Mali zwycięzcy/Pożegnanie
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Mali zwycięzcy |
Wydawca | Książnica-Atlas |
Data wyd. | 1930 |
Miejsce wyd. | Lwów — Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Dwa dni tkwił dziwny ptak na okrytej śniegiem równinie, wpobliżu jurt czacharskich w Cagan-Czułutaju.
Nareszcie nastał dzień pożegnania.
Pan Broniewski dziękował wodzowi za przyjaźń dla dzieci, zaginionych w pustyni i za pomoc, okazywaną im w ciężkich przygodach.
Ucieszył się Czultun, gdy Henryk przetłumaczył mu słowa ojca, który w imieniu Sajn-Noin-Chana obiecał mu przyjaźń potężnego sąsiada i zapomnienie dawnych uraz i sporów.
— Chan wdzięczny ci jest, wodzu, zato, żeś uratował jego syna, który był wśród ułaczynów, wziętych do niewoli przez Ordosów! Odtąd Czacharzy Czultuna mogą śmiało przekraczać granice posiadłości Sajn-Noina; będą witani, jako bracia!
Pan Broniewski podarował Czultunowi i Zyndy piękne zegarki i rewolwery, a ich żonom — złote bransoletki.
Irenka uściskała dobrą Byjme i przytuliła się do wzruszonego Czultuna.
Płakała, żegnając wiernego przyjaciela, a Czachar, przyciskając do siebie jasnowłosą dziewczynkę, cicho cmokał i szeptał:
— Sajn! Sajn! Ałtan chuchet![1].
Głaskał Irenkę po jasnych włosach i po rączkach całował, muskając nie wargami, lecz nosem, jak to zwykle czynią Mongołowie.
Chłopców żegnał inaczej.
Stał przed nimi, dotykał ich czoła, piersi i ramion, poczem całował sobie palce, co było wyrazem szacunku.
Wreszcie podniósł rękę nad głową i rzekł uroczyście:
— Na wielkiego Buddę! Dopóki słońce świeci mi, dopóki nogi moje chodzą po ziemi, dopóty będę waszym wiernym „nuchur“! Na każde zawołanie wasze stawię się, bo życie moje ratowaliście odważnie i śmierci wyrwaliście Czultuna, wodza Czacharów Cagan-Czułutaju!
Otoczeni tłumem Mongołów wyszli z jurty i skierowali się do samolotu, przed którym już uwijał się pan Rouvier.
Zyndy układał w kabinie należący do dzieci ciężki worek z dżeń-szeniem i kilka przedmiotów, pozostałych z wyprawy.
Henryk podbiegł do pilota i o coś prosił go. Francuz kiwnął głową i uśmiechnął się życzliwie.
Chłopak zbliżył się do Czultuna i, podając mu karabin i ładownicę z nabojami, powiedział:
— Weź to sobie drogi Czultunie, na pamiątkę od nas! Bóg jeden wie, czy spotkamy się jeszcze kiedy w życiu. Niechże ten karabin przypomina ci Irenkę, Romka i Henryka Broniewskich!
Czachar cmoknął głośno i szepnął zdławionym głosem:
— Nuchur! Czultun nigdy nie zapomina tych, kogo miłuje jego serce! Nigdy!
Dzieci ogarnęły ostatniem spojrzeniem oblicza przyjaciół i bezkresny step Cagan-Czułutaju.
Nagle Irenka zawołała:
— A cóż będzie z naszemi miłemi dżegetajami?!
Czultun zamyślił się na chwilę i odparł:
— Moi ludzie zjedliby je… Nie chcę jednak, aby się tak stało, boś ty je pieściła małą rączką swoją… Wypuścimy je na wolność!
Skoczył ku dżegetajom, pozrzucał im uzdy i pęta z nóg, gwizdnął i krzyknął:
— Wolność wam daje jasnowłosa Irenka!
Śmigłe koniki, podniósłszy ogony, nastroszywszy krótkie grzywy i nastawiwszy uszu, pobiegły. Narazie powoli, nieśmiało, jeszcze niepewne, po chwili coraz szybciej, podnosząc za sobą kurzawę śnieżną.
Odbiegły ku wzgórzom i stanęły, czujne, zdumione, pytające…
Czachar gwizdnął raz jeszcze, a za nim hałasować zaczął cały tłum Mongołów.
Dżegetaje, płaszcząc się i wyciągając zwinne ciała, pomknęły, znikając w stepie.
— One kochają wolność tak jak i Czacharzy… — rzekł cicho Czultun.
Podszedł do aparatu, gdzie z okienek wyglądały twarzyczki młodych, dzielnych przyjaciół i zawołał:
— Kochajcie wolność nad wszystko! Brońcie swojej wolności i innym pomagajcie stawać się wolnymi!
W tej chwili zaturkotał motor.
Śmigło ze świstem rozcinało mroźne powietrze, rozrzucało śnieg i drobne kamienie.
Samolot ruszył z miejsca, podskoczył raz i drugi, poderwał się i, już zwolniony z więzów ziemi, podnosił się dumnie, jakgdyby olbrzymi, potężny ptak, coraz wyżej… wyżej…
Zatoczył szerokie koło.
Jeszcze raz okrążył całe koczowisko Cagan-Czułutaj, z plamkami ledwie dostrzegalnych już jurt, z mrowiem czarnych, drobnych postaci gościnnych Czacharów i popłynął łabędzim lotem na wschód.
Przed oczami dzieci odsłaniały się coraz to nowe obrazy…
Woddali tonęła we mgle słonecznej pustynia Szamo, gdzie przeżyły te dzielne dzieci siedem długich miesięcy.
Pozostawiły tam przyjaciół wiernych, zdobyły wiarę w miłosierdzie Boże i ufność niezłomną we własne siły, zrozumiały potęgę miłości i wzajemnego szacunku, wypróbowanych i wzmożonych życiem na pustyni, pełnem niezapomnianych wrażeń, porywu odwagi i radości pracy.