Mali mężczyzni/Rozdział jedenasty

<<< Dane tekstu >>>
Autor Louisa May Alcott
Tytuł Mali mężczyzni
Wydawca Ferdynand Hösick
Data wyd. 1877
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Zofia Grabowska
Tytuł orygin. Little men
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
Rozdział dziesiąty.[1]
Wuj Teodorek.

Przez cały tydzień, Dan przenosił się tylko z łóżka na sofę; byłyto długie, uciążliwe dni, bo noga czasami bardzo bolała i przymusowy spokój męczył ruchliwego chłopca, który byłby chciał używać lata na wolném powietrzu. Starał się znosić cierpliwie swoje położenie i wszyscy mu to ułatwiali na różne sposoby, więc czas jako tako schodził. Nareszcie w sobotę rano, usłyszał od doktora następujące słowa:
„Stan tego chłopca daleko jest lepszy, niżem się spodziéwał, dajcie mu więc kule po południu i niech się pokręci w koło domu.“
„Hurra!“ wykrzyknął Alfred i pobiegł do kolegów z tą dobrą nowiną.
Wszyscy się bardzo uradowali i po obiedzie zebrała się cała gromadka, podczas gdy Dan przechadzał się najwpiérw po sieni, potém zasiadłszy na ganku, urządził lever. Bardzo mu było przyjemnie, że mu okazują tyle zajęcia, życzliwości — i rozpogadzał się coraz bardziéj, gdyż chłopcy przychodzili mu składać hołdy, dziewczynki krzątały się, podając to poduszkę, to znów podnóżek, a Teodorek czuwał nad nim, jakby nad wątłą istotą, niezdolną sobie radzić. Jedni siedzieli, drudzy stali na wschodach; wtém, jakiś powóz zatrzymał się przed bramą i powiéwał zeń kapelusz. Robcio zawołał „wuj Teodorek!“ i pobiegł ku niemu tak prędko, jak mu tylko małe nóżki pozwoliły.
Prócz Dana, wszyscy podążyli za nim, wyścigając się, kto otworzy bramę; a po chwili, wjechał wśród téj rzeszy wuj Teodorek, z córeczką na kolanach.
„Zatrzymajcie ten wóz tryumfalny, niechaj Jowisz wysiądzie!“ rzekł on, i wyskoczywszy, wbiegł na wschody, żeby powitać panią Bhaer, która stała, uśmiéchając się i klaszcząc w ręce, z dziecinną radością.
„Co słychać, Teodorku?“
„Wszystko dobrze.“
Uścisnęli się za ręce i pan Laurence oddał Becię w objęcia ciotki, mówiąc, gdy ją dziecko serdecznie całowało:
„Złotowłosa tak się napiérała odwiedzić was, żem ją musiał przywieść; tém bardziéj, że i mnie już tęskno było. Chcielibyśmy się pobawić kilka godzin z dziećmi.“
„Jak mię to cieszy! Bawcie się, chłopcy, ale jéj nie zróbcie jakiéj krzywdy,“ rzekła, skoro otoczyli ładną dziewczynkę, podziwiając jéj długie, złociste włosy, wykwintne ubranie, i dumne obejście, — bo tak zwana przez nich „księżniczka“ nie pozwoliła żadnemu pocałować się, tylko usiadła z uśmiéchem i łaskawie głaskała ich po głowach maleńką i białą rączką. Wszyscy ją uwielbiali: zwłaszcza téż Robcio, który mając ją za jakiś rodzaj lalki, bał się dotknąć, żeby jéj nie złamać. Czcił ją tylko zdaleka, a najlżejsza jéj łaska uszczęśliwiała go niewymownie. Ponieważ natychmiast zażądała, by jéj pokazać kuchnię Stokrotki, zaprowadziła ją tam pani Ludwika, a szereg mniejszych chłopaczków podążył za niemi. Inni, prócz Dana i Adasia, rozbiegli się do menażeryi i do swych ogródków, żeby wszystko uporządkować, gdyż pan Laurence miał zwyczaj wszędzie zajrzéć i objawiał niezadowolenie, gdy coś było w zaniedbaniu.
Stojąc na wschodach, obrócił się on do Dana i rzekł, jakby stary znajomy, chociaż go widział tylko parę razy:
„Jak ci jest na nogę?“
„Lepiéj; dziękuję panu.“
„Musisz być bardzo znudzony siedzeniem w domu?“
„Ma się rozumiéć,“ odparł Dan i powiódł okiem po zielonych wzgórzach i lasach, do których tęskno mu było.
„Możebyśmy się trochę przejechali, zanim tamci powrócą? W tym otwartym powozie zupełnie ci będzie wygodnie i użyjesz świéżego powietrza. — Przynieś poduszkę i szal, Adasiu, a potém wsadzimy Dana.“
Chłopcom ta myśl bardzo się podobała; Dan miał także uradowaną minę, lecz nagle zapytał:
„Czy tylko pan Bhaer nie będzie miał nic przeciw temu?“
„Bądź spokojny, ułożyliśmy to razem przed chwilą.“
„Nie rozumiem jak się to stało, kiedym nie słyszał ani słowa,“ rzekł Adaś, zdjęty ciekawością.
„Umiemy porozumiéwać się znakami, czyli wielce udoskonalonym telegrafem.“
„Już wiem, za pomocą oczu! Widziałem, jak wujaszek podniósł w górę brwi i wskazał na powóz, a pani Bhaer ze śmiéchem skinęła głową!“ zawołał Alfred, który był zupełnie śmiałym z dobrym panem Laurence.
„Nieinaczéj. — A teraz daléj w drogę!“ Po chwili Dan siedział już w powozie, nogę miał opartą na przeciwległéj poduszce, dobrze okrytą szalem, który tajemniczo spadł z wyższych sfer, właśnie kiedy go zapotrzebowali. Adaś wgramolił się na kozioł, obok woźnicy murzyna, Alfred usiadł przy Danie na honorowém miejscu, a wuj Teodorek umieścił się naprzeciwko, mówiąc że to uczyni dla czuwania nad nogą; ale w istocie chciał patrzéć na ich twarze, obie tak uszczęśliwione, a tak odmienne: Dana była szeroka, brunatna i czerstwa, Alfreda zaś podłużna, jasna i nieco wątła, ale bardzo przyjemna, gdyż miał piękne oczy i czoło.
„O małom nie zapomniał, że mam tu książkę, która cię zajmie,“ rzekł pan Laurence, i wyciągnął z pod poduszki dzieło, na widok którego Dan aż wykrzyknął; potém z zapałem zaczął przeglądać piękne tablice pełne motyli, ptaków i owadów tak barwnych, jak żywe. Uniesiony radością, zapomniał podziękować; ale pan Laurence nie obraził się i zupełnie mu wystarczyła jego uciecha. Alfred przyglądał się, oparty o jego ramię, Adaś chcąc mieć także udział w téj rozrywce, odwrócił się tyłem do koni, a nogi zwiesił w powóz.
Gdy doszli do tablicy z chrabąszczami, pan Laurence wyjął z kieszeni jakiś osobliwy przedmiocik i położywszy na stole, rzekł:
„Przyjrzyjcie się chrabąszczowi, który ma tysiąc lat; patrzcie jaki stary i bezbarwny.“
„Został wydobyty z całunu mumii, spoczywającéj od wieków, w jakimś sławnym grobie.“
Widząc że ich to zajmuje, opowiadał potém o Egipcyanach i wspaniałych ruinach, jakie zostawili po sobie, o Nilu, — o tém, że przebywał tę rzekę z czarnymi przewoźnikami, że strzelał do krokodyli amerykańskich i widział nadzwyczajne zwierzęta i ptaki, a późniéj przejechał przez pustynię na wielbłądzie, kołysząc się na nim, jakby okręt w czasie burzy.
„Wuj Teodorek prawie tak dobrze opowiada historye, jak dziadunio,“ rzekł Adaś, gdy pan Laurence umilkł, a chłopcy wzrokiem prosili o więcéj.
„Dziękuję ci za tę pochwałę,“ rzekł pan Laurence. Cenił on uznanie Adasia, bo dziecko bywa dobrym sędzią w takim razie i można się chlubić, gdy mu się dogodzi.
„Mam jeszcze w kieszeni parę fraszek, którem znalazł wśród moich zabytków i przywiozłem z sobą, żeby rozerwać Dana,“ rzekł, pokazując ładną strzałkę i wampum[2].
„Proszę nam opowiadać o Indyanach!“ zawołał Adaś, który lubił bawić się w wigwamy, czyli chaty indyjskie.
„Można się dużo o nich dowiedziéć od Dana,“ odezwał się Alfred.
„Zapewne więcéj, niż odemnie; a zatém słuchamy,“ rzekł pan Laurence, okazując niemniéj ciekawości, jak obaj chłopcy.
„Nasłuchałem się o tym przedmiocie od pana Hyde, który przebywał wśród Indyan, umié mówić ich językiem i bardzo ich lubi,“ odezwał się z gotowością Dan, chociaż pan Laurence krępował go trochę.
„Co to jest wampum?“ zapytał ciekawie Adaś.
Inni zadawali podobneż pytania, on zaś sam niewiedząc kiedy, opowiedział wszystko, co słyszał od pana Hyde, gdy przed kilku tygodniami płynęli razem po rzece.
Artur pilnie słuchał, ale Dan bardziéj go zaciekawiał, niż Indyanie; czuł téż pociąg i z tego względu, że równie jak on, miał ochotę uciec będąc młodym chłopczykiem i potém dopiéro poskromił się zwolna: cierpliwością i cierpieniem.
„Wiécie, chłopcy, co mi przyszło na myśl? Oto byłoby dobrze, gdybyście mieli własne muzeum, to jest miejsce do składania ciekawych rzeczy, jakie wam się zdarzy znaleść, wykonać lub otrzymać w darze. Pani Ludwika jest zbyt dobra, żeby narzekać; ale to przykro, miéć cały dom zapełniony rupieciami. W najpiękniejszym wazonie leży z półkwarty chrabąszczy; nad drzwiami wisi para nieżywych nietoperzy; gniazda os ludziom spadają na głowy; i wszędzie zawadza tyle kamieni, że możnaby wybrukować całą ulicę. Mało która kobieta miałaby na to cierpliwość, nieprawda?“
Pan Laurence mówił z figlarną miną, a chłopcy ze śmiéchem mrugali na siebie, miarkując że ktoś rozsiéwa plotki poza murami zakładu, bo inaczéj zkądżeby on wiedział o istnieniu tych drogocennych przedmiotów?
„Więc gdzież mamy chować to wszystko?“ zapytał Adaś, i żeby się lepiéj zastanowić, położył się na ziemi.
„W staréj wozowni.“
„Tam woda zacieka, i niéma ani okien, ani miejsca gdzieby układać te rzeczy; przytém pełno jest kurzu i pajęczyn,“ odezwał się Alfred.
„Jak przyłożymy do tego ręki, obaj z Gibbsem, to wam się tam spodoba. W przyszłym tygodniu przyszlę go do roboty, a około niedzieli zjawię się sam; urządzimy wówczas wszystko i damy początek ładnemu muzeum. Każdy będzie mógł mieścić tam swoje okazy, a Dana ustanowimy nadzorcą, bo jest obznajomiony z temi rzeczami. Zresztą, będzie to dlań spokojne, miłe i właściwe zajęcie, kiedy nie może się teraz bardzo ruszać.“
„Jakażto będzie uciecha!“ zawołał Alfred, a Dan uśmiéchał się, niemówiąc ani słowa; ściskał tylko swę książkę i tak patrzył na pana Laurence, jakby na największego dobroczyńcę ludzkości.
„Czy mam jeszcze raz obrócić?“ zapytał Piotr, gdy stanęli przed bramą.
Nie; trzeba się bardzo ostrożnie zachować, żeby nie zaszkodzić Danowi. Zresztą, zanim odjadę, muszę obejrzéć jeszcze gospodarstwo i starą wozownię, a potém pogawędzić z panią Ludwiką,“ rzekł wuj Teodorek i usadowiwszy na sofie Dana, żeby wypoczął i nacieszył się książką, zaczął figlować z chłopcami, którzy naszukali się go wszędzie. Pani Ludwika zostawiła dziewczynki zajęte balikiem na górze i usiadła obok Dana, słuchając opowiadań o przejażdżce.
Nareszcie wróciła cała gromadka chłopców zakurzonych, zgrzanych i przejętych nowém muzeum, które uważali za najważniejszy pomysł bieżącego stulecia.
„Zawszem pragnął uposażyć jaką instytucyę, więc od téj zacznę,“ rzekł pan Laurence, siadając obok pani Ludwiki.
„Jużeś jedną ufundował,“ odparła, wskazując na raźnych chłopaków, którzy się rozsiedli w koło nich, na ziemi.
„Czy wiécie, że ja byłem najpierwszym wychowankiem pani Bhaer?“ odezwał się Artur, żeby uprzedzić podziękowanie.
„Myślałem, że Franz był najpierwszym,“ odpowiedział Dan, zaciekawiony, co on przez to rozumié.
„Wcale nie; pani Ludwika mnie pierwszego wzięła pod opiekę, i taki byłem ladaco, że pomimo długoletniéj pracy, nie zdołała poradzić sobie ze mną.“
„Jaka już musi być stara!“ zawołał Dan prostodusznie.
„Wcześnie ten trud zaczął się dla biédaczki, bo w piętnastym roku życia! Dziwię się, że jeszcze nie znać na niéj zmarszczek, siwizny i zupełnéj zgrzybiałości,“ rzekł pan Laurence ze śmiéchem.
„Dajże pokój, Teodorku; nie pozwolę, żebyś się tak obmawiał. Gdyby nie ty, nie miałabym Plumfieldu, bom tylko w tém czerpała otuchę, że mi się z tobą powiodło. Dla tegoto, chłopcy, przez wdzięczność, nazwą tę nową istytucyę: Muzeum Laurence’a!“ powiedziała pani Bhaer, z młodzieńczém ożywieniem.
„Dobrze! dobrze!“ zawołali, podrzucając w górę kapelusze.
„Czy nie mógłbym dostać jakiego ciasteczka, bom głodny jak wilk,“ rzekł pan Artur, gdy ustały okrzyki, za które oddał głęboki ukłon.
„Adasiu, pobiegnij do Azyi po pudełko pierników; chociaż to naruszy zwykły porządek, wszyscy uraczymy się, z powodu tak radosnéj okoliczności,“ przemówiła pani Ludwika, i hojną ręką rozdawała potém przysmaki.
Nagle, pan Laurence przestając jeść, wykrzyknął: „Ależ ja zapomniałem o paczce od babuni!“ i pobiegłszy do powozu, wrócił z zawiniątkiem, w którém znajdowały się zwierzęta, ptaki i rozliczne przedmioty z kruchego ciasta.
„Jest tu po jednéj sztuce dla każdego: a w liście wyrażono, co się komu należy. Babunia z Azyą same zajmowały się pieczywem i truchleję na myśl, coby się ze mną stało, gdybym tego nie był oddał.“
Wśród śmiechu i żartów zostały rozdane ciasteczka, i tak: Dan otrzymał rybę, Alfred skrzypce, Adaś książkę, Tomek małpkę, Stokrotka kwiatek, Andzia kółko, z którém miała przebiedz dwa razy jednym tchem, w koło domu; Emil gwiazdkę: dla tego, że się zajmował astronomią; Franz omnibus, gdyż przepadał za powożeniem; Nadziany tłustą świnię; a dla malców były ptaszki, kotki i króliki, mające czarne oczki z rodzenków.
„Już pora odjechać. Gdzie moja złotowłosa? Mama gotowa tu przybiedz po nią, jak nie wrócę wcześnie,“ rzekł wuj Teodorek, skoro znikła ostatnia okruszynka.
Franz poszedł po dziewczynki do ogrodu, a tymczasem Artur z Ludką rozmawiali przed domem.
„Jakże się sprawia Iskra?“ zapytał, bo go bardzo bawiły figle Andzi i prześladował nią panią Ludwikę.
„Doskonale; nabiéra ładnego ułożenia i zaczyna się wstydzić dawnéj dzikości.“
„Czy jéj chłopcy tego nie utrudniają?“
„Owszem, przyznaję; ale ja także czuwam i widzę wielkie postępy. Musiałeś zauważyć, jak się ładnie uścisnęła z tobą za ręce i jaka gościnna dla Beci. Stokrotka dobry przykład jéj daje i pewna jestem, że za kilka miesięcy zobaczymy cuda.“
Tu, uwagi pani Ludwiki przerwało ukazanie się Andzi, która co tchu popędzała ognisty zaprząg, złożony z czterech chłopców; a za nią, Stokrotka wiozła Becię w taczkach. Kapelusze im pospadały, włoski rozwiały się, bicz trzaskał, taczki podskakiwały w górę, a dziatwa biegła wśród tumanów kurzu.
„I to mają być wzorowe dzieci?“ rzekł pan Laurence, śmiejąc się z przechwałki pani Bhaer, że Andzia robi postępy.
„Śmiéj się, ja jednak będę robić swoje, i odpowiem ci słowami twego profesora z kollegium: chociażby się nawet praktyka nie powiodła, to zasady zostaną.“
„Obawiam się, czy przykład Andzi nie oddziała raczéj na Stokrotkę. Patrzno, moja księżniczka zupełnie zapomniała o swéj godności i wrzeszczy niegorzéj od innych. Co to znaczy, moje panny?“ zawołał, ratując córeczkę od niezawodnego wypadku, bo cztery rumaki rwały się i wierzgały, jak szalone, ona zaś siedziała, wywijając dużym biczem.
„Ścigaliśmy się i ja wygrałam!“ zawołała Andzia.
„Ja także byłabym prędzéj biegła, tylkom się bała o Becię,“ wykrzyknęła Stokrotka.
„Hej, nuże!“ popędzała księżniczka, i tak zakręciła biczem, że się aż konie puściły cwałem.
„Moje drogie dziecko, uciekaj od téj zgrai, póki cię nie zepsuje. — Bądź zdrowa, Ludko! Drugą razą spodziéwam się zastać chłopców przy cérowaniu.“
„Niczém nie dam się zrazić. Mnie się zawsze nie wiedzie z początku i dopiéro późniéj, dobry skutek wieńczy me trudy. — Ucałuj Amelkę i kochaną mamę!“ wołała pani Ludwika za odjeżdżającym powozem.
Wielki był ruch cały tydzień około wozowni, i roboty szybko postępowały, mimo ciągłych zapytań i rad, niecierpliwych chłopców. Stary Gibbs tracił głowę, lecz nie ustawał w pracy i w piątek wieczorem, wszystko było gotowe. Dach został naprawiony, półki porobione, ściany wybielone, z tyłu wybite wielkie okno, przez które wnikało dużo słońca i przedstawiał się piękny widok na strumyk, łąki i dalekie góry. Nad bramą, uderzał oko napis czerwony: „Muzeum Laurence’a“.
Przez cały sobotni ranek zajęci byli chłopcy obmyślaniem, jak rozłożą swe zabytki. Radość ich była do nieopisania, gdy pan Laurence wzbogacił ich jeszcze akwaryum, mówiąc że się sprzykrzyło jego żonie. Nad wieczorem, skoro ustało bieganie, krzątanie się i kucie młotem, zaproszono damy, by obejrzały ten nowy zakład.
Było to bardzo ładne miejsce: przestrone, czyste i jasne. Wkoło otwartego okna, zwieszały się zielone dzwonki chmielu; na środku postawiono śliczne akwaryum, a w niém delikatne rośliny wychylały się z wody i złote rybki poruszały się żwawo. Z obu stron okna były szeregi półek. Dużą szafą Dana zastawiono główne drzwi, by się posługiwać małemi; a na niéj umieszczono bardzo brzydkie, lecz ciekawe bóstwo indyjskie, podarowane przez starego pana Laurence, wraz z łódką chińską. W górze, na haku, wisiała wypchana Tolly, którą złożyła w darze pani Ludwika. Ściany, zdobiły różne rzeczy, jako to: duże gniazdo os, skóra z węża, łódź z kory brzozowéj, wieniec z jaj ptasich, wianek z szarego mchu z południa, nieżywy nietoperz, skorupa żółwia i jaja strusie. Adaś, dumny ofiarodawca tego ostatniego przedmiotu, podjął się objaśniać osoby zwiedzające te rzadkie okazy. — Ponieważ było za dużo kamieni, by wszystkie zachować, kilka piękniejszych znalazło miejsce na półce, obok skorup, resztę zaś miał Dan przejrzéć, w wolnéj chwili.
Każdy pragnął złożyć jaką pamiątkę: nawet Silas posłał w rodzinne strony po kota dzikiego, którego ubił za młodu. Chociaż go mole już naruszyły, nie źle wyglądał, skoro go powieszono wysoko, obróciwszy z najlepszéj strony. Żółte, szklanne oczy błyszczały, i zęby wyszczerzał tak naturalnie, że Teodorek zadrżał, wszedłszy z kokonem, swym najcenniejszym skarbem.
„A co, nie pięknie tutaj? Ktoby pomyślał, że mamy tak wiele osobliwości? To mój dar; czy źle wygląda? Możnaby zrobić majątek, gdyby się urządziło płatne wejście,“ odezwał się Jakubek.
„To jest wolne muzeum, i jeżeli zechcecie na niém spekulować, zmażę swe nazwisko z nad bramy,“ rzekł pan Laurence, obracając się tak żywo, że chłopiec pożałował niebacznych słów.
„Prosimy o mowę!“ zawołał pan Bhaer.
„Słuchamy, słuchamy!“ dodała pani Ludwika.
„Jestem zbyt nieśmiały; ale ty przemów, boś wprawna,“ rzekł pan Laurence, cofając się ku drzwiom, by łatwiéj uciec.
Pani Ludwika zatrzymała go jednak, i spojrzawszy dokoła siebie na dwanaście par brudnych rąk, rzekła ze śmiéchem:
„Jeżeli powiem prelekcyę, to chyba o chemicznych własnościach mydła. Ale doprawdy, że jako założyciel, powinieneś przemówić choćby w krótkich słowach. Odwdzięczymy się grzmotem oklasków.“
Widząc, że rad nie rad musi uledz żądaniu, wzniósł oczy w górę, gdzie wisiała Polly, — jak gdyby szukał natchnienia w tym jaskrawym ptaku, i usiadłszy za stołem, odezwał się żartobliwie, jak to było jego zwyczajem:
„Chyba to wam powiem, moje chłopcy, że pragnę, aby to nowe muzeum przynosiło nietylko przyjemność, ale i pożytek. Samo układanie rzadkich okazów, nie stanowi korzyści: trzeba czytywać odpowiednie książki, aby się i samym kształcić i módz objaśniać zwiedzających. Ja to niegdyś bardzo lubiłem, i dziś słuchałbym chętnie, żeby odświéżyć w pamięci wiadomości, których wprawdzie, jak przyzna pani Bhaer, nigdy nie posiadałem wiele. Ponieważ Dan dużo wié o ptakach, owadach i tym podobnych rzeczach, niechże weźmie to muzeum w opiekę; a od czasu do czasu, każdy z was po kolei przeczyta lub opowié coś o zwierzęciu, minerale lub roślinie. W ten sposób łączyć się będzie przyjemność z pożytkiem. — Cóż ty na to, profesorze?“
„Bardzo mi się ta myśl podoba i dam chłopcom wszelką pomoc; ale podobno mamy niewiele stosownych do tego książek,“ rzekł pan Bhaer, którego już brała chęć na ulubione wykłady geologiczne.
„Musicie miéć także bibliotekę przywiązaną do muzeum. — Czy ta książka przyda się na co?“ zapytał Artur, wskazując Danowi tom, leżący na szafie.
„O! i bardzo; jest w niéj wszystko, co się odnosi do owadów. Wziąłem ją tu umyślnie, żeby się nauczyć przypinania motyli; ale się nie uszkodzi, bo zawinięta w papiér,“ rzekł Dan, biorąc książkę do ręki — z obawy, by Artur nie posądził go o niedbalstwo.
„Podaj mi ją,“ rzekł tenże. Napisał na niéj ołówkiem imię Dana, i kładąc na półce obok sowy bez ogona, dodał: „Niechaj to stanowi początek biblioteki, którą będę ciągle wzbogacał — Adasiowi zaś poruczam nad nią opiekę. — Ludko, powiedz mi, gdzie są dziełka, któreśmy czytywali razem w dzieciństwie? Pamiętam jakąś „Architekturę owadów“ i różne książki opisujące wojny mrówek, królowę pszczół, świerzczy wygryzujących dziury w ubraniu i wykradających mleko.“
„Są u rodziców moich na poddaszu; ale je odbiorę teraz, i zajmę się pilnie historyą naturalną,“ rzekła pani Bhaer, skora do każdego przedsięwzięcia.
„Czy tylko nie będzie zbyt trudno pisać o takich rzeczach?“ zapytał Alfred, gdyż miał wstręt do wypracowań.
„Polubisz to przy wprawie, jestem pewna. Czy wolałbyś, żeby ci zadano taki przedmiot naprzykład: „Rozmowa między Temistoklesem, Arystydesem i Peryklesem“? Jednéj trzynastoletniéj dziewczynce, kazano to niegdyś napisać.“
Chłopców aż dreszcze przeszły, a panowie uśmieli się z niedorzecznego pomysłu.
„I czy ona to napisała?“ zapytał Adaś z przerażeniem.
„Ma się rozumiéć, ale łatwo sobie wyobrazisz, co ta robota była warta, chociaż owéj dziewczynce nie brakowało bystrości.“
„Byłbym chciał przeczytać jéj ćwiczenie,“ odezwał się pan Bhaer.
„Może ci je dostarczę, gdyż była moją szkolną koleżanką,“ odparła pani Ludwika tak figlarnie, że wszyscy odgadli, o kim mówi.
Posłyszawszy o tém potworném zadaniu, pogodzili się chłopcy z myślą pisania o znanych rzeczach, i wtorkowe popołudnia zostały przeznaczone na odczyty publiczne.
Pan Bhaer obiecał dać tekę do wypracowań, a pani Ludwika przyrzekła bywać obecną wykładom.
Następnie chłopcy poszli umyć ręce, i profesor podążył téż za nimi, starając się uspokoić Robcia, którego przestraszył Tomek wiadomością, że w wodzie jest mnóstwo niewidzialnych wymoczków.
„Bardzo mi się podoba twój pomysł, ale nie bądź tak hojny,“ rzekła pani Bhaer, pozostawszy z Arturem sam na sam. — „Jak ci wiadomo, prawie każdy z tych chłopców po wyjściu od nas, będzie musiał torować sobie drogę w świecie, o własnych siłach, więc nadto wielkie udogodnienia wcaleby im nie wyszły na dobre.“
„Dobrze, będę umiarkowany; ale pozwól mi się bawić samemu. Gdy mię bardzo znużą interesa, nic mię tak nie rozrywa, jak swawola z waszymi chłopcami. Szczególnie lubię Dana; nie jest okazujący, ale ma oko sokole i skoro przyswoisz go lepiéj, to się stanie twą chlubą.“
„Cieszę się, że tak myślisz, i dziękuję za okazywaną mu dobroć, a zwłaszcza za tę całą sprawę z muzeum. Jego to utrzyma w pogodném usposobieniu przez czas niewoli, a mnie da sposobność złagodzić, zmiękczyć tego opryskliwego biédaka i przywiązać go do nas wszystkich. — Powiédz mi, Teodorku, co cię natchnęło tak piękną i pożyteczną myślą?“ zapytała pani Bhaer i odchodząc, obejrzała się raz jeszcze, na tę zajmującą salę.
Artur wziąwszy ją za obie ręce, rzekł z takiém spojrzeniem, że aż jéj oczy zaszły błogiemi łzami:
„Droga Ludko, ja także zaznałem, co to jest być chłopcem, pozbawionym matki; i nigdy nie zapomnę, ile dobrego zawdzięczam tobie i całéj twéj rodzinie.“








  1. Przypis własny Wikiźródeł Błędna numeracja rozdziału; powinno być: jedenasty
  2. Naszyjnik z muszli, używany przez Indyan.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Louisa May Alcott i tłumacza: Zofia Grabowska.