Mali mężczyzni/Rozdział dwunasty

<<< Dane tekstu >>>
Autor Louisa May Alcott
Tytuł Mali mężczyzni
Wydawca Ferdynand Hösick
Data wyd. 1877
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Zofia Grabowska
Tytuł orygin. Little men
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
Rozdział dwunasty.
Jerzyny.

W pewne czerwcowe popołudnie, krzątali się i biegali chłopcy z blaszanymi dzbanuszkami, raz wraz prosząc o coś do jedzenia, szli bowiem zbiérać jerzyny.
„Wybierzcie się jak najciszéj, moje dzieci, póki tu Robcia niéma,“ rzekła pani Bhaer, gdy już zawiązała Stokrotce skrzydlaty kapelusz i naprostowała Andzi duży, niebieski fartuch.
Nie udał się jednak ten zamysł, bo usłyszawszy ruch, zmiarkował chłopczyna o co chodzi i postanowił towarzyszyć całéj gromadce, nieprzypuszczając nawet żadnéj przeszkody. Właśnie gdy dzieci wymykały się z bramy, ukazał się także ten malec z dzbanuszkiem w rączce i z rozpromienioną twarzyczką.
„Dopiérożto będzie scena!“ rzekła z westchnieniem pani Bhaer, któréj bywało bardzo trudno poradzić sobie ze starszym synkiem.
„Jużem gotów!“ powiedział Robcio i zajął miejsce w szeregu z taką pewnością siebie, że matce było bardzo przykro odjąć mu to złudzenie.
„To za daleko dla ciebie,“ odezwała się. „Zostań ze mną, żebym nie była sama jedna“
„Teodorek zostanie z mamą. Jam już duży, więc mogę pójść. Mama powiedziała, że jak urosnę, to będę chodził ze starszymi chłopcami, a już urosłem,“ mówił Robcio nalegając, i twarzyczka zaczynała mu się chmurzyć.
„Idziemy na ,wielkie pastwiskoʻ, to za daleka przechadzka dla ciebie. Zresztą nie chcemy, żebyś się wlókł za nami,“ rzekł Jakubek, nielubiący malców.
„Ja się nie będę wlókł, nadążę wam z pewnością. Pozwól mi, mamo, pójść! Chciałbym ci przynieść pełen dzbanuszek jerzyn. Proszę cię, pozwól — będę taki grzeczny!“ błagał, patrząc tak żałośnie i smutno na matkę, że się zawahała.
„Ależ mój najdroższy, tak się zmęczysz i zgrzejesz, że ci to zatruje całą przyjemność. Poczekaj aż ja się wybiorę; wtenczas zabawimy się cały dzień i nazbiéramy jerzyn do woli.“
„Mama się nigdy nie wybierze, bo nie ma na to czasu, a mnie się sprzykrzyło czekać. Wolałbym pójść sam i przynieść do domu jerzyn, bo lubię je zrywać i chciałbym napełnić nowy dzbanuszek,“ mówił Robcio z płaczem.
Wszystkie niewieście serca wzruszył widok łezek spadających w dzbanuszek, zamiast spodziéwanego owocu: matka poklepała mazgaja po plecach, Stokrotka spytała, czy by z nią pozostał w domu, Andzia zaś, rzekła ze zwykłą stanowczością:
„Niech idzie; wezmę go pod swę opiekę.“
„Gdyby Franz szedł, przystałabym bez obawy; bo jest bardzo rozważny, ale zbiéra siano z ojcem — a z pomiędzy was, nikogo nie jestem zupełnie pewna,“ odrzekła pani Bhaer.
„To tak daleko!“ zauważył znowu Jakubek.
„Jabym go niósł, gdyby mi wolno było wybrać się także. Co za szkoda, że to jest niepodobieństwem,“ powiedział Dan, wzdychając.
„Dziękuję ci, mój drogi, ale musisz być ostrożnym ze swoją nogą. Chciałabym pójść z wami sama. — Zatrzymajcie się chwilkę, może mi się uda usunąć trudności!“ Powiedziawszy to, wbiegła na wschody, powiewając fartuszkiem.
Silas właśnie odjeżdżał drabiniastym wozem po siano, ale spostrzegłszy jéj znaki, powrócił, i od razu przystał na to, by zawieść dzieci na wielkie pastwisko i pojechać po nie o piątéj godzinie.
„Opóźnisz się trochę z robotą, lecz ci to odpłacimy piérogami z jerzyn,“ powiedziała pani Bhaer, trafiając w jego słabą stronę.
Ożywiła mu się na te słowa gminna i ogorzała twarz; co widząc, pani Ludwika pospieszyła do swéj gromadki z okrzykiem: „Wybiérajcie się prędko, wszyscy pojedziecie.“ Ucieszyło ją to mocno, że sprawi przyjemność wychowankom i nie zasmuci synka: według jéj zdania bowiem, jestto powinnością starszych, szanować dziecięce nadzieje, zamysły i rozrywki, — nie sprzeciwiać im się, chyba z konieczności, i nigdy nie obracać w śmieszność.
„Czy ja także pojadę?“ zapytał Dan.
„Ciebie głównie miałam na myśli; ale zamiast zrywać jerzyny, siedź spokojnie i ciesz się pięknemi rzeczami, które umiesz zawsze znaleść w koło siebie,“ odrzekła pani Bhaer, przejęta wdzięcznością za jego serdeczne chęci.
„Ja także! ja także!“ wołał Robcio, tańcząc z radości, i brzękał dzbanuszkiem, jakby kastanietami.
„Dobrze; Stokrotka i Andzia wezmą cię w opiekę. Ale stawcie się przy furtce od parkanu o piątéj, bo Silas przyjedzie po was.“
Robcio rzucił się matce na szyję, obiecując, że jéj przyniesie wszystkie jerzyny, jakie tylko znajdzie, i nie zjé ani jednéj. — Potém usadowiła się dziatwa na wozie, i odjechała z wesołą wrzawą. Najbardziéj uszczęśliwioną twarzyczkę miał Robcio, pośród swych małych opiekunek; uśmiéchał się do całego świata i powiewał swym najładniejszym kapelusikiem, gdyż pobłażliwa matka nie miała serca wzbronić mu téj uciechy, w tak uroczysty dzień.
Jakież rozkoszne było owo popołudnie, mimo wypadków przywiązanych zwykle do podobnych wycieczek! Ma się rozumiéć, że najpierwszy zdarzył się Tomkowi: oto padł na gniazdo os, które pokłuły go żądłami; ale przyzwyczajony do bólu, znosił go cierpliwie, póki Dan nie doradził przyłożyć wilgotnéj ziemi. Potém Stokrotka zobaczyła węża, i uciekając przed nim, upuściła prawie wszystkie jerzyny; lecz Adaś dopomógł napełnić dzbanuszek, opowiadając nauczające rzeczy o gadach. Antoś spadł znowu z drzewa, ale sobie tylko tę krzywdę zrobił, że mu się rozdarła kurtka na plecach. — Emil z Jakubkiem ubiegali się o jeden krzak; a podczas ich szamotania się, Nadziany znienacka poobrywał gałęzie i uciekł z niemi pod opiekę Dana, którego to mocno ubawiło. Niepotrzebując już kul, z rozkoszą przechadzał się on po łące, pełnéj ciekawych kamieni, żyjątek, i w powietrzu wirujących owadów.
Ale Andzi i Robciowi zdarzyła się najważniejsza przygoda, i na długi czas została im w pamięci. Gdy już obeszła dzieweczka całą okolicę, rozdarła trzy razy sukienkę, i podrapała twarz krzakiem berberysowym, zaczęła zrywać czarne perełki. Zgrabne paluszki uwijały się żwawo, ale gdy mimo to dzbanuszek nie napełniał się dosyć prędko, chodziła tu i owdzie, szukając lepszych miejsc, zamiast jak Stokrotka, poprzestawać na tém, co ma pod ręką. Robcio wszędzie jéj towarzyszył, bo mu się lepiéj podobała jéj ruchliwość, niż cierpliwe szukanie siostrzyczki; przytém chciał także zanieść mamie najpiękniejsze i największe jerzyny.
„Zbiéram i zbiéram, ale dzbanuszek jeszcze nie pełen, a takem się już zmęczył!“ rzekł biédaczek, przystając na chwilkę, żeby mu nóżki wypoczęły. Zaczynał już w mniéj powabném świetle widziéć zbieranie jerzyn, bo słońce dopiekało, Andzia przeskakiwała z miejsca na miejsce, jakby konik polny, a owoce wylatywały z dzbanuszka prawie tak prędko, jak je wkładał, gdyż przedziérając się przez krzaki, upuszczał go co chwilę.
„Przeszłą razą, było tu daleko więcéj krzaczków. Patrz, tam jest pieczara, gdzie chłopcy rozpalili ogień; napełnijmy prędko dzbanuszki, a potém schowamy się w niéj, żeby nas szukano,“ odezwała się Andzia, zawsze łaknąca przygód.
Gdy Robcio przystał na to chętnie, przeszli na drugą stronę wału, a ztamtąd między skały i krzaki, gdzie napełnili wreszcie dzbanuszki, i otrzeźwili się nieco, wodą ze strumyka.
„Teraz pójdziemy odpocząć w pieczarze i zjemy podwieczorek,“ rzekła Andzia, zadowolona, że jéj się tak udał pomysł.
„Czy tylko trafisz?“ zapytał Robcio.
„Ma się rozumiéć; jak tylko jeden raz gdzie jestem, to już nie zapominam drogi. Alboż zbłądziłam wtenczas, idąc po kuferek?“ Te ostatnie słowa przekonały chłopaczka, i odtąd ślepo szedł za Andzią, która po badylach i kamieniach doprowadziła go wreszcie do małego otworu w skale, gdzie były ślady wypalonego ognia.
„A co, nie ładnie tutaj?“ zapytała, wyjmując z kieszonki kawałek chleba z masłem, nieco uszkodzony bliskiém sąsiedztwem z gwoździami, wędkami i kamykami.
„I owszem; ale czy myślisz, że nas prędko znajdą?“ zapytał malec, któremu jakoś nudno było w tym zacienionym kąciku, więc zaczynał tęsknić do liczniejszego towarzystwa.
„Wątpię, bo jak ich tylko usłyszę, zaraz się schowam, żeby się tém ubawić, że daremnie szukają.“
„Może wcale nie przyjdą?“
„Mniejsza o to; mogę sama wrócić do domu.“
„Czy to daleko?“ zapytał Robcio, spoglądając na swe trzewiczki, przemoknięte i zakurzone.
„Musi być ze sześć mil.“ Pojęcia jéj o przestrzeni były, jak się okazuje, niepewne, a wiara w swe siły ogromna.
„Możebyśmy zaraz poszli?“ odezwał się znowu biédny chłopaczek.
„Ja nie pójdę, póki nie nazbiéram pełnego dzbanuszka.“
„Mówiłaś, że się mną będziesz opiekować,“ rzekł z westchnieniem.
„Przecież się opiekuję, jak umiem najlepiéj. Nie zżymaj się moje dziecko, pójdziemy za chwilę,“ odrzekła Andzia, uważająca pięcioletniego Robcia za niemowlę, w porównaniu z sobą.
Biédny chłopczyna siedział, rozglądając się niespokojnie, i czekał cierpliwie, gdyż pomimo częstych zawodów, wielkie miał zaufanie w Andzi.
„Zdaje mi się, że niezadługo będzie noc,“ odezwał się, jakby sam do siebie, gdy komar go ukłuł, a żaby zaczęły koncert wieczorny, w pobliskim stawie.
„Ach prawda! Chodź prędko, bo gotowi odjechać bez nas!“ zawołała Andzia, podniósłszy bowiem główkę, spostrzegła, że słońce zaszło.
Słyszałem trąbkę przed godziną, może to nas wzywali?“ rzekł Robcio, drepcąc za swą przewodniczką, która wspinała się na górę.
„Gdzieżto było?“
„W tamtéj stronie,“ rzekł, i wskazał zawalanym paluszkiem, w zupełnie złym kierunku.
„Idźmyż, to ich spotkamy,“ powiedziała Andzia zawracając, i zaczęła się przedziérać przez krzaki z pewnym niepokojem, było tam bowiem tak wiele ścieżek, że nie mogła rozpoznać, którą przyszli.
Dążyli daléj po kamieniach, stając niekiedy, aby nadsłuchiwać trąbki, która nie odzywała się jednak, — gdyż był to tylko ryk krowy, powracającéj do obory.
„Nie przypominam sobie tego stosu kamieni, a ty?“ rzekła Andzia, usiadłszy na wale, żeby odpocząć chwilkę i rozejrzéć się do koła.
„Ja nic nie pamiętam; alebym chciał pójść do domu,“ odpowiedział Robcio tak drżącym głosikiem, że objęła go rączką, sprowadziła ostrożnie na dół, i rzekła, udając pewność siebie:
„Idę, jak mogę najprędzéj, moj drogi. Nie płacz, skoro dojdziemy do gościńca, to cię będę niosła.“
„A gdzie gościniec?“ zapytał biédaczek, i obtarł oczki, żeby go zobaczyć.
„Tam, przy tém dużém drzewie, z którego spadł kiedyś Antoś. Nie poznajesz go?“
„Prawda; może oni tam czekają na nas! Chciałbym pojechać do domu, a ty?“ szczebiotał Robcio, ożywiony nadzieją, że już wyjdą z téj łąki.
„Nie, jabym wolała wrócić pieszo,“ odrzekła Andzia, wiedząc, że rada nie rada, będzie musiała na tém skończyć.
Uszedłszy znowu duży kawał drogi, doznali smutnego zawodu; nie było to bowiem drzewo, z którego spadł Antoś, i gościniec się nie ukazywał.
„Czyśmy zabłądzili?“ spytał ze drżeniem chłopczyk, rozpaczliwie ściskając dzbanuszek.
„Niebardzo; ale byłoby lepiéj zawołać, bo nie widzę wyraźnie drogi przed sobą.“
Krzyczeli więc oboje, aż do ochrypnięcia; ale tylko żaby odpowiadały chórem.
„Znowu spostrzegam jakieś wysokie drzewo,“ rzekła Andzia, tracąc już odwagę, chociaż się z tém nie zdradzała.
„Już podobno daléj iść nie mogę. Trzewiczki zrobiły się takie ciężkie, że trudno je udźwignąć,“ odezwał się Robcio, i usiadł ze znużenia na kamieniu.
„Musimy tu chyba zostać całą noc. Nicbym sobie z tego nie robiła, choćby węże przyszły.“
„A ja się boję węży, nie mogę tu zostać! Ja nie chcę zabłądzić!“ zawołał chłopczyna, i skrzywił już twarzyczkę do płaczu, kiedy mu zabłysła w główce nagła myśl, i powiedział z zupełną ufnością:
„Mama przyjdzie i odszuka mię. Mama mię wszędzie znajdzie. Już się teraz nie boję.“
„Nie będzie wiedziała, gdzie jesteś.“
„Jakem był zamnięty w lodowni, także nie wiedziała, a jednak mię znalazła. Ja wiem, że tu przyjdzie,“ dodał z takiém zaufaniem, że Andzi lżéj się zrobiło na serduszku, i usiadłszy obok Robcia, rzekła ze skruchą:
„Żałuję, żeśmy się oddalili od nich.“
„Tyś mię do tego namówiła; ale się niebardzo smucę, bo chociaż się tak stało, to mię mama nie przestanie kochać,“ odrzekł, tuląc się do swéj opiekunki.
„Takam głodna! zjédzmy jerzyny,“ odezwała się Andzia po niejakiéj chwili, gdy Robcio zaczął drzémać.
„Ja także; ale nie mogę zjeść swoich, bom obiecał mamie, że jéj wszystkie oddam.“
„Będziesz musiał je zjeść, jak nikt po nas nie przyjdzie,“ rzekła Andzia, czując potrzebę przeczenia. „Jeżeli nam tu przyjdzie spędzić dużo dni, to zjemy wszystkie jerzyny, co tu rosną, a potém umrzemy z głodu,“ dodała ponuro.
„Ja będę jadł sasafry: wiem o jedném dużém drzewie. Dan opowiadał mi, że wiewiórki wykopują sobie korzenie, żeby je zjadać, a ja lubię kopać,“ odparł Robcio, nielękający się głodowéj śmierci.
„Prawda; możemy téż łapać i gotować żaby. Mój ojciec jadał je kiedyś i mówi, że są bardzo smaczne,“ powiedziała Andzia, któréj się wydawało romantyczném zabłąkanie się, nawet pomiędzy krzakami jerzyn.
„Jakim sposobem moglibyśmy gotować żaby? Przecież nie mamy roznieconego ognia.“
„Nie wiem; na drugi raz wezmę zapałki do kieszeni,“ odrzekła Andzia, zniechęcona trochę tą przeszkodą.
„Czy nie możnaby rozpalić ognia świecącym robaczkiem?“ zapytał Robcio, widząc, że latają tu i owdzie, jakby skrzydlate iskierki.
„Sprobujmy.“ Przyjemnie im zeszło kilka chwil, łapali bowiem robaczki, probując zapalić nimi zielone gałązki. Jednakże gdy się próby okazały daremne, wzgardliwie je uwolnili i zdeptali urwane gałęzie.
„Jakoś mama długo nie przychodzi,“ rzekł znowu Robcio po chwili milczenia, w czasie którego przyglądali się gwiazdom, oddychali miłą wonią traw, i wsłuchiwali się w serenadę świerszczy.
„Nie wiem, na co Pan Bóg stworzył noc, kiedy dzień jest daleko przyjemniejszy,“ odezwała się Andzia z zadumą.
„Na to, żeby spać,“ rzekł Robcio, ziéwając.
„To śpij!“ odparła cierpko.
„Do tego trzebaby leżéć w łóżeczku. Ach, jakżebym chciał zobaczyć Teodorka!“ zawołał biédny chłopaczek, któremu świergotanie ptasząt, bezpiecznie siedzących w gniazdkach, boleśnie przypominało dom. Andzię zaczęła ogarniać rozpacz, bo nienawidziła czekania, — rzekła więc:
„Nie znajdzie nas twoja mama, bo jest tak ciemno, że nic nie widać.“
„W lodowni było zupełnie czarno, i ze strachu już nawet nie wołałem, a znalazła mnie; i teraz mię zobaczy, chociażby jak najciemniéj było,“ odparł ufnie Robcio, i stanął, żeby wśród ciemności dojrzéć pomoc, o któréj nie wątpił.
„Widzę ją! widzę!“ zawołał zaraz, i o ile mu tylko pozwoliły znęcone nóżki, pobiegł szybko, ku ciemnéj postaci, zbliżającéj się powoli. Nagle zatrzymał się jednak, potém się odwrócił, i drżący przybiegł napowrót, krzycząc z przerażeniem:
„To czarny, ogromny niedźwiedź!“ i ukrył twarzyczkę w sukience Andzi.
Przez chwilę ona także drżała; nawet ją odstąpiła odwaga, na myśl o prawdziwym niedźwiedziu; chciała się już odwrócić i uciekać bez pamięci, kiedy łagodne „uooo!“ przemieniło jéj trwogę w uciechę, i rzekła ze śmiechem:
„To krowa, Robciu; ta ładna, pstrokata krówka, którą widzieliśmy po południu.“
Zdawało się, że i krowa upatrywała coś niezwykłego w spotkaniu dwojga dzieci po ciemku, na swojém pastwisku, i że to łagodne stworzenie zatrzymało się umyślnie, żeby zapytać o przyczynę. Pozwoliła się pogłaskać i patrzyła tak przyjaźnie, że Andzia niebojąc się żadnego zwierzęcia, prócz niedźwiedzia, powzięła myśl wydojenia jéj.

„Silas nauczył mię doić, a jerzyny z mlékiem, będą takie smaczne!“ rzekła wypróżniając dzbanuszek w kapelusz; poczém śmiało wzięła się do dzieła. Robcio tymczasem deklamował, na jéj żądanie, następujący poemat:

„Oddaj mi, krówko z siercią pstrokatą,
Mleko swe, nektar drogi
Ja cię osłonię jedwabną szatą,
Ozłocę twoje rogi.“

Te nieśmiertelne rymy niewiele jednak pomogły, bo krowa będąc wydojoną, dała już tylko odrobinę mléka, spragnionym dzieciom.
„Sio, idż precz! ty, starucho!“ wołała niewdzięczna Andzia, wyrzekając się dalszych prób; a biédna krówka odeszła zwolna, pomrukując gniewnie.
„Dostaniemy po jednym łyku, a potém trzeba będzie chodzić trochę, żebyśmy nie usnęli; bo kto zabłądził, ten nie może spać. Czy nie znasz téj powiastki o Annie Lee, która zasnęła pod śniegiem i umarła?“
„Teraz śniegu nie ma; bardzo jest miło i ciepło,“ rzekł Robcio, obdarzony mniéj żywą wyobraźnią.
„Zawsze jednak lepiéj przejść się trochę i wołać. Jeżeli nikt nie przyjdzie, to się schowamy pod krzakiem.“
Przechadzka ich bardzo krótko trwała, gdyż Robcio tak był śpiący, że niemogąc ustać, padał ciągle na ziemię; Andzia zaś coraz więcéj traciła cierpliwość, i strach ją ogarniał, z powodu przyjętéj odpowiedzialności.
„Jeżeli jeszcze raz upadniesz, to cię wybiję,“ rzekła podnosząc malca bardzo łagodnie, gdyż jéj słowa zawsze bywały ostrzejsze od czynów.
„Nie bij mię, bo to moje trzewiczki — tak się — ślizgają,“ rzekł Robcio, i mężnie pokonał wydobywające mu się łkanie, dodając tak żałośnie, że się aż serce Andzi wzruszyło: „Gdyby mię komary nie kąsały tak bardzo, tobym mógł spać, póki mama nie przyjdzie.“
„Oprzéj główkę na moich kolanach, zakryję cię fartuszkiem. Ja się wcale nie boję nocy,“ odrzekła, i usiadła wmawiając w siebie, że ją nie straszą ciemności ani tajemnicze szmery, otaczające ich dokoła.
„Obudź mię, jak Mama przyjdzie,“ powiedział Robcio, i w pięć minut zasnął, ukryty pod jéj fartuszkiem.
Dziewczynka siedziała tak jaki kwadrans, rozglądając się strwożoném okiem, a każda sekunda wydawała jéj się godziną. Nagle, blade światło księżyca zaczęło połyskiwać na szczycie góry, i pomyślała:
„Już się widać noc skończyła, a ranek nastał. Lubię patrzéć na wschód słońca, więc nie będę spała; a jak się tylko rozwidni, to już trafimy do domu.“
Ale zanim okrągłe oblicze księżyca wypłynęło z poza góry, by zniweczyć jéj nadzieje, usnęła wsparta o krzak paproci i śniły jéj się robaczki świętojańskie, fartuszki niebieskie, stosy jerzyn, i Robcio obciérający łzy pstrokatéj krowie, która wołała szlochając „do domu! do domu!“
Podczas gdy dzieci spały, ukołysane jednostajnym szmerem komarów, panował w domu wielki popłoch. Drabiniasty wóz przybył o piątéj, i wszyscy się stawili na umówioném miejscu, prócz Jakubka, Emila, Andzi i Robcia. Zamiast Silasa, powoził Franz; a gdy mu chłopcy powiedzieli, że reszta gromadki wróci lasem do domu, rzekł z niezadowoleniem: „Trzeba było wsadzić Robcia na wóz, bo się zmęczy.“
„Tamta droga jest krótsza, i będą go nieśli,“ rzekł Nadziany, któremu było pilno do wieczerzy.
„Czyście pewni że Andzia i Robcio poszli z tamtymi?“
„Ma się rozumiéć; widziałem jak przechodzili przez wał i zawołali że już piąta, a Jakubek odpowiedział iż wrócą inną drogą,“ dorzucił Tomek.
„Kiedy tak, to siadajcież!“ Po chwili wyruszył do domu wóz pełen znużonych dzieci i dzbanuszków z jerzynami. Pani Ludwika nierada była posłyszawszy o rozdzieleniu się gromadki, i wysłała zaraz Franza na osiołku, by wyszukał młodszą dziatwę. Po wieczerzy, całe grono domowych siedziało, jak zwykle, w chłodnym przedsionku, kiedy Franz powrócił zgrzany, zapylony i wylękły.
„Czy przyszli?“ spytał zdaleka.
„Nie;“ odrzekła pani Bhaer, i zerwała się z tak przerażoną twarzą, że wszyscy skoczyli z miejsc, i otoczyli Franza.
„Nie mogłem ich nigdzie znaleść!“ odezwał się; lecz zaledwie to wymówił, głośne „hola!“ wstrząsnęło wszystkimi, i po chwili ujrzano Jakubka i Emila.
„Gdzie Andzia i Robcio?“ zawołała pani Ludwika, przyskakując tak gwałtownie do Emila, że myślał iż nagle zmysły straciła.
„Nie wiem. Alboż nie wrócili do domu, razem z tamtymi?“ odezwał się żywo.
„Nie; Jerzy i Tomek zapewniali, że są z wami.“
„Wcaleśmy ich nie widzieli, i wróciliśmy stawem i lasem,“ rzekł Jakubek z takiém przerażeniem, na jakie go tylko stać było.
„Poproście tu pana Bhaer, dajcie latarnię, i powiedzcie Silasowi że go potrzebuję.“
Tyle tylko powiedziała pani Ludwika, lecz zrozumieli co zamyśla uczynić, i pobiegli spełnić jéj rozkazy. W dziesięć minut, pan Bhaer i Silas wyruszyli do lasu, a Franz inną drogą poszedł ku wielkiemu pastwisku. Pani Ludwika porwała ze stołu coś do zjedzenia, a z szafy flaszkę wódki — wzięła latarnię, i nakazawszy Emilowi i Jakubkowi żeby z nią poszli, a reszcie by się nie ruszała, wsiadła na osła, nawet bez szala i kapelusza.
Słyszała że ktoś biegnie za nią, niemówiąc ani słowa; lecz dopiéro gdy się raz zatrzymała żeby zawołać i nadsłuchiwać odpowiedzi, światło latarni padło na twarz Dana.
„Ty, tutaj! Powiedziałam żeby się Jakubek wybrał,“ rzekła, chcąc go odprawić do domu, chociaż tak bardzo potrzebną jéj była pomoc.
„Nie puściłem go, bo jeszcze nie jadł wieczerzy; a przytém, chciałem koniecznie towarzyszyć pani.“ Po tych słowach umilkł, i odebrał od niéj latarnię z taką pewnością siebie, iż uczuła, że chociaż to dziecko jeszcze, może na niém polegać.
W mgnieniu oka zeskoczywszy na ziemię, gwałtem kazała mu wsiąść na osła, poczém zwolna posuwali się wśród pustki, przystając niekiedy by zawołać i z zapartym oddechem nadsłuchiwać, czy ich nie dojdą dziecięce głosiki.
Skoro przybyli na wielkie-pastwisko, inne światła już migotały tu i owdzie jak błędne ogniki, i słychać było wołanie pana Bhaer „Robciu! Andziu! Robciu! Andziu!“ Silas także krzyczał lub gwizdał. Dan zagłębiał się w tę i w owę stronę na osiołku, który jak by rozumiejąc o co chodzi, z niezwykłą uległością pozwalał się prowadzić w najmniéj przystępne miejsca. Pani Ludwika często nakazywała wszystkim milczenie, mówiąc ze łkaniem:
„Ten zgiełk może ich przestraszyć; pozwólcie żebym ja zawołała; Robcio pozna mój głos.“ Starała się na różne tkliwe tony obwoływać to drogie imię, aż je echa łagodnie powtarzały i zefiry roznosiły usłużnie, ale — nie było odpowiedzi.
Niebieskie sklepienie zachmurzyło się, księżyc niekiedy wypływał na chwilę, błyskawice i dalekie odgłosy grzmotu, zapowiadały zbliżającą się burzę.
„Ach mój Robcio! mój Robcio!“ wołała biédna matka, jak blade widmo snując się tu i owdzie; a Dan szedł za nią, świécąc jak robaczek świętojański. „Cóż ja powiem ojcu Andzi, jeżeli się z nią stanie co złego? Ach, czemuż puściłam tak daleko te moje pieszczotki! Fritz, czy nic nie słyszysz?“ Odebrawszy smutne „Nie,“ w odpowiedzi, załamała ręce tak rozpaczliwie, że Dan zeskoczył z osła, przywiązał uzdę do płotu, i rzekł:
„Może zeszli na dół, do źródła.“ Potém tak hyżo wydobył się za wał i zbiegł z góry, że mu pani Ludwika prawie nadążyć nie mogła; a gdy wreszcie stanęła na miejscu, zradością pokazał jéj, nachyliwszy latarnię, ślady drobnych nóżek na miękkim gruncie, wkoło źródła. Co prędzéj uklękła żeby się przyjrzéć krokom, i podskoczyła potém, mówiąc:
„Tak, to są trzewiczki mego Robcia! Chodź, musieli pójść w tę stronę.“
Jakież to było męczące poszukiwanie! ale niewytłomaczony instynkt prowadził widać strwożoną matkę, bo Dan wydał wreszcie okrzyk, podnosząc z ziemi jakiś błyszczący przedmiot. Była to pokrywka od blaszanego dzbanuszka, rzucona w pierwszym przestrachu, gdy spostrzegli, że są zbłąkani. Pani Ludwika ściskała i całowała ją, jakby żyjącą istotę. Skoro Dan chciał przywołać innych na to miejsce, powstrzymała go i biegła daléj, mówiąc: „Daj pokój, niech ja go znajdę. Kiedym pozwoliła Robciowi oddalić się, niechże go teraz oddam przynajmniéj ojcu.“
Nieco daléj leżał kapelusik Andzi; następnie, w miejscu koło którego przechodzili już kilka razy, znaleźli wśród lasu oboje dzieci, śpiące bezpiecznie. Dan nigdy nie zapomniał obrazka, na jaki padło światło jego latarni. Myślał, że pani Ludwika wykrzyknie, ale szepnęła tylko: „cicho!“ i ostrożnie odsłoniwszy fartuszek, zobaczyła pod nim tłuściuchną twarzyczkę Robcia. Usteczka powalane jerzynami, były na wpół otwarte, jasne włoski spadały wilgotne na rozpalone czoło, a pulchne rączki, mocno trzymały napełniony dzbanuszek.
Widok jerzyn, które dziecko, mimo takich przygód zachowało dla niéj, do głębi musiał poruszyć serce pani Ludwiki, gdyż porwała nagle chłopczynę i zaczęła płakać nad nim tak rzewnie, tak serdecznie, że się aż obudził. Z początku zdawał się odurzony; po chwili jednak oprzytomniał, uścisnął ją mocno, i rzekł, śmiejąc się z tryumfem:
„Wiedziałem że przyjdziesz, Mamo, i takem cię wyglądał!“
Podczas gdy się całowali i ściskali, Dan wydobył Andzię z pod krzaka, i z łagodnością, jaką dawniéj okazywał tylko Teodorkowi, koił jéj przestrach po nagłém ocknięciu się, i obciérał łezki, — bo z radości płakać zaczęła.
Nic dziwnego: przyjemnie jéj było widzieć życzliwą twarz, i czuć opiekę silnego ramienia, po tak długiém osamotnieniu i trwodze.
„Nie płacz, biédna dzieweczko! jesteś już bezpieczna i nikt cię łajać nie będzie,“ rzekła pani Ludwika, biorąc Andzię w objęcia; i oboje dzieci tuliła, jakby kokosz zbiérająca odzyskane pisklęta, pod swe macierzyńskie skrzydła.
„To moja wina, ale żałuję żem tak zrobiła. Opiekowałam się nim, jak mogłam; okryłam go i otuliłam do snu, i nie tknęłam jego jerzyn, chociaż tak mi się chciało jeść! Już tego nie uczynię nigdy a nigdy!“ mówiła Andzia ze łkaniem, pełna skruchy i wdzięczności.
„Przywołaj ich teraz i wróćmy do domu,“ powiedziała pani Ludwika, — a Dan wszedłszy na wał, wykrzyknął radośnie, „znaleźliśmy ich!“
Migające światełka zbiegły się ze wszystkich stron, żeby otoczyć gromadkę stojącą wśród krzaków paproci. Co tam było uścisków, całusów, gwaru, płaczu! To wszystko musiało zadziwiać robaczki świętojańskie i radować komary, bo wydawały donośny szmer; ćmy zlatywały się chmarami i żaby skrzeczały, głośno objawiając zadowolenie.
Wszyscy zawrócili nareszcie ku domowi, a komiczne było to grono: Franz biegł przodem, by pierwszy udzielić wiadomości; Dan, na osiołku wskazywał drogę; potém Silas niósł Andzię, i ten ciężar wydawał mu się tak lekkim, jak jeszcze żaden w życiu. Idąc, prześladował ją ciągle za ten wybryk nowy. Pan Bhaer nikomu nie dał nieść Robcia, tylko sam wziął go na ręce; a chłopczyna orzeźwiony snem, szczebiotał wesoło, mając się za bohatera. Matka szła obok, chwytając go co chwilę za rączkę lub nóżkę, i nie mogła się nacieszyć, gdy zapewniał „ja wiedziałem że Mama przyjdzie,“ albo gdy się nachylał, żeby ją pocałować i włożyć jéj do ust jerzynę, powtarzając „wszystkie zrywałem dla Mamy.“
Księżyc właśnie zaświecił, gdy wchodzili w aleę prowadzącą do domu, i chłopcy wybiegli hałaśliwie na ich spotkanie. Wprowadzono zbłąkane owieczki z tryumfem do jadalnego pokoju, gdzie jako poziome istotki, zażądały wieczerzy, niepoprzestając na całusach i pieszczotach. Zasiedli oboje do mleka z chlebem, a wszyscy domowi stanęli do koła, żeby im się przypatrywać. Andzia, wkrótce przyszedłszy do siebie, z rozkoszą zaczęła opowiadać o minionych niebezpieczeństwach; Robcio zaś na pozór zajęty tylko jedzeniem, nagle rzucił łyżeczkę i zaczął żałośnie kwilić.
„Czego płaczesz, najdroższy?“ zapytała, nieodstępująca go matka.
„Tego żem zabłądził,“ wyjąkał, daremnie chcąc wydobyć łzę z oka.
„Jużeś się znalazł, przecież. Andzia powiada żeś nie płakał na pastwisku i cieszyłam się, żeś taki odważny.“
„Tam nie miałem czasu, bom się bał; ale teraz chciałbym popłakać,“ odrzekł, walcząc ze snem, z wzruszeniem i z mlekiem, którego miał pełną buzię.
Chłopcy roześmieli się na cały głos z tego wynagradzania sobie przeszłości, a malec przestał jeść, spojrzał z zadziwieniem, i tak mu się udzieliła ich wesołość, że się także roześmiał i z wielkiego zadowolenia zaczął brzękać łyżeczką o stół.
„Dzieci, spać! już dziesiąta godzina!“ rzekł pan Bhaer, spojrzawszy na zegarek.
„Ach, Bogu dzięki, że nie będzie pustych łóżeczek téj nocy!“ dodała pani Bhaer, goniąc wzrokiem Robcia na rękach u ojca, i Andzię prowadzoną przez Adasia i Stokrotkę, którym się wydawała bardzo zajmującą bohaterką.
„Biédna ciocia Ludka! Tak jest znużoną, że trzeba by ją także zanieść,“ rzekł Franz, obejmując ją, gdy stała przy wschodach, widocznie wycieńczona trwogą i długą wędrówką.
„Zróbmy fotel,“ odezwał się Tomek.
„Dziękuję wam, moje chłopcy; tego nie chcę, ale niech mię który wesprze ramieniem,“ odrzekła pani Ludwika.
„Ja! ja!“ zawołało półtuzina głosów: wszyscy byliby się chcieli przysłużyć, bo w téj bladéj, macierzyńskiéj twarzy było coś takiego, że się wzruszyły ich gorące serduszka.
Widząc że mają to sobie za zaszczyt, pani Ludwika wybrała najbardziéj zasłużonego. — Wsparła się na Danie, o co żaden nie szemrał, — i rzekła z takiém spojrzeniem, że się aż zarumienił z dumy i z radości:
„On znalazł dzieci, więc niechże i mnie poprowadzi.“
Dan uznał się wówczas hojnie wynagrodzonym za wieczorny trud: nietylko dla tego, że mu dano lampę do przeniesienia, ale że gdy odchodził odedrzwi, pani Ludwika powiedziała serdecznie „Dobranoc mój chłopcze; niech cię Bóg błogosławi!“
„Żałuję, że nie jestem synem pani,“ odrzekł, czując że niebezpieczeństwo i troska zbliżyły ich z sobą więcéj, niż cokolwiekbądź.
„Będziesz odtąd moim najstarszym synem,“ odparła, pieczętując tę obietnicę pocałunkiem, co jéj do reszty zjednało Dana.
Robcio wstał nazajutrz zdrowiuteńki; ale Andzię główka bolała, i przyszło jéj leżéć na sofie pani Bhaer, z coldcreamem na podrapanéj twarzyczce. Wyrzuty sumienia ucichły w niéj zupełnie, i to zdarzenie zaczęło jéj się wydawać doskonałym figlem. — Pani Ludwika była niezadowolona z tego obrotu rzeczy: niechcąc, aby ktoś sprowadzał jéj synków na manowce, i żeby dzieci powierzone jéj opiece, błąkały się samopas. Surowo przemówiła zatém do Andzi, wykazując różnicę między swobodą a rozpustą, i dla silniejszego wrażenia, dodała kilka przykładów. Jedna z tych historyjek nasunęła jéj na myśl karę, która była wprawdzie dziwaczną, ale jéj się tém lepiéj podobała, jako odpowiednia do usposobienia Andzi.
„Wszystkie dzieci uciekają,“ rzekła dziewczynka na swoję obronę, jak gdyby to była rzecz tak naturalna i konieczna, jak ospa lub koklusz.
„Nie wszystkie; a niektóre jak uciekną, to już się nie odnajdują,“ odparła pani Ludwika.
„Czy pani nie uciekała nigdy?“ zapytała Andzia, któréj bystre oczki dopatrzyły się duchowego pokrewieństwa pomiędzy sobą, a damą tak przykładnie szyjącą obok niéj.
Pani Ludwika z uśmiechem przyznała się do winy.
„Proszę mi opowiedziéć jak, to było!“ zawołała Andzia z tajonym tryumfem, a pani Bhaer odgadując, co się odbywa w jéj główce, rzekła z miną poważną i pełną skruchy:
„Nieraz uciekałam, i moja biédna matka wiodła ciężkie życie przez te wybryki, aż mię z nich nareszcie wyleczyła.“
„Jakim sposobem?“ zapytała Andzia bardzo ciekawie.
„Pewnego razu, chciałam się popisać nowymi trzewiczkami; więc chociaż mi przykazano niewychodzić z ogrodu, wybiegłam — i wałęsałam się cały dzień. Było to w mieście, i sama nie rozumiem, jakim cudem nic mi się nie stało, bo com ja się téż nadokazywała! Figlowałam w parku z psami, pływałam po zatoce z gromadą nieznajomych chłopaków, na obiad jadłam rybę soloną i kartofle, z jakąś małą żebrzącą Irlandką, — i gdy mię nareszcie znaleziono, spałam na progu cudzego domu, trzymając za szyję wielkiego psa. Wieczór już był późny, zabrudziłam się jak świnka, i nowe trzewiczki zupełnie zniszczyłam, całodzienną włóczęgą.“
„Jak to musiało być przyjemnie!“ wykrzyknęła Andzia, widocznie gotowa uczynić to samo.
„Nazajutrz nie było przyjemnie,“ rzekła pani Ludwika usiłując nie zdradzić oczami, jak ją bawią te wspomnienia.
„Czy matka panią wybiła za to?“ spytała ciekawie Andzia.
„Zdarzyło jéj się to jeden raz tylko, i późniéj przeprosiła zaraz, bom się tak czuła obrażoną, że inaczéj chybabym nigdy nie wybaczyła.“
„Dla czego panią przeprosiła? Mój ojciec nigdy tego nie robi.“
„Dla tego, że gdy mię wybiła, rzekłam:
„Odeszłaś od rozumu, mamo, i zasługujesz, by cię tak wybito, jak ty mnie wybiłaś.“
Patrzyła na mnie przez chwilę z widocznie ustępującym gniewem, a potém powiedziała — o ile mi się zdawało, — mocno zawstydzona:
„Masz słuszność, Ludko: jakże cię mogę karać, kiedy sama uniosłszy się gniewem, dałam ci zły przykład? Daruj, moja droga, i odtąd wzajemnie dopomagajmy sobie.“
Nigdy mi te słowa nie wyszły z pamięci, i były skuteczniejsze, niż kilkanaście rózg.“
Andzia siedziała przez chwilę zamyślona, obracając w rączce słoiczek z coldcreamem; pani Ludwika milczała także, chcąc, żeby ta idea miała czas wsiąknąć w jéj młodziutki i wrażliwy umysł.
„Podoba mi się to!“ rzekła nareszcie Andzia, i twarzyczka jéj stała się mniéj podobną do szatanka o bystrych oczkach, ciekawym nosku i figlarnych usteczkach. „A po owéj ucieczce, jak z panią postąpiła matka?“
„Mocnym postronkiem przywiązała mię do łóżka, więcem się nie mogła ruszyć, i stałam cały dzień; a zniszczone trzewiczki wisiały przedemną, dla przypomnienia winy.“
„Toby chyba każdego wyleczyło!“ zawołała Andzia, ceniąca wolność nadewszystko.
„Mnie wyleczyło; sądzę, że i ty się wyleczysz, gdy użyję tego sposobu,“ rzekła pani Ludwika, biorąc niespodzianie ze stołu, kłębek ze sznurkiem.
Andzia siedziała bardzo zgnębiona, patrząc jak przywiązuje wkoło jéj stanika jeden koniec, a do poręczy od sofy, drugi.
„Przykro mi krępować cię, jakby szkodliwego pieska; ale kiedy jesteś bezrozumna jak piesek, to się muszę odpowiednio obejść z tobą.“
„Wcale na to nie narzekam, bo lubię udawać psa,“ odrzekła Andzia z obojętną minką; poczém zaczęła szczekać, i stanęła na czworakach. Pani Ludwika niezwracając na to uwagi, zostawiła parę książek, chusteczkę do obrąbiania, i odeszła. Nie było to przyjemne dla Andzi: więc po chwilce, sprobowała rozplątać węzeł; ale ponieważ był przymocowany z tyłu do fartuszka, wzięła się do drugiego końca. Dokonawszy tego wkrótce, zwinęła starannie sznurek i właśnie kiedy już miała uciec oknem, dał się słyszéć głos pani Ludwiki, która idąc przez sień, rzekła do kogoś:
„Nie przypuszczam, żeby umknęła, bo honorowa z niéj dziewczynka. Zresztą wié, żem to uczyniła dla jéj dobra.“
W jednéj chwili Andzia wróciła do stolika, przywiązała się sama, i zaczęła szyć zapamiętale. — Gdy Robcio nadszedł, tak był zachwycony tą nową karą, że się przywiązał kawałkiem tasiemki do drugiéj poręczy od sofy, chcąc w ten sposób dotrzymać Andzi towarzystwa.
„Ja także zabłądziłem, więc trzeba mię uwiązać tak samo, jak Andzię,“ rzekł do matki, skoro ujrzała nowego jeńca.
„Może być, że i ty zasługujesz na maleńką karę, wiedziałeś bowiem, że się nie należy odłączać od całéj gromadki.“
„Andzia zabrała mię z sobą,“ odpowiedział, bo chociaż gotów był podzielić się karą, nagany nie chciał przyjąć.
„Mogłeś niepójść; wprawdzie jesteś jeszcze mały, ale masz sumienie, i powinieneś się nauczyć być mu posłusznym.“
„Kiedy sumienie nic nie powiedziało, jak mię Andzia namawiała, żeby przejść na drugę stronę wału.“
„Przysłuchiwałeś się, czy cię ostrzega?“
„Nie.“
„Więc nie możesz wiedziéć.“
„Ono musi być jeszcze takie słabiutkie, że choć się odzywa, to go nie mogę dosłyszéć,“ dodał, zamyśliwszy się chwilę.
„Musimy je wzmocnić, żeby głośniéj przemawiało. — Zostań tutaj do obiadu, i rozmawiajcie o tém z Andzią. Spodziéwam się, że póki ja nie pozwolę, to się żadno z was nie odwiąże.“
„O nie, zpewnością!“ odrzekli, widząc w tém niejaką zasługę, że sami dopomagają do ukarania siebie.
Przez godzinę, sprawiali się bardzo dobrze; lecz potém sprzykrzyło się im siedziéć w pokoju, i zatęsknili do wolności. Nigdy ich tak jeszcze nie wabił przedsionek: nawet maleńka sypialnia nabrała nagle uroku, i chętnie byliby w niéj budowali namioty z najładniejszych firanek od łóżeczek. Otwarte okna drażniły ich także, bo się nie mogli do nich zbliżyć, a zewnętrzny świat wydawał się tak pięknym, iż dziwnie im było, że mogą czasem narzekać na nudy. Andzia miała szaloną ochotę pobiegać w koło trawnika; a Robcio z przykrością przypomniał sobie, że psa nie nakarmił rano, i był ciekawy co téż robi ten biédny Pollux. Spoglądali ciągle na zegar, i Andzia zrobiła kilka dodawań z minut i sekund, a Robcio tak się dobrze wyuczył nazywać godziny: od ósméj do pierwszéj, że ich już nigdy nie zapomniał. Jakaż to była męka połykać woń obiadu, wiedziéć że będzie pudding z jerzyn, a nie brać w nim udziału! Gdy Marya-Anna zaczęła podawać półmiski, wychylali główki, żeby zobaczyć jakie przynosi potrawy. Andzia obiecała nawet, że jéj pomoże słać łóżka, jeżeli dopilnuje, żeby jéj się dostało dużo sosu do puddingu.
Przybiegłszy ze szkoły, zastali chłopcy te dwoje dzieci szamoczące się na postronkach, jakby źrebięta; i ten dodatek do nocnéj przygody, bardzo ich zbudował i zabawił.
„Mamo, proszę mię już odwiązać! Na drugi raz będzie mię sumienie mocno ostrzegało: wiem z pewnością,“ rzekł Robcio, gdy się dzwonek odezwał, i Teodorek wbiegłszy, przyglądał się z zadziwieniem braciszkowi.
„Zobaczymy,“ odpowiedziała matka, puszczając go na wolność. — Pobiegł zrazu coprędzéj, do przedsionka; lecz wrócił niebawem przez jadalny pokój, usiadł przy Andzi, z twarzyczką rozpromienioną cnotliwém zadowoleniem, i rzekł:
„Czy mogę jéj tu przynieść obiad?“ Żal mu bowiem było towarzyszki niedoli.
„Poczciwy mój synek! Dobrze; przysuń stolik i postaw krzesło,“ rzekła pani Ludwika, i pobiegła poskromić inne dzieci, — jak zwykle, — szalejące z głodu, w południe.
Andzia zjadła zatém obiad samotnie, i spędziła długie godziny, przywiązana do sofy. Wprawdzie, pani Bhaer tak jéj przydłużyła więzy, by mogła wyglądać oknem; widziała przeto jak się chłopcy bawią; jak Stokrotka przyrządza bal dla lalek, umyślnie na trawniku, żeby się mogła przynajmniéj widokiem nacieszyć, niemogąc sama brać udziału w téj uczcie. Tomek przewracał najkunsztowniejsze koziołki dla rozerwania jéj; Adaś na progu czytał głośno, niby to dla siebie; a Dan przyniósł do pokazania żabę drzewną, by w ten delikatny sposób objawić współczucie.
Jednakże nic jéj nie wynagradzało utraty wolności, i niewola nauczyła ją cenić ten skarb. Dużo myśli przeszło przez jéj główkę wspartą o ramę od okna, wśród ogólnéj ciszy, kiedy dzieci poszły do strumyka, przyjrzéć się, jak Emil puszczać będzie nowy okręt na wodę. Ona go miała ochrzcić buteleczką soku porzéczkowego, i dać mu imię: Ludwika, na cześć pani Bhaer! Teraz stracona sposobność, i Stokrotka z pewnością nie wywiąże się tak dobrze z tego zadania! Łzy stanęły jéj w oczach, gdy sobie przypomniała, że się to wszystko stało z jéj winy; głośno przemówiła zatém do wielkiéj pszczoły, raczącéj się właśnie różą pod oknem:
„Jeżeliś uciekła, to wróć lepiéj do domu; powiédz matce, że bardzo żałujesz, i że tego już nigdy nie zrobisz.“
„Cieszę się, że jéj dajesz tak dobrą radę, i sądzę, że cię usłucha,“ rzekła pani Ludwika, gdy pszczoła odleciała, rozwinąwszy skrzydełka.
Andzia obtarła parę łezek uronionych na okno, i przytuliła się do przyjaciółki, która wziąwszy ją na kolana, łagodnie rzekła:
„Jak ci się zdaje, czy dobre jest mojéj matki lekarstwo?“
„O, dobre!“ odparła Andzia, pokonana całodzienną samotnością.
„Mam nadzieję, że już nigdy nie będzie potrzebne.“
„I mnie się tak zdaje,“ odpowiedziała dziewczynka z taką siłą przekonania, że pani Ludwika poprzestała już na tém, żeby nie psuć morałami wpływu pokuty.
Tu ukazał się Robcio, niosąc z wielką ostrożnością, ciastko upieczone na spodku.
„Patrz, torcik z moich jerzyn: dam ci go połowę na kolacyę,“ rzekł z głębokim ukłonem.
„Dla czego miałbyś go dać, kiedym była niegrzeczna?“ zapytała Andzia pokornie.
„Dla tego, żeśmy się razem zabłąkali; zresztą, już dziś nie będziesz niegrzeczną, prawda?“
„Nigdy, już nigdy!“ odrzekła stanowczym tonem.
„To dobrze. Teraz pójdę do Maryi-Anny, żeby nam pokrajała ten torcik, bo już wielki czas na herbatę,“ powiedział Robcio, i znowu się ukłonił.
„Andzia chciała biedz za nim; ale powstrzymawszy, rzekła:
„Zapomniałam, że nie mogę pójść.“
„Sprobuj, przekonaj się,“ powiedziała pani Bhaer, która nieznacznie rozwiązała sznurek.
Spostrzegłszy że jest wolną, ucałowała ją dziewczynka z zapałem, i frunęła hyżo; jak ptaszek a za nią podążył i Robcio, wylewając w biegu sok z jerzyn.






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Louisa May Alcott i tłumacza: Zofia Grabowska.