Mali mężczyzni/Rozdział czternasty

<<< Dane tekstu >>>
Autor Louisa May Alcott
Tytuł Mali mężczyzni
Wydawca Ferdynand Hösick
Data wyd. 1877
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Zofia Grabowska
Tytuł orygin. Little men
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
Rozdział czternasty.
Damon i Pytyas.

Pani Bhaer miała słuszność: owa cisza była tylko chwilową, burza się zbliżała, — i we dwa dni po wyjeździe Beci, moralne trzęsienie ziemi poruszyło Plumfield, aż do głębi.
Powodem zamięszania były kury Tomka: bo gdyby nie znosiły tak wytrwale i dużo jajek, nie byłby ich mógł sprzedawać, i zbiérać takich sum. Piéniądz, to przyczyna wszystkiego złego; ale tak jest potrzebnym, że się zarówno bez niego nie można obejść, jak naprzykład bez kartofli. Tomek był jednak żywym dowodem, że są wyjątki, bo tak skwapliwie wydawał zarobek, że pan Bhaer założył mu kasę oszczędności we wspaniałéj blaszanéj budowli, z napisem nad drzwiami, o wysokim kominie do wpuszczania piéniędzy, gdzie miały brząkać kusząco, póki nie przyjdzie pozwolenie otwarcia pewnego spustu w podłodze.
Ów gmach tak szybko nabiérał wagi, że Tomek wkrótce rad był z pomysłu i obiecywał sobie kupić za ten kapitał niesłychane skarby. Utrzymywał rachunek składanych summ, i z warunkiem, że roztropnie spożytkuje piéniądze, wolno mu było wypróżnić bank, uzbiérawszy pięć dollarów. Brakowało już tylko jednego; więc gdy pani Ludwika zapłaciła mu pewnego dnia za cztery tuziny jajek, tak był uradowany, że pobiegł do stodoły pokazać świetny zarobek Alfredowi, który także odkładał piéniądze na upragnione skrzypce.
„Chciałbym miéć te dollary; bo dodawszy je do moich trzech, byłoby dosyć na mój wymarzony sprawunek,“ rzekł z zadumą.
„Może ci pożyczę cokolwiek, bom jeszcze nie namyślił się, co zrobię ze swoim kapitałem,“ powiedział Tomek, — to podrzucając swe skarby, to chwytając je w locie.
„Hej, chłopcy! Chodźcie nad strumyk, zobaczycie jakiego dużego i ładnego węża, złapał Dan!“ zawołał głos z poza stodoły.
„Chodźmy,“ odezwał się Tomek, i włożywszy piéniądze w starą wialnię, wybiegł, a za nim poszedł i Alfred.
Długi czas zajmował ich uwagę wąż, potém nastąpiła gonitwa za kulawą wroną i schwytanie jéj, — więc Tomek zupełnie zapomniał o piéniądzach, i dopiéro gdy się położył spać, przyszły mu na pamięć.
„Mniejsza o to; wszakże prócz Alfreda nikt nie wié, gdzie są,“ pomyślał, i wkrótce zasnął, spokojny o swe mienie.
Nazajutrz rano, gdy się chłopcy zebrali już w klasie, Tomek wpadł zdyszany między nich, pytając:
„Kto mi zabrał dollara?“
„Co ty pleciesz?“ odezwał się Franz.
Wówczas Tomek opowiedział, co zaszło, a Alfred zaświadczył, iż widział te pieniądze.
Wszyscy skwapliwie zapewniali, że nic o tém nie wiedzą, i podejrzliwie zaczęli spoglądać na Alfreda, który coraz bardziéj mięszał się i trwożył.
„Jednakże ktoś musiał je wziąć,“ odezwał się Franz, gdy Tomek, grożąc pięścią całéj gromadce, gniewnie zawołał:
„Niechno ja schwytam złodzieja, to mię popamięta!“
„Uspokój się, Tomku, znajdziemy go; Pan Bóg nigdy nie błogosławi złodziejom,“ rzekł Dan, widocznie świadomy tych rzeczy.
„Może jaki włóczęga przenocował w stodole i zabrał je sobie?“ powiedział Antoś.
„Nie; Silas na to nie pozwala. Zresztą, włóczęga nie zajrzałby do staréj wialni po piéniądze,“ rzekł Emil wzgardliwie.
„Czy się tego nie dopuścił czasem Silas?“ rzekł Jakubek.
„Co za myśl! To najuczciwszy w świecie człowiek! Nie ukradłby jednego penny,“ odparł Tomek, broniąc od podejrzeń swego wielbiciela.
„Ktokolwiek dopuścił się téj kradzieży, niech się lepiéj sam przyzna, zanim go wykryjemy,“ rzekł Adaś z taką miną, jak gdyby spadło wielkie nieszczęście, na cały dom.
„Wiem, że macie na mnie podejrzenie,“ powiedział Alfred, czerwieniąc się.
„Ty jeden wiedziałeś, gdzie są,“ odparł Franz.
„Nie przeczę temu, ale ich nie wziąłem. Powiadam wam, że ich nie wziąłem! nie wziąłem!“ wołał Alfred z rozpaczą.
„Ciszéj, ciszéj, mój synu! Co znaczy ta wrzawa?“ zapytał pan Bhaer, który właśnie nadszedł.
Tomek opowiedział o swéj stracie, a twarz profesora stawała się coraz surowszą, w miarę jak słuchał, gdyż mimo wszelkich przekroczeń i szaleństw, chłopcy byli dotąd uczciwi.
„Zasiądźcie,“ rzekł, a gdy zajęli swe miejsca, smutno spojrzał na każdego z osobna, co było ciężéj znieść, niż nawałnicę słów, — i powiedział:
„Zapytam każdego, i będę żądał szczeréj odpowiedzi. Nie chcę wymódz prawdy postrachem, sztuką, ani wybiegiem, — bo każdy z was ma sumienie, i wié o co tu chodzi. Teraz jest właściwa chwila, żeby wynagrodzić Tomkowi krzywdę, i usprawiedliwić go w obec nas wszystkich. Łatwiéj to wybaczę, jeżeli który uległ nagłéj pokusie, niż gdyby chciał oszukać. Kto ukradł, niech nie pogorsza winy kłamstwem, i wyzna ją otwarcie; wówczas postaram się dopomódz mu, by odzyskał szacunek.“
Gdy zamilkł na chwilę, taka cisza zapanowała w pokoju, że byłoby można usłyszéć przelatującą muchę; potém zwolna i z naciskiem zadał każdemu jedno pytanie, odbiérając tę samą odpowiedź, na rozmaite tony. Wszystkie twarze były rozczerwienione i wzburzone: nie mógł zatém nic wnosić z rumieńców; a niektórzy z małych chłopaczków, tak bełkotali ze strachu, że chociaż to było widoczném niepodobieństwem, zupełnie wyglądali na winnych. Gdy przystąpił do Alfreda, głos mu złagodniał, bo ten biédak zdawał się tak zgnębiony, że budził współczucie. Pan Bhaer miał przekonanie, że on jest winowajcą, i chciał go łagodnością ocalić od powtórnego kłamstwa.
„Odpowiédz szczerze, mój synu: czyś ty wziął te piéniądze?“
„Nie, panie!“ odrzekł Alfred, patrząc nań błagalnie.
Gdy te słowa ze drżeniem wyszły z jego ust, ktoś się roześmiał.
„Cicho!“ zawołał profesor, mocno uderzając w stół, i surowo spojrzał w tę stronę, zkąd głos wyszedł.
Siedzieli tam Antoś, Emil i Jakubek; dwaj pierwsi zdawali się zmięszani, a Emil zawołał:
„To nie ja, wuju! Wstydziłbym się szydzić z kogoś, gdy jest w nieszczęściu.“
„Dobrze mówisz,“ odezwał się Tomek, któremu bardzo było przykro, że jego nieszczęsny dollar narobił tyle kłopotu.
„Cicho!“ rozkazał pan Bhaer; a gdy umilkli, rzekł surowo:
Bardzo mi boleśnie jest, Alfredzie, — ale dowody są przeciw tobie; i dawne twe kłamstwa do reszty odbiérają zaufanie, jakiebyśmy mieli, gdybyś tak był prawdomównym, jak inni chłopcy. Ale uważaj, moje dziecko, — ja cię nie posądzam o tę kradzież, nie ukarzę cię za nią, póki nie będę zupełnie pewnym, i o nic więcéj już nie zapytam. Pozostawię tę sprawę twemu sumieniu: jeżeli jesteś winnym, przyjdź do mnie w jakiéjkolwiek chwili dnia lub nocy, — przyznaj się, a ja ci wybaczę, i pomogę wynagrodzić krzywdę. Jeżeliś niewinny, prawda okaże się prędzéj lub późniéj; a wówczas ja pierwszy przeproszę za to, żem zwątpił o tobie, i z całego serca będę się starał oczyścić cię w oczach całego domu.“
„Ja tych piéniędzy nie wziąłem, nie wziąłem,“ powtarzał Alfred ze łkaniem, i głowę ukrył w rękach, niemogąc patrzéć na nieufne twarze kolegów.
„Mam nadzieję, że prawdę mówisz,“ rzekł pan Bhaer, i milczał potém chwilę, jak gdyby dla dania przestępcy, ktokolwiekby on był, — jeszcze jednéj sposobności uniewinnienia się. Ale nikt nie przemówił, i tylko było słychać szlochających malców. Pan Bhaer potrząsnął wreszcie głową, i rzekł:
„Już mi nic więcéj nie pozostaje do uczynienia w téj mierze, i to jedno tylko dodam, że sam nie wspomnę nigdy o tém, co zaszło, i żądam od was, chłopcy, byście poszli za moim przykładem. Nie mogę się spodziéwać, żebyście okazywali dawną przyjaźń temu, kogo podejrzywacie; ale pragnę, byście mu nie dokuczali, bo i tak będzie miał co cierpiéć. — Teraz idźcie do lekcyi.“
„Ojciec Bhaer zbyt łatwo odpuścił Alfredowi,“ mruknął Antoś do Emila, gdy wyjmowali książki.
„Milcz!“ zawołał tenże surowo, gdyż zdawało mu się, że ten wypadek hańbi jego rodzinę.
Wielu z pomiędzy chłopców zgadzało się w tym względzie z Antosiem; ale znalezienie się profesora było trafne, i Alfredowi byłoby lżéj, gdyby natychmiast zrzucił był z serca ten ciężar, — bo nawet najcięższe plagi, niegdyś brane od ojca, łatwiéj było mu znieść, niż to zimne obejście, jakiego doznawał. Biédny Alfred cierpiał cały tydzień powolną męczarnię, chociaż nie podniosła się nań ani jedna ręka, nie przemówiły prawie ani jedne usta. To było najgorsze ze wszystkiego; byłby wolał wymówki i prześladowanie, aniżeli tę milczącą nieufność. Nawet w pani Bhaer przebijało to samo usposobienie, chociaż niewiele się dlań odmieniła. Jednakże najdotkliwiéj bolał go smutny i niespokojny wyraz oczu profesora, — kochał go bowiem szczerze i wiedział, że tym podwójnym grzechem zawodzi jego nadzieje.
Jedna tylko Stokrotka nie straciła ufności i broniła go mężnie przeciwko wszystkim. Nieumiejąc wytłumaczyć dla czego mu wierzy, pomimo krzywdzących pozorów, nie mogła wątpić, i gorące współczucie dodawało jéj mocy do stawania w jego obronie. Nie było wolno nikomu źle się o nim odzywać w jéj obecności, i nawet ukochanego Adasia uderzyła raz w twarz, gdy jéj dowodził, że Alfred musiał wziąć te piéniądze, kiedy on jeden wiedział, gdzie się znajdują.
„Może je kury zjadły, bo takie są łakome,“ odrzekła, a gdy się Alfred roześmiał, — uniesiona gniewem, dała policzek zdumionemu chłopcu; poczém rozpłakała się, powtarzając ciągle: „On nie ukradł! nie ukradł! nie ukradł!“
Wujostwo nie próbowali zachwiać jéj wiary w przyjaciela; mieli tylko nadzieję, że jéj niewinny instynkt okaże się może nieomylnym, i więcéj jeszcze przywiązała ich tém do siebie. Skoro to wszystko minęło, Alfred nieraz mówił, że gdyby nie Stokrotka, nigdyby nie zdołał tego przetrzymać. Podczas kiedy go inni unikali, ona się garnęła bardziéj niż kiedykolwiek, stroniąc od jego prześladowców. Zamiast się czaić na wschodach, gdy szukał pociechy w starych skrzypcach, wchodziła do pokoju, i wsłuchiwała się z twarzyczką tak ufną i kochającą, że Alfred zapomniał chwilowo o strapieniu, i był szczęśliwym. Prosiła, by jéj pomagał odrabiać lekcye, gotowała mu na swéj kuchence przysmaki, które odważnie zjadał bez względu na ich dobroć, — bo wdzięczność stanowiła doskonałą przyprawę. Widząc, że unika kolegów, chciała z nim grywać w krykieta, chociaż tego nie potrafiła; przynosiła mu bukiety ze swego ogródka, i wszelkimi sposobami starała się dowieść, że zamiast być zmienną chorągiewką, pozostanie wierną przyjaźni, pomimo złéj sławy, na jaką biédak jest skazany chwilowo. Wkrótce i Andzia, idąc za jéj przykładem, hamowała ostry języczek, i nie objawiała już wzgardliwą minką nieufności i niechęci, — co było bardzo wiele, ponieważ „Iskra“ miała przekonanie, że Alfred wziął owe piéniądze.
Większa część chłopców nie zadawała się z nim; jeden tylko Dan, chociaż mówił, że pogardza tym tchórzem, osłaniał go jakąś cierpką opieką; i każdy co się ośmielił dręczyć lub straszyć Alfreda, dostawał pięścią od Dana. Miał on tak wysokie wyobrażenie o przyjaźni, jak Stokrotka, i wprowadzał je w czyn, na swój szorstki sposób.
Pewnego popołudnia, gdy siedząc nad strumykiem, śledził ruchy wodnych pająków, doszedł go urywek rozmowy z drugiéj strony muru. Antoś, który był niezmiernie ciekawy, cierpiał Tantalowe męki, niemogąc na pewno dowiedziéć się, kto jest winowajcą. Alfred tak bowiem wytrwale zapiérał się winy, tak pokornie znosił oziębłość kolegów, że od niejakiego czasu, niektórzy zaczęli wątpić, żeby się dopuścił kradzieży. Ta niepewność dręczyła Antosia, i będąc sam na sam z Alfredem, już kilka razy pytaniami go zarzucał, mimo wyraźnego zakazu pana Bhaer. Zastawszy Alfreda czytającego po cienistéj stronie muru, nie mógł się oprzéć pokusie, by dotknąć zakazanego owocu. Męczył biédnego chłopca kilka minut, zanim Dan przyszedł, i pierwsze słowa, jakie usłyszał ten badacz pająków, powiedziane cierpliwym, żałosnym głosem Alfreda, były następujące:
„Daj mi pokój, Antosiu, daj mi pokój! Nie mogę ci odpowiedziéć na to, bo nic nie wiem, i brzydko jest z twojéj strony dopytywać się pokryjomu, kiedy ojciec Bhaer zabronił mię dręczyć. Gdyby tu był Dan, nie miałbyś tyle odwagi.“
„Ja się wcale nie boję tego samochwała. Jestem pewien, że on ukradł te piéniądze, — i ty tak myślisz, ale go nie chcesz zdradzić; przyznaj się.“
„Bynajmniéj; ale gdyby nawet tak było, stawałbym w jego obronie, bo zawsze okazywał się dobrym dla mnie,“ rzekł Alfred z takiém wzruszeniem, że Dan zapominając o pająkach, podniósł się, żeby mu podziękować; lecz powstrzymały go następne słowa Antosia:
„Ja wiem, że Dan ukradł te piéniądze i oddał je tobie. — Bardzo to być może, iż zanim tu przybył, utrzymywał się z kradzieży, bo oprócz ciebie, nic o nim nikt nie wié,“ rzekł Antoś, probując w ten podstępny sposób wydobyć zeń prawdę.
Powiodło mu się to w części, gdyż Alfred wykrzyknął gniewnie:
„Jeżeli się raz jeszcze z tém odezwiesz, powiem ojcu Bhaer! Nie lubię siać plotek, alem gotów i na to, skoro Danowi nie dasz spokoju!“
„W takim razie będziesz nietylko złodziejem i kłamcą, ale w dodatku intrygantem,“ odezwał się Antoś szyderczo, bo widząc, jak Alfred cierpliwie znosi własne obelgi, nie przypuszczał, żeby się poskarżył dla obrony Dana.
Może miał jeszcze co powiedziéć; lecz zaledwie wyszły mu z ust te słowa, długie ramię schwyciło go z tyłu za kołnierz, i przerzuciwszy go przez mur, cisnęło z wielkim pluskiem na sam środek strumyka.
„Jak jeszcze raz to powtórzysz, zanurzę cię z głową!“ zawołał Dan, a wyglądał, jakby nowożytny kolos rodyjski, bo rozstawił nogi po obu stronach strumienia, spoglądając z góry na nieszczęsnego chłopca, skąpanego w wodzie.
„Ja tylko żartowałem.“
„Tyś sam podstępny intrygant, kiedy dręczysz ukradkiem Alfreda, pytaniami. Wrzucę cię do rzeki, jak cię raz jeszcze na tém schwytam. Wyłaź, i precz ztąd!“ wykrzyknął Dan rozwścieczony.
Antoś uciekł, kapiąc cały, i niespodziana kąpiel musiała mu posłużyć, gdyż odtąd okazywał obu tym chłopcom wielkie uszanowanie i widocznie zostawił ciekawość w strumyku.
Gdy już znikł, Dan przeskoczył przez mur, i zobaczył że Alfred leży smutny i znękany.
„Już cię chyba nie będzie mordować, ale gdyby się jeszcze kiedy odważył, powiédz mi tylko, to się z nim rozprawię!“ rzekł Dan, usiłując odzyskać zimną krew.
„Niewiele dbam o to co o mnie samym mówi, bom się już oswoił z prześladowaniem; ale mię to gniewa że się ciebie czepia,“ rzekł Alfred ze smutkiem.
„Zkądże wiesz, czy on nie ma słuszności?“ zapytał Dan odwracając głowę.
„Jakto, co do tych pieniędzy?“ zawołał zdumiony Alfred.
„Tak.“
„Nie uwierzyłbym temu! Ciebie nie obchodzi piéniądz, tylko chrabąszcze, i tym podobne rzeczy,“ odrzekł Alfred ze śmiéchem.
„Jak ty pragniesz skrzypców, tak ja siatki na motyle, więc dla czego nie miałbym skraść téj sumki, zarówno jak ty?“ powiedział Dan, i odwróciwszy głowę, zawzięcie wiercił dziury w ziemi.
„To być nie może! Lubisz czasem uderzyć lub pchnąć, ale nigdy nie kłamiesz, i nie wierzę byś kradł,“ odezwał się znowu Alfred, stanowczo przecząc głową.
„Dopuszczałem się już jednego i drugiego. Dawniéj kłamałem zapalczywie, — teraz już mi to ciężko wprawdzie przychodzi, — a znowu uciekłszy od pana Page wykradałem z ogrodów, co się tylko nadawało do zjedzenia; widzisz zatém, że niedobry ze mnie chłopiec,“ rzekł Dan swym szorstkim, urywanym tonem, od którego już się zaczął odzwyczajać w ostatnich czasach.
„Ach Danie, nie mów żeś to ty skradł, wolałbym usłyszéć taką rzecz o każdym innym z kolegów!“ zawołał Alfred z taką rozpaczą, że tamten obrócił się z jakimś dziwnym i radosnym wyrazem twarzy, ale rzekł tylko:
„Nie powiem ci nic więcéj, lecz przestań się dręczyć; zobaczysz że wyjaśnimy tę rzecz.“
Gdy to mówił, coś takiego przebijało w jego twarzy i całéj postaci, że Alfredowi zabłysła nowa myśl, i złożywszy błagalnie ręce, powiedział:
„Zdaje mi się, że wiész, kto się tego dopuścił; jeżeli tak jest, — proś, żeby się przyznał; bo to zbyt bolesne, znosić niezasłużenie tę ogólną nienawiść. Nie wiem, czy mógłbym cierpiéć to dłużéj. Pomimo serdecznego przywiązania do Plumfield, uciekłbym nie zwlekając, gdybym miał jakie schronienie; alem ja nie taki odważny i nie taki duży jak ty, muszę więc pozostać, i czekać, żeby ktoś dowiódł, żem nie skłamał.“
Mówiąc to, Alfred zdawał się tak złamanym na duchu, że Dan nie mógł tego znieść, i mruknąwszy tylko:
„Niedługo będziesz czekał,“ odszedł spiesznie; poczém, przez kilka godzin nie pokazał się nikomu.
„Co się dzieje z Danem?“ pytali chłopcy jeden drugiego, w następną niedzielę.
Dan często bywał posępny; ale tego dnia, chodził tak smutny i milczący, że niemożna zeń było nic wydobyć. Na przechadzce usuwał się na bok, i późno wrócił do domu. Zamiast wziąść udział w wieczornéj rozmowie, usiadł w ciemnym kącie: tak zajęty myślami, że widać było, iż nie wié, co się dzieje w koło niego. Gdy mu pani Ludwika pokazała szczególnie pochlebne sprawozdanie w księdze sumienia, spojrzał bez uśmiéchu, i rzekł posępnie:
„Czy pani sądzi, że robię postępy?“
„I wielkie, mój Danie! Takam z tego rada, bom zawsze była przekonana, że byle tylko trochę pomocy, to wyjdziesz na chłopca, którym się poszczycić będzie można.“
Spojrzał na nią z dziwnym wyrazem w swych czarnych oczach: była to mięszanina dumy, miłości i smutku. Wówczas nie mogła go zrozumieć pani Bhaer; lecz późniéj, przypomniała to sobie.
„Bodajby się pani tylko nie zawiodła! W każdym razie, będę dokładał wszelkich starań,“ rzekł, zamykając księgę bez żadnych oznak zadowolenia, chociaż zazwyczaj lubił odczytywać i roztrząsać te świadectwa.
„Czyś ty nie słaby, mój drogi?“ zapytała pani Ludwika, kładąc mu rękę na ramieniu.
„Noga mię trochę boli; pójdę się nawet położyć. — Dobranoc matko,“ dodał, i przez chwilę trzymał jéj rękę przy swym policzku, a potém odszedł z taką miną, jak gdyby to było pożegnanie.
„Biédny Dan, tak bardzo bierze do serca hańbę Alfreda! Dziwny zeń chłopiec; czy téż go zrozumiem kiedy do gruntu?“ pomyślała pani Ludwika, rozważając z prawdziwém zadowoleniem jego postępy.
Alfred doznał i tej jeszcze przykrości, że Tomek przekonawszy się o swéj stracie, rzekł:
„Nie chciałbym cię zasmucać, ale ponieważ boję się o piéniądze, już nie możemy nadal być wspólnikami.“ Poczém zmazał napis: Tomasz i Spółka.
Pyszniąc się z tego dodatku „Spółka,“ Alfred pilnie zbiérał dotąd jajka, ściśle utrzymywał rachunki, i sporo pomnożył swe dochody.
„Ach Tomku! Czy to konieczne?“ rzekł więc, czując że jeżeli to nastąpi, straci na zawsze dobre imię, jako handlujący.
„Tak,“ odpowiedział Tomek stanowczo. „Emil mówi, że jak ktoś przywłaszczy sobie kapitał należący do firmy, wówczas wspólnik wytacza mu proces, albo zamyka go w więzieniu, i zrywa z nim stosunki. Otóż, ponieważ przywłaszczyłeś sobie mój kapitał, nie wytoczę ci wprawdzie procesu, nie wsadzę cię do więzienia, ale muszę rozwiązać współkę, bo ufać nie mogę, a bankrutować nie chcę.“
„Trudno cię zniewolić do ufności. Piéniędzy nie przyjąłbyś, chociażbym z całego serca oddał, wszystko co posiadam, byleby tylko nie być posądzanym o kradzież. Pozwól przynajmniéj, żebym daléj zbiérał jajka; zapłaty nie żądam, będę pracował darmo. Znam już wszystkie kryjówki, i zresztą, — lubię to zajęcie,“ rzekł Alfred błagalnie.
Ale Tomek odpowiedział krótko, z twardym i podejrzliwym wyrazem na wesołéj, okrągłéj twarzyczce: „Nie mogę na to przystać, i żałuję, że znasz wszystkie kryjówki. Pamiętaj nie zbierać jajek pokryjomu, i nie spekulować niemi.“
Biédny Alfred został tak żywo dotknięty, że się nie mógł uspokoić. Czuł, że nietylko traci wspólnika, ale bankrutuje na honorze, i staje się wyrzutkiem swego społeczeństwa. Nie ufano już jego słowu, chociaż usiłował wynagradzać dawną kłamliwość. Napis został odrzucony, firma zniesiona, on zaś wyszedł na zrujnowanego człowieka. Szopa w któréj się chłopcy zbiérali na narady, już była dlań zamkniętą; kury daremnie na niego gdakały, i biorąc niejako smutek jego do serca, znosiły mniéj jajek, — a niektóre kokoszki chowały się do nowych gniazd, żeby ich Tomek nie mógł znaleźć.
One mi przynajmniéj ufają, pomyślał Alfred, dowiedziawszy się o tém, i chociaż koledzy obrócili w śmieszność to spostrzeżenie, dla niego było to pociechą: bo jak ludzie kogoś odstąpią, gotów on czerpać osłodę, nawet w kury zaufaniu.
Jednakże nie przyjął Tomek nowego wspólnika, gdyż podejrzliwość zatruła spokój téj duszyczki, tak niegdyś ufnéj. Narzucał się Antoś, ale odpowiedział mu, z zaszczytném poczuciem sprawiedliwości:
„Może się okaże, iż Alfred nie wziął moich piéniędzy, więc będziemy znowu wspólnikami. Chociaż nie przypuszczam, żeby się tak stało, chcę mu dać sposobność usprawiedliwienia się, i zatrzymam jeszcze to miejsce, na pewien czas.“
Ze wszystkich chłopców, tylko jednemu Karolkowi mógł Tomek zaufać swój skład, gdyż wprawny był w zbiéraniu jajek, przynosił je w całości, a w nagrodę poprzestawał na jabłku, lub ciasteczku. Nazajutrz rano po niedzieli tak smutno spędzonéj przez Dana, — Karolek, pokazując owoce długich poszukiwań, rzekł do swego zwierzchnika:
„Mam tylko dwa.“
„Coraz gorzéj idzie; jak żyję, nie widziałem tak nieznośnych kur,“ mruknął Tomek, pomnąc, że ich miéwał po sześć, w niektóre dni.
„Włóż je w mój kapelusz, i podaj kawałek nowéj krédy, gdyż muszę je zapisać, w każdym razie.“
Karolek, wszedłszy na półkorcówkę, zajrzał do dna wialni, gdzie Tomek kładł zazwyczaj materyały piśmienne.
„Jak tam dużo piéniędzy!“ rzeki biédny idyota.
„Co ty pleciesz! Albożbym zostawiał tam moję kasę, teraz?“ odparł Tomek.
„Widzę je, — jeden, cztery, dwa dollary,“ upiérał się Karolek, nieznający jeszcze dobrze cyfr.
„Jakiż z ciebie głupiec!“ zawołał Tomek, i sam skoczył po krédę; ale o mało nie padł na ziemię, ujrzawszy cztery błyszczące sztuki ułożone szeregiem, i karteczkę z napisem: „Dla Tomka.“
„Do pioruna!“ zawołał Tomek, i porwawszy je, wpadł do domu, krzycząc przeraźliwie: „Sprawa skończona! odzyskałem piéniądze! Gdzie Alfred?“
Wkrótce go odszukano, i tak się szczerze uradował i zadziwił, że prawie wszyscy uwierzyli jego ponowionym zapewnieniom, że nie wiedział, gdzie się podziały.
„Jakżebym mógł oddawać to, czegom nie wziął? Uwierzcież choć teraz, i wróćcie mi przyjaźń,“ odezwał się tak błagalnie, że Emil poklepawszy go po ramieniu, zapewnił, iż gotów to zaraz uczynić.
„Ja także, i serdecznie cieszę się, żeś się tego nie dopuścił; ale któż to zrobił, u licha?“ powiedział Tomek, uścisnąwszy go za rękę.
„Mniejsza o to, kiedy się piéniądze znalazły,“ rzekł Dan, wpatrując się w uradowaną twarz Alfreda.
„A to dobre! Przecieżbym nie chciał, żeby znikały i zjawiały się, jakby czarodziejską sztuką,“ rzekł Tomek, patrząc takiém okiem na swój kapitał, jak gdyby podejrzéwał, że jest zaczarowany.
„Prędzéj czy późniéj odkryjemy sprawcę, chociaż tak był chytry, że dla niepoznaki wydrukował adres, zamiast go napisać,“ rzekł Franz przyglądając się kartce.
„To Adasia robota!“ powiedział Robcio, nierozumiejąc dobrze, co to za figiel.
„Nie wmówisz we mnie, że to on zrobił,“ odezwał się Tomek, i wszyscy się roześmieli na samą tę myśl, bo „mały dyakonik“ jak go tam nazywano, był wyższy nad wszelkie podejrzenia.
Alfred zmiarkował jak odmiennie mówiono o nim, a o Adasiu, i byłby chętnie poświęcił wszystko, co miał, i czego mógł się spodziéwać, żeby mu tak wierzono; przekonał się bowiem, że łatwo jest utracić ludzkie zaufanie, a bardzo, bardzo trudno je odzyskać. Odkąd tyle ucierpiał za lekceważenie prawdy, stała się dlań szacowną rzeczą.
Pan Bhaer, mocno zadowolony że ta sprawa dała znak życia, oczekiwał dalszych wyjaśnień; nastąpiły one nadspodziéwanie prędko: a to w sposób, który go wielce zadziwił i zasmucił. Oddano mu raz, w czasie wieczerzy, paczkę od sąsiadki, pani Bater; podczas kiedy czytał załączony do niéj list, Adaś rozwinął ją, i zawołał:
„To książka, którą wuj Teodorek darował Danowi!“
„Tam do djabła!“ odezwał się Dan; nie przestał bowiem jeszcze kląć, pomimo szczerych chęci oduczenia się tego.
Pan Bhaer usłyszawszy te słowa, podniósł głowę. Dan chciał mu spojrzéć w oczy, ale nie zdołał; przygryzł wargi, pochylił czoło, i rumienił się coraz bardziéj, jak gdyby czegoś zawstydzony.
„Co to jest?“ zapytała niespokojnie pani Bhaer.
„Byłbym wolał załatwić tę sprawę na osobności, ale kiedy mi Adaś wszedł na drogę, lepiéj zbyć się od razu,“ rzekł profesor, przybiérając surową minę, jak zwykle, gdy miał wydać wyrok za jaki nie szlachetny, lub podstępny czyn.
„Pani Bater donosi mi, że jéj Józio kupił tę książkę od Dana przeszłéj soboty; miarkując, że jest daleko więcéj warta, niż dollara, — sądzi, że zaszła jaka pomyłka, i dla tego mi ją odsyła. Czyś ją sprzedał, Danie?“
„Sprzedałem,“ odrzekł tenże zcicha.
„Dla czego?“
„Potrzeba mi było pieniędzy.“
„Na co?“
„Żeby oddać należność.“
„Komu?“
„Tomkowi.“
„Nigdy w życiu nie pożyczał odemnie!“ zawołał Tomek z przerażeniem, gdyż łatwo mu było odgadnąć co daléj nastąpi, a wielbiąc Dana, byłby już wolał czary.
„Może to on ukradł piéniądze?“ wykrzyknął Antoś, który miał żal do Dana za wyrządzoną mu kąpiel, i wzięła go chętka, jako prostego śmiertelnika, odpłacić mu się za to.
„Ach Danie!“ zawołał Alfred i załamał ręce, nie pomnąc że trzyma chléb z masłem.
„Przykra to rzecz, ale ją muszę raz załatwić, bo niepodobna żebyście się nawzajem podejrzéwali, i żeby cały zakład na tém cierpiał. Czyś ty położył tego dollara, dziś rano, w szopie?“ zapytał pan Bhaer.
Dan patrząc mu prosto w oczy, odpowiedział pewnym głosem: „Ja!“
Powstał szmer w koło stołu, Tomek z łoskotem rzucił kubek, Stokrotka zawołała „Wiedziałam że Alfred tego nie zrobił!“ Andzia rozpłakała się, a pani Ludwika wyszła z pokoju, z twarzą tak strapioną, smutną, zbolałą, — że Dan niemogąc znieść tego widoku, ukrył na chwilę twarz w rękach, potém podniósł głowę, wyprężył się, jak gdyby miał zarzucić jaki ciężar na plecy, — i rzekł dawnym, opryskliwym tonem:
„Jam to zrobił, ale choćbyś mię pan niewiedziéć jak męczył, nie powiem ani słowa więcéj.“
„Nawet tego że żałujesz swego postępku?“ spytał profesor, zmięszany zmianą jaka w nim nastąpiła.
„Nie żałuję.“
„Wybaczam mu, chociaż o to nie prosi,“ odezwał się Tomek, któremu ciężéj było patrzéć na zhańbienie się odważnego Dana, niż lękliwego Alfreda.
„Nie chcę przebaczenia,“ odparł Dan mrukliwie.
„Może będziesz inaczéj mówił, gdy się zastanowisz spokojnie. Teraz, nie powiem ci do jakiego stopnia jestem zadziwiony i zmartwiony, ale późniéj rozmówimy się w twoim pokoiku.“
„Na nic się to nie zda,“ rzekł Dan wyzywająco; ale zmiękł zobaczywszy strapioną twarz pani Ludwiki, i uważając swe słowa za pożegnalne, wyszedł z pokoju, jak gdyby już nie mógł tam dłużéj wytrzymać.
Szkoda że nie pozostał dłużéj, byłoby mu to ulgę sprawiło: chłopcy rozmawiali bowiem z tak szczerym żalem o tém zdarzeniu, objawiali takie politowanie i zdumienie, że byłby się wzruszył i zażądał przebaczenia. Nikt się nie ucieszył z odkrycia winowajcy nawet Alfred: gdyż mimo licznych wad, lubiony był Dan za męskie przymioty, kryjące się pod szorstką powłoką. Pani Ludwika, jako główna jego opiekunka i kształcicielka, żywo to wzięła do serca, że ostatni i najbardziéj obiecujący z jéj wychowanków, tak się źle pokierował. Sama kradzież już była naganną, ale gorszém było to, iż pozwolił innemu cierpiéć niewinnie podejrzenie, — a najgorszém, podrzucenie pieniędzy; to bowiem wskazywało nietylko brak odwagi, ale skłonność do oszustwa. W dodatku, stanowczo nie chciał się ani wytłomaczyć, ani przyznać do żalu. Dni mijały, a Dan chodził na lekcye i do robót polnych: zły, milczący i zacięty. Jak gdyby nauczony losem Alfreda, nie żądał od nikogo współczucia, odpychał dobre chęci kolegów, a w chwilach wolnych od pracy, wałęsał się po lasach i polach, szukając towarzyszy w drzewach i ptakach, które znał i miłował, jak mało które z dzieci.
„Jeżeli to potrwa dłużéj, boję się, by nie uciekł znowu, bo jest za młody na takie życie,“ rzekł pan Bhaer, zrażony daremnemi próbami.
„Niedawno jeszcze byłam pewna że go nic nie sprowadzi z dobréj drogi, ale teraz tak się zmienił, żem na wszystko przygotowana,“ odpowiedziała biédna pani Ludwika. Ubolewała ona nad swym chłopcem, i nie mogła znaleść w nim osłody, bo jéj najwięcéj unikał. Ile razy spróbowała pomówić sam na sam, spoglądał na nią jakoś gniewnie a błagalnie, jakby dziki zwierz w sidła schwytany.
Alfred ścigał jak cień Dana, który unikając go mniéj niż innych, zazwyczaj mówił tylko opryskliwie:
„Tyś już oczyszczony z zarzutów, o mnie zaś nie turbuj się, bo sobie łatwiéj poradzę.“
„Przykro mi, żeś tak osamotniony,“ rzekł raz Alfred smutno.
„A mnie bynajmniéj“ — odparł Dan, tłumiąc westchnienie, gdyż dolegała mu ta samotność.
Przechodząc pewnego dnia lasem, napotkał gromadkę swych kolegów, którzy dla zabawki, to się wspinali na drzewo, to się zeń zsuwali, po giętkich gałęziach. Dan stanął na chwilę, by się przyjrzéć tym figlom. Gdy przyszła koléj na Jakubka, wybrał, na nieszczęście, zbyt grubą drzewinę, bo skoro zaczął się zsuwać, nachyliła się tylko trochę, i został zawieszony bardzo wysoko.
„Wróć się, bo nie poradzisz sobie!“ zawołał Antoś z dołu.
Jakubek chciał go usłuchać, ale gałąź wymykała mu się z rąk, a nogami nie mógł uchwycić pnia: tak się więc zmordował daremném szamotaniem się, że nakoniec zawołał rozpaczliwie:
„Chwytajcie mię! ratujcie, bo muszę upaść.“
„Ostrożnie! zabijesz się!“ wykrzyknął Antoś z przerażeniem.
„Trzymaj się mocno!“ rzekł Dan, poczém wskoczył na drzewo, i wspinał się, póki nie dotarł do Jakubka, który patrzył weń, pełen obawy i nadziei.
Skacząc gorączkowo pod drzewem, wołał Antoś: „Zejdźcie obaj razem!“ Alfred zaś wyciągał ręce, żeby ich podtrzymać w locie.
„Właśnie tego chcę,“ odparł Dan z zimną krwią, i gdy to mówił, drzewo się pochyliło o kilka stóp niżéj, pod zwiększonym ciężarem.
Jakubek zeskoczył bezpiecznie; ale brzezina uwolniona od połowy ciężaru, tak nagle podniosła się w górę, że Dan spadł na ziemię.
„Nic mi nie będzie; za chwilę przyjdę do siebie,“ rzekł siadając z pobladłą nieco twarzą; a chłopcy otoczyli go przejęci podziwieniem i przestrachem.
„Poczciwy z ciebie chłopak, Danie, takim ci wdzięczny!“ serdecznie przemówił Jakubek.
„Niéma za co,“ mruknął tenże, podnosząc się zwolna.
„I owszem, jest za co, i uścisnę ci rękę, chociaż jesteś,“ — tu, zamiast wymówić nieszczęsne słowo, przygryzł sobie Antoś język i wyciągnął rękę, z tém przekonaniem, że piękny czyn spełnia.
„Ale ja nie uścisnę ręki oszczercy,“ odrzekł Dan, i odwrócił się wzgardliwie. Antoś przypomniawszy sobie zajście przy strumyku, umknął co tchu.
„Chodź do domu kolego, ja cię podniosę,“ powiedział Alfred, i odeszli razem; reszta zaś pozostała jeszcze, by rozprawiać o zręczności Dana. Bardzo byli ciekawi czy „przystanie już do nich,“ i nie mogli się odżałować, że owe pieniądze Tomka narobiły tyle frasunku.
Pan Bhaer przyszedł nazajutrz rano do szkoły, z tak uradowaną twarzą, że chłopcy zaciekawieni byli co mu się stało, i zaczęli przypuszczać że oszalał, skoro poszedł prosto do Dana, ujął go za obie ręce, i ściskając serdecznie, rzekł:
„Już wiem wszystko, i przepraszam cię. Ten postępek w piękném świetle przedstawia twój charakter; ale pamiętaj, że nawet przez przyjaźń nie należy kłamać.“
„Co to znaczy?“ zawołał Alfred, bo Dan nie wyrzekł ani słowa, tylko podniósł głowę, jak gdyby do owéj chwili jakiś ciężar pochylał ją ku ziemi.
„Dan nie wziął pieniędzy Tomka!“ powiedział pan Bhaer z radością.
„Więc któż je wziął?“ chórem zawołali chłopcy.
Profesor wskazał na jedno puste miejsce: wszystkie oczy poszły w ślad za jego palcem, ale się nikt nie odezwał, takie zdumienie ogarnęło całe grono.
„Jakubek oddalił się ztąd dziś rano, i oto co zostawił,“ rzekł pan Bhaer; poczém wśród ogólnéj ciszy, przeczytał kartkę którą wstawszy z łóżka, znalazł przywiązaną do klamki, u swych drzwi.
„To ja wziąłem Tomkowi dollara; bo zaglądając przez szczelinę, zobaczyłem gdzie chowa pieniądze. Miałem chęć przyznać się prędzéj, alem się obawiał. O Alfreda nie tyle mi chodziło, ale z Dana taki poczciwy chłopak, żem już nie mógł wytrzymać. Nie wydałem tych pieniędzy: są w moim pokoju, pod dywanem, za umywalnią. Żałuję, żem to zrobił, i ponieważ nie przypuszczam żebym tu jeszcze wrócił, niech sobie Dan zabierze moje rzeczy.

Jakubek.“

Ta spowiedź bardzo krótka, niewykwintna, brzydko napisana i kreślona w wielu miejscach, stanowiła jednak ważny dokument dla Dana. Gdy pan Bhaer zamilkł, uradowany chłopak pobiegł ku niemu i rzekł przez łzy, z poszanowaniem, jakiego starano się go tam nauczyć:

„Teraz przyznam, że żałuję winy i poproszę o przebaczenie.“
„To było zacne kłamstwo, mój Danie, i muszę ci je darować; ale jak widzisz, nie wyszło na dobre,“ powiedział profesor opierając ręce na jego ramionach, z twarzą wyrażającą serdeczne zadowolenie.
„Dla tegom tak postąpił, żeby chłopcy przestali dręczyć Alfreda, bo jemu to bardziéj dolegało, niżeli mnie,“ rzekł Dan, z widoczną przyjemnością korzystając z mowy, po tak zaciętém milczeniu.
„Czy podobna żebyś to zrobił! aleś ty był zawsze taki dobry dla mnie!“ rzekł drżącym głosem Alfred. Brała go wielka chęć rozpłakać się i uściskać przyjaciela, lecz bał się oburzyć go, tak babskim objawem czułości.
„Wszystko się już wyjaśniło, więc nie szaléj, mój drogi,“ rzekł Dan przełykając łzy, i roześmiał się wesoło, po raz pierwszy od kilku tygodni. „Czy pani Bhaer wié o tém?“ zapytał po chwili.
„Ma się rozumiéć, i taka jest uszczęśliwiona!“ odparł profesor. Dalszą mowę przerwali mu chłopcy, bo zaciekawieni i przejęci radością, otoczyli Dana; lecz zanim zdołał odpowiedziéć na ich liczne pytania, nowy głos wykrzyknął:
„Niech żyje Dan!“ i pani Ludwika ukazała się na progu, powiewając serwetą. Zdawało się, iż z radości gotowa tańczyć, jak to było jéj zwyczajem w dzieciństwie.
Wszyscy, a na czele pan Bhaer, tak głośno wykrzyknęli „hurra!“, że się aż Azya zalękła w kuchni, a przechodzący wówczas koło domu staruszek, zaczął kręcić głową i rzekł: „Za moich młodych lat, inne były szkoły.“
Dan trzymał się tęgo przez chwilę, ale go zwalczyła radość pani Ludwiki. Nagle, pobiegł przez sień do bawialnego pokoju, gdzie ona także podążyła, i przez pół godziny nie pokazali się nikomu.
Panu Bhaer było bardzo trudno uciszyć zgorączkowaną gromadkę; widząc zatém, że lekcye nie mogą dobrze pójść, zaczął opowiadać tę starą a piękną historyę o dwóch przyjaciołach, wsławionych wiernością dla siebie. Chłopcy pilnie słuchali i opowieść ta wraziła im się w pamięć, gdyż serca ich były właśnie wzruszone, skromniejszą parą przyjaciół. Kłamstwo Dana było wprawdzie rzeczą naganną; ale przyjaźń powodująca nim, i męstwo z jakiém znosił upokorzenia należące się innemu, podniosły go do godności bohatera. Uczciwość i honor nabrały dla nich nowego znaczenia; dobre imię stało się im droższém od złota, gdyż poznali, że straciwszy je, niemożna odzyskać za pieniądze, i odtąd życie spływało im błogo, bo wszyscy nawzajem ufali sobie.
Tomek z chlubą przywrócił dawną firmę; Alfred poświęcał się całkiem Danowi; a inni chłopcy starali się wynagrodzić im obu dawniejsze podejrzenia i oziębłość. Pani Ludwika cieszyła się swą trzódką, profesor zaś niezmordowanie opowiadał o swym Damonie i Pytyasie.













Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Louisa May Alcott i tłumacza: Zofia Grabowska.