy na wschody, przedewszystkiém zapytała:
„Gdzie mój maleńki?“
„Tutaj!“ odrzekł cienki głosik, a Dan podał jéj Teodorka. Gdy tuliła chłopczynę do siebie, dodał:
„Mój Dancio pilnowal mię caly dzień, a ja bylem dzecny.“
Pani Bhaer zwróciła się do wiernego piastuna, żebu mu podziękować, ale on nie widział tego, bo dawał znaki chłopcom, szepcząc:
„Odejdźcie, dajcie jéj teraz pokój!“
„Owszem, nie odchodźcie; chciałabym was wszystkich widziéć. Zbliżcie się tu, moi chłopcy; zaniedbałam was przez cały dzień,“ powiedziała pani Ludwika, i wyciągnęła do nich ręce.
Cała ta gromadka odprowadziła ją następnie do jéj pokoju, okazując tkliwie, choć bez słów: smutek i współczucie.
„Takam zmęczona, że położę się i utulę tu do snu Teodorka, a wy mi przynieście herbaty,“ rzekła, usiłując być wesołą.
Pobiegli co tchu do jadalni, i cały stół byłby został ogołocony, gdyby nie to, że pan Bhaer ustanowił, żeby jedna gromadka podała matce herbatę, a druga ją odniosła napowrót. Czteréj najbliżsi i najdrożsi upomnieli się o pierwszy z tych zaszczytów; Franz poniósł zatém imbryk z herbatą, Emil chléb, Robcio śmietankę, a Teodorek cukierniczkę, która przybyła na miejsce lżejszą o kilka kawałków cukru.
Niejednéj kobiécie wydawałoby się to męczącém w podobnéj chwili, żeby się chmara chłopaków uwijała w koło niéj, przewracając kubki, brząkając łyżeczkami, z gwałtownéj chęci przysłużenia się. Ale pani Ludwice sprawiało to przyjemność, miała bowiem serce bardzo roztkliwione, pomnąc na to, że niejeden z jéj wychowanków nie ma ojca lub matki. — Strawa duchowa lepiéj ją posiliła, niż grube kawałki chleba, jakie jéj podawali, i więcéj ją pocieszały szeptane słowa szorstkiego Komandora:
„Bądź mężną, ciociu; to ciężki cios, ale musisz mu stawić czoła,“ niżeli filiżanka, którą podał z herbatą tak gorzką, jak gdyby po drodze spadła w nią łza z jego oka.
Po wieczerzy, drugie grono odniosło cały przyrząd; a Dan rzekł, wyciągając ręce po śpiącego Teodorka:
„Pozwól, matko, żebym go położył, boś ty bardzo zmęczona.“
„Pójdziesz z nim, kochaneczku?“ zapytała pani Ludwika swego władcę i pana, który leżał u niéj na rękach, obłożony poduszkami z sofy.
„Pójdę,“ odpowiedział malec, a wierny piastun z chlubą poniósł go do łóżeczka.
„Ach, czemuż ja się nie mogę czém przysłużyć!“ rzekł Alfred z westchnieniem, gdy Franz pochylony nad sofą, gładził rozpalone czoło cioci Ludki.
„Możesz i ty co uczynić. Przynieś skrzypce, i zagraj te miłe pieśni, które ci przysłał ostatnią razą wuj Teodorek. Nic mnie dziś nie może tak ukoić, jak muzyka.“
Alfred pobiegł po skrzypce i usiadłszy za drzwiami tak grał, jak jeszcze nigdy w życiu, — bo zdawało się, że sercem magnetyzuje palce. Inni chłopcy siedzieli cicho na wschodach, pilnując, aby nikt obcy nie wdarł się do domu. Franz pozostał na swojém miejscu, a biédna pani Ludwika ukojona, obsłużona, strzeżona przez swych wychowanków, — usnąwszy wreszcie, zapomniała na godzinę o strapieniu.
Dwa dni przeszły spokojnie, a trzeciego zaraz po lekcyach wszedł pan Bhaer z twarzą wzruszoną, trzymając karteczkę w ręce:
„Przeczytam wam coś, chłopcy,“ powiedział; oni zaś otoczywszy go, usłyszeli co następuje:
„Drogi bracie Fritzu! Słyszałam, że nie masz zamiaru przywieść dziś chłopców, z obawy, żeby mi tém nie sprawić przykrości. Sprowadź ich, proszę cię o to. Obecność przyjaciół będzie ulgą dla Adasia w téj ciężkiéj chwili; przytém pragnę, aby usłyszeli, co ojciec powié o moim Janie. Wiem, że im to wyjdzie na dobre. Gdyby chcieli zaśpiéwać jeden z tych pięknych, starych hymnów, których się nauczyli od ciebie, toby mi sprawiło większą przyjemność, niż inna muzyka, gdyż odpowiadałoby bardziéj téj uroczystéj chwili. Poproś ich o to, i pozdrów odemnie.

Małgorzata.“

„Czy pojedziecie?“ zapytał pan Bhaer, i spojrzał na chłopców, którzy byli bardzo wzruszeni serdecznemi słowy i życzeniem pani Brooke.
„Pojedziemy!“ odpowiedzieli jednym głosem, i w godzinę potém wybrali się z Franzem, aby wziąć udział w skromnym pogrzebie Jana Brooke.
Maleńki domek wydawał się tak cichy, słoneczny i ogrzany serdeczném ciepłem, jak kiedy przed dziesięciu laty Małgosia doń weszła w stroju panny młodéj; tylko że wówczas był to początek lata i róże wszędzie kwitły, a teraz panowała już wczesna jesień, więc suche liście szeleściły na ziemi. „Panna młoda“ była teraz wdową; ale ta sama piękna pogoda jaśniała na jéj twarzy: a słodkie poddanie się prawdziwie pobożnéj duszy sprawiało, że jéj obecność była pociechą dla tych, co przychodzili koić ją w żalu.
„Ach, Małgosiu, jak ty możesz to znosić w ten sposób!“ szepnęła Ludka, gdy ją taż powitała w progu, tém tylko różniąc się od zwykłego zachowania, że jeszcze słodszą była.
„Droga Ludko, miłość, która mnie uszczęśliwiała przez dziesięć lat, podtrzymuje mię jeszcze. Ona nie mogła zamrzéć; — i obecnie Jan więcéj jest moim, niż poprzednio,“ odrzekła Małgosia zcicha, — a tkliwa ufność w jéj oczach tak była piękną i promienną, że Ludka uwierzyła jéj, i podziękowała Bogu za nieśmiertelność takiéj miłości.
Wszyscy się tam zebrali: rodzice, wuj Teodorek, ciocia Amelka, stary pan Laurence, siwy już i bezsilny, państwo Bhaer ze swą gromadką, i wielu przyjaciół. — Mógłby kto myśléć, że skromny Jan Brooke w swém pracowitém, cichém, ubogiém życiu, mało miał czasu zjednywać sobie ludzi; tymczasem zjawili się zewsząd starzy i młodzi, bogaci i ubodzy, znakomitości i prostaczkowie, — bo wpływ jego sięgnął daleko, cnoty wryły się w pamięć, i tajne jałmużny wyszły z ukrycia, żeby go błogosławić. Grono towarzyszące jego trumnie, było daleko wyższą pochwałą od téj, jakąby pan March zdołał wygłosić: znajdowali się tam bogacze, którym służył wiernie przez długie lata; ubogie staruszki, które wspomagał mimo szczupłego mienia, przez pamięć na matkę; żona, któréj dał tyle szczęścia, że go nawet śmierć nie mogła zatruć w zupełności; bracia i siostry, których serca zdobył na zawsze; synek i córka, którzy już czuli utratę jego silnego ramienia i tkliwego głosu. — Dziatwa opłakiwała wesołego towarzysza zabaw, a starsi chłopcy z rzewnym smutkiem przyglądali się obrazowi, który im się utrwalił w pamięci. Był to bardzo krótki i prosty obrzęd: panu March zarówno bowiem drżał głos, skoro chciał złożyć hołd zmarłemu, jak kiedy udzielał mu przed laty sakramentu małżeństwa.
Prócz kwilenia małego dziecięcia na górze, nic nie przerywało długiéj ciszy po ostatniém amen, dopóki na znak dany przez pana Bhaer dobrze wyćwiczeni chłopcy nie zaśpiewali hymnu, tak pełnego wzniosłego spokoju, że wszyscy obecni przyłączyli się zwolna do nich, a zamącone dusze wzleciały w górne krainy na skrzydłach słodkiéj melodyi.
Małgosia doznawała nietylko téj pociechy, że Janowi ostatnią pieśń zaśpiewały drogie mu młodociane głosy, ale widziała téż z twarzy chłopców, że odczuwają wartość cnoty, i że na długo wrazi im się w pamięć obraz czcigodnego człowieka, który przed nimi leży nieżywy. Stokrotka oparła główkę na jéj kolanach, Adaś trzymał ją za rękę, często spoglądając oczami tak przypominającemi ojca, — i z ruchem, który się zdawał mówić: „Nie troszcz się, matko, bo ja tu jestem.“ Wszyscy, co ją otaczali, byli to przyjaciele, na których się mogła oprzéć, których mogła kochać; tak więc cierpliwa, pobożna Małgosia zamykała w sobie ciężki smutek, czując, że największéj dozna ulgi, gdy będzie żyć dla innych, za przykładem swego Jana.
Owego wieczoru, gdy wychowańcy z Plumfield, jak zazwyczaj, siedzieli przed domem przy łagodném wrześniowém świetle księżyca, wszczęli naturalnie rozmowę o dniu ubiegłym.
Emil pierwszy odezwał się w swój porywczy sposób:
„Wuj Fritz jest najrozumniejszy, wuj Teodorek najmilszy, ale wuj Jan był najlepszy, i do nikogo na świecie nie chciałbym tak być podobnym, jak do niego.“
„Ja także. Słyszeliście, co dziś mówili ci panowie dziaduniowi?“ zapytał Jakubek, na którym ów dzień sprawił wielkie wrażenie. „Jeden ze wspólników pana Laurence, u którego wuj Jan pracował tak długo, powiedział, że on był prawie do zbytku sumienny, i pod każdym względem wyższy nad wszelkie zarzuty. Inny odezwał się, że niéma tak wielkiéj zapłaty, któraby zdołała wynagrodzić taką wierność i uczciwość w pracy. Wówczas dziadunio opowiedział im, że wuj Jan miał kiedyś posadę u oszusta, jak się pokazało; zwierzchnik ten zażądał raz udziału jego w brudnéj sprawie, a doznawszy odmowy, rzekł gniewnie: „Tak surowe zasady przeszkodzą ci w każdym interesie,“ on zaś odparł: „Nie przystąpię do żadnego interesu bez surowych zasad,“ i porzucił zaraz tę posadę, a objął daleko uciążliwszą i mniéj płatną.“
„Brawo!“ zawołali chłopcy z zapałem, bo tego dnia byli szczególnie zdolni ocenić podobny charakter.
„Wszak on nie był bogaty?“ zapytał Jakubek.
„Nie.“
„I nie odznaczył się niczém?“
„Nie.“
„Tylko był dobrym?“
„Tak,“ odrzekł Franz, i żałował, że wuj Brooke nie uczynił nic głośnego, widząc, że jakoś zawiódł Jakubka swą odpowiedzią.
„Tylko był dobry, w tém zawiéra się wszystko,“ powiedział pan Bhaer, który dosłyszawszy ostatnie wyrazy, odgadł, co się odbywa w duszach jego chłopców. „Powiem wam o nim niektóre rzeczy, żebyście zrozumieli, dla czego ludzie go poważali, i czemu wolał być dobrym, niż bogatym, lub sławnym. Poprostu pełnił każdy obowiązek tak gorliwie i wiernie, że to go czyniło mężnym, cierpliwym i szczęśliwym, — pomimo ubóstwa, osamotnienia, i długich lat ciężkiéj pracy. Był dobrym synem i wyrzekał się własnych widoków, żeby pozostawać przy matce i żyć dla niéj, póki go potrzebowała. Był dobrym przyjacielem, więc nauczył Artura czegoś lepszego, niż łaciny i greczyzny; i może bezwiednie, — dawał przykład prawego człowieka. Był wiernym sługą, i tak się stawał cennym dla swych zwierzchników, że im go będzie trudno zastąpić. Był dobrym mężem i ojcem: tak tkliwym, rozumnym i przezornym, że obaj z Arturem nauczyliśmy się dużo od niego. Jak kochał swę rodzinę, dowiodło to, co uczynił dla niéj, z własnego popędu, i bez żadnéj pomocy.“
Pan Bhaer umilkł na chwilę, a chłopcy siedzieli, jak posągi, dopóki nie odezwał się znowu przytłumionym głosem: „Gdy już umiérał, powiedziałem: Nie troszcz się o Małgosię i o dzieci, będę czuwał, żeby im na niczém nie zbywało. Uścisnął mi rękę, i uśmiechając się spokojnie, rzekł: To zbyteczne, bo ja sam o nich pamiętałem. I rzeczywiście, przekonaliśmy się, zajrzawszy do papiérów, że wszystko jest w porządku, że długów nie zostawił, a nawet tyle zaoszczędził, iż Małgosia będzie mogła żyć z dziećmi dostatnio i niezależnie. Dowiedzieliśmy się nareszcie, czemu żył tak skromnie, odmawiając sobie wszelkich przyjemności, prócz dawania jałmużny, — czemu pracował tak ciężko, że mu to może skróciło zacne życie. Chociaż dla innych często żądał pomocy, dla siebie nigdy o nic nie prosił, lecz dźwigał swe ciężary, i pełnił obowiązki mężnie i spokojnie. Nikt się nie może nań uskarżać, taki był sprawiedliwy, szlachetny, zacny; a teraz kiedy nas odszedł, wszyscy upatrują w nim tyle powodów do kochania, chwalenia i czczenia, że przyjaźń, jaką mnie obdarzał, przejmuje mię dumą. Wolałbym zostawić dzieciom taką jak on spuściznę, niż największy w świecie majątek. Tak, prosta, szczera dobroć jest najcenniejszym kapitałem: ona trwa, chociaż słowa i pieniądze odpadną, i jest jedynym skarbem jaki możemy zabrać z sobą, schodząc z tego świata. Pamiętajcie o tém chłopcy, i jeżeli chcecie zasłużyć u ludzi na zaufanie, szacunek i miłość, idźcie śladami Jana Brooke.“
Gdy Adaś wrócił z domu, po upływie kilku tygodni, zdawało się, że ze zwykłą u dzieci giętkością, przyszedł już do siebie; ale tak nie było, bo wrażenia jego były głębokie i padały na żyzny grunt. Wprawdzie bawił się, uczył, pracował i śpiewał, zupełnie jak przedtém, dla tego mało kto odgadywał zmianę, ale ciotka Ludwika ją dostrzegła, gdyż całem sercem śledziła chłopczynę, usiłując mu zastąpić Jana. Rzadko mówił o swéj stracie, lecz pani Bhaer często słyszała w nocy przytłumione westchnienia, i gdy szła go pocieszać, wołał tylko. „Ach jak mi tęskno do ojca!“ Ale czas wpłynął dobroczynnie; zwolna przyszedł Adaś do tego poczucia, że ojciec nie jest dlań straconym, tylko niewidzialnym chwilowo, i że chociażby żył bardzo długo, odnajdzie go kiedyś zdrowym, silnym i kochającym. Szybko przywiązał się do téj wiary, i znalazł w niéj ulgę i pociechę, gdyż prowadziła go drogą rzewnéj tęsknoty od tego ojca, którego widywał niegdyś, do tego który jest niewidzialnym. Obaj byli w niebie, i modlił się do obu, starając się zasługiwać na ich miłość.
Oprócz wewnętrznéj zmiany zaszła w nim i powierzchowna, bo w ciągu tych kilku tygodni wyrósł bardzo, zaczął porzucać dziecinne zabawy, nie dla tego żeby się ich wstydził, ale że mu już było potrzeba bardziéj męskich zajęć; wziął się do nienawidzonéj przedtém arytmetyki, i pracował nad nią tak usilnie, że wuj Fritz był uradowany, chociaż nie mógł zrozumiéć téj fantazyi, póki mu Adaś nie powiedział pewnego razu: Jak dorosnę, to będę buhalterem, jak ojciec, więc się muszę obeznać z rachunkami, żeby równie pięknie utrzymywać książki.
„Co mały chłopiec może robić, żeby zbiérać pieniądze,“ zapytał raz ciotkę, z powagą.
„Dla czego pytasz o to, mój drogi?“
„Ojciec mi zalecił, żebym miał staranie o Mamie i siostrzyczkach, więc chciałbym spełnić jego wolę, a nie wiem jak się wziąć do tego.“
„On miał na myśli późniejszy czas, jak dorośniesz.“
„Jabym jednak chciał zacząć teraz, bo mi się zdaje, żem powinien kupić różne rzeczy dla mojéj rodziny. Mam dziesięć lat, a są chłopcy co już w tym wieku zarabiają.“
„Może chcesz zbiérać uschłe liście i przykryć nimi grządkę z truskawkami? Dam ci za to dollara?“ powiedziała ciocia Ludka.
„Czy to nie za dużo? wszakże mógłbym tę robotę wykonać w jeden dzień. Bądź sprawiedliwą, ciociu, i nie płać za wiele, bo chciałbym prawdziwie zapracować te pieniądze.“
„Będę sprawiedliwą, mój drogi Adasiu, i nie zapłacę za dużo; tylko nie trudź się zbytecznie. Gdy to zrobisz, znajdę jeszcze co innego,“ rzekła ciocia Ludka, bardzo wzruszona jego żądzą dopomagania, i poczuciem sprawiedliwości, — z których to zalet przypominał skrupulatnego ojca.
Gdy skończył robotę z liśćmi, przywoził z lasu wióry taczkami, i dostał znowu dollara. Potém pomagał oprawiać szkolne książki, pracując wieczorami, pod kierunkiem Franza. Nad każdym tomem mozolił się, bez niczyjéj pomocy, i odbiérał zapłatę z takiém zadowoleniem, że te brudne nieraz pieniądze, otoczone były w jego oczach aureolą.
„Mam teraz po dollarze na osobę, i chciałbym je zawieść Mamie, na dowód żem usłuchał ojca.“
Pojechał więc do matki, która przyjęła jego zarobek, jako skarb wielkiéj wartości, i byłaby go zachowała nietkniętym, — ale ją Adaś uprosił, żeby kupiła jaką użyteczną rzecz dla siebie i dla dziewczynek, powierzonych jego pieczy.
Chociaż chwilami zapominał o swéj odpowiedzialności, chęć dopomagania zawsze w nim tkwiła, wzmagając się z latami. Podżegany celem swym i nadziejami, ten dziesięcioletni chłopczyk dzielnie wziął się do życia, i wszedł w posiadanie dziedzictwa, jakiém były: pamięć rozumnego i czułego ojca, oraz uczciwe imię.






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Louisa May Alcott i tłumacza: Zofia Grabowska.