Mali mężczyzni/Rozdział trzynasty

<<< Dane tekstu >>>
Autor Louisa May Alcott
Tytuł Mali mężczyzni
Wydawca Ferdynand Hösick
Data wyd. 1877
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Zofia Grabowska
Tytuł orygin. Little men
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
Rozdział trzynasty.
Złotowłosa.

Po tém ostatniém zajściu, nastąpił w Plumfield spokój, i nieprzerwanie panował przez kilka tygodni. Starsi chłopcy czując, że Andzia i Robcio zabłądzili z ich winy, otaczali ich aż do umęczenia, ojcowską troskliwością; mniejsi zaś, tyle razy słyszeli opowiadanie Andzi o przebytych niebezpieczeństwach, że zabłąkanie, uważali za największe nieszczęście. Prawie nie śmieli wytknąć nosków za bramę, z obawy, żeby ich nie zaskoczyła noc, albo żeby się nie ukazała wśród ciemności, pstrokata krowa.
„Ta cisza nie może trwać długo,“ myślała pani Ludwika; gdyż wychowując chłopców od kilku lat, przekonała się, że po tak przykładném sprawowaniu się, następują zwykle wyskoki. Mniéj roztropna kobiéta sądziłaby, że jéj wychowańcy wyszli na świętych, ale ona przygotowaną była, iż wulkan domowy nagle wybuchnie.
Jedną z przyczyn tego błogiego spokoju był pobyt Beci, którą rodzice zostawili w Plumfield na cały miesiąc, wybrawszy się sami w podróż z niezdrowym dziaduniem. Złotowłosa była dla chłopców: dzieckiem, aniołem i czarodziejką. Miała ona niezrównany urok; złote włosy, odziedziczone po matce, otaczały ją niejako lśniącą zasłoną. W chwilach łaskawości uśmiéchała się z po za nich do swych wielbicieli, a gdy ją kto obraził, kryła się za nimi. Ojciec nie pozwalał ich obcinać, spadały więc niżéj pasa; a tak były miękkie i błyszczące, że Adaś utrzymywał, że to jedwab, uprzędzony z kokonu.
Wszyscy chwalili „księżniczkę“, ale się zdawało, że to zamiast ją psuć, wzbudza tylko przekonanie że swą obecnością, sprowadza promienie słoneczne; że uśmiéchem, rozpogadza wszystkie twarze; a drobnemi troskami, napełnia serca tkliwém współczuciem.
Sama o tém niewiedząc, czyniła wiele dobrego swym młodym poddanym. Rządy jéj były bardzo łagodne; a potęgę raczéj czuł każdy, aniżeli widział. Delikatna natura uczyniła ją wybredną we wszystkiém, i to wywierało wielki wpływ na chłopców. Nie pozwalała naprzykład, by jéj który dotknął brudnemi rękami, i dla tego w czasie jéj pobytu wychodziło więcéj mydła, niż zazwyczaj; uważali sobie bowiem za największy zaszczyt, nosić na rękach jaśnie panią, a za największą hańbę, gdy wzgardliwie zawołała: „Idź precz, brudny chłopczyku.“
Nie lubiła głośnéj mowy, kłótnie ją przestraszały; odzywali się więc chłopcy do niéj łagodniejszym tonem, a zatargi były uciszane przez widzów, jeżeli główni działacze nie zdołali porozumiéć się sami. Sprawiało jéj to przyjemność, żeby jéj posługiwano; więc starsi chłopcy spełniali rozkazy bez szemrania, a mali we wszystkiém byli jéj niewolnikami. Prosili, żeby im wolno było ciągnąć jéj wózek, nosić koszyczek, lub podawać półmiski przy obiedzie. Żadna usługa nie wydawała się zbyt niską: to téż Tomek z Antosiem pobili się raz, o zaszczyt wyczyszczenia jéj bucików.
Andzia najwięcéj jednak skorzystała, na miesięczném obcowaniu ze starannie wychowaną panienką: Becia patrzyła bowiem z podziwieniem i przestrachem w wielkich niebieskich oczach, gdy ta psotnica trzpiotała się, — i zazwyczaj uciekała, jakby od dzikiego zwierza.
Tkliwéj Andzi, dolegało to bardzo; z początku mówiła wprawdzie: „Nie dbam o to,“ ale dbała, — i było jéj przykro słyszéć: „Wolę siostrzyczkę moję, bo jest milutka,“ więc pewnego razu, tak silnie wstrząsnęła Stokrotką, że jéj aż ząbki szczęknęły; a potém, poszła się wypłakać w szopie. Niewiadomo, z jakiego źródła zaczerpnęła pociechę czy téż dobrą radę, — w tém ogólném schronieniu dla strapionych dusz. Może jaskółki, siedząc na górze w ulepionych z ziemi gniazdkach, wyśpiéwały jéj nauczkę o uroku słodyczy? Bądź co bądź, wyszła ztamtąd zupełnie uspokojona, i pilnie szukała w owocowym ogrodzie, pewnego gatunku wczesnych jabłek, które Becia lubiła dla tego, że były słodkie, małe, i różowe. Uzbrojona w tę gałązkę oliwną, podała ją z pokorą księżniczce, która łaskawie przyjęła dar; a nawet gdy Stokrotka pocałowała Andzię na znak zgody, Becia uczyniła to samo, jak gdyby dla wynagrodzenia zbytniéj surowości swojéj. Od owego dnia, zgodnie bawiły się razem, i Andzia doznawała królewskich łask. Trzeba przyznać, że z początku tak jéj było, jakby dzikiemu ptaszkowi w pięknéj klatce, i od czasu do czasu, wymykała się, żeby pobiegać swobodnie, lub pośpiewać całym głosem, nieprzeszkadzając ani Stokrotce, pulchnéj gołębicy, — ani Beci, złotemu kanarkowi. Ale jéj to na dobre wyszło; widząc bowiem, jak wszyscy kochają małą księżniczkę, za jéj drobne zalety i cnoty, zaczęła ją naśladować, gdyż pragnęła miłości, i usilnie starała się ją zdobyć.
Nie było w całym domu ani jednego chłopca, któryby nie doznawał wpływu Beci, i nie poprawił się, sam niewiedząc jak i kiedy, — bo dzieci umieją dokazywać cudów, w kochających je sercach. Idyotyczny Karolek przyglądał jéj się z niewypowiedzianą przyjemnością; na co, wbrew zwyczajowi, pozwalała bez skrzywienia, gdyż jéj wytłumaczono, że on niebędąc takim jak wszyscy, zasługuje na większe względy.
Dick i Dolo zarzucali ją fujarkami, to jedno umiejąc wyrabiać; przyjmowała je wprawdzie, lecz nie używała ich nigdy. Robcio jéj służył, jakby mały wielbiciel; a Teodorek chodził za nią, jak piesek. Jakubka nie lubiła, dla tego że był oszpecony brodawkami, i miał krzykliwy głos. Nadziany jéj się nie podobał, z powodu że jadł nieładnie; powstrzymywał się więc od obżarstwa, żeby nie budzić wstrętu w wykwintnéj panience, siedzącéj naprzeciwko. Antoś został oddalony z jéj dworu i popadł w niełaskę, gdy spostrzegła pewnego razu, że męczy biédną mysz polną. Złotowłosa nigdy nie mogła zapomniéć tego smutnego widoku; ile razy zbliżył się, chowała twarzyczkę za swę zasłonę, wołając z gniewem i żalem: „Nie modę do lubić, bo oblywal biédnéj mysce nózti i piscala z bólu.“
Po przybyciu Beci, Stokrotka niebawem złożywszy swe berło, przyjęła skromne stanowisko naczelnéj kucharki; Andzia zaś, była piérwszą panną honorową. Emil, pełniący obowiązki skarbnika, marnował grosz publiczny na kosztowne przedstawienia. Franz, jako pierwszy minister, kierował sprawami państwa, urządzał wycieczki królowéj po kraju, i utrzymywał obce potęgi w karności. Adaś był jéj nadwornym filozofem, i zachowywał się daleko lepiéj, niż to jest w zwyczaju u podobnych indywiduów, w obec osób koronowanych. Dan stanowił straż przyboczną, rycersko broniąc jéj posiadłości. Tomek był jéj błaznem, Alfred zaś artystą.
Wuj Fritz i ciocia Ludka lubowali się tą chwilową ciszą, i zajmowała ich komedya, w któréj dziatwa mimowoli naśladowała starszych.
„Oni nas niemniéj uczą żyć, jak my ich,“ odezwał się pewnego razu pan Bhaer.
„Niedomyślając się tego, często wskazują, w jaki sposób najlepiéj ich prowadzić,“ rzekła na to pani Ludwika.
„Miałaś słuszność, dowodząc, że obcowanie chłopców z dziewczętami, wywiéra obustronnie dobry wpływ. Alfred ożywił Stokrotkę, a Becia lepiéj od nas cywilizuje tych małych niedźwiedzi.“
W téj chwili, chłopcy weszli do sieni; i Tomek nietylko sam zdjął kapelusz, ale i Antosiowi zrzucił go z głowy, spostrzegłszy księżniczkę na koniu z biegunami, w orszaku Robcia i Teodorka, którzy pędząc na krzesłach, udawali usłużnych rycerzy.
„Prawda, że nasi chłopcy nabiérają coraz więcéj poloru; ale mam nadzieję, że nie wpadną w ostateczność, i nie staną się nigdy przesadnie wykwintni. — Chciałabym, żebyśmy w nich wpoili dobroć przeświecającą w najprostszym czynie, i aby każdy z nich był tak uprzejmy i serdeczny, jak ty, mój najdroższy!
„Ta, ta, ta! Dajmy pokój komplimentom, bo jak ci się zacznę odpłacać, to uciekniesz; a miałbym ochotę używać téj błogiéj godzinki, do końca,“ rzekł pan Bhaer. Jednak widocznie był rad z pochwały, gdyż pochodziła z głębi szczerego serca; pani Ludwika zaś czuła, że mąż nie mógł jéj nic lepszego powiedziéć, jak to: że obok niéj znajduje najmilszy wypoczynek i najprawdziwsze szczęście.
„Co się tyczy dzieci, to ci miałam jeszcze powiedziéć, żem niedawno spostrzegła nowy dowód dobrego wpływu Złotowłoséj,“ rzekła pani Ludwika, przysuwając swe krzesło do sofy, na któréj mąż wypoczywał po całodziennéj pracy. „Andzia nielubiąc szycia, pracowała dziś parę godzin nad jakimś osobliwym woreczkiem na sześć pomidorów, którymi chce obdarzyć swę boginię na odjezdném. Skorom ją pochwaliła za to, odrzekła żywo, jak zwykle:
„Dla innych lubię szyć, tylko dla siebie wydaje mi się to niedorzeczném.“
„Zapamiętałam te słowa, i dam jéj szyć fartuszki i sukienki, dla dzieci jednéj z naszych sąsiadek. Tak jest litościwa, że będzie pracować na zabój, a ja nie będę zmuszoną czynić z tego, ciężkiego zadania.
„Robótki ręczne nie są modnym talentem, moja droga.“
„Bardzo żałuję: ale moje dziewczęta będą musiały umiéć ich jak najwięcéj; nawet gdyby im przyszło wyrzec się przez to algiebry, łaciny i półtuzina ologii, któremi dziś zaprzątają mózgi biédnym panienkom. Amelka chce wykształcić Becię na salonową kobiétę, a jednak już ma pokłuty paluszek, i matka przechowuje różne robótki, które wyżéj ceni, aniżeli tego glinianego ptaszka bez dzioba, chociaż Artur tak był dumny, gdy mu go ulepiła Złotowłosa.“
„Ja także podchwyciłem dowód potęgi księżniczki,“ rzekł pan Bhaer, i przyglądając się żonie robiącéj dziurkę do guzika, czuł wzgardę dla całego systematu modnéj edukacyi. „Wystaw sobie, że Jakubek do tego stopnia boi się należéć do jednego rzędu z Nadzianym i Antosiem, którzy budzą wstręt w Beci, że niedawno przyszedł do mnie z prośbą o wypalenie mu brodawki, kamieniem piekielnym. Nieraz chciałem to zrobić, ale daremnie; tymczasem dziś zniósł cierpliwie ból, i pocieszał się nadzieją łask wybrednéj panienki, gdy będzie jéj mógł pokazać gładką rękę.“
Gdy się pani Bhaer śmiała serdecznie z téj historyi, wszedł Nadziany, pytając, czy może dać Beci cukierki, przesłane mu przez matkę.
„Ona nie jada słodyczy; ale wiem, że się bardzo ucieszy, jeżeli jéj darujesz tę różę z cukru, wraz z pudełkiem,“ powiedziała pani Ludwika, by nie zmarnować w „tłuściochu“ tak rzadkiego wyrzeczenia się siebie.
„Czy jéj tylko nie zjé, bo nie chciałbym, żeby się przezemnie rozchorowała,“ powiedział, wpatrując się z lubością w różyczkę, — a jednak włożył ją do pudełka.
„Jak ja zakażę, to jéj nawet nie dotknie. Umiałaby ją miéć kilka tygodni, i nie skosztować. — A ty, czy zdobyłbyś się na to?“
„Spodziéwam się: wszakżem dużo starszy od niéj!“ zawołał z oburzeniem.
„Zróbmy próbę: wsyp cukierki do tego woreczka, i uważaj, jak długo będziesz je mógł przechować. Policzmy: dwa serduszka, cztery czerwone rybki, trzy koniki, dziewięć migdałów i dwanaście kulek czekoladowych. — Cóż, zgadzasz się na ten plan?“ zapytała figlarnie pani Ludwika, wkładając cukierki do woreczka.
„Dobrze,“ odparł Nadziany z westchnieniem, i schowawszy ten zakazany owoc, poszedł obdarzyć Becię, za co pozyskał uśmiéch i pozwolenie, by jéj towarzyszył do ogrodu.
„W biédnym Nadzianym serce bierze nareszcie górę nad żołądkiem; a względy Beci wynagrodzą go za te wysiłki,“ rzekła pani Ludwika.
„Szczęśliwy, kto może pokusę schować do kieszeni, i uczyć się wyrzeczenia się siebie, od tak miluchnéj mistrzyni,“ dodał pan Bhaer, gdy dzieci te przechodziły pod oknem. Nadziany miał na tłustéj twarzy wyraz spokojnego zadowolenia, a Złotowłosa przyglądała się łaskawie cukrowéj róży, chociaż byłaby wolała prawdziwy kwiatek, „ładnie pachnący“.
Gdy przyjechał po nią ojciec, powstał ogólny płacz, i spadł na nią tak rzęsisty deszcz pamiątek, że pan Laurence poprosił o duży wóz, żeby je przystawić do miasta. Były to dary bardzo trudne do upakowania, mianowicie: biała mysz, ciastka, żółwie skorupy, królik szamoczący się w worku, duża głowa kapusty dla tegoż, i olbrzymi bukiet. Pożegnanie było bardzo wzruszające: w przedsionku na stole, siedziała księżniczka, otoczona poddanymi; ucałowała kuzynków, i podała rączkę innym chłopcom; a każdy uścisnąwszy ją ostrożnie, dodał jakie miłe słówko, bo ich uczono niewstydzić się swoich wrażeń.
Nareszcie wyrwał ją ojciec z pomiędzy nich, i odjeżdżając, z uśmiechem przesyłała znaki rączkami, a chłopcy pousiadali na płocie, z przeraźliwymi okrzyki: „Przyjedź niezadługo, przyjedź!“ Wszyscy tęsknili, i każdy czuł niewyraźnie, że go ulepszyło poznanie istotki tak miłéj, delikatnéj i słodkiéj, — bo mała Becia rozbudzała w nich tę szlachetną potrzebę, by jakiś przedmiot kochać, wielbić i z tkliwém poszanowaniem, opieką osłaniać. Wielu mężczyzn pamięta, że jaka ładna dziecina, czarowną mocą niewinności, zdobyła sobie miejsce w ich sercach, i przechowała się w pamięci. Mali mężczyzni z Plumfield uczyli się właśnie odczuwać tę potęgę, i miłować jéj dobry wpływ; uczyli się nie wstydzić, że nimi kieruje mała rączka, i że zawdzięczają swą zacność kobiécie, — chociaż dopiéro w pączku była.






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Louisa May Alcott i tłumacza: Zofia Grabowska.