Mali mężczyzni/Rozdział dwudziesty

<<< Dane tekstu >>>
Autor Louisa May Alcott
Tytuł Mali mężczyzni
Wydawca Ferdynand Hösick
Data wyd. 1877
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Zofia Grabowska
Tytuł orygin. Little men
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
Rozdział dwudziesty.
Wkoło kominka.

Gdy nastał mroźny październik, a z nim i długie wieczory, wszyscy z przyjemnością gromadzili się wkoło kominka, aby się bawić w gry, czytać, lub układać plany na zimę. Ale ulubioną rozrywką było opowiadanie historyi, i państwo Bhaer musieli mieć zawsze jaką zajmującą, na pogotowiu. Gdy się ich zapasy czasem wyczerpały, chłopcy usiłowali wystarczać sobie sami, ale im się nie zawsze wiodło. Przez niejaki czas ogarnął ich szał bawienia się w duchy: cała rzecz polegała na tém, żeby zgasić światło i ogień na kominie; poczém siedząc po ciemku, opowiadać jak najstraszniejsze historye. Ponieważ to jednak oddziaływało na nich tak szkodliwie, że Tomek chodził przez sen po dachu od lamusa, a młodsza dziatwa miała rozstrojone nerwy, zakazano im tego, i zwrócili się do bezpieczniejszéj rozrywki.
Pewnego wieczoru, kiedy małych chłopców utulono już ciepło w łóżeczkach, a starsi w klasie otoczyli komin, rozmyślając co robić, — Adaś podał nowy sposób rozstrzygnięcia téj wątpliwości:
Schwyciwszy miotełkę z przed komina, chodził po pokoju, wołając: „rzędem, rzędem, rzędem!“ a gdy chłopcy śmiejąc się i popychając, stanęli w szeregu, rzekł: daję dwie minuty czasu do obmyślenia jakiéj zabawy. Franz zajęty był pisaniem, Emil czytał życiorys Nelsona, więc nie przyłączyli się do całéj gromadki; ale reszta zamyśliła się głęboko, i gdy nastąpił oznaczony czas, każdy był gotów z odpowiedzią.
„Tomku, zaczynaj!“ powiedział Adaś, i ostrożnie dotknął mu głowy miotełką.
„Ślepa babka.“
„A ty Jakubku.“
„Komers o centy.“
„Wuj zakazuje grywać o pieniądze. — Cóż ty powiesz, Danie?“
„Wojna Greków z Rzymianami.“
„A ty, Nadziany?“
„Jabym chciał piec jabłka, łykać mak, i tłuc orzechy.“
„Dobrze! dobrze!“ odezwali się chłopcy, i gdy zaczęto zbiérać głosy, wniosek Nadzianego został przyjęty.
Jedni zeszli do piwnicy po jabłka, drudzy pobiegli do lamusa po orzechy, a inni po makówki.
„Zaprosimy także dziewczątka, nieprawda?“ odezwał się Adaś, w nagłym przystępie gościnności.
„Stokrotka doskonale łuszcze kasztany,“ powiedział Alfred, pragnąc aby ta jego przyjaciołeczka wzięła udział w zabawie.
„Andzia umié gnieść makówki, więc musimy ją także zwabić,“ dodał Tomek.
„Mniejsza o to; niech przyjdą te wasze bogdanki,“ rzekł szyderczo Jakubek.
„Niewolno ci nazywać moją siostrę bogdanką, bo to niedorzeczne!“ zawołał Adaś.
„Kiedy ona jest bogdanką Alfreda; prawda Świergotku?“
„Nie zaprzeczę temu, jeżeli się Adaś nie rozgniewa. Jakże jéj nie kochać, kiedy taka dobra dla mnie!“ odparł Alfred nieśmiało, ale z pewną powagą, bo rubaszne słowa Jakubka wprowadziły go w niejakie pomięszanie.
„Moją bogdanką jest Andzia, i ożenię się z nią za jaki rok, więc niech mi żaden z was nie wchodzi w drogę!“ powiedział Tomek gromkim głosem. Po dziecinnemu ułożyli sobie bowiem z Andzią taką przyszłość, że będą mieszkać na wierzbie, spuszczać z niéj koszyk na pożywienie, i tym podobne niedorzeczności.
Chcąc uspokoić Adasia, wziął go Tomek pod rękę, i zaprowadził do domu. Andzia i Stokrotka, szyły przy cioci Ludce wyprawkę, dla dziecka jednéj z sąsiadek.
„Czy pani będzie łaskawa ustąpić nam dziewczynek na chwilę? Będziemy mieli o nich staranie,“ rzekł Tomek; przytém zgrzytnął zębami na znak że będą gryść orzechy, i plasnął palcami jak gdyby w nich trzaskały makówki.
Dziewczątka zrozumiawszy od razu tę mimikę, zaczęły zdejmować naparstki z paluszków, zanim pani Ludwika zdołała pojąć czy Tomek wpadł w konwulsye, czy obmyśla jaką nową psotę. Gdy jednak Adaś wytłomaczył jego znaki, chętnie dała przyzwolenie, i chłopcy odeszli ze swemi brankami.
„Nie mów do Jakubka,“ szepnął Tomek, idąc z Andzią przez sień, po widelec do nakałania jabłek.
„Dla czego?“
„Wyśmiewa się ze mnie; więc wolałbym, żebyś się z nim nie zadawała.“
„A ja będę, jeżeli mi się spodoba!“ odrzekła Andzia, gdyż ją drażnił przedwczesném nadawaniem sobie takiéj powagi, jak gdyby jéj władcą był i panem.
„Kiedy tak, to cię już nie chcę mieć za bogdankę!“
„Mniejsza o to.“
„Myślałem że mię kochasz, Andziu,“ odezwał się głosem pełnym wyrzutu.
„Ani trochę nie dbam o ciebie, jeżeli cię obchodzi naigrawanie się Jakubka.“
„Odbierzże sobie pierścionek: nie będę go już nosił,“ rzekł, zrywając z palca obrączkę z końskiego włosia, którą mu Andzia dała w zamian ze pierścionek z wąsa od raka.
„Dam ją Antosiowi,“ odparła okrutna; chłopiec ten bowiem lubił panią Iskrę, i utoczył dla niéj tyle szpilek do bielizny, tyle pudełek i łyżeczek, że byłaby mogła założyć sklep.
Chcąc sobie ulżyć, zawołał Tomek „Do pioruna!“ puścił rękę dziewczynki, i odszedł w największym gniewie. Musiała więc iść za nim sama jedna, z widelcem w rączce; a za ten objaw lekceważenia, tak mu potém kłuła serce zazdrością, jak gdyby to było jabłko do upieczenia.
Serce jego krwawiło się, różowe kalwinki szły do pieca, kasztany głośno pękały na rozżarzonéj łopatce, mak grzechotał w swém filigranowém więzieniu, Dan gryzł orzechy włoskie, wszyscy gwarzyli i śmieli się, a deszcz bił o szyby, i wicher jęczał wkoło domu.
„Z czego Dick jest podobnym do orzecha?“ zapytał Emil, który lubił czasem drwić złośliwie.
„Z tego że jest zmiażdżony,“ odparł Antoś.
„To brzydko żartować sobie z tego biédnego kaleki, to bardzo nieszlachetnie!“ zawołał Dan, wywierając swój gniéw na orzechu.
„Dla czego Stokrotka jest podobną do pszczoły?“ zawołał Alfred, pogrążony w zadumie od niejakiéj chwili.
„Bo jest królową roju,“ odparł Dan.
„Nie dla tego.“
„Bo słodka.“
„Pszczoły nie są słodkie.“
„Powiedzże sam.“
„Dla tego że wyrabia słodycze, zawsze jest czynna i lubi kwiaty,“ rzekł Alfred; a Stokrotka cały ten czas rumiana była jak makówka.
„Z czego Andzia jest podobną do osy?“ zapytał Tomek przejmując ją płomiennym wzrokiem, i niedawszy czasu by kto opowiedział, rzekł:
„Z tego że nie jest słodka, że ciągle brzęczy, kłuje żądłem, i zła jak furya.“
„Tomek oszalał, i mocno mię to cieszy!“ zawołał Antoś; Andzia zaś odsunęła się żywo:
„Jakie naczynie przypomina Tomka?“
„Pieprzniczka,“ odparł Antoś, podając Andzi orzech obrany, z tak dokuczliwym uśmiechem, że Tomek byłby chciał wyskoczyć ze skóry jak kasztan, i rzucić się na kogo.
Widząc że złośliwość bierze górę nad słabym dowcipem, wystąpił Franz znowu z pomocą.
„Ustanówmy takie prawo,“ rzekł, „pierwsza osoba która wejdzie do tego pokoju, musi nam opowiedziéć historyę. — Ciekawym kto się zjawi na pierwszy ogień?“
Wszyscy zgodzili się na to, i ciekawość ich nie była wystawioną na długą próbę, gdyż po chwili ciężkie kroki dały się słyszéć w sieni, i Silas wszedł z naręczem drzewa. Przywitany powszechnym okrzykiem, rozglądał się dokoła z uśmiéchem pełnym zdumienia, póki mu Franz nie wytłomaczył tego wybuchu wesołości.
„Nie umiem opowiadać historyi,“ rzekł, i zrzuciwszy z siebie ciężar, zabiérał się do odejścia; ale go chłopcy obstąpili, kazali usiąść, i póty go trzymali, ze śmiéchem i wrzawą dopominając się historyi, że wreszcie poczciwy olbrzym dał się pokonać.
„Jednę tylko mógłbym opowiedziéć, i to o koniu,“ rzekł nakoniec, gdyż mu pochlebiło doznane przyjęcie.
„Opowiédz ją, opowiédz!“ wołali chłopcy, cofnął więc krzesło swoje pod ścianę, założył wielkie palce w otwory od kamizelki, i rzekł: „Służyłem ja kiedyś w kawaleryi, i widziałem niejednę bitwę. Koń mój nazywał się major; takem go kochał jakby człowieka. Nie był on piękny, ale tak miły, dobry i zmyślny, jakiegom w życiu nie widział. Gdyśmy poszli pierwszy raz na pole bitwy, dał mi naukę, któréj nie zapomniałem, mimo otaczającego mię zgiełku, — i zaraz ją paniczom opowiem. Nie będę probował opisać wrzawy, zamięszania i wszelkich okropności bitwy, bo na to słowa nie starczą; ale muszę przyznać, że z początku byłem tak oduszony, żem nie wiedział, co się ze mną dzieje. Kazano strzelać, posuwać się naprzód, i niepodnosić rannych. Dostawszy strzał w ramię, spadłem z siodła, i sam niewiedząc jak i kiedy, zostałem w tyle, wśród rannych i poległych; reszta zaś, jak powiadam, poszła daléj. Gdym się podniósł, zacząłem szukać Majora, chcąc już opuścić pole bitwy; nie spostrzegłem go jednak, i już zamierzałem wrócić do obozu, kiedy mię doszło znane mi rżenie. Obejrzawszy się, zobaczyłem Majora który czekał na mnie z daleka, widocznie z dziwiony, czemu się ociągam tak długo. Gwizdnąłem więc, i przybiegł truchtem, jakem go sam wyuczył; a ja, wsiadłszy nań, jak się dało, z pokrwawioném lewém ramieniem, wybiérałem się do obozu. Przyznaję żem był tak osłabiony i zalękły jak kobiéta, co w pierwszéj bitwie często się zdarza; ale Major odważniejszy odemnie, nie chciał zrobić ani kroku; podskakiwał wesoło, tańczył, rżał, i zdawało się że zapach prochu i zgiełk wojenny przyprawiły go o szał. Czyniłem com mógł, ale nadaremnie, — więc trzeba było uledz, i zgadnijcie co zrobiło to odważne zwierzę? Oto zawróciwszy się, pognało jak wicher, tam gdzie wrzała najsroższa bitwa.“
„Brawo!“ zawołał Dan z zapałem; a reszta chłopców zapomniała nawet o jabłkach, maku i orzechach.
„Tom się dopiéro zawstydził!“ mówił daléj Silas. „Zapomniałem całkiem o ranie, i jak wściekły rzuciłem się między walczących. Wtém, padł wśród nas granat, i wielu poniosło śmierć. Przez chwilę nie wiedziałem, co się ze mną dzieje; a gdym przyszedł do siebie, już bitwa była skończona, i spostrzegłem, że leżę pod jakimś murem, Major zaś obok mnie. Miałem nogę strzaskaną, i w ramieniu utkwiła kula, a biédnemu towarzyszowi memu, kawałek owego zabójczego granatu przedziurawił bok.“
„Cóżeś znim zrobił, Silasie?“ zawołała Andzia, przysuwając się, a twarzyczka jéj wyrażała współczucie i zaciekawienie.
„Przywlokłem się bliżéj, żeby mu zatamować krew szmatami jakie zdołałem zedrzéć z siebie, jedną tylko ręką; ale się to na nic nie zdało, jęczał strasznie, i patrzył tak kochająco, żem sądził, iż tego nie przetrzymam. Dawszy mu tę słabą pomoc, usiłowałem zaczołgać się do strumyka dosyć oddalonego, bo gdy słońce zaczęło coraz bardziéj dolegać, biédny koń wywieszał spieczony język; alem był tak zesztywniały i osłabiony, żem się musiał tego wyrzec, i tylko chłodziłem go kapeluszem. Jak wam kto powié, że dużo cierpiał na wojnie, przypomnijcie sobie moje opowiadanie, i uwierzcie tamtemu. Niedaleko, leżał jakiś stary żołniérz z nieprzyjacielskiego obozu, postrzelony w piersi i konający. Zasłoniłem mu więc twarz chustką, bo ludzie w takim razie, zamiast pamiętać do jakiego należą stronnictwa, wzajemnie sobie dopomagają. Gdy zmiarkował że mię trapi Major, i że pragnę mu ulżyć, podniósł oczy, siny i blady z bólu, i rzekł: „Mam wodę w puzderku, weź ją, bo mnie na nic się już nie zda.“
„Nie byłbym jéj przyjął, gdyby nie to żem miał we flaszce trochę wódki, któréj dałem mu się napić. Jemu to ulżyło, a i mnie było tak, jak gdybym się sam pokrzepił. Dziwna rzecz, jak takie drobiazgi czasem wiele znaczą!“ Tu, Silas umilkł, widocznie zostając pod wpływem tego wrażenia kiedy zapomniawszy o waśniach, dopomagali sobie jak bracia.
„Opowiadaj o Majorze!“ zawołali chłopcy, zdjęci ciekawością.
„Nalałem mu wody na spieczony język, i spojrzał na mnie konik z taką wdzięcznością, do jakiéj jest zdolne tylko nieme zwierze. Ale to się na mało przydało, bo tak mu dolegała straszna rana, żem już nie mógł dłużéj patrzéć. Dużo mię kosztowało com zrobił, ale tak nakazywała litość, i wiem że mi wybaczył.“
„Cóżeś zrobił?“ zapytał Emil, gdy Silas umilkł nagle, i głośno chrząknął tylko, z takim wyrazem na gminnéj twarzy, że Stokrotka przysunąwszy się, oparła rączkę na jego kolanie.
„Zastrzeliłem go.“
Mrowie przeszło słuchaczy, gdy wypowiedział te słowa, bo Major wydawał im się bohaterem, a ten tragiczny koniec obudził w nich żywe współczucie.
„Tak, zastrzeliłem, żeby zakończyć męki; ale przedtém, poklepawszy go, rzekłem: bądź zdrów.“ Następnie położyłem mu wygodnie łeb na trawie, spojrzałem ostatni raz w kochające oczy, i wpakowałem mu kulę. Takem trafnie wycelował, że prawie nie drgnął. Widząc że cicho leży i nie jęczy już z bólu, byłem rad; jednakże, — no, nie mam się czego wstydzić, objąłem mu kark rękami i rozbeczałem się, jak dzieciak. Sam nie wiedziałem, że taki ze mnie głupiec!“ Poczciwy Silas obtarł oczy rękawem, zarówno wzruszony łkaniem Stokrotki, jak wspomnieniem wiernego Majora.
Przez chwilę panowała ogólna cisza, bo na chłopcach ta historya sprawiła niemniéj wrażenia jak na tkliwéj Stokrotce, chociaż nie objawili go płaczem.
„Chciałbym miéć takiego konia,“ rzekł Dan półgłosem.
„Czy ten nieprzyjaciel umarł?“ zapytała Andzia z niepokojem.
„Dopiéro późniéj. Leżeliśmy tam cały dzień, a w wieczór kilku towarzyszy broni przyszło szukać brakujących, i ma się rozumiéć że mnie chcieli zabrać przed nim, alem powiedział że mogę poczekać, i że się tamtemu może nigdy już nie zdarzy sposobność ratunku, więc żeby go zaraz zabrano. Miał jeszcze dosyć siły by wyciągnąć rękę, i powiedział: „dziękuję ci, towarzyszu.“ To były jego ostatnie słowa, bo umarł w godzinę po przybyciu do namiotu służącego za szpital.“
„Jak ci musiało być błogo, żeś mu wyświadczył tę przysługę!“ rzekł Adaś, przejęty silném wrażeniem.
„Pocieszałem się tą myślą, leżąc długie godziny sam jeden, z głową opartą o kark Majora, i ze wzrokiem wlepionym we wschodzący księżyc. Byłbym chciał przyzwoicie pogrzebać to biédne zwierzę, ale to było niepodobieństwem; więc uciąłem tylko kawałek grzywy, i dotąd ją przechowuję. Może panienka zechce zobaczyć?“
„O proszę pokazać!“ zawołała Stokrotka obciérając łezki, żeby módz patrzéć.
Silas wydobył stary pugilares, i wyjął zeń kawałek szaréj bibuły w którą był zawinięty promień białego włosia. Dzieci przypatrywały się w milczeniu pamiątce leżącéj na szerokiéj dłoni Silasa, i wcale im się nie wydała śmieszną ta miłość dla poczciwego Majora.
„To ładna historya i podobała mi się, chociaż płakałam; bardzo za nią dziękuję, Silasie,“ rzekła Stokrotka pomagając mu zawinąć tę drobną pamiątkę. Andzia wsypała mu przez ten czas garstkę maku do kieszeni, a chłopcy głośno wychwalali jego historyę, upatrując w niéj dwóch bohaterów, nie jednego.
Silas odrzekł odurzony zaszczytami, a mali spiskowcy roztrząsając tę historyę, wyczekiwali drugiéj ofiary. Była to pani Ludwika, która chciała przymierzyć Andzi nowy fartuszek. — Dawszy wejść spokojnie, rzucili się potém ku niéj, żądając historyi, na mocy swego prawa. Ta zasadzka bardzo zabawiła panią Bhaer, i przystała od razu na spełnienie prośb, gdyż dźwięk ich wesołych głosów tak mile dochodził przez sień, że pragnęła zapomniéć wśród nich, smutnych myśli o Małgosi.
„Czy jestem pierwszą myszką jaką schwytaliście, chytre kotki?“ zapytała, gdy grono rozpromienionych słuchaczy posadziwszy ją na fotelu, częstowało przysmakami.
Podczas kiedy jéj opowiadali historyę Silasa, tarła sobie rozpaczliwie czoło, niemając nic na pogotowiu.
„O czémże mam opowiadać?“ spytała. „O chłopcach,“ była ogólna odpowiedź.
„O chłopcach którzy sobie urządzają zabawę jaką,“ dodała Stokrotka.
„I którzy mają coś dobrego do jedzenia,“ nadmienił Nadziany.
„Przypomnieliście mi historyę napisaną przed laty przez jednę zacną staruszkę. Bardzo ją lubiłam, i mam nadzieję że się wam także spodoba, bo jest w niéj mowa o chłopcach, i o czemś dobrém do jedzenia.“
„Jaki ma tytuł?“ zapytał Adaś?
„Podejrzéwany chłopiec.“
Alfred oderwał oczy od kasztanów które nakałał, a pani Ludwika uśmiechnęła się, odgadując jego myśli.
„W jedném zaciszném miasteczku, miss Katarzyna utrzymywała szkołę dla chłopców, prowadząc ją na poczciwy, staroświecki sposób. Sześciu uczni było stałych, a czterech czy pięciu przychodnich. Z pomiędzy pierwszych, jeden nazywał się Ludwik. Nie był-to zły chłopiec, tylko trochę nieśmiały i czasami kłamliwy. Pewnego dnia, jedna z sąsiadek przysłała koszyczek agrestu; ponieważ nie uraczyliby się nim wszyscy do syta, miss Katarzyna lubiąc sprawić chłopcom przyjemność, upiekła dwanaście wybornych pasztecików, które nadziała tym owocem.“
„Chciałabym jeść kiedy takie ciasteczka, bom ciekawa czy podobne do moich, z malinami,“ rzekła Stokrotka w któréj pociąg do kuchni ożywił się znowu podówczas.
„Cicho!“ powiedział Alfred zatykając jéj buzię pękatą makówką, bo go zaciekawiała ta historya, i podobał mu się jéj początek.
„Skoro się ciastka upiekły, miss Katarzyna zaniosła je do szafy stojącéj w najparadniejszym pokoju, i nie wspominała o nich, chcąc zrobić chłopcom niespodziankę przy herbacie. Gdy nadeszła ta chwila, i wszyscy zasiedli do stołu, udała się po nie, lecz wróciła bardzo pomięszana, bo — zgadnijcie co się przydarzyło?“
„Ktoś je porwał!“ zawołał Antoś.
„Nie, ciastka zostały: ale wykradł ktoś wszystek owoc, w ten sposób, że zdejmował wierzch, — a wyjadłszy nadzienie, kładł go napowrót.“
„Co za bezwstydny figiel!“ zawołała Andzia spoglądając na Tomka, aby mu dać niejako do zrozumienia, że byłby zdolny zrobić to samo.
Gdy miss Katarzyna opowiedziała chłopcom o swych dobrych chęciach, i pokazała okradzione ciasteczka, bardzo ich to zasmuciło, i jednym głosem zapewnili, że nie wiedzą o niczém.
„Może-to szczury wzięły?“ odezwał się najgłośniéj Ludwik.
„Gdyby one się zakradły, schrupałyby całe ciastka, niewybiérając agrestu: tego się dopuściły ręce,“ rzekła miss Katarzyna, któréj nietyle szło o zmarnowane ciastka, jak o to, że jeden z jéj wychowanków musiał skłamać.
Skoro po wieczerzy położyli się spać, usłyszała ona po niejakiéj chwili jęki; poszła więc czémprędzéj zobaczyć co się dzieje, i okazało się, że Ludwik jest bardzo cierpiący. Miss Katarzyna, widząc że mu zaszkodziło jakieś jedzenie, z przestrachu miała już posłać po doktora, kiedy chory wyjąkał. „To od agrestu, bom ja go zjadł, i przed śmiercią muszę się przyznać pani do tego.“
„Jeżeli ci jest to tylko, dam ci emetyku, i niezadługo będziesz zdrów,“ rzekła. — Dostał zatém porządną naukę, ale gdy się do rana zupełnie wyleczył, zaczął błagać żeby nie mówiła nic chłopcom, bo się śmiać będą. Miss Katarzyna obiecała milczéć przez dobroć, ale służąca Salusia opowiedziała im całą historyę, i przez długi czas biédny Ludwik nie miał spokoju, gdyż koledzy nazywali go „agrestem“ i raz w raz pytali o cenę torcików.“
„Dobrze mu tak,“ odezwał się Emil.
„Zło zawsze wychodzi na jaw,“ dodał z powagą Adaś.
„Nie zawsze,“ mruknął Jakubek, który bardzo pilnie czuwał nad jabłkami, żeby odwróciwszy się od całego grona, ukryć zarumienioną twarz.
„Czy to już koniec?“ zapytał Dan.
„Nie; pierwsza część dopiéro, ale druga jest bardziéj zajmująca. — Wkrótce wstąpił tam wędrujący kupiec, żeby pokazać chłopcom swoje towary: kilku pokupowało grzebyki, piszczałki i różne tym podobne fraszki. Miał on téż scyzoryk w białéj oprawie, na który Ludwik ostrzył sobie zęby, ale już był wydał wszystkie pieniądze, a nie miał u kogo pożyczyć. Niemogąc się napatrzéć tego scyzoryka, trzymał go w ręce, lecz nareszcie musiał go położyć, skoro kupiec upakował towary, by ruszyć w dalszą drogę. Nazajutrz wrócił on znowu, oznajmiając że mu brak scyzoryka, który musiał pozostać u miss Katarzyny, i że nie myśli go stracić, gdyż był bardzo ładny. Wszyscy spojrzeli z zadziwieniem, upewniając że o niczém nie wiedzą. „Ten młody panicz wziął go na ostatku, i widoczną miał nań ochotę. Czyś go z pewnością oddał, kawalerze?“ zapytał kupiec Ludwika, który był mocno zmięszany, i przysięgał że nic nie winien téj zgubie. Na nic się to jednak nie zdało, bo mu nikt nie wierzył. Po burzliwéj scenie, miss Katarzyna musiała wynagrodzić straty kupcowi, i dopiéro wówczas odszedł, pomrukując gniewnie.
„Czy Ludwik wziął ten scyzoryk?“ zapytał Alfred z wielką ciekawością.
„Zobaczysz; musiał znowu przejść biédak przez ciężką próbę, gdyż koledzy nieustannie mówili, „Pożycz mi scyzoryka, agreście,“ co było tak dręczącém, że poprosił o odesłanie go do domu. Miss Katarzyna starała się poskramiać chłopców, ale to było ciężkie zadanie, bo chcieli mu dokuczać, ona zaś nie mogła być z nimi bez ustanku. Jedną z najmozolniejszych rzeczy, jest opieka nad chłopcami, — w podobnym razie, — nie chcą bowiem podnieść kolegi skoro upadnie, lecz powoli męczą go do takiego stopnia, że jużby wolał stracić życie od razu.“
„Znam to,“ rzekł Dan.
„I ja także,“ dodał Alfred z łagodnym żalem.
Jakubek milczał, ale i on byłby to chciał powiedziéć, bo nim także pogardzali starsi chłopcy i stronili odeń, z téjże saméj przyczyny.
„Mów ciociu daléj o biédnym Ludwiku! mnie się zdaje, że on nie wziął tego scyzoryka; alebym wolała miéć pewność,“ powiedziała Stokrotka z żywém przejęciem.
Mijał tydzień za tygodniem, a rzecz się nie wyjaśniała. Chłopcy unikali Ludwika który rozchorował się prawie ze zmartwienia. Uczyniwszy postanowienie że już nigdy nie skłamie, tak się strzegł pilnie, że miss Katarzyna przez litość ułatwiała mu to, i nawet uwierzyła w końcu, że się nie dopuścił kradzieży. We dwa miesiące kupiec znowu przyszedł, zaraz na wstępie mówiąc do przełożonéj „Znalazłem nareszcie scyzoryk, bo wypadł parę dni temu z za podszewki od kuferka, gdym układał nowe towary. Ponieważ pani już zań zapłaciła, zdawało mi się, że go trzeba odnieść.“
Chłopcy bardzo zawstydzeni, tak serdecznie przepraszali Ludwika, że im nie mógł odmówić przebaczenia; a miss Katarzyna darowała mu ten scyzoryk, i zachował go przez długie lata na pamiątkę błędu, który go tak wiele cierpień kosztował.
„Ciekawym dla czego rzeczy zjedzone pokryjomu szkodzą, a po tych co się jawnie jé przy stole, nic nam nie jest,“ rzekł Nadziany po chwilowém zamyśleniu się.
„Może sumienie oddziaływa na żołądek?“ odpowiedziała pani Ludwika z uśmiéchem.
„Przypomniały mu się ogórki,“ rzekł Antoś, i wszyscy parsknęli, bo ostatni wypadek Nadzianego bardzo był zabawny.
Gdy zjadł raz potajemnie dwa duże ogórki i bardzo mu się niedobrze zrobiło, zwierzył się z tą biédą Antosiowi, prosząc o poradę. Koleżka w dobréj wierze zalecił plaster z gorczycy na żołądek, i gorącą duszę od żelaza, na nogi; ale on, przez omyłkę, postąpił odwrotnie, i znaleziono biédaka na poddaszu z poranionemi podeszwami i wypaloną kurtką.
„Prosimy o drugę jeszcze historyę,“ odezwał się Alfred, gdy ustał śmiéch.
Zanim pani Ludwika zdążyła zadowolnić nienasyconego chłopca, wszedł Robcio do pokoju ciągnąc za sobą kołderkę, i biegnąc prosto do matki, jako do bezpiecznego schronienia, rzekł ze słodką twarzyczką:
„Usłyszałem wielką wrzawę, więcem myślał, że się co stało, i przyszedłem zobaczyć.“
„Jakto, szkaradny chłopcze, — przypuszczałeś, żem zapomniała o tobie?“ zapytała matka, udając surową minę.
„Nie; ale mi się zdawało, że Mamie będzie miło zobaczyć mię tutaj,“ odrzekł niespodziany gość.
„Milejby mi było widziéć cię w łóżeczku, więc ruszaj z powrotem, mój Robciu.“
„Każdy co tu wchodzi, musi opowiedziéć historyjkę; więc ponieważ tego nie potrafisz, umykaj lepiéj.“
„I owszem, potrafię! Często opowiadam Teodorkowi o niedźwiedziach, o księżycach i o małych muszkach, które brzęcząc mówią różne rzeczy,“ odparł malec, chcąc bądź co bądź, pozostać.
„Opowiédz-że co, a potém daléj, w drogę!“ rzekł Dan, gotując się by go wynieść na barkach.
„Dobrze, ale pomyślę troszeczkę,“ powiedział Robcio, i przytulił się do kolan matki, która pieszcząc go, odezwała się:
„To wyskakiwanie z łóżeczka o niewłaściwéj porze, jest familijną wadą. Adaś często robił to samo; a co do mnie, koczowałam po całych nocach. Małgosi nieraz się zdawało że się dom pali, i wysyłała mię na dół dla przekonania się, a jam zostawała tam i bawiłam się wybornie. I ty masz na to chętkę, niegodziwy synu.“
„Jużem wymyślił,“ odezwał się Robcio, całkiem teraz swobodny, i rad że zdobędzie entrée do tego rozkosznego zgromadzenia.
Wszyscy wpatrzyli się i wsłuchali, powstrzymując uśmiéch, gdy Robcio siedzący na kolanach u matki, i obwinięty w jaskrawą kołderkę, opowiedział tę krótką, ale tragiczną historyę:
„Była pewna pani, która miała miljon dzieci i jednego chłopczyka. Poszła raz na górę i powiedziała: „Nie chodź na podwórze!“ ale on poszedł i wpadł w studnię, i utopił się na śmierć.“
„Czy to już koniec?“ zapytał go Franz, gdy się zatrzymał, by odetchnąć po tym przerażającym początku.
„Jeszcze nie; będę opowiadał daléj,“ odrzekł Robcio i ściągnął brwi, mozolnie szukając natchnienia.
„Co ta pani zrobiła, jak chłopaczek wpadł w studnię?“ zapytała matka, żeby mu dopomódz.
„Wypompowała go, obwinęła w gazetę i położyła na półce, żeby wysechł.“
Ogólnym wybuchem śmiéchu przyjęto tak niespodziane zakończenie, a pani Ludwika głaszcząc mu główkę, rzekła uroczyście:
„Synu mój, odziedziczyłeś po matce dar opowiadania. Idź, gdzie sława cię wzywa.“
„Czy teraz mogę tu zostać? Wszak to była dobra historyjka?“ zawołał Robcio, pyszniąc się świetném powodzeniem.
„Możesz zostać, póki nie zjész tych dwunastu ziarnek maku,“ rzekła matka, sądząc, że je wsypie od razu do buzi; ale Robcio, chytry chłopak, zjadał je po jedném, w pełni używając każdéj chwili.
„Czy ciocia nam nie powié przez ten czas drugiéj historyi?“ zapytał Adaś.
„Umiem już tylko jednę krótką, powiastkę o skrzyni do drzewa,“ powiedziała pani Ludwika, widząc, że Robcio ma jeszcze siedm ziarnek do zjedzenia.
„Będzie w niéj mowa o chłopcu?“
„Cała jest o chłopcu.“
„A czy prawdziwa?“ zapytał Adaś.
„Co do słowa.“
„Ach, to dobrze! Proszę opowiadać.“
„Jaś mieszkał z matką w maleńkiéj chatce. Ponieważ byli biédni, musiał jéj dopomagać w pracy; ale o ile lubił książki, o tyle nienawidził ręcznych robót, i byłby się chciał uczyć całymi dniami.“
„Jakie to dziwne! Ja znowu książek nie cierpię, a ręczne zajęcia lubię,“ rzekł Dan, z góry potępiając za to Jasia.
„Różni ludzie są na świecie: jedni pracują głową, inni rękami, a wszyscy są pożyteczni, i dla wszystkich znajduje się odpowiednie miejsce. Sądzę jednak, że kto się oddaje naukom, powinien téż umiéć pracować rękami, w razie potrzeby, i odwrotnie — pracujący ręcznie, powinien zajmować się niekiedy książką,“ powiedziała pani Ludwika, znacząco spoglądając na Dana i Adasia.
„Ja z pewnością pracuję!“ zawołał Adaś, pokazując z chlubą trzy nagniotki na maleńkiéj rączce.
„A ja się uczę!“ dodał Dan, i z westchnieniem wskazał na tablicę pełną zgrabnych cyfr.
„Zobaczymy, co Jaś robił. Nie chciał on być samolubnym, ale kochająca matka pozwalała zajmować się tém, co mu sprawiało przyjemność, sama ciężko pracując, żeby mógł miéć książki i wolny czas do czytania. Pewnéj jesieni, Jaś zapragnął pójść do szkoły, i udał się do proboszcza z prośbą o książki i przyzwoite ubranie. Zacny ten pleban słysząc o próżniactwie chłopca, nie miał chęci przyjść mu z wielką pomocą: sądził przytém, że kiedy zaniedbuje matkę, i pozwala, by mu służyła jak niewolnica, nie zachowa się téż dobrze w szkole. Przez dobroć serca, i ze względu na szczere chęci Jasia, zajął się nim jednak i dla wypróbowania go powiedział:
„Dam ci, mój Jasiu, ubranie i książki; ale pod jednym warunkiem.“
„Pod jakim?“ zapytał Jaś, rozjaśniając twarzyczkę.
„Własnemi rękami będziesz matce zaopatrywał skrzynię w drzewo; a skoro tylko zaprzestaniesz, wydalę cię ze szkoły.“
Jaś roześmiał się z tak osobliwego, i o ile mu się zdawało, łatwego warunku, — i chętnie nań przystał.
Zaczął więc chodzić do szkoły, i przez jakiś czas doskonale sobie radził z drzewem; była to bowiem jesień, więc pełno znajdował wiórów i suchych gałęzi. Rano i wieczorem przynosił ich duży koszyk, albo drew urąbał do kuchenki. Przy oszczędności matki, niezbyt wielki był to trud; ale w listopadzie nastały mrozy, dni były chmurne i zimne, drzewo prędko się wypalało. Matka kupiła go furkę za własne pieniądze, lecz znikło, zanim Jaś przypomniał sobie, że powinien na potém zaopatrzéć chatkę.
Józefowa będąc już wątłą i zreumatyzmowaną, nie mogła tyle pracować co wpiérwéj, i biédny chłopczyna przewidywał, że wkrótce przyjdzie mu porzucić książki, a szukać ręcznéj roboty. Przykro mu było, bo się uczył dobrze i tak chętnie, iż tylko sen lub jadło odrywały go od lekcyi. Wiedząc jednak że proboszcz dotrzyma słowa, rad nie rad starał się zarabiać piéniądze w wolnych chwilach, żeby się skrzynia nie opróżniała. Rozmaite robił rzeczy: to załatwiał komu sprawunki, to popilnował krowy sąsiada, to pomógł zakrystyanowi uprzątnąć kościół na niedzielę, i w ten sposób mógł po trosze kupować drwa. Ale ciężko mu to przychodziło: dni były krótkie, zima bardzo ostra, szacowny czas prędko ulatał, a ukochane książki tak wabiły, że smutno było opuszczać je dla nudnych obowiązków.
Proboszcz przyglądał mu się w cichości, i widząc szczere chęci, dopomagał potajemnie. Spotykał go często, gdy drzewo wiózł sankami, i ponieważ woły szły zwolna, czytał lub uczył się, żeby niemarnować czasu.
„Widzę, że ten chłopiec wart jest pomocy; taki sposób zdobywania nauki wyjdzie mu wprawdzie na dobre, ale niebawem dam mu łatwiejszy,“ pomyślał proboszcz w wigilię Bożego narodzenia i kazał złożyć po cichu przed chatką wielki stos drzewa, wraz z nową piłą, i z karteczką na któréj były te słowa:
„Bóg dopomaga tym, co się starają radzić sobie.“
Biédny Jaś nie spodziéwał się żadnych podarków; tymczasem obudziwszy się w pierwsze święto, znalazł ciepłe rękawiczki, które matka zrobiła na drutach, mimo palcy zesztywniałych od reumatyzmu. Wielką mu tém sprawiła przyjemność, ale większéj jeszcze doznał, gdy całując go z tkliwém spojrzeniem, nazwała go dobrym synem.
Ujrzawszy przed drzwiami wielki stos drzewa i karteczkę, zaraz odgadł dobroczyńcę i zrozumiał jego myśl. Złożył mu więc serdeczne dzięki, i z całych sił wziął się do pracy. Inni chłopcy baraszkowali owego dnia; lecz Jaś rąbał drzewo, i pewno w całém miasteczku najszczęśliwszym był ten młody chłopaczek, który w ciepłych rękawiczkach, napełniał matce skrzynię, gwiżdżąc jak kos.“
„Jakie to śliczne!“ zawołał Dan; wolał bowiem zwyczajną, z potocznego życia wziętą powiastkę, niż najpiękniejszą bajkę czarodziejską. „Bądź co bądź, mnie się podoba ten chłopiec.“
„Ciociu, czybym nie mógł rąbać dla ciebie drzewa?“ zapytał Adaś, któremu to opowiadanie nasunęło myśl nowego zarobku dla matki.
„Proszę opowiadać o złym chłopcu, bo ja wolę tego słuchać!“ odezwała się Andzia.
„Albo o niedobréj dziewczynie,“ rzekł Tomek, któremu jéj nieprzyjaźń zatruła cały wieczór: jabłko wydawało mu się gorżkie, mak mdły, orzechy twarde, a widok Antosia i Andzi siedzących obok siebie na sofie, obrzydzał mu życie.
Ale pani Ludwika już przestała opowiadać, — spostrzegła bowiem, że Robcio usnął, ściskając kilka ziarnek maku w tłustéj rączce. Owinęła go więc kołderką, wyniosła i położyła, — niebojąc się, aby wyskoczył powtórnie z łóżeczka.
„Zobaczymy, kto téż wejdzie teraz,“ rzekł Emil, siadając przy drzwiach otwartych na rozcież, dla przynęty.
Najpierw przeszła Marya-Anna; zawołano ją, ale ostrzeżona przez Silasa, roześmiała się tylko i pospieszyła daléj. Po chwili, otworzyły się główne drzwi i dał się słyszéć silny głos nucący w sieni:

Ich weiss nicht, was soll es bedeuten,
Dass ich so traurig bin![1]

„Wuj Fritz! Roześmiejcie się głośno, to z pewnością przyjdzie,“ rzekł Emil.
Gdy wszyscy wybuchnęli wesołym śmiechem, pan Bhaer wszedł istotnie, pytając:
„W co się bawicie, chłopcy?“
„Złapany! złapany! Nie możesz pan stąd wyjść, póki nie usłyszymy historyi!“ krzyknęli chłopcy, zamykając za nim drzwi.
„Więc to był wybieg? Ależ ja wcale nie mam ochoty odejść, bo tu bardzo miło, — i zaraz wywiążę się z długu.“
Rzekłszy to, usiadł i zaczął opowiadać:
„Dawno już temu, twój dziadek, Adasiu, wybrał się z kazaniem do pewnego miasta, żeby zebrać trochę piéniędzy na dom przytułku, dla sierot chowających się u kilku zacnych, lecz ubogich osób. Kazanie powiodło się i uciułał dosyć znaczną sumę. Jadąc stamtąd w inne miejsce, znalazł się wśród pustyni, późnym już wieczorem, i właśnie myślał, jaka tam wygodna okolica dla złodziei, kiedy spostrzegł człowieka z podejrzaną miną, który wyszedłszy z lasu, powoli zmierzał ku niemu, jak gdyby go oczekiwał. Dziadunio zaniepokoił się trochę o piéniądze, i w pierwszéj chwili chciał powrócić, skąd przybył; ale koń był zmęczony, i przykro mu było podejrzéwać tego człowieka, więc się powstrzymał. Przybliżywszy się doń, zobaczył, że jest tak nędzny, schorzały i obdarty, że poczuł wyrzuty sumienia: zatrzymał zatem karyolkę, i rzekł przyjaźnie:
„Zdajesz się znużony, mój przyjacielu, więc siądź tu przy mnie.“
Podróżny widocznie się zdziwił i zawahał, lecz wsiadł po chwili. Nie zdawał się skłonnym do gawędy, ale za to dziadunio mówił rozumnie i ze zwykłém ożywieniem, — o tém, jaki ten rok był ciężki, jak ubodzy ucierpieli, i jak trudno było radzić sobie niekiedy. Człowiek ten miękł powoli, i ujęty przyjazną gawędą, opowiedział, że przebywszy ciężką chorobę, nie mógł pracować, co go doprowadziło do rozpaczy, miał bowiem kilkoro dzieci. Dziadunio zdjęty litością, zapomniał o swéj obawie. Zapytawszy nieznajomego o nazwisko, obiecał wystarać mu się o zajęcie w pobliskiém miasteczku, mając tam liczne stosunki, i wydobył z kieszeni pugilares z pieniędzmi, żeby zapisać jego adres. Gdy szukał ołówka i papiéru, nieznajomy wlepił weń taki wzrok, że dziadunio ze strachem przypomniał sobie, co ma w pugilaresie, lecz powiedział:
„Mam tu wprawdzie pewną sumkę, ale jest własnością biédnych sierót; gdyby nie to, podzieliłbym się z tobą. Ja sam nie jestem bogaty; dam ci jednak chętnie tę sztukę pięciodollarową dla dzieci, bo wiem, co to jest być w potrzebie.“
Gdy nieznajomy otrzymał tę sumkę dobrowolnie ofiarowaną, utracił chciwy i twardy wyraz twarzy, spojrzał z żywą wdzięcznością, i nietknąwszy piéniędzy sierot, jechał w uniesieniu aż do samego miasta. Skoro chciał tam wysiąść, dziadunio uścisnął się z nim za ręce, i zamierzał zaraz ruszyć w drogę; ale podróżny, jakby wiedziony jakąś wyższą siłą, odezwał się:
„Gdyśmy się spotkali, byłem tak zrozpaczony, żem chciał okraść pana, ale mnie powstrzymała twa dobroć; niech cię Bóg błogosławi za to, żeś mię zbawił od złego!“
„Czy go dziadunio jeszcze widział kiedy?“ zapytała ciekawie Stokrotka.
„Nie; ale mam nadzieję, że ten biédak znalazł zajęcie i nie potrzebował już kraść.“
„To była wysoka delikatność; co do mnie, byłbym go zbił,“ odezwał się Dan.
„Zawsze jest lepiéj rządzić się dobrocią, niż siłą; spróbuj tylko, to się przekonasz,“ odparł pan Bhaer, zabiérając się do wyjścia.
„Prosimy o drugę powiastkę!“ zawołała Stokrotka.
„Musi nam jeszcze wuj co opowiedziéć, bo ciocia Ludka opowiadała dwa razy,“ dodał Adaś.
„A ja zachowam drugę powiastkę na inny dzień, bo niedobrze jest przesycić się tém, zarówno jak cukierkami. — Odchodzę teraz, kiedym się już wywiązał z zadania,“ rzekł pan Bhaer i uciekał co tchu, a całe grono goniło za nim; jednakże udało mu się umknąć do swéj pracowni, chłopcy zaś z wrzawą powrócili do siebie.
Ta gonitwa tak ich rozruszała, że niemogąc już spokojnie usiedziéć, rozpoczęli grę w ślepą babkę, a Tomek, dla okazania, że wziął do serca moralną naukę z ostatniéj powiastki, schwytawszy Andzię, szepnął jéj do uszka:
„Żałuję, żem cię nazwał furyą.“
Andzia nie chciała dać mu się wyprzedzić w grzeczności, więc gdy się bawili w guzik, i przyszła na nią koléj, wołać: guziczku, guziczku! powiedz mi, gdzie jesteś,“ rzekła do Tomka: „Trzymaj mocno, to co ci dam,“ nie zadziwił się wcale, spostrzegłszy w swéj ręce pierścionek włosiany, zamiast guzika. W owéj chwili odpłacił się jéj tylko uśmiechem, lecz późniéj, przy rozejściu się, dał jéj najlepszy kąsek ostatniego jabłka, — ona zaś ujrzawszy pierścionek na jego grubym palcu, przyjęła dar. Zgoda została więc przywróconą; oboje żałowali chwilowego nieporozumienia, i żadne nie wstydziło się powiedziéć: „Wybacz mi!“ a zatém ta dziecięca przyjaźń trwała nieprzerwanie, i mieszkanko na wierzbie było jeszcze długi czas ich ulubionym zamkiem na lodzie.








  1. Nie wiem, co znaczyć ma,
    Że smutek w sercu trwa.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Louisa May Alcott i tłumacza: Zofia Grabowska.