<<< Dane tekstu >>>
Autor Ferdynand Ossendowski
Tytuł Mali zwycięzcy
Podtytuł Przygody dzieci w pustyni Szamo
Pochodzenie Bibljoteka Iskierek
Wydawca Książnica-Atlas
Data wyd. 1930
Druk Zakłady Graficzne Książnica-Atlas we Lwowie
Miejsce wyd. Lwów — Warszawa
Ilustrator Kamil Mackiewicz
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Okładka lub karta tytułowa
Indeks stron


 BIBLJOTEKA ISKIEREK

F. A. OSSENDOWSKI
MALI ZWYCIĘZCY
(PRZYGODY DZIECI W PUSTYNI SZAMO)
POWIEŚĆ
KSIĄŻNICA-ATLAS
ZJEDNOCZONE ZAKŁ. KARTOGR. I WYDAWNICZE
TOW. NAUCZ. SZK. ŚREDN. I WYŻSZ., S. A.
LWÓW-WARSZAWA
1930
Zakłady Graficzne Ski Akc. Książnica-Atlas we Lwowie






Rozdział I.
Nieszczęśliwy lot.

W chińskiem mieście Tientsinie, w dzielnicy francuskiej, przy „rue du baron Gros“, mieściło się biuro polskiego inżyniera, Stanisława Broniewskiego.
Duży czarny szyld złotemi literami głosił, że biuro wykonywa prace budowlane.
Istotnie, sporo domów w Tientsinie miało od frontu wmurowane tablice z nazwiskiem inż. S. Broniewskiego na znak, że były przez niego zbudowane.
Pan Stanisław był obywatelem francuskim, gdyż ojciec jego po powstaniu 1863 roku wyemigrował do Francji i osiadł tam na stałe.
Młody Broniewski, po skończeniu politechniki, krótki czas pracował we Francji. Wkrótce przeniósł się do kolonij, najpierw — do Algieru, a później — na Madagaskar, gdzie budował port.
Po zakończeniu robót na wyspie, wyjechał do Chin i założył własne przedsiębiorstwo w bogatem, handlowem mieście Tientsinie.
Dobre to było miejsce.
Tientsin, położony na połączeniu rzekł Pei-ho z wielkim kanałem, z rokiem każdym stawał się coraz bardziej ożywionem miastem handlowem.
Kolej łączyła je ze stolicą Chin — Pekinem, odległym o 140 kilometrów i z najważniejszym portem całego państwa — Szanghajem. Inna kolej łączyła Tientsin z nadmorskiem miastem — Tang-ku, odległem o 70 kilometrów.
Wszystkie towary, dążące z północnych i zachodnich prowincyj, kierowały się do Tientsinu. Handlowe składy miasta bywały stale przepełnione futrami, skórami, rogami, wełną, solą, mięsem, oraz żywem bydłem: końmi, krowami, wielbłądami i baranami, sprowadzanemi z Mongolji, Mandżurji, Bargi i innych dzielnic, na zachodzie i północy położonych.
Z drugiej strony towary europejskie, oraz wyroby wprawnych chińskich rzemieślników dążyły stąd do koczowisk licznych szczepów mongolskich, pasących swe stada za wielkim murem.
Wobec tak ożywionego handlu powstawały coraz to nowe gmachy, mieszczące składy, biura, fabryki, sklepy i przedsiębiorstwa transportowe.
Interesa więc pana Stanisława były w kwitnącym stanie, gdy nagle w Chinach wybuchła wojna domowa.
Lud, uciemiężony przez bogaczy, złych urzędników i brutalnych cudzoziemców, powstał i — natychmiast polała się krew.
Jak zawsze bywa na wojnie, cierpieli winni i niewinni.
Nienawiść ubogich wieśniaków i pozbawionych pracy robotników spadła w równej mierze na wszystkich cudzoziemców — i na tych, którzy krzywdzili Chińczyków, i na tych, którzy żadnych z nimi interesów nie mieli.
Do Tientsinu sunęła ogromna armja powstańców. Chińczycy odgrażali się, że splondrują i spalą miasto, a znienawidzonych cudzoziemców wymordują.
Anglicy, Francuzi, Niemcy i Amerykanie w pośpiechu uciekali do Tang-ku, gdzie na nich oczekiwały statki wojenne.
Pan Stanisław Broniewski postanowił ratować się w inny sposób.
Miał on znajomego lotnika, wożącego pasażerów i pocztę z Tientsinu do Tang-ku, Szanghaju i Dajrenu. Umówił się więc z nim, że polecą do Dajrenu, japońskiego portu, gdzie panował zupełny spokój.
Pan Stanisław był wdowcem. Żonę stracił przed kilku laty, gdy pracował jeszcze na Madagaskarze.
Rodzina jego składała się z dwóch synów i córeczki.
Starszy — 15-letni Henryk — był już uczniem szóstej klasy liceum angielskiego, młodszy od niego, Roman, uczęszczał do czwartej, a siostrzyczka, 11-letnia Irenka, kształciła się u zakonnic, w okolicach Tientsinu.
Wiosna w roku tym przyszła wcześnie; pogoda piękna i ciepła wesołością napełniała serca ludzi.
Zabrawszy ze sobą dwa karabiny, pudło z nabojami, walizki z najpotrzebniejszemi rzeczami, uciekinierzy wsiedli do samolotu pasażerskiego „Farman 180” z kabiną dla czterech pasażerów, a silnikiem o 500 KM mocy.
Pilot, dzielny sierżant Rouvier, po raz ostatni zwrócił do swoich pasażerów uśmiechniętą twarz i podniósł rękę, dając znak, że za chwilę, rozpoczyna startowanie.
Istotnie dwupłatowiec, lekko podskakując, potoczył się po lotnisku i szybko wzbił się w powietrze.
Dzieci przez krótką chwilę widziały piękne wille, położone za belgijską dzielnicą; Irenka poznała nawet ogród, otaczający pensję zakonnic; dalej ciągnęły się pola uprawne, szaro-żółte plamy wiosek i małych miasteczek chińskich.
Farman kierował się wprost na wschód.
Około południa, z wysokości 500 metrów pasażerowie zobaczyli wyraźnie miasta Tang-ku i Taku, forty, okręty stojące w porcie i niebieską taflę zatoki Peczylijskiej.
Nagle pilot zdjął trąbkę telefonu i krzyknął do kabiny pasażerskiej:
— Niebo powlokło się żółtemi obłokami na wschodzie. Tajfun nadciąga…
Pan Stanisław Broniewski nie odrzekł nic, chociaż serce ścisnęło mu się trwogą. Wiedział, że tajfun — straszliwy huragan, często szalejący nad Żółtem i Japońskiem morzem, zagrażał rozbiciem największym nawet parowcom pasażerskim, a cóż dopiero samolotowi.
Nic jednak nie mówił, aby nie niepokoić dzieci i uważnie przyglądał się niebu i morzu.
Od wschodniej strony horyzontu, z niebieskiego nieba wynurzały się małe, okrągłe obłoczki. Miały barwę białą, lecz wkrótce żółkły, rozpływały się i tworzyły chmury, coraz bardziej okrywające widnokrąg. Po morzu, spokojnem jeszcze, zaczynały biec trwożne fale, a lazurowa tafla zatoki woddali już kryła się w szarej mgle.
Na spotkanie żółtych fal leciał Farman, niby drapieżny ptak, żądny walki.
Nagle… nikt nawet nie spostrzegł, jak się to stało, nadleciał potężny podmuch wichru.
Ciśnięty nadół samolot omal nie dotknął spiętrzonych już fal morza. Wyraźnie dawał się słyszeć ryk bałwanów i syk piany na ich grzywach powichrzonych, gdy Rouvier zręcznym manewrem zmusił swego ptaka wznieść się wyżej.
Pan Broniewski zrozumiał, że pilot zamierza wyrwać się z tego pasa atmosfery, którym pędził tajfun.
Rozpoczęła się ciężka walka z żywiołem.
Wicher zderzał się z samolotem, zrzucał go nadół, wstrzymywał w pędzie i nie pozwalał wyjść poza granicę swego szalejącego prądu.
Długo borykał się pilot z tajfunem, aż raptownie zatoczył olbrzymie koło i poleciał ku lądowi.
Powracał…
Tajfun tymczasem nabierał coraz większej siły.
Ryczał tak potężnie i groźnie, że nawet turkot motoru utonął w zgiełku głosów ponurych, strasznych, ogłuszających.
Nad miastem Taku Rouvier usiłował lądować, lecz tajfun porwał statek powietrzny i cisnął go na drzewa; pilot znowu usiłował wyjść z prądu wichru, lecz próżne to były wysiłki.

Huragan, nabrawszy już całego rozpędu, pognał samolot ku zachodowi, rzucił go w wiry zwodnicze, otoczył chmurami i słupami piasku, podnoszącego się z ziemi i pędził przed sobą z szybkością zawrotną, szaloną.
Na spotkanie żółtych fal leciał biały Farman, niby drapieżny ptak, żądny walki.

Wszystko dokoła utonęło w zgiełkliwym, żółtym, okiem nieprzeniknionym tumanie.
Farman leciał przed siebie, porwany rozhukanym żywiołem, co chwila zmieniał kierunek, obracał się pod ciosami trąb powietrznych, wirów, pustek, nagle powstających, nieprzewidzianych, nieuniknionych.
Zmrok już zapadał. Samolot miotał się w podmuchach tajfunu, gwałtownie spadał nadół i w szalonych podskokach wzbijał się wgórę, leciał, smagany wichrem.
Dopiero w nocy uciszyło się nieco, jednak mrok tak gęsty okrył ziemię, że Rouvier nie odważył się na lądowanie i aż do świtu trzymał się w powietrzu.
Ciężka głowa co chwila opadała mu na piersi, morzył go sen po zaciętej walce z żywiołem, zdrętwiałe ręce kurczowo wpijały się w koło sterowe.
Pan Broniewski otworzył okienko kabiny i wyjrzał. O jakie 300 metrów ciągnęła się, jak okiem sięgnąć, szaro-żółta, jednostajna płaszczyzna. Tu i ówdzie widniały duże zwaliska i osypy kamieni, nagie grzbiety niewysokich gór, małe oazy porośnięte sitowiem.
Nigdzie nie dojrzał zdumiony pan Stanisław ani osiedla ludzkiego, ani chociażby śladu drogi.
Rouvier tymczasem lądował.
Wszyscy zeszli na ziemię, z radością czując pod nogami twardy grunt, zamiast bujającej, uciekającej co chwila z pod nóg, chwiejnej posadzki kabiny.
— Gdzie jesteśmy? — zapytał pan Stanisław, ze współczuciem i wdzięcznością patrząc na słaniającego się na nogach, bladego pilota.
— Nie wiem! — odparł, z trudem otwierając usta. — Przed zachodem słońca wydało mi się, że widziałem wężową linję wielkiego muru... Znaczyłoby to, że lecieliśmy na zachód... Zresztą, nie jestem pewien tego...
Rouvier zataczał się, błędnym wzrokiem patrzał dokoła, wreszcie upadł na ziemię i słabym głosem wyjąkał:
— Na miłość Boga, dajcie mi gorącej herbaty i coś do zjedzenia... Znajdziecie wszystko w moim przedziale, w skrzyni burtowej... Umieram ze znużenia...
We wskazanem miejscu pan Stanisław wraz z Henrykiem znaleźli blaszankę z sucharami, herbatą i cukrem, kilka puszek konserw, niezbędny w podróży „primus“, trochę naczynia i termos, wystygły już oddawna.
Szybko odgrzano herbatę i przystąpiono do skromnego posiłku, gdyż wszyscy byli głodni.
Wylatując z Tientsinu, pan Stanisław był pewny, że na obiad zdążą do Dajrenu, tymczasem minęła doba cała, zanim mogli coś przegryźć.
— Muszę się przespać przedewszystkiem! Później pomyślimy nad tem, co mamy robić ze sobą... — zawyrokował pilot.
Rzuciwszy na ziemię burkę, upadł na nią i natychmiast usnął.
Ułożywszy dzieci w kabince samolotu, pan Broniewski zaczął rozglądać się po okolicy.
Nic, oprócz kamienistej gleby, pokrytej drobnemi odłamkami kamieni i grubym żwirem, nie spostrzegł. Wiotkie pędy jakichś małych, koszlawych krzaczków, wyglądały z ziemi, gdzie niegdzie wyzierały pośród kamieni nikłe kępki brunatnej zeszłorocznej trawy.
Nic, coby mogło świadczyć o obecności wpobliżu istoty ludzkiej, nie dojrzał pan Stanisław. Zaniepokoiło go to poważnie.
— Czyżby — pomyślał — Rouvier w swej ucieczce przed tajfunem tak się zapędził, że minął wielki mur chiński i opuścił się teraz w niezaludnionej części kraju? Nie może to być! Zdawało mi się, że widziałem dużą osadę...
Woddali wznosiło się kilka pagórków. Postanowił wejść na nie i z ich szczytów obejrzeć dokładnie okolicę.
Z wierzchołka pobliskiego pagórka ujrzał łańcuch górski, ciągnący się od północy i znikający na płaszczyźnie na południu. I tu żadnych śladów, żadnych żywych istot nie spostrzegł stroskany i strwożony pan Stanisław.
— Gdzież jesteśmy? — zapytał z niepokojem samego siebie, i tylko sęp, gdzieś w wyżynie pod obłokami, odpowiedział mu żałosnem i drapieżnem kwileniem.
— Źle! — pomyślał i zimny dreszcz przebiegł mu po grzbiecie. — Umrzemy z głodu...
Uspokoił się jednak wkrótce, gdy pomyślał, że nie mogli przecież trafić do zupełnie bezludnej miejscowości. Spodziewał się znaleźć wioskę lub miasteczko, wynająć ludzi i konie, przewieźć samolot w bezpieczne miejsce i obmyśleć sposoby zaopatrzenia go w paliwo.
Szybko powrócił do samolotu i obudził Rouviera. Posłyszawszy opowiadanie przyjaciela, pilot nagle się zaniepokoił.
Widocznie, coś sobie przypomniał, bo pobiegł do aparatu, spojrzał na wskazówki różnych zegarów, zbadał zbiorniki benzyny i spochmurniał.
— Źle! — rzekł do Broniewskiego. — Nie mamy benzyny, aby lecieć na niepewny, może, daleki dystans. Musimy, nie zwlekając, iść poszukać siedziby ludzkiej i wystarać się o benzynę. Musimy to uczynić zaraz, bo głód nam zajrzy w oczy niebawem... Rozumiesz?
— Ruszajmy — zgodził się pan Stanisław. — Dzieci zostawimy przy Farmanie, sami zaś pójdziemy. Nie wątpię, że wkrótce znajdziemy osiedle. Za jakie dwie lub trzy godziny wrócimy. We dwóch zdołamy przynieść większą ilość benzyny, bo nie wiemy, czy tuziemcy zechcą nam pomóc. Pieniądze przecież nie mają dla nich wartości i, jak obaj wiemy, żądają za wszystko towarów, których ze sobą nie zabraliśmy. Nie będę budził dzieci, bo są znużone. Zostawię list do Henryka, objaśniając całą sprawę. Dadzą sobie radę do wieczora...
Zabrawszy ze sobą karabin i paczkę naboi, poszli, zajrzawszy do kabiny, gdzie słodko i mocno spały, wyczerpane uciążliwym lotem, dzieci.
Pan Broniewski położył przy Henryku wyrwaną z notesu kartkę, napisawszy na niej kilka słów.
Pierwsza obudziła się Irenka i zawołała do chłopców:
— Wstawajcie, leniuchy, słońce już wysoko!
Natychmiast zerwali się na równe nogi.
— A gdzie tatuś i pan Rouvier? — rozległy się zdziwione pytania.
Henryk zamierzał wybiec z kabiny, lecz spostrzegł leżący na kocu list.
— Tatuś pisze, że poszli szukać pobliskiej wsi, czy miasteczka — oznajmił Henryk i, wybiegłszy z kabiny, zaczął oglądać ziemię.
— Tak... tak! — zawołał nareszcie. — Poszli w tę stronę... Znalazłem niedopałek papierosa pana Rouviera i kilka śladów trzewików tam, gdzie w nierównościach gruntu nagromadziło się trochę piasku. Tatuś pisze, że powrócą niebawem, najpóźniej przed wieczorem.
Dzieci rozbiegły się po płaszczyźnie i zaglądały do wszystkich zakątków wśród kamieni i do małych wąwozów, przecinających równinę w różnych kierunkach.
Romek w jednym z nich spostrzegł zarośla wysokich trzcin. Przy jego zbliżeniu się wybiegło z nich zwierzę prawie czarne, podobne do świni chińskiej, okryte czarną szczeciną.
Chłopak zauważył duże, zagięte kły, połyskujące bielą kości, domyślił się więc, że był to dzik.
Spłoszony zwierz z głośnem sapaniem umknął ku pagórkom.
Romek wlazł w zarośla.
Ze wszystkich stron jęły się wyrywać z krzykiem i łopotem skrzydeł przeróżne ptaki: duże i małe kaczki, kuliki o długich, mocno zagiętych dziobach. Cała ta czereda z hałasem miotała się w powietrzu, wpadała w sitowia i znowu unosiła się nad niem.
Romek uśmiechał się do wystraszonego ptactwa i brnął dalej. Wkrótce pod nogami jego chlupać zaczęła woda.
— Jeziorko... — mruknął chłopak. — Skoro siedzi tu takie mnóstwo wodnego ptactwa, niezawodnie jeziorko obfituje w ryby. Ciekaw jestem, jakie też tu są? Muszę spróbować złapać którąś... Ba! A gdzież wędka?
Przypomniał sobie Romek przygody Robinsona Kruzoe i rzekł do siebie:
— Już jakoś wykombinuję sobie wędkę!
Wylazł z bagienka, przedarł się przez zarośla trzcin i wyszedł na równinę.
Ujrzał właśnie Irenkę, która z krzykiem, oglądając się poza siebie, biegła w stronę dużej kupy kamieni.
— Wąż!... wąż! — krzyczała, wymachując rączkami rozpaczliwie.
Romek podbiegł do niej i spytał:
— Co się stało?
— Widziałam dużego czarnego węża, tam pomiędzy kamieniami...
— Ugryzł cię? — zawołał zaniepokojony.
— Nie... tylko nastraszył bardzo... — odparła.
— Czegoż się boisz? — uśmiechnął się wznosząc ramiona. — Wąż, nawet jadowity, nie uczyni ci nic złego, jeżeli nie będziesz go niepokoiła i drażniła. Mr. Snow, nasz profesor przyrody, zawsze to mówił w szkole. Nie bój się i nie płacz, bo to niemądrze!
Ujął siostrzyczkę pod ramię i poszli ku namiotowi.
— A gdzie jest Henryk? — spytał, oglądając się.
— Nie wiem — odpowiedziała. — Widziałam go idącego ku tamtym dalekim pagórkom.
Romek stał zadumany.
— Irenko, masz, z pewnością, jakąś szpilkę lub agrafkę? Daj mi ją! — poprosił.
— Co chcesz robić z nią? — spytała.
— Najpierw daj, a później sama zobaczysz — odpowiedział, chytrze patrząc na siostrzyczkę.
Irenka dała mu dużą szpilkę, którą przypinała sobie kokardkę, oznakę klasy.
Romek pobiegł do samolotu, wydobył ze skrytki obcęgi i pilnik, szybko zrobił haczyk, powyginał koniec jego, jak korkociąg, poczem wydobył z kieszeni długi sznurek i zaczął przywiązywać haczyk.
— Wędka? — zapytała siostra.
Romek w milczeniu skinął głową.
— Wędka... — powtórzyła dziewczynka. — Gdzież tu woda?... Taka szczera pustynia...
— Obaczysz! — uśmiechnął się chłopak i dalej majstrował, uwiązując do sznurka małe kamyczki, zamiast ciężarków z ołowiu. — Eh! — wzdychał. — Pan Rouvier ma w torebce, która wisi na burcie, piękne ruloniki ołowiu. Nie śmiem tylko wziąć, a dobre byłyby ciężarki!
Tymczasem powrócił Henryk.
— Obszedłem duży szmat tej równiny — opowiadał. — Dotarłem, aż do tamtych dalekich gór... Dziwi mnie, że z ich szczytu nie spostrzegłem nic — ani domów, ani lasu, ani ludzi. Tylko daleko, na horyzoncie...
Umilkł nagle i zamyślił się.
— Coś widział, mów Henryku! — prosiły dzieci.
— Widziałem kłęby kurzawy... Wiatru nie było. Widocznie musiały ją podnieść w biegu jakieś żywe istoty...
— Jakie istoty? — zapytała Irenka.
— Gdybym wiedział, nie mówiłbym: „jakieś istoty”, lecz powiedziałbym: krowy, konie lub ludzie — odparł brat. — Widziałem kurzawę, a tego, co ją podnosiło, nie mogłem dojrzeć.
— A tatusia i pana Rouvier nie spostrzegłeś? — spytał Romek.
— Nie — z westchnieniem odpowiedział chłopiec. — Chociaż o nich byłem niespokojny i właśnie ich chciałem ujrzeć ze szczytu gór.
— Jeść mi się chce... — szepnęła dziewczynka.
— I mnie... — dorzucił Romek.
— Hm... — mruknął Henryk. — Dobrze! Irenka weźmie sobie parę sucharów i posili się, a my — mężczyźni poczekamy. Może nasi powrócą przed wieczorem... Musimy oszczędzać naszych zapasów. Mało ich mamy, a nie wiemy, co nas jeszcze czeka...
— Dobrze... — zgodził się brat. — Czekajmy!
Żeby zapomnieć o dokuczającym mu głodzie, zaczął coś dorabiać do wędki.
Tymczasem słońce zapadło za horyzontem.
Mrok powoli otulał równinę.
Irenka udała się na spoczynek do kabiny samolotu, chłopcy pozostali sami.
— Tatuś nie powrócił, Romku... — zaczął Henryk.
— Nie powrócił... — powtórzył młodszy brat ze smutkiem.
— Obawiam się, że mu się przydarzyło jakieś nieszczęście... nie wiem co, bo nie mam pojęcia o tem, gdzie wylądowaliśmy... W każdym razie może tak się stać, że będziemy pozostawieni na łasce losu... Musimy więc sami o sobie pomyśleć i dać radę, aby wyjść cało i Irenkę uratować od głodu i złej przygody...
— Musimy... — szepnął Romek i w kieszeni namacał wbity w korek haczyk wędki.
— Do jutra poczekamy, a gdy nie powrócą nasi — zaczniemy samodzielne życie.
— Ja was jutro nakarmię! — zawołał chłopak i potrząsnął rezolutnie głową. — Nałowię ryb.
— To bardzo doniosłe odkrycie — ryby! — zgodził się uradowany Henryk. — Czy tylko potrafisz schwytać?
— Potrafię! — uśmiechnął się Romek. — Obmyśliłem już wszystko!
— To dobrze! — pochwalił starszy brat. — Ale uważam, że od dzisiejszej nocy musimy już myśleć o sobie. Obawiam się napadu... Ta kurzawa, którą widziałem z góry, niepokoi mnie. Będziemy trzymali wartę na zmiany, po trzy godziny, z karabinem. Ja stanę pierwszy, po trzech godzinach obudzę ciebie. Zastąpisz mnie...
— Dobrze! — zawołał chłopak, ucieszony, że dorwie się nareszcie prawdziwego karabinu.
Na tem stanęło.
Romek poszedł do kabiny na spoczynek, Henryk zaś przechadzał się dokoła, słuchał i rozglądał się na wszystkie strony pilnie i bacznie.
Cisza niczem nie zmącona płynęła nad tem bezludziem. Tylko cicho chrzęścił żwir pod nogami Henryka.
O północy na czaty wyszedł Romek.
Noc, pierwsza noc w nieznanej, pustynnej miejscowości, przeminęła spokojnie.


Rozdział II.
Romek działa.

Do południa następnego dnia oczekiwały dzieci powrotu ojca i pana Rouviera. Nie przyszli jednak...
Starszy z rodzeństwa, Henryk, uspokajał siostrę i brata, wyrażając nadzieję, że, prawdopodobnie, poszukują większego miasta.
— Muszą, przecież, znaleźć benzynę i przywieźć ją do naszego obozu, bo inaczej nie wydostaniemy się stąd — mówił, chociaż sam swoim słowom nie wierzył.
Romek porozumiewawczo spojrzał na brata i, napiwszy się herbaty z sucharem, nic nie mówiąc, poszedł w stronę jeziorka, ukrytego na dnie głębokiego wąwozu.
Henryk tymczasem zaczął robić przegląd rzeczy, znajdujących się w samolocie. Znalazł dużo różnych narzędzi ślusarskich i stolarskich, zabieranych przez pilotów na wypadek zepsucia się aparatu; zwoje linek stalowych, drutów mosiężnych i żelaznych oraz innych przedmiotów metalowych, blaszankę z niewielką ilością benzyny i dwie próżne, jedno pudełko sucharów, imbryk, dwa kociołki, skrzynię ze 150 nabojami karabinowemi, duży nóż i rewolwer.
— Gdybyśmy mieli wpobliżu las, moglibyśmy wybudować sobie, posługując się temi instrumentami, domek — pomyślał i westchnął, bo wiedział, że w całej okolicy nie spotkał żadnego drzewa.
— Ubrania, bielizny i koców starczy nam na długi czas — myślał dalej. — Zapałek nie mamy, lecz zato mamy aż trzy zapalniczki benzynowe… Jednak musimy oszczędzać benzyny i szukać innego opału. Primus schowamy na ciężkie czasy.
— Irenko, — rzekł głośno — ruszaj i szukaj suchych łodyg, trawy, aby zebrać jak najwięcej opału na ognisko. Jeżeli Romkowi uda się połów, będziesz musiała ugotować dziś doskonały obiad!
Dziewczynka posłusznie skinęła główką i pobiegła, ucieszona, że będzie pożyteczna dla całej gromadki.
Henryk po jej odejściu stał i długo myślał.
— Łatwo to przyrządzić obiad, jeżeli jest z czego. Gdyby nawet Romek schwytał jaką taką rybę, to i tak będzie nam brakowało soli… — mruczał do siebie.
Widocznie jednak nietylko mruczał, lecz i myślał uporczywie, bo skierował się ku jednemu z wąwozów i starannie przyglądał się jego urwistym brzegom.
W jednem miejscu spostrzegł na szarych kamieniach białe plamy, skrzące się w słońcu. Zdrapał paznokciem biały proszek i spróbował.
Poczuł gorzko-słony smak i uśmiechnął się.
Przypomniał sobie lekcje z chemji. Wiedział, że często spotyka się w naturze sól z domieszką innych minerałów, jak naprzykład gorzkiej soli lub gipsu. Przypomniał sobie nawet sposób oczyszczania takiej soli od domieszek niepożądanych i zaczął zdzierać nożem białą naleciałość z kamieni i zsypywać na kawałek gazety, znalezionej w kieszeni kurtki.
Gdy się uzbierała tego spora garść, powrócił do samolotu, wsypał sól do kociołka i zalał wodą, której zapas zostawił pilot w dużej żelaznej bańce.
Z uzbieranej soli wkrótce pozostał mały, w wodzie nie rozpuszczający się osad. Był to gips i piasek.
Henryk skosztował przezroczystego roztworu.
Miał gorzki smak.
Przelał więc płyn do drugiego kociołka, zapalił „primus“ i postawił na nim naczynie. Gdy woda zagotowała się i wyparowała do połowy, zgasił ogień i wkrótce na dnie kociołka zaczęły osadzać się jakieś kryształy.
Skosztował znowu pozostałego płynu. Był to czysty, mocno słony roztwór soli.
— Na dziś dość! — pomyślał chłopak. — Jutro tę samą robotę zrobi zamiast „primusu“ — słońce. Założymy własną fabrykę soli!
Przykrył kociołek aluminjowym talerzem i czekał na powrót brata i siostry.
Romek przybiegł pierwszy, z trudem dźwigając dwie duże ryby, uwiązane za skrzela do sznurka od wędki.
— Zuch z ciebie! — zawołał uradowany Henryk i aż się oblizał na widok szerokich, tłustych ryb. — Zdaje mi się, że są to karpie... Opowiedz, jakeś je schwytał.
Romek, dumny ze swej zdobyczy i pochwały starszego brata, odparł:
— Opowiem przy obiedzie, gdy Irenka będzie razem z nami. A teraz zabierzmy się do skrobania i patroszenia ryb, bo mi coś po kiszkach chodzi i burczy z głodu...
— A i mnie też! — zgodził się brat, wyjmując scyzoryk.
Szybko zeskrobali łuskę i wyrzucili wnętrzności rybie.
Właśnie wtedy powróciła Irenka, niosąc dużą wiązankę suchej trawy i jakieś badyle o długich korzeniach.
Chłopcy zbudowali z kamieni piecyk i ustawili na nim kociołek ze słoną wodą.
Dziewczynka zakasawszy rękawy bluzki, pokrajała ryby na kawałki i zanurzyła je w wodzie.
Rozniecono ogień w piecyku i wkrótce przyjemna woń gotujących się ryb zaczęła drażnić powonienie głodnych dzieci.
— Możemy do syta najeść się tych wyśmienitych ryb! — zawołał Romek.
— Tak! — zgodził się Henryk. — Starczyłoby tego na ośmiu żarłoków. Wobec tego wydam na każdą buzię tylko po jednym sucharze. Należy oszczędzać chleba!
Gdy już ryby były gotowe, gromadka obsiadła kociołek dokoła, zajadała smaczną zupę i raczyła się doskonałemi, tłustemi karpiami, wspaniale przyrządzonemi, jak twierdzili chłopcy, sprawiając tem wielką przyjemność siostrzyczce.
— No, teraz mogę opowiedzieć o swoich łowach! — zawołał najedzony Romek. — Pośród trzcin i sitowia ukrywa się jeziorko… Jednak dotrzeć do niego nie jest rzeczą łatwą. Otacza je grząskie bagno. Musiałem więc zdjąć ubranie i trzewiki, aby się dostać do brzegu, skąd zamierzałem zarzucić wędkę… Stanąłem wreszcie nad wodą. Nogi moje ugrzęzły po kolana w trzęsawisku. Bałem się, że dźgnie mnie jaka gadzina, lub pijawka uczepi się nogi… Jednak nic… Rozwinąłem wędkę, zakręciłem sznurek nad głową i wypuściłem ciężarki z haczykiem…
— Coś włożył na przynętę? — spytał Henryk.
— Nic, bo pamiętałem opowiadanie Janny Crawforda, który opisywał połowy ryby w Brazylji, że w dzikich jeziorach chwytają one haczyk z uwiązanym do niego skrawkiem papieru lub szmatki. Umieściłem na haczyku kawałeczek swego czerwonego krawata…
— To ci dopiero przynęta! — zawołała Irenka.
— A widzisz, że dobra! — odpowiedział brat. — Ledwie haczyk dotknął powierzchni jeziorka, coś plusnęło obok i natychmiast porwało go, szarpnąwszy tak mocno, że ledwiem się na nogach utrzymał. Wpadłbym do wody, gdyby nie to, że po kolana wlazłem w błoto… Długo szamotałem się z tym wielce szanownym karpiem, który nam tak bardzo smakował! Napociłem się nim wyciągnąłem go!
Chłopak umilkł na chwilę, poczem mówił dalej:
— Gdy już do połowy wyciągnąłem zdobycz na brzeg, inna ryba usiłowała porwać ją… Zarzuciłem po raz drugi wędkę i wyciągnąłem drugiego karpia, jeszcze większego i grubszego. Widzę, że na rybach nie będzie nam zbywało!
— To — wielkie szczęście! — zawołał Henryk. — Jest to doskonałe pożywienie — nie umrzemy z głodu. A, może, zczasem coś innego się znajdzie na tem pustkowiu… Bóg ma nas w swej opiece.
Po obiedzie Irenka znowu wyruszyła na poszukiwanie opału, a Romek z wędką wlazł w szuwary i łapał ryby. Później wraz z siostrzyczką zbierali sól na skałach. Nagle chłopak uderzył się w czoło i krzyknął:
— Biegnę po naszą bańkę! Przyniosę świeżej wody z jeziorka, a zabiorę ze sobą kawał drutu i uzbieram jak najwięcej suchych trzcin. Moc tego leży na brzegu! Będziemy mieli opału wbród. Nie będziesz potrzebowała łazić po pustyni i zbierać ten chwast, który myśli zapewne, że jest nie wiedzieć jakim skarbem, bo tak się ceregieluje z wyłażeniem na powierzchnię ziemi!
To rzekłszy, pobiegł po bańkę i drut.
Dziewczyna pozostała sama i, żeby nie próżnować, zaczęła wyrywać z ziemi rzadkie, suche łodygi. Wyrywając jedną, ujrzała obok jakiś świeży, zielony pęd. Pociągnęła i wyrwała dużą cebulę.
— Czyżby to była prawdziwa cebula? — zapytała głośno, chociaż nikogo wpobliżu nie było. — Jakaż to ogromna cebula! O, ucieszą się chłopaki, gdy sporządzę dla nich zupę rybną z taką przyprawą! Nie wiem tylko, czy prawdziwa?
W tej chwili nadbiegł powracający już Romek. Posłyszawszy o zwątpieniach siostry, nic nie mówiąc, nadgryzł cebulę i zawołał:
— Najprawdziwsza na świecie! Pali jak ogień!
Irena z radości klasnęła w dłonie i zaczęła poszukiwać wśród kamieni zielonych pędów cebuli.
Chłopak popędził ku swemu jeziorku.
Gdy młodsi pracowicie i z pożytkiem dla wszystkich spędzali godziny poobiednie, Henryk, wziąwszy karabin, zapuścił się w góry, ciągnące się woddali.
Wdrapał się na najbliższy szczyt i oglądał równinę. Nic jednak na niej nie spostrzegł. Wtedy zszedł w wąską dolinę i sunął naprzód, rozglądając się dokoła bacznie.
Nagie spychy, okryte odłamami szarych, bezbarwnych skał, nie zdradzały obecności żadnej żywej istoty. Nawet ptaków narazie nie spotykał Henryk. Nagle tuż z pod nóg chłopaka, z małej wydmy piaszczystej, zerwało się z krzykiem nieduże stadko ptaków i po chwili opuściło się na ziemię o kilka kroków dalej.
Henryk przyjrzał się im bacznie i poznał odrazu.
Widział te ptaki, trzymane przez kupców chińskich w klatkach. Były to tak zwane „salgi“, kuropatwy, żyjące w pustynnych, jałowych stepach. Miały długie ogony, czyniące je podobnemi do jaskółek; tylko szaro-żółte zabarwienie piór i rozmiary odróżniały je od tych pospolitych ptaków. Rdzawe i czarne prążki i szare upierzenie czyniły je prawie niewidzialnemi na tle kamienistej, bezbarwnej gleby.
Ptaki nie zdradzały strachu przed człowiekiem, co przekonało rozsądnego Henryka, że tajfun zapędził Farmana do miejscowości dzikiej i bezludnej.
— Gdybym miał kij, mógłbym zapolować na kuropatwy, cisnąwszy go w stadko — pomyślał. — Z karabinu kulą trudno byłoby trafić, zresztą niewiadomo, może zczasem każda kula będzie miała dla nas wielką cenę. Muszę jednak coś obmyślić i zapolować.
W głowie chłopca zaczęło się roić od pomysłów:
— Łuk? Byłoby to znakomite, lecz z czegobym go zrobił, gdy niema drzewa?! Nie, — to na nic! Proca! To całkiem łatwo… chociażby zaraz…
Ukrył się za dużym głazem, odpiął pasek kurtki i, zrobiwszy pętlę, włożył w nią kamień.
Stadko tymczasem zbliżyło się znacznie. Nie więcej niż dziesięć kroków dzieliło je od zaczajonego za skałą chłopca.
Gwizdnął kamień i ugodzona kuropatwa pozostała na piasku bez ruchu. Inne ze zdumieniem przyglądały się jej. Dopiero gdy drugi ptak, trafiony w głowę, padł trzepocąc skrzydłem, kuropatwy zaczęły z trwogą oglądać się. Henryk rozmachnął się po raz trzeci, lecz nagle opuścił rękę z bronią.

— Starczy dla nas! — pomyślał. — Nie potrzebuję zabijać więcej. Niech sobie żyją spokojnie. Polowałem na nie poto tylko, aby zdobyć pożywienie. Zabijać dla przyjemności — to okrutna rzecz!
Nagle tuż z pod nóg chłopaka, z małej wydmy piaszczystej, zerwało się z krzykiem nieduże stadko ptaków...

Uwiązał zdobycz do pasa i poszedł dalej.
Przekroczył wkrótce nowy szczyt i nagle krzyknął uradowany.
W głębokiej kotlinie ujrzał dość duży las modrzewiowy.
Pobiegł ku niemu.
Gęste zarośla stanowiły podszycie lasu. W koronach wysokich drzew gziły się wiewiórki. Małe i duże ptaszki fruwały dokoła i świergotały. Na wysokiej gałęzi modrzewia siedział szaro-rdzawy jarząbek. Nagle przywarł do gałęzi, tworząc na niej dużą narośl nieruchomą.
Henryk zrozumiał, że ptak w ten sposób ukrywa się znakomicie przed wrogiem.
Uśmiechnął się, patrząc na wyciągniętą wzdłuż gałęzi szyję jarząbka, który bystro patrzał oczkami, otoczonemi brwiami koralowej barwy.
Chłopak postanowił jak najprędzej zbadać knieję; tymczasem trzeba było powracać, więc nabrał ile mógł suchych gałęzi i ruszył ku obozowi, bo już słońce stało nisko.
Doszedł, gdy już mrok na dobre zapadał, i, w oczekiwaniu wieczerzy, przyrządzanej przez Irenkę, opowiadał o swoich przygodach i odkryciu lasu w górskiej kotlinie.
— Poczekamy jeszcze dni parę, a gdy tatuś nie powróci, przeniesiemy się do lasu. Zbudujemy sobie szałas i będziemy czekali, aż nas wyprowadzą z tej pustyni, lub znajdziemy sposób, abyśmy to sami mogli uczynić.
Gdy słowa te padły z ust starszego brata, odezwał się Romek:
— Przecież, możemy pójść w jakąkolwiek stronę i dojdziemy nareszcie do osady ludzkiej?
— Pewno, że dojść można — zgodził się brat, — tylko nie wiemy, jak długo musielibyśmy iść. Łatwo zginąć z głodu i pragnienia w pustyni. Nie wszędzie potrafisz znaleźć wąwóz z jeziorkiem i rybami, i nie wszędzie także są lasy modrzewiowe i kuropatwy, które smakowicie pachną!
Istotnie Irenka niosła już upieczone przy ognisku kuropatwy, nasadzone na gładko obstrugane przez Romka patyki modrzewiowe, które pomysłowej dziewczynce zastąpiły rożny.
Doskonale posiliły się dzielne dzieci i, popijając herbatę, gwarzyły.
— Dlaczego nazywasz tę miejscowość pustynią? — zapytała Irenka, podnosząc na starszego brata niebieskie oczy.
— Dlatego, że jest to prawdziwa pustynia — odparł.
— Pustynia — to piaski! — zaprzeczyła dziewczynka.
— Mylisz się! — objaśnił. — Pustynie bywają piaszczyste lub kamieniste. Nasza jest właśnie kamienistą pustynią.
— Jak się nazywa w geografji? — zapytał Romek.
— Zdaje mi się, że burza zaniosła nas na pustynię Szamo, lub inaczej Gobi — odparł Henryk. — Sądzę tak dlatego, że dziś spotkałem kuropatwy-salgi, które przeważnie w tej pustyni przebywają. Mój domysł potwierdzają też słowa pana Rouviera. Wspominał, że przelatywaliśmy nad wielkim murem...
— To ten wielki mur, który otacza całe Chiny? — zapytała siostra. — Opowiedz, co wiesz o nim!
— Właśnie czytał nam w szkole o tym murze profesor geografji. Bardzo interesująca historja! Zbudowano go na rozkaz cesarza Chin, 2300 lat temu. Bronił on posiadłości chińskich przed napadem koczujących a bardzo wojowniczych szczepów różnych Mongołów. Budowały ten mur tłumy jeńców, schwytanych podczas wojennych wypraw i złoczyńców, skazanych na więzienie. Gdy cesarz Chin i Mongolji, zebrawszy niezliczone wojska, ruszył w wieku XIII-ym na podbój Europy, przywleczono do Chin tysiące jeńców. Byli to Rosjanie, Polacy, Węgrzy, Czesi, Niemcy. Oni też zmuszeni byli pracować przy naprawie tego olbrzymiego, na 3000 kilometrów ciągnącego się muru. Wspina się on na góry, zbiega w doliny i na równiny, opasując całą granicę zachodnią ogromnego państwa. Możecie sobie wyobrazić, ile tysięcy ludzi musiało pracować, aby dokonać tak potężnego dzieła? A ileż tysięcy umarło przy ciężkiej pracy, smaganych biczami dozorców chińskich?! Niedaleko na zachodzie od wielkiego muru ciągnie się hen! pustynia Szamo... Obawiam się, że los i burza rzuciły nas na jej niegościnną ziemię...
— To bardzo straszne!... — szepnęła Irenka.
— Jak dotąd, to nie bardzo... — uśmiechnął się Henryk. — Mamy ryby i smaczne kuropatwy. Skały dostarczają nam soli, jeziorko Romka — wody... Oby tylko tatuś z panem Rouvierem powrócili, wtedy — wszystko będzie bardzo dobrze!
— Bóg da, że powrócą... — odezwał się Romek.
— Mówisz, Henryczku, o swoich kuropatwach i o jeziorku Romka, a o mojej cebuli zapomniałeś? Zajadałeś ją ze smakiem, zamiast sałaty, a nic o niej nie wspomniałeś! — rzekła z wyrzutem siostrzyczka.
— Niech żyje cebula Irenki! — zawołał Henryk.
— Hurra! — odpowiedział wesoły Romek.
Ściemniło się zupełnie.
— Idźcie spać, dzieciaki! — rzekł poważnie Henryk i wziąwszy karabin, stanął na czatach.
Dziewczynka jednak najpierw umyła naczynie, sprzątnęła wszystko i dopiero wtedy udała się na spoczynek, ucałowawszy starszego brata.


Rozdział III.
„Wędrówka ludów“.

Kilka dni spędziły dzieci na nagiej płaszczyźnie. Kiedy po raz pierwszy po nieszczęśliwym wylądowaniu nadeszła nowa burza, Henryk zamyślił się poważnie.
Było też nad czem łamać sobie głowę.
Porywy wichru były tak potężne, że wszyscy troje musieli uczepić się skrzydeł samolotu, aby nie został przewrócony i zniszczony.
Całe chmury piasku i drobnych kamieni niosły ze sobą podmuchy wściekłego wichru. Później deszcz ulewny przemoczył dzieci do nitki.
Henryk myślał uporczywie.
Gdy burza przeminęła, rzekł do rodzeństwa:
— Jutro przenosimy się do lasu w górach...
Dzieci nie odpowiedziały nic, bo mimowoli ulegały teraz woli starszego brata, chłopaka spokojnego i rozsądnego.
Henryk tymczasem ciągnął dalej:
— Musimy wyładować wszystko, co mieści w sobie samolot i zanieść jak najbliżej gór.
Zaczęła się mozolna praca.
Wyciągano i jedną po drugiej dźwigano ku górom ciężkie skrzynie z blaszankami smarów, z instrumentami, nabojami, swoje własne bagaże i różne drobne przedmioty — wszystko, co nie było śrubami przymocowane do stalowego ciała Farmana.
Cały dzień zeszedł na tej ciężkiej pracy.
Po raz ostatni spędziły dzieci noc w kabinie samolotu.
Nazajutrz od rana zaczęli rozbitkowie pocić się nad przewiezieniem Farmana ku górom. Na szczęście ciągnęła się aż do pierwszych wzgórzy grzbietu równa płaszczyzna.
Popychając i ciągnąc samolot, zawleczono go na wskazane przez Henryka miejsce.
Była to mała kotlinka, z trzech stron osłonięta pagórkami i gęstemi krzakami tamaryndów.
Szybko nacięto i narąbano prętów i gałęzi i starannie okryto aparat. Obawiał się bowiem Henryk, że deszcze mogą popsuć motor, który, być może, mógł jeszcze na coś się przydać.
— Oszczędzajmy benzyny! — upomniał Henryk. — Możemy używać jej tylko do zapalniczki. Strawę zaś gotować należy na ogniu. Zbuduję piec, w którym Irenka będzie stale podtrzymywała jarzące się węgle.
Dzieci po wieczerzy, składającej się z ryb, nałapanych przez Romka, spędziły noc w krzakach. Nikt nie mógłby dostrzec gromadki dzielnych dzieci: tak się ukryły w gąszczu tamaryndowym.
W nocy Henryk nagle się przebudził. Jakieś ciche mruczenie i ledwie uchwytne stąpanie doszło jego uszu.
Nadsłuchiwał długo, lecz niepokojące szmery i odgłosy nie powtórzyły się więcej.
Nie mógł jednak już usnąć i wciąż myślał.
— Musimy czem prędzej przenieść się do lasu, wybudować dla siebie schronisko i dobrze je obwarować — szeptał do siebie. — Jeżeli jesteśmy we wschodniej części pustyni Szamo, jak myślę, i do tego w niezaludnionej, zagrażają nam różne niebezpieczeństwa.
Zaczął przypominać sobie czytane książki o tej ogromnej pustyni, stanowiącej środek kontynentu azjatyckiego. Wiedział, że kryją się w niej rozbójnicze bandy wojowniczych Mongołów, z którymi surowy rząd chiński nigdy sobie nie mógł dać rady. Zapuszczały się tu, w pościgu za stadami antylop i jeleni, pręgowane tygrysy, czające się w kniei północno-zachodnich Chin i Mandżurji; zwykłym a groźnym drapieżcą był centkowany bars — niemniej silny i chciwy krwi, niż jego pobratymiec afrykański — plamisty lampart.
Może jeszcze coś, o czem nie wiedział chłopak, mogło zagrażać bezpieczeństwu i życiu rzuconych na bezludzie dzieci.
— Musimy dobrze obwarować się! — postanowił w duchu i podniósł się z posłania.
Słońce już wypływało z poza nagich, skalistych szczytów gór.
— Wstawajcie, śpiochy! — zawołał. — A najedzcie się dobrze, bo ciężką będziemy mieli dziś pracę. Pójdziemy przez góry i poniesiemy nasze pakunki. Wyobraźcie sobie, że jesteśmy Livingstonami i Stanleyami, zapuszczającymi się w nieznane krainy.
— Ba! Nieznane krainy! — zawołał, zrywając się na równe nogi, Romek. — Z pewnością te góry mają swoją nazwę i tkwią na mapie geograficznej, a nieszczęśliwi uczniowie „pały“ za nie obrywają! Ho!
— Pewno, że tak! — zaśmiał się Henryk. — Jednak, nie mamy mapy i nie znamy tych gór. Proponuję więc nazwać je górami Ireny.
— Och! — klasnęła w dłonie dziewczynka i z dumą w głosie powtórzyła: — Góry Ireny!
— Płaszczyznę, gdzieśmy wylądowali, nazwijmy płaskowyżem Stanisława Broniewskiego...
— Imieniem tatusia... — ze smutkiem szepnęły dzieci.
— Jeziorko z rybami — jeziorem Romka — mówił Henryk. — No, to tymczasem i wszystko!
— Nie! — zaprzeczył młodszy brat. — Wcale nie wszystko! Całą krainę tę proponuję nazwać „krajem Henryka“.
— Kraj Henryka! Tak, tak! Kraj Henryka! — podtrzymała projekt brata Irenka.
— Dziękuję wam! — rzekł z uśmiechem Henryk. — Przyjmuję go, chociaż niepiękny wcale ten mój kraj!
— Jaki jest — taki jest! — odparł Romek. — Oddajemy ci go ze szczerego serca!
— Dziękuję! — powtórzył starszy brat.
Szybko spożyli śniadanie i zabrali się do pracy.

Dźwigali ciężkie skrzynie i walizy, wspinając się na zbocza górskie i schodząc do wąwozów i małych dolinek. Dopiero przed zachodem słońca znieśli wszystko i ułożyli pod zielonym namiotem modrzewi.
Dźwigali ciężkie skrzynie i walizy, wspinając się na zbocza górskie...

Dzieci były głodne i znużone. W pracy zapomniały o obiedzie.
Wszyscy razem zabrali się do sporządzania posiłku. Noc spędzili pod zwisającemi gałęziami drzew.
Od rana Henryk przystąpił do budowy schroniska.
Dzieci spiłowały cztery drzewa, na wysokości dwóch metrów od ziemi. W ten sposób powstały cztery główne filary przyszłego domu.
Pomiędzy słupami, wyrastającemi z ziemi, przybito i umocowano drutem cieńsze żerdzie, stanowiące ściany schroniska. Tylko od frontu zostawiono wąski otwór dla drzwi. Strzechę zrobiono z żerdzi, pokryto grubą warstwą gałęzi, trawy, przysypano ziemią, zmieszaną z igliwiem, a dla trwałości przytłoczono wszystko płaskiemi kamieniami, w obfitości rozrzuconemi po całym lesie.
Tegoż dnia dzieci wyruszyły na brzegi „Jeziora Romka“ i powracały, obładowane dwiema rybami oraz ogromnemi wiązkami sitowia i trzcin.
— No, — rzekł wieczorem Henryk, patrząc na płonące przed nim ognisko — no, teraz budowę domku dokończy Irenka!
— Ja?! — zapytała zdziwiona dziewczynka.
— Tak! — odparł starszy brat. — Musisz teraz szczelnie zatkać sitowiem, trzciną i gałęziami tamaryndów wszystkie szpary w ścianach, a także spleść matę z trzcin. Zastąpi nam ona drzwi. My zaś postaramy się o meble.
Po kolacji, przy czerwonych blaskach ogniska, chłopcy zaczęli majstrować piłą i heblem, a jeszcze przed snem w domku stanął wcale pokaźny stolik, trochę, coprawda, krzywy, ale mocny bardzo.
Nazajutrz chłopcy pobiegli do samolotu i odkręcili śruby, przytrzymujące wygodne krzesełka.
Ustawiono je w domku, gdzie Irenka urządziła miękkie posłanie, pokrywszy podłogę grubą warstwą sitowia i szarej trawy, rosnącej po zboczach skał.
Dziewczynka bardzo starannie opatrzyła ściany.
Najsilniejszy wicher nie zdołałby się wedrzeć do schroniska. Teraz mozoliła się nad matą, usiłując zrobić ją nietylko mocną i grubą, lecz i możliwie piękną. Przeplatała więc zielone snopki sitowia białemi, gładko ostruganemi pędami wikliny.
Bracia tymczasem znosili kamienie i budowali dokoła domku wysoki mur.
Wynaleźli w urwistym brzegu małego potoku zieloną, lepką glinę.
Przekładali więc kamienie warstwą gliny, zmieszanej z piaskiem.
Prędko powstał mur, otaczający ze wszystkich stron mały domek, ukryty wśród modrzewi.
Po skończonej budowie domu Henryk w rogu ogrodzenia urządził mały szałas, pod którym ułożył z kamyków piec z kominem i, zapaliwszy w nim suche gałęzie, zawołał:
— Kuchnia gotowa! Prosimy Irenkę, aby obiady były smaczne!
— Już od tygodnia jemy same ryby! — westchnęła dziewczynka. — Co ja z tem zrobię? Ryba ugotowana, ryba pieczona — to wszystko!
— Teraz, gdy mamy oporządzony dom, będziemy polowali, siostrzyczko — uspokoił ją starszy brat. — Będziemy robili dalekie wyprawy i znosili do twej spiżarni pożywienie.
Chłopcy zabrali się do nowej pracy.
Sporządzili dobre proce z rzemieni, łuki i strzały. Na szczęście, mocne i prężne pędy górskiego tamaryndu dostarczyły im potrzebnego materjału.
Łuki o rzemiennych cięciwach i strzały o ostrzach z kawałków stalowego prętu, zaostrzonego pilnikiem, były po pewnym czasie gotowe.
— Jutro jeden z nas wyruszy w góry, drugi zaś zostanie, aby bronić Irenki i pilnować domu — zadecydował Henryk. — Niech pierwszy idzie Romek!
Młodszy brat z krzykiem radości rzucił się na szyję Henrykowi.
Wyściskawszy go, zaczął szykować się do wyprawy.
Długo strzelał z łuku do celu, aż krzyknął wesoło:
— Wcale nieźle już lecą moje strzały!
— Na bliską metę radzę ci posługiwać się procą — rzekł Henryk.
— Ha! — odparł zuchowato Romek. — Z procą dam sobie radę! W liceum naszem była ona w użyciu. Uchodziłem za dobrego strzelca!
Pobiegł zbierać drobne, okrągłe kamyki do swej broni, a później przemyśliwał nad sporządzeniem sobie kołczanu do noszenia strzał.
Znowu przypomniał mu się Robinzon Kruzoe, który robił kołczany z kawałków kory.
Mozolił się więc Romek nad zdzieraniem kory z pnia modrzewiowego.
Przy tej pracy zastała go siostra.
Dowiedziawszy się, o co chodzi, pobiegła do swej śpiżarni i przyniosła wysoką, wąską blaszankę, znalezioną w skrzyni pod siedzeniem dla pilota. Przechowywano w niej plany i rysunki aparatu.
— Piękny kołczan! — zawołał zachwycony chłopak i pobiegł do domu, aby przymocować do blaszanki sznurki.
Skończywszy z tem, aż do zmroku strzelał Romek z łuku, wprawiając się we władaniu nową bronią.
Nazajutrz, posiliwszy się naprędce, wyruszył chłopak z domu. Przelazł przez mur i, pożegnawszy rodzeństwo, zniknął w lesie.


Rozdział IV.
Mały myśliwy.

Romek szedł przez las. Rozglądał się ostrożnie i bacznie.
Z pod nóg parę razy wyrywały mu się małe stadka jarząbków, lecz odlatywały i kryły się w gąszczu zarośli modrzewiowych.
Raz tylko jakiś zuchwały jarząbek wzbił się do góry i usiadł na gałęzi, tuż nad głową chłopaka.
Romek wymierzył do niego i wypuścił strzałę. Chybiła jednak i, furknąwszy nad ptakiem, spłoszyła go.
Chłopak poszedł dalej, wspinając się coraz wyżej, ku nagim prawie szczytom. Rosły tam tylko drobne krzaki i kępy szarej, twardej trawy.
Wyszedłszy z lasu na niewielką łąkę, Romek przystanął zdumiony. Na zielonej trawie ujrzał plamy świeżo rozkopanej ziemi i niewielki pagórek, usypany z żółtego piasku i drobnych kamieni.
Na szczycie tych dziwnych pagórków stały jakieś żółto-szare zwierzątka. Siedziały na tylnych łapkach, prężąc opasłe ciała i kręcąc okrągłemi mordkami, na których połyskiwały czarne, ciekawe oczka.
Nagle jedno ze zwierzątek zatrzepotało przedniemi łapkami i wydało przeciągły, ostry świst.
Romek uśmiechnął się. Wiedział teraz, że widzi przed sobą świstaki, uważane w Chinach za największy przysmak.
Na gwizdnięcie stojącego na wierzchołku kopca świstaka, z innych gór wybiegły setki tych gryzoniów.
Śmiesznie i niezgrabnie przewalając się, przebiegały od kopca do kopca, spotykały się, z ciekawością zaglądały sobie w oczy i pochylały pyszczki do ucha sąsiadów. Wydaćby się mogło, że opowiadają sobie coś pod sekretem lub plotkują.
Inne gryzonie zbierały ziarnka, wyrywały korzonki, znosiły do nor odłamki gałęzi.
Trzy duże, grube świstaki, baraszkując i mrucząc, zbliżyły się do chłopaka, stojącego nieruchomo.
Natychmiast mignęła w powietrzu proca, i wyrzucony kamień, gwizdnąwszy przeciągle, ugodził w okrągłą główkę zwierzątka. Upadło bez ruchu. Inne, spostrzegłszy nadbiegającego człowieka, uciekały całym pędem ku osadzie, złożonej z kopców wygrzebanej ziemi, gdzie były ukryte głębokie i zawiłe nory gryzoniów.
Rozległ się trwożny świst i polana opustoszała. Zwierzątka dały nura do swoich podziemnych skrytek.
Uwiązawszy do pasa ciężkiego świstaka, który dosięgał wielkości niedużego psa, ruszył Romek dalej.
Wpobliżu skalistych szczytów, pełnych zwalonych w nieładzie głazów, spotkał chłopak drugą osadę świstaków i, przyglądając się śmigającym wszędzie zwierzątkom, pomyślał:
— Nie zbraknie nam mięsa i skórek na ubranie...
Już chciał ruszyć naprzód, gdy nagle z poza ostrego grzebienia szczytów wyrwało się stado, nigdy dotąd nie widzianych, zwierząt.
— Barany, czy kozły? — pomyślał Romek.
Stadko w dzikim popłochu pędziło niemal naoślep.
Na czele biegł samiec o potężnych zagiętych rogach, pokrytych zmarszczkami. Ciemny, buro-szary grzbiet, jaśniejsza głowa i brzuch migały wśród kamieni. Za samcem pędziły samki i jeszcze jeden samiec, mniejszy od czołowego.
Stadko przebiegało wpobliżu Romka.
Chłopak mógł dobrze przyjrzeć się zwierzętom.
Romek lubił czytać książki podróżnicze, znał więc opisy wypraw azjatyckich Sztellera i Przewalskiego. Poznał dzikie, górskie barany — „argali“.
Biegły tak blisko niego, że mógł je dosięgnąć z procy lub łuku.
Zrozumiał jednak, że ta broń jest za słaba na tak duże zwierzęta, więc pałającemi oczami odprowadzał znikające za skałami stadko.
Natychmiast jednak przyszło mu na myśl, co mogło spłoszyć argali? Uciekały całym pędem i wystraszyły tupotem twardych kopytek świstaki.
Ostrożnie posuwając się ku szczytom gór, Romek rozglądał się dokoła. Dotarłszy do krawędzi skał, skąd spych górski stromo zbiegał na dno wąwozu, zatrzymał się i oglądał okolicę.
Spadziste zbocza gór urywały się i zwisały nad wąską zieloną doliną, porosłą drobnemi krzakami kwitnącego różanecznika i bujną trawą.
Widocznie stadko pasło się tam spokojnie.
Cóż spłoszyło argali?
Nic nie dojrzał chłopak i już chciał zawrócić, gdy nagle spostrzegł, że wysoka trawa porusza się na dnie wąwozu.
Romek wpatrywał się w to miejsce, lecz nie dostrzegł żadnej żywej istoty. Raz tylko wydało mu się, że wpobliżu grzędy kamieni, które stoczyły się z pochyłości góry, mignęło coś żółtą, nakrapianą skórą, lecz zniknęło, jak widmo.
— Bars, czy co? — pomyślał chłopak i serce zaczęło mu żywiej bić w piersi.
Słyszał nieraz o drapieżności i zuchwalstwie plamistego kota azjatyckiego i rozumiał, że ani proca ani łuk z drzewa tamaryndowego nie byłyby dostatecznie skuteczną bronią do walki z barsem. Prawda, że miał ze sobą duży, ostry nóż. Wyciągnął go więc z kieszeni, rozłożył i zatknął za pas.
Z gąszczu krzaków i traw nic jednak nie wychodziło.
Romek rozpoczął szybki odwrót.
Mówił do siebie w duchu:
— Henryk weźmie karabin i zapoluje na argali. Oprócz dobrej pieczeni będziemy mieli piękny kobierzec w naszym domku... A może mu się uda zabić barsa? Szczęśliwy!
Zazdrościł już bratu wspaniałej zdobyczy i postanowił wyprosić u niego karabin, aby mógł zapolować, jak dorosły mężczyzna, jak prawdziwy myśliwy.
Przecinał równinę z osadami świstaków i zbliżał się do lasu.
Na skraju lasu bystre oczy chłopaka dostrzegły pasące się spokojnie zwierzątko, podobne do sarny.
Futerko miało na grzbiecie ciemne, na brzuchu jasno-szare, głowę o dużych uszach i bez rogów, lecz z opuszczającemi się nadół kłami.
— Kabarga! — pomyślał Romek, bo widział to zwierzę w Tientsinie i Szanghaju, dokąd przywozili je z gór Chingana myśliwi chińscy.
Licytowano zwykle tę zdobycz.
Chińczycy bowiem poszukują kabargi, należącej do rodziny jeleni; płacą za nią drogo, ponieważ kabarga posiada na brzuchu gruczoł z aromatycznem piżmem.
Chińscy lekarze używają piżma dla wzmocnienia słabnących sił chorych i starych ludzi; kupcy zaś sprzedają je fabrykantom perfum.
Chłopak padł na ziemię i bez szmeru pełznął do pasącej się spokojnie kabargi.
Doczołgał się do dużego głazu i pomału wytknął głowę.
Zaledwie piętnaście kroków dzieliło go od zdobyczy. Starannie i długo mierzył z łuku.
Zapiała strzała i ugrzęzła ostrzem w szyi kabargi. Zwierzę uczyniło szalony skok, lecz natychmiast upadło na kolana.
Chłopak zerwał się i wypuścił z procy dwa kamienie. Oba trafiły.
Kabarga nie mogła się już podnieść. Romek uderzeniem kamienia przerwał jej cierpienia.
Był dumny ze swej zdobyczy.
— Piękny kobierzec dla domu i perfumy dla Irenki — myślał uradowany.
Z trudem przerzucił zdobycz przez ramię i, uginając się pod jej ciężarem, szedł przez las.
Nie zbłądził, bo pamiętał o radach Henryka.
Wychodząc z domu, robił na drzewach znaki.
Odcinały się bielą świeżego drzewa od czarnych pni i ciemnego igliwia modrzewi.
Znużony, ledwie trzymając się na nogach, dobrnął nareszcie do „obronnego grodu“.
Radosnemi okrzykami powitały dzieci powracającego brata i z podziwem oglądały wspaniałą zdobycz.
Odsapnąwszy i wykąpawszy się w strumyku, jął Romek opowiadać o swoich przygodach i tak zaciekawił brata, że ten postanowił nazajutrz iść na poszukiwanie barsa.
Gdy śpiący już Romek zakończył swoje opowiadanie, Henryk rzekł:
— Widzicie, drodzy moi, jak to jest dobrze dużo czytać! Ile wiadomości dają książki i ile korzyści! Romek przyniósł nam smacznego, tłustego jak prosię, świstaka, poznał argali z opisu i kabargę, która nietylko dostarczy nam świetnego pożywienia, lecz, jeżeli spotkamy więcej tych zwierząt, możemy zebrać sporo piżma, w swoim czasie sprzedać je i pomóc tatusiowi, który przez tę rewolucję jest zagrożony utratą majątku... Czytajcie więc, moi mili, jak najwięcej i jak najuważniej, a ty, Romku, nie śpij, bo musisz jeszcze swojego świstaka spróbować i pomóc mi zdjąć skórę z kabargi, wypruć woreczek piżmowy, bo inaczej nam to wszystko zmarnieje.
Rzekł to ze śmiechem i trącił brata w bok. Ten z trudem podniósł ciężkie powieki, przeciągnął się i ziewnął tak głośno, że aż echo mu odpowiedziało. Jednak posiliwszy się, natychmiast wstał, wziął nóż i poszedł posłusznie za starszym bratem.
— Bycza ta „kraina Henryka“! — rzekł z zachwytem. — Czego w niej niema?!
Henryk pokazał bratu, co udało mu się zrobić tego dnia.
Tuż za murem, na południowych stokach góry, wykopał chłopak czworokątny dół, oblepił grubą warstwą gliny jego dno i boki, i napełnił wodą.
— Studnia?! — krzyknął Romek.
— Nie! — ze śmiechem odpowiedział Henryk. — Poco nam studni, gdy strumyk biegnie tuż za murem?! Jest to fabryka soli!...
To mówiąc, pokazał spory stos zebranej na skałach gorżkiej soli i objaśnił, że w wykopanym dole-basenie znajduje się mocny roztwór tej soli.
— Teraz uważaj! — mówił Henryk, podprowadzając brata do basenu. — Słońce będzie nagrzewało wodę. Z dniem każdym będzie się ulatniała. Wypadać zaczną domieszki, które będziemy wyrzucać, dopóki nie zostanie roztwór czystej soli. Przy dalszem działaniu słońca sól zacznie się osadzać na dnie basenu, a resztę roztworu przeniesiemy do naszych blaszanek od benzyny i zaczniemy gotować na ogniu, aż wyciągniemy resztę soli. Taka fabryka będzie działała sama, jak automat. Pracy koło niej nie będziemy mieli zbyt dużo, zato soli — wbród!
— Hurra! — zakrzyknął Romek, lecz po chwili zamyślił się i spytał: — A co będzie, gdy zima przyjdzie?
— Tymczasem do zimy daleko, a zresztą, wtedy zamiast słońca służyć nam będzie mróz! — odpowiedział brat.
— Mróz?! — zawołał chłopak. — Nie rozumiem!
— Zrozumiesz, gdy objaśnię ci ten sekret, jeżeli będziemy zmuszeni spędzić tu zimę, czego wcale ani sobie, ani wam nie życzę!
Z temi słowami Henryk zaczął zdzierać skórę z kabargi. Romek ochoczo pomagał mu. Wycięli ostrożnie woreczek piżmowy wraz z dużym kawałkiem skóry. Zrobiwszy z tego małą paczkę, związali suchemi ścięgnami, wyrwanemi z pęcin zwierzątka i powiesili w przewiewnem miejscu, aby wszystko wyschło należycie.
— Patrz — rzekł Henryk, dotykając nogi kabargi — patrz, jak szeroko rozchodzą się ostre, puszyste kopytka zwierza. A te długie i mocne pazurki nad kopytkami! Jakie to zabawne! A wiesz poco tak natura urządziła?
— Poco? — zapytał sennym głosem Romek.
— Poto, aby kabarga mogła pewnym krokiem iść i biec po śnieżnych szczytach gór i po lodowcach, które, jak np. góry Mongolji i Himalaje, są uczęszczane przez ten gatunek drobnych jeleni.
— Dlaczego wyciąłeś piżmo razem z dużym kawałkiem skóry? — spytał Romek.
— Czytałem, że zapach świeżego piżma jest bardzo szkodliwy dla człowieka. Dlatego wyciąłem woreczek wraz ze skórą, żeby się piżmo z gruczołów nie wylało nazewnątrz. Rozumiesz?
— A! rozumiem! — ziewając, odpowiedział chłopak. — Lecz i tak aż mdło mi się robi od tego zapachu... Pfu! Nie podobają mi się te perfumy! Och!
— Perfumy z piżma dopiero trzeba przyrządzić, lecz my tego nie potrafimy, bracie! — zauważył ze śmiechem Henryk.
Sprzątnęli wszystko.
Wnętrzności kabargi zakopali do ziemi, kadłub powiesili na wysokiej gałęzi modrzewia, a obok — zdjętą skórę, natarłszy ją poprzednio solą.
— Chodźmy spać! — rzekł Henryk.
— Ja już śpię... — mruknął Romek.
Słaniając się i zataczając, poszedł do strumyka, umył ręce i twarz i pokulał w stronę domku, na miękkie posłanie, przygotowane przez Irenkę.
W zapadającym zmroku śmigały i cicho cykały nietoperze. Nocny ptaszek gwizdał dźwięczną, prostą piosenkę. Cicho szemrał wietrzyk w zaroślach tamaryndowych krzaków i w koronach czarnych, sędziwych modrzewi.


Rozdział V.
Niespodziewane spotkanie.

Trzy dni szalały wicher i burza nad „krajem Henryka“. Dzieci prawie nie wychodziły z domu.
Przekonały się, że był zbudowany i opatrzony dobrze.
Nie zalatywał do wnętrza żaden podmuch wiatru, strugi ulewnego deszczu nie przedostawały się przez strzechę i ściany.
Chłopcy nie mogli opuszczać domu, więc krzątali się wpobliżu.
Henryk przywlókł z lasu sporą kłodę modrzewiową i przy pomocy narzędzi stolarskich zaczął ją żłobić, robiąc koryto.
— Co to z tego będzie? — spytał Romek. — Może balja do prania bielizny?
— Nie! — odpowiedział zapytany. — Na to tymczasem starczy nam naszego ruczaju. Chcę zrobić koryto, aby w niem solić mięso lub ryby. Wtedy nie będziemy potrzebowali codzień przemyśliwać nad zdobyciem świeżego mięsa.
— Ha! Masz rację! — zawołał Romek. — Ty o wszystkiem myślisz, braciszku! Prawda, bo w taką niepogodę ciężko wychodzić na polowanie lub na połów ryb.
— No, widzisz... — mruknął Henryk. — Ale wspomniałeś coś o praniu bielizny. Jest to też ważna sprawa... Mydło nasze, które nam pozostało, prędko się wyczerpie... Musimy znaleźć mydło, albo zrobić je...
— Znaleźć? — zdziwił się chłopak. — Wszak tu nigdzie niema sklepów?
— Tak! — zgodził się brat. — Zato jest dużo wszelakich roślin, a wśród nich istnieją takie, których korzenie doskonale się mydlą i dają obfitą pianę. Nie będziemy jednak tem sobie zaprzątali głów! Wydelegujemy Irenkę — niech sobie kopie korzonki i próbuje — może coś znajdzie?... My musimy zrobić mydło!
— Jeszcze jedna fabryka?! — zawołał zdumiony brat. — Fabryka soli i fabryka mydła! Może, zbudujemy na dobitkę fabrykę świec?!
— Może... — rzekł w zamyśleniu Henryk.
— Czegoż potrzeba do wyrobu mydła? — znowu pytał zaciekawiony Romek.
— Bardzo prostych rzeczy: tłuszczu i ługu!
— Tłuszcz, to — bagatela! — zawołał chłopak. — Natłukę świstaków, to i będziemy mieli tłuszcz, bo to takie opasłe bydlaczki!
— Bardzo mądrze pomyślane! — ucieszył się starszy brat. — Tak też zrobimy. Ja zaś postaram się o ług.
— Skądże go weźmiesz?
— Każdy popiół zawiera dużo sody lub potażu. Wygotujemy popiół w wodzie, zlejemy przezroczysty płyn, zawierający ług i będziemy warzyli w nim tłuszcz. Ugotuje się na mydło... Wtedy dodamy naszej nieoczyszczonej soli, a gdy mydło będzie pływało na powierzchni, zbierzemy je i będziemy prali naszą bieliznę. Nie będzie to mydełko ślicznie pachniało, to prawda, lecz prać będzie, jak się patrzy!
— Ty to wszystko umiesz, Henryczku! — z zachwytem patrząc na brata, zawołał chłopak.
— Opowiadał nam o tem profesor chemji i nawet pokazywał, jak się z tem obchodzić należy — odparł z uśmiechem brat.
Dopiero czwartego dnia, wyszedł z domu Henryk z karabinem na ramieniu.
Przeszedł nagie szczyty gór i zapuścił się w wąską dolinę, zarośniętą krzakami.
Posuwał się wolno naprzód, przedzierając się przez gąszcz. Dolina doprowadziła chłopaka do szerokiej kotliny z niewielkiem jeziorkiem pośrodku. Zarośla trzcin otaczały brzegi dokoła.
Od kotliny biegły na zbocza gór zielone łąki, upstrzone bukietami żółtych i liljowych różaneczników.
Woddali pasło się stado argali; w gęstych zaroślach, wpobliżu jeziora chłopak spostrzegł rozłożyste rogi jeleni.
Zaczął się cicho skradać do tych wspaniałych zwierząt. Mogły one dostarczyć dużo mięsa i, co najważniejsze, sporo tłuszczu na mydło.
Nagle z gęstwiny wypadł wilk, a za nim drugi i trzeci. Uciekały w popłochu. Na odgłos ich biegu, porwały się też do ucieczki argale i, sadząc przez skały, wspinały się coraz wyżej, aż śmignęły za grzebień górskiego grzbietu.
Z drugiej strony zmykały jelenie — dwa duże byki i dziesięć łań; zdążały w stronę wąskiej doliny, ukrytej pomiędzy górami.
Kotlina opustoszała, tylko samotny jastrząb, zawieszony w bladym błękicie nieba, kwilił drapieżnie.
Henryk robił sobie gorzkie wyrzuty, że nie strzelił do przebiegających jeleni, chociaż rozumiał, że był to trudny strzał, nawet dla wprawnego myśliwego.
— Cóż dopiero dla mnie, — myślał chłopak — dla mnie, który zaledwie parę razy trzymał karabin w ręku?! A jednak trzeba było strzelać, może kula dosięgłaby, szczególnie tego dużego byka, który był najbliżej i biegł powoli, niby zamierzając bronić całego stada!
Rozmyślając nad tem, przecinał kotlinę we wschodnim kierunku. Gdy okrążył jezioro, nagle zatrzymał się i ze zdumieniem spojrzał na rękaw swej kurtki.
W kilku miejscach była ona poplamiona krwią.
Henryk obejrzał ręce.
Nigdzie nie spostrzegł najmniejszego zadraśnięcia. Nie mógł tego zrozumieć.
Zaczął się uważnie rozglądać dokoła i wkrótce spostrzegł duże krople i bryzgi krwi na liściach i gałęziach krzaków.
— Przebiegało tędy zranione zwierzę, które w ucieczce broczyło krwią... — szepnął do siebie.
Idąc śladem krwi, dotarł do brzegu jeziora i nagle przystanął, zaciskając karabin w ręku.
Na kamienistym brzegu, tuż nad wodą, leżał człowiek.
Henryk rozpoznał mongolski strój leżącego. Przecież widział w Chinach całe tłumy Mongołów, przybywających z karawanami wielbłądów, obładowanych skórami i futrami, przywożonemi z Mongolji, a wywożących z Chin — herbatę, jedwabie, bawełniane tkaniny i różne naczynia.
Granatowy, grubo nawatowany chałat, takież spodnie szerokie, zielone skórzane buty, ozdobione barwnym haftem, okrągła czapka z uszami — był to zwykły strój mongolski.
Henryk nie widział twarzy leżącego, bo człowiek ten upadł piersią na ziemię.
Nie ruszał się wcale.
Trzymając karabin w pogotowiu, zbliżył się do niego Henryk i stanął nad Mongołem.
Pochylił się nad nim i wymówił zwykłe pozdrowienie chińskie.
Mongoł nie odpowiedział i nawet nie poruszył się.
Wtedy Henryk uniósł jego głowę i zajrzał mu w twarz. Okrywała ją śmiertelna bladość.
Wargi były mocno zaciśnięte, oczy zamknięte, na szyi plamy krwi.
Z trudem udało się chłopakowi przewrócić Mongoła na wznak. Wtedy zrozumiał wszystko.
Kurtka, poszarpana i podarta, odsłaniała pierś człowieka.
Pierś! Była to raczej ogólna rana.
Strzępy skóry i skrzepłe sople krwi okrywały ją. Długie, niby nożem zadane blizny ciągnęły się od szyi i karku nieszczęśliwego i ginęły w gmatwaninie nasiąkniętych krwią łachmanów ubrania i poszarpanych kawałków mięsa, obrywków skóry i skrzepów krwi.

Henryk ukląkł nad rannym i zaczął słuchać. Serce biło; dotknął palcami pulsu. Uczuł słabe, ledwie tętniące uderzenia krwi.
Na kamienistym brzegu, tuż nad wodą, leżał człowiek.

— Trzeba ratować... natychmiast... — mignęła myśl. — Ale jak?
Po krótkim namyśle, szybko zrzucił z siebie kurtkę, ściągnął koszulę i zaczął ją starannie myć w jeziorze, poczem rozdarł na cztery długie paski, które mogłyby zastąpić bandaże.
Przystąpił do wyjmowania z ran szmat odzieży i przylepionych kamieni, piasku, ziół.
Ranny jęknął i słabo poruszył ręką.
Wtedy Henryk podciągnął go bliżej do wody i zaczął przemywać rany, polewając zimną wodą twarz i głowę Mongoła.
Nareszcie ranny otworzył oczy i jęknął.
Henryk przystąpił do nakładania opatrunku. Długo mozolił się z tem, aż nareszcie starannie obwiązał pierś Mongoła, złożył go wygodnie na posłaniu z trzcin, okrył chałatem i ostatecznie ocucił zemdlonego, przyniósłszy mu w swej czapce wody do picia.
Z wdzięcznością patrzył skośnemi, piwnemi oczami Mongoł na swego zbawcę, który siedział obok i myślał uporczywie nad tem, co należy robić dalej.
Słabo poruszając sinemi, wydętemi wargami, Mongoł zaczął mówić:
— Dżeń-szeń... Dżen-szeń... Alar... — powtarzał raz po raz.
Chłopak nie rozumiał.
Widząc to, Mongoł z trudem sięgnął do wiszącego na pasie worka i wydobył coś czarnego.
Wyciągnął nieznany przedmiot do chłopaka i szepnął:
— Dżeń-szeń, sajn dżeń-szeń!...
— Sajn?... „Sajn“ oznacza dobry, przypomniał sobie Henryk mongolskie słowo, często słyszane w Chinach, gdy koczownicy przyglądali się z zachwytem domom, wznoszonym przez pana Stanisława Broniewskiego. — Lecz co znaczy „dżeń-szeń“? Jest to słowo chińskie, już z samego brzmienia domyślić się tego można!
Wziął do ręki czarny przedmiot i obejrzał go uważnie. Był to korzonek jakiejś rośliny. Niezawodnie! Pozostały nawet resztki obciętych nożem liści, a na trzonie — grudki ziemi.
Henryk podniósł korzeń do góry i nagle krzyknął zdumiony.
Ujrzał wyraźnie formę naśladującą dokładnie ludzką postać.
Oto główka z zabawnym kłakiem włosów, utworzonych przez drobne, cienkie korzonki; dalej — rączki, wparte w boki; rączki o długich, niby u krasnoludków palcach; niżej — wygięte nogi, z pokracznemi, włochatemi stopami!
— Dżeń-szeń! — wyrwał się chłopakowi okrzyk, bo nagle przypomniał sobie muzeum handlowe w Szanghaju, gdzie widział całą witrynkę, napełnioną korzonkami dżeń-szeniu.
Była to poszukiwana przez wszystkie ludy azjatyckie roślina lecznicza, o działaniu wprost niezwykłem, potężnem.
Płacono za dżeń-szeń 10—15 razy drożej niż za złoto.
Zrozumiał Mongoł, że chłopak słyszał o dżeń-szeniu, więc jął powtarzać:
— Alar... alar...
Tego słowa nie znał Henryk, więc potrząsnął głową. Wtedy Mongoł palcem narysował na piasku jakieś zwierzę, okryte plamami i posiadające długi ogon i okrągłą głowę.
Ruchami palców i rąk objaśnił ranny, że „alar“ napadł na niego i poszarpał mu pierś. Bardzo wyraziście, na migi opowiedział o swojej walce z „alarem“, któremu nożem rozpruł brzuch, zmuszając go do ucieczki.
Pokazywał przytem na karabin Henryka, ciągnął chłopaka za ramię i popychał w stronę zwałów skalnych na stromym spychu góry.
Henryk zrozumiał, że tam musiało się ukryć ranne zwierzę.
Postanowił odnaleźć je i dowiedzieć się nareszcie, co oznaczało słowo „alar“.
Dał znak Mongołowi, że niebawem do niego powróci i z palcem na cynglu zaczął się skradać do skał.
Znowu spadały na chłopaka krople krwi. Widocznie, ciężko ranny „alar“ zrosił swoją posoką krzaki i trawę.
Sunąc bez szmeru, doszedł Henryk do skał i zaczął je obchodzić. Chrapliwy, groźny ryk zmusił go do zatrzymania się. Wypatrywał zwierza w haszczach i pomiędzy nagromadzonemi wszędzie kamieniami.
Nagle coś się poruszyło za pobliskim odłamkiem skały. Henryk zobaczył długie, centkowane, rudo-żółte ciało i ogon, bijący o ziemię.
— Alar — to bars, straszliwy drapieżnik — błysnęła myśl, lecz nie było już czasu na zwlekanie i wahanie się.
Chłopiec podniósł karabin do ramienia, starannie wycelował i strzelił.
Bars ze strzaskaną głową leżał bez życia.
Podszedłszy, Henryk przekonał się, że drapieżnik miał wyprute wnętrzności, które mu wypadały z podłużnej rany w boku i broczyły krwią, wsiąkającą w kamienistą glebę. Z wielkim mozołem przywlókł chłopak barsa na brzeg jeziora, gdzie leżał ranny Mongoł.
Jęczał poszarpany straszliwemi pazurami i kłami biedak i majaczył.
Gorączka trawiła go i męczyła.
Znowu ocucił go Henryk. Oprzytomniawszy, Mongoł prosił o rozpalenie ognia, oczami wskazując na ziemię.
Na piasku widniały ślady.
Były podobne do psich, lecz chłopak zrozumiał, że to wilki przychodziły, zwęszywszy rannego.
Może te same, które spłoszył, podchodząc do jeziora?
Gdy ognisko buchnęło wysokim płomieniem, Henryk długo objaśniał Mongoła na migi i zapomocą rysunków na piasku, że pójdzie do domu i powróci z bratem, aby doprowadzić rannego do swego schroniska.
Nareszcie zrozumiał Mongoł i, z wdzięcznością patrząc na chłopca, machnął ręką, niby życząc szczęśliwej drogi i prędkiego powrotu.
Henryk dorzucił suchych trzcin do ogniska i poszedł. Odszedłszy około kilometra od jeziora, znowu ujrzał wilki, które uciekały w kierunku krzaków. Chłopiec zajrzał do haszczy, skąd spłoszył tchórzliwych drapieżników i wszystko zrozumiał.
Leżał tu koń pod siodłem mongolskiem. Widocznie bars zagryzł go, a wilki zamierzały załatwić się ze zdobyczą doreszty. Teraz wiedział już, że Mongoł stracił wierzchowca i był skazany na śmierć głodową w tem bezludziu, gdzie człowiek nieuzbrojony nie mógłby walczyć o swoje życie.
— Biedak! — westchnął Henryk i postanowił czem prędzej ratować rannego.
Biegł więc naprzełaj, przez haszcze i gołe skały, przebiegł płaszczyznę z kolonją świstaków, dopadł lasu i zdyszany, krzycząc już zdaleka, pędził ku chatce, koło której krzątała się Irenka.


Rozdział VI.
Książę Czultun.

Miesiąc już mijał od dnia, gdy gromadka dzieci z trudem doprowadziła, raczej doniosła rannego Mongoła do chatki w modrzewiowym lesie.
Nieszczęśliwy tuziemiec cierpiał bardzo. Wstrząsały go dreszcze, paliła nieustanna gorączka, ropiły się i zaogniały coraz bardziej rany, zadane potężnemi pazurami barsa.
Henryk i Irenka, jak mogli i umieli, leczyli uratowanego od niechybnej śmierci człowieka.
W torbie pilota znaleźli jakie takie leki.
Były to różne proszki i buteleczki z płynami, lecz dzieci wybrały dwa znane im środki.
Dawały Mongołowi chininę do łykania i smarowały mu rany jodyną.
Tak, przecież, leczono je, gdy miały gorączkę lub gdy na tennisie albo podczas gry w piłkę nożną pokaleczyły sobie ręce lub nogi.
Mongoł, chociaż krzywił się straszliwie, posłusznie chrupał, niby karmelki, opłatki z gorzkim proszkiem chininy i cierpliwie znosił piekący ból przy zalewaniu ran jodyną. Jak wierny pies wodził oczami za swymi zbawcami, uśmiechał się do nich, głaskał po włosach i często powtarzał, cmokając grubemi wargami:
— Sajn! Sajn!
Czas kuracji Mongoła nie schodził jednak bezczynnie. Chłopcy na zmianę wychodzili na polowanie lub na połów ryb i bacznie śledzili, aby śpiżarnia małej Irenki nigdy nie była próżna. Polowanie, oprócz pożywienia, nagromadziło już spory zapas futer.
Henryk przebąkiwał nawet coś o pięknych kożuszkach z kołnierzami, ozdobionemi futrem barsa. Spoglądał przytem wyraziście na Irenkę, posiadaczkę nici, igieł i, co było najważniejsze, obdarzoną umiejętnością szycia, a nawet początków kroju.
Irenka jakgdyby nie spostrzegała rzucanych na nią spojrzeń, lecz Henryk zauważył, że dziewczynka ogląda suche skóry, przymierza je na sobie i, widocznie, coś kombinuje w swej małej płowej głowinie.
Romek z Henrykiem przyrządzali mydło z tłuszczu świstaków i ługu, a później całą trójką, wesoło dokazując, biegli nad strumyk i prali bieliznę.
Jednak, najwięcej czasu poświęcał Mongołowi Henryk. Rozumiał chłopak, że tubylec, gdyby był zdrów i silny, mógłby być dla nich bardzo pożyteczny; mimo wszystko, potrafiłby on zaprowadzić ich do jakiegoś osiedla, skąd mogliby posłać o sobie wieść do przyjaciół tatusia.
To też Henryk ciągle kręcił się koło rannego. Pokazywał mu różne przedmioty lub rysował je i pytał o mongolskie nazwy. Nieraz biegał, skakał, jadł, pił, starając się dowiedzieć, jak Mongołowie nazywają te czynności. W ten sposób już po dwóch tygodniach mógł jako-tako rozmawiać z tubylcem, a szło mu to coraz gładziej.
Młodsze rodzeństwo uczyło się od Henryka mowy mongolskiej, zresztą bardzo prostej, posiadającej nieznaczną ilość słów.
Nareszcie dzieci rozumiały wszystko, co chrapliwym głosem swoim mówił do nich chory:
— Nazywam się Czultun, jestem wodzem szczepu Czacharów, księstwa Cagan-Czułutaj. Koczujemy z naszemi tabunami koni i rączych wielbłądów na pograniczu pustyni Mumingan-Szamo. Moi jeźdźcy słyną z odwagi!
— Cóż robicie zwykle? — spytał Henryk.
Czultun spuścił oczy i długo milczał.
Po namyśle rzekł niepewnym głosem:
— Przez naszą pustynię przechodzi stara droga karawanowa. Kroczą nią wielbłądy kupców, zwożących towary z Tientsinu do stolicy Chałchi.[1]
— Do Tientsinu! — wyrwał się dzieciom radosny okrzyk. — Czy daleko od twego domu, Czultunie, do Tientsinu? Powiedz!
— Dziesięć razy wejdzie i skryje się za górami słońce, nim karawana dojdzie od mego ostatniego koczowiska do murów tego miasta bogatych kupców — odparł.
— Dziesięć dni... — mruknął Henryk i dodał: — na piechotę cały miesiąc — nie mniej.
Czultun tymczasem opowiadał dalej:

— Dawniej, gdy mój ojciec był wodzem, dobrze nam się powodziło. Nasi jeźdźcy robili zasadzki przy trakcie, napadali na karawany i brali zdobycz obfitą...
...biegli nad strumyk i prali bieliznę.

— A teraz? — zapytał Romek.
— Teraz źle! Ludzie wożą towary inną drogą, która biegnie od Kałgana do Urgi. Nie ładują już kupcy swoich bogactw na wielbłądy, lecz na wozy, pędzące bez koni...
— Auta! — zawołała Irenka.
— Nie wiem! — odparł Mongoł. — My je nazywamy „przeklętemi arbami“[2]. Teraz już pustkami świeci trakt przez Mumingan, a wicher zasypuje go piaskiem. Nie mamy tam żadnej zdobyczy!
— Jakże radzicie sobie? — padły pytania dzieci.
Znowu spuścił Mongoł powieki i, unikając wzroku wpatrzonych w niego dzieci, rzekł cicho:
— Wynajmujemy się do możnych książąt mongolskich dla wojny z Rosjanami i Chińczykami, którzy gnębią Mongołów. Niebezpieczna to gra! Złapanych Czacharów chińskie sądy skazują na ścięcie. Dużo już naszych zginęło od miecza kata chińskiego...
— Cóżeś robił, czcigodny Czultunie, wśród gór Ireny? — spytał go Henryk.
Mongoł zmrużył oczy i, patrząc podejrzliwie, odpowiedział z wahaniem:
— Powierzam wam tajemnicę... wielką tajemnicę!
— Mów, nie bój się! — ośmielił go Romek.
— Dostał mi się do niewoli pewien Chińczyk. Chciałem go skazać na śmierć, mszcząc się za moich ludzi. Zaproponował mi wykup. Dziwny wykup! Przyrzekł odkryć mi ważną tajemnicę; posiadając ją, mógłbym się stać bardzo bogatym człowiekiem...
Czultun zawahał się, lecz po chwili ciągnął dalej:
— Wskazał mi pewną dolinę w tych górach, gdzie miał w obfitości rosnąć i dojrzewać dżeń-szeń... Wybrałem się tam pokryjomu i znalazłem czego szukałem! Nazbierałem duży woreczek drogocennych korzonków, lecz „alar“ zagryzł mi konie, a później w nocy rzucił się na mnie i poranił. Gdyby nie ty, zginąłbym na brzegu jeziora, bo już zwęszyły mnie wilki!
To powiedziawszy, ujął Henryka za rękę i przycisnął ją do ust i czoła.
— Ja jestem twoim „nuchurem“[3] do śmierci! — zawołał Mongoł i rękę podniósł na znak przysięgi.
— Dziękuję! — odpowiedział chłopak. — Będziemy prosili ciebie o pomoc, gdy powrócisz do zdrowia i nabierzesz sił...
— Uczynię wszystko, czego zażądacie ode mnie! — zawołał Czultun.
— Chcemy prosić ciebie, abyś wyprowadził nas na uczęszczaną przez podróżnych drogę do Tientsinu — objaśnił Henryk. — Będziemy poszukiwali zaginionego ojca i jego przyjaciela...
Czultun nic nie odpowiedział na to.
Siedział w głębokiem zamyśleniu.
Nareszcie się odezwał:
— Przez pustynię Mumingan-Szamo nie przejdziemy pieszo... Jest bezludna, bezwodna, przecięta głębokiemi wąwozami. Musimy mieć konie lub wielbłądy...
— Ha! — krzyknął Romek. — Gdybyśmy mieli konie — dawnoby nas tu nie było!
— Musimy mieć konie... — powtórzył Mongoł. — Chciałem jeszcze powiedzieć...
— Mów!
— Chciałem powiedzieć, że moglibyśmy powrócić stąd bogaczami... gdybyście zechcieli...
— Któż tego nie chce! — wzruszył ramionami Romek. — Musimy przecież kupić sobie bilety kolejowe lub wynająć konie na drogę do Tientsinu; telegramy, pożywienie — to też wymaga pieniędzy!
— A bielizna i obuwie... — dodała Irenka smutnym głosikiem. — Ogromnie zniszczona jest nasza garderoba... Zaszywam, ceruję, łatam, ale wszystko pod palcami się rozłazi! Na to też trzeba pieniędzy.
— Pewno! — potrząsając głową, rzekł Henryk. — Ale nawet tak poważne rzeczy — to drobiazg wobec innych. Nie wiemy, czy chińskie wojska nie zburzyły i nie zrabowały naszego domu! Być może, tatuś wszystko stracił przez tę rewolucję? Dobrze byłoby, gdybyśmy mogli mu dopomóc, a przynajmniej sami, własną pracą zarobionemi pieniądzmi opłacić szkoły i wystarczyć samym sobie. Jak myślicie?
— Wspaniale! — zakrzyknął Romek.
— Jakżebym była szczęśliwa! — wtórowała mu dziewczynka. — Kupiłabym wam za własne pieniądze piękne upominki!
— W jakiż sposób możemy zdobyć bogactwa, o których mówisz, przyjacielu? — zapytał Henryk. — Przecież chyba nie zechcesz, abyśmy uczynili napad na jakąś karawanę zbłąkaną?!
Czultun z siłą potrząsnął głową.
— Nie! — rzekł. — Dżeń-szeń, dżeń-szeń stanowi bogactwo, o którem mówię! W dolinie koło jeziora rośnie w takiej obfitości, jak nigdzie! Możemy z łatwością uzbierać ogromne skarby!
— Kiedy tak — to zgoda! — rzekł, spoglądając na brata i siostrę, Henryk. — Jednak, najpierw musimy ciebie zupełnie wyleczyć, drogi Czultunie, więc łyknij tymczasem chininy, a później rozbierz się i kładź. Zrobimy ci opatrunek.
Jeszcze kilka dni leczyły dzieci swego przyjaciela. Nareszcie dawne siły powróciły, rany zagoiły się i zabliźniły i — Czultun czuł się zupełnie zdrów. Był wesół, żartował, śmiał się tak głośno, że aż echo mu odpowiadało, a wiewiórki w popłochu zmykały do największego gąszczu. Mongoł, chodził jak cień za Henrykiem, uważając za prawdziwego zbawcę swego młodocianego „nuchura“.
Po wspólnej i długiej naradzie postanowili porzucić domek warowny i przenieść się nad jezioro w kotlinie, obfitującej w dżeń-szeń.
— Teraz lato, — objaśniał Mongoł — a więc w pustyni nigdy nie padają deszcze. Czacharów nie obawiajcie się, bo ja będę z wami; z dzikiemi zwierzętami, chociażby z samym „alarem“, damy sobie radę! Nad jeziorem zbuduję dla nas trzy „jurty“[4] z trzcin; pójdziemy później na poszukiwanie dżeń-szeniu! Sajn dżeń-szeń!
Z żalem żegnały dzieci swoje fabryki soli i mydła, przytulny domek, ukryty za mocnym murem.
— Będziemy tu powracali od czasu do czasu — rzekł Henryk, chcąc pocieszyć rodzeństwo.
— Dobrze! — zgodził się Mongoł. — Przedewszystkiem jednak dżeń-szeń! Dużo dobrego dżeń-szeniu!
Cmokał głośno i przewracał duże, piwne oczy.
W taki to sposób zaczęła się druga „wędrówka ludów“, do „jeziora Czultuna“, jak to miejsce nazwały dzieci, ponieważ bardzo polubiły wesołego i szczerego Mongoła.


Rozdział VII.
Poszukiwacze dżeń-szeniu.

Na brzegach małego jeziorka już od dwóch tygodni tkwiły trzy małe, okrągłe budowle, sprytnie splecione z pęków trzcin.
Był to pomysł Czultuna, nawykłego do szybkiego stawiania szałasów, z byle jakiego materjału.
W jednej z jurt, stojącej najbliżej brzegu, gospodarzyła Irenka. Przyrządzała strawę dla trzech, ciągle straszliwie głodnych żarłoków, pracujących w pocie czoła na łąkach, po zboczach okolicznych gór.
Dziewczynka nieraz musiała sama łowić ryby na wędkę, bo chłopcy nie mieli czasu na polowanie.
Dużo pracy miała Irenka.
Widząc, że bracia podarli doreszty swoje ubrania i trzewiki, postanowiła sporządzić im nowe garnitury.
Z pomocą ostrego noża zdjęła ze skór świstaków włosie i uszyła dla braci spodnie i kurtki.
Męczyła się nad tem niemało, bo skórki były twarde i nie chciały się układać. Jednak pracowała wytrwale i swego celu dopięła.
Ubranka wyglądały wcale pokaźnie i bardzo się chłopakom podobały, gdyż posiadały niezliczoną ilość kieszeni — dużych i małych, o co bracia ciągle prosili małą szwaczkę.
Chłopcy, pod kierownictwem Czultuna, uczyli się rozpoznawać liście i pędy dżeń-szeniu, na kolanach łazili po pochyłych, zielonemi łąkami pokrytych zboczach gór, nożami wykopywali z ziemi korzenie rzadkiej i drogiej rośliny i, starannie oczyściwszy je z ziemi i kamyków, składali do worków, przerzuconych przez plecy.
Zbiory były świetne, bo miejscowość dokoła jeziora i aż do samych szczytów gór obfitowała w drogocenne korzenie.
Pewnego razu, oglądając wiszące w szałasach, uwiązane do żerdzi pułapu, długie rzędy dżeń-szeniu, Czultun rzekł zagadkowo:
— Jesień się zbliża... Nastaną dni wichrów, niosących od wschodu chmury piasku. Przyjdą przymrozki, a nawet śnieg zacznie prószyć... Musimy zdobyć konie.
— Konie? — zawołały dzieci. — Skąd je weźmiemy?
— Pustynia da... — mruknął jeszcze bardziej tajemniczo Mongoł i zaczął oglądać zwoje cienkiego i grubego drutu, przyniesionego przez chłopców z domku pod modrzewiami.
— Nie! — mruczał do siebie. — To — na nic! Konie poranią sobie nogi...
— Patrzcie-no go! — zawołał Romek ubawiony. — Czultun troszczy się o nogi końskie, nie mając koni!
Mongoł uśmiechał się, przykładał palec do grubych, sinych warg i błyskał skośnemi oczami.
— Musimy narobić rzemieni, mocnych, długich rzemieni — rzekł, siadając najspokojniej w świecie.
— Doskonale! — odpowiedział mu z drwiącym śmiechem Romek. — Wnet skoczę do sklepu po twoje rzemienie — długie i mocne!
Wszyscy się śmiali głośno, śmiał się sam Czultun i klepał krotochwilnego chłopaka po ramieniu.
Gdy się uciszyło trochę i wszystkie oczy spoczęły pytająco na Mongole, Czultun pogłaskał stalową lufę wiszącego na ścianie karabinu i zawołał:
— Macie rzemienie — długie i mocne!
— Będziesz robił je z naszego karabinu! — zapytała Irenka.
Romek wybuchnął śmiechem, lecz Henryk powstrzymał go.
— Zaczynam rozumieć! — rzekł pojednawczym głosem. — Możemy upolować grubą zwierzynę i ze skóry porobić rzemienie.
— Prawda! — zgodził się Romek.
— Nie pomyślałam o tem... — szepnęła dziewczynka.
Czultun śmiał się na całe gardło i przedrzeźniał Romka, aż się chłopak zaperzył i niecierpliwie zapytał:
— Jakież to zwierzęta mamy strzelać na twoje rzemienie?
— Jelenie... jelenie, mały nuchurze! — odparł niezmieszany Czultun. — Sajn jelenie o dużych rogach, za które lekarze chińscy drogo płacą.
— Jak się nazywają te jelenie? — wtrącił pytanie Henryk.
— Morały — odpowiedział Mongoł.
— Aha! Już wiem — ucieszył się chłopak. — Jeleń-morał na wiosnę posiada w rogach jakieś soki, które są używane jako lekarstwo przez wschodnich doktorów. Tatuś przywiózł kiedyś parę takich rogów, które dostał w prezencie od kupca z Nankingu.
— Tak... Tak! — kiwał głową Czultun i łapczywie spoglądał na połyskujący na ścianie karabin-winchester. — Jutro poprowadzę ciebie — dodał, dotykając ramienia Henryka.
Chłopak w milczeniu skinął głową.
O świcie następnego dnia Henryk z Czultunem opuścili osadę na brzegu jeziora. Chłopak niósł na ramieniu karabin, Mongoł dźwigał worek z solą.
Romek, widząc to, śmiał się na głos i wołał:
— Czultun zamierza sypać sól na ogony jeleni, aby je chwytać.
Mongoł odpowiedział wesoło:
— Będę sypał, tylko z innego końca!
Pożegnawszy pozostających w domu Romka i Irenkę, zniknęli w gęstych zaroślach.
Romek, jak to codzień robiły chłopaki, przyniósł dla Irenki wody z jeziora, aby siostrzyczka nie dźwigała ciężarów, uzbierał suchych trzcin i gałęzi na ognisko, pomógł jej w zdzieraniu włosia ze skórek, a później pobiegł ku górom na poszukiwanie drogich korzeni.
Ponieważ nigdy nie wychodził bez broni, więc i tego dnia wziął ze sobą łuk, a do kieszeni wcisnął procę i kilka gładkich, okrągłych kamyków.
Nie była to zbyteczna zapobiegliwość.
Na piaszczystych osypach spotkał stadko salg i zdobył na obiad dwie sztuki tych smacznych ptaków.
Powracając zaś ku brzegom jeziora, spostrzegł duże stado dzikich gęsi i kaczek, pływających wpobliżu trzcinowych zarośli zachodniego przylądka.
Zakradł się, ostrożnie rozsuwając szuwary nadbrzeżne i, ukryty w ich gąszczu, strzelił z łuku. Pierzasta strzała przeszyła szyję dużej, szarej gęsi. Pozostała nieruchoma na powierzchni wody. Stado, nie rozumiejąc niebezpieczeństwa, gęgało i ze zdziwieniem przyglądało się nieżywej towarzyszce.
Już zamierzał Romek wypuścić drugą strzałę i już łuk zgiął w ręku, gdy przypomniał sobie przestrogi brata, że zabijać zwierzęta i ptaki można tylko dla niezbędnych potrzeb, nigdy zaś dla przyjemności.

Nie mógł jednak wytrzymać, aby nie wypróbować procy i celnego oka na kaczkach, pływających koło szuwarów. Machnął więc procą i zdobył pięknego kaczora o koralowem upierzeniu.
O świcie następnego dnia Henryk z Czultunem opuścili osadę na brzegu jeziora.
Romek szybko zrzucił z siebie ubranie i skoczył do wody. Z przeraźliwemi krzykami, trwożnem trąbieniem, gęganiem i kwakaniem zrywać się poczęły gęsi i kaczki, lecz chłopak, nie zwracając uwagi na spłoszone ptactwo, dopłynął i zabrał upolowaną zwierzynę. Z triumfem przyniósł zdobycz do obozu i pokazał siostrzyczce.

Dziewczynka szczerze się ucieszyła, bo oddawna nie mieli tak wybornego mięsa na obiad.
Obiad i wieczerzę spożyli tego dnia sami, bo Henryk miał powrócić dopiero za dwa dni. Powrócił jednak za pięć — późno w nocy.
Odbył bowiem odważny chłopak ciężką wyprawę daleko w głąb gór i do kamienistej pustyni Mumingan.
Wyszedłszy z obozu, myśliwi zapuścili się w wąską kotlinę, wznoszącą się łagodnie ku „górom Ireny“. Jednak Czultun nie poprowadził swego przyjaciela ku warownemu schronisku dzieci, lecz ominął las i skierował się do szerokiego wąwozu.
Wił się on pomiędzy lesistemi zboczami i zwisającemi skałami, biegnąc na południe, aż się nagle urywał na nagiej płaszczyźnie, bez śladu roślinności.
Długo kluczył Mongoł po pustyni, aż stanąwszy przy resztkach zwietrzałych skał, rzekł:
— Tu będzie nasz obóz!
— Cóż będziemy robili na takiem pustkowiu? — zapytał Henryk. — Nic tu nie widzę. Nie spotkaliśmy nawet ptaków ani świstaków!
Uśmiechnął się Czultun i mruknął:
— Ty nie widziałeś żadnych śladów, lecz ja widziałem! Dużo śladów!... Chodzą tu morały, przebiegają stada „sajg“ i „dżereni“... Ujrzysz je wkrótce...
— Co to „sajga“ i „dżerenie“? — spytał chłopak.
— Sam zobaczysz! — powtórzył Mongoł i zaczął urządzać wygodną kryjówkę pomiędzy kamieniami.
Wytknąwszy głowę ponad skały Henryk bacznie oglądał bezgraniczną, nagą równinę. Ani wpobliżu, ani też na horyzoncie nic nie dojrzał.
Patrząc uważnie, spostrzegł na ziemi jakieś okrągłe doły, od których biegły w różne strony rowki, niby ślady ostrego przedmiotu, drapiącego powierzchnię pustyni.
— Co to jest? — spytał, oczami wskazując dziwne ślady.
Czultun nic nie odpowiedział. Uśmiechał się tylko zagadkowo.
Słońce już chyliło się ku zachodowi. Równina nie zdradzała obecności żadnej żywej istoty.
Henryk ziewnął i zmrużył oczy.
Sen go morzył, bo od świtu zrobili bardzo znaczny kawał drogi.
Nagle usłyszał ciche cykanie przyjaciela.
Podniósł powieki i drgnął.
Spostrzegł widziane już raz zgóry niepojęte zjawisko.
Na horyzoncie kłębiły się, mknęły, opadały i wzbijały się wyżej obłoki piasku. W kurzawie długo nie mógł dojrzeć istot, podnoszących ją. Jednak wkrótce tu i ówdzie mignęły ciemne sylwetki i znowu przepadły w obłokach piasku.
— Jakie to zwierzęta pędzą tam? — zapytał szeptem.
Mongoł długo trząsł się od bezdźwięcznego śmiechu, aż nareszcie odpowiedział:
— To, co obiecałem... konie!
— Konie!... Cały tabun koni! A więc są tam przy nich pastuchy... Ludzie? — wykrzyknął ucieszony chłopak.
— Są to „dżegetaje“ lub „kutany“ — dzikie konie! — wciąż jeszcze się śmiejąc, rzekł Czultun. — Schwytamy je... lecz przedtem musimy mieć długie i mocne rzemienie.
Znowu śmiał się, bo stanęła mu przed oczami zawadjacka twarzyczka Romka.
Tymczasem na horyzoncie opadła kurzawa.
— Cyt! — syknął Mongoł.
Henryk przykucnął i oglądał się na wszystkie strony.
Zdaleka ku skałom z zaczajonymi ludźmi biegły duże stada nieznanych chłopakowi zwierząt. Były to jakieś kozły, ale jakie?
Stada zbliżyły się na 500 kroków i spokojnie rozproszyły się po równinie.
— Co one robią? — pomyślał Henryk, widząc, że zwierzęta rozgrzebują kopytami ziemię, tworząc rowki, a później długiemi językami liżą ziemię, pozostawiając okrągłe dołki.
Dziwne to były zwierzęta!
Jedne, bardzo podobne z kształtów do owcy, miały brunatno-żółte, o długich, gęstych włosach futro oraz pękaty, pomarszczony, rozdęty i brózdą przedzielony na dwie połowy pysk. Samice, prowadzące ze sobą małe, nie posiadały rogów; głowy zaś samców były uwieńczone jasnemi przezroczystemi rogami.
— Sajgi! — szepnął Czultun.
Sajgi chodziły dokoła i zabawnie poruszały wystającemi naprzód nosami i parskały.
Henryk widział przed sobą tak zwane, dość pospolite w Azji, antylopy stepowe, niezgrabne, swoim dziwacznym wyglądem wzbudzające śmiech.
Obok pasły się i lizały ziemię całkiem inne zwierzęta. Jasno szare, zwinne, szybkie w ruchach i wesołe. Tych było najwięcej. Wciąż jeszcze nadbiegały z różnych stron.
Były to „dżerenie“, czyli gazele mongolskie, które ogromnemi stadami przebiegają niezmierzone stepy środkowej Azji.[5]
Kilka tysięcy zwierząt ryło zawzięcie i lizało ziemię, gdy ze szczeliny wąwozu ostrożnie zbliżać się zaczęło stado jeleni.
Na przedzie szły byki, o pięknie rozgałęzionych rogach, a za niemi wysmukłe łanie.
Z gór zbiegały argale i, tupiąc ostremi kopytkami, drapały piargi i lizały je.
— Strzelać? — szeptem zapytał Henryk.
Mongoł przecząco potrząsnął głową.
Dopiero gdy zmrok zapadł na dobre, olbrzymie stado rozproszyło się powoli.
— Cóż to było? Nic nie rozumiem! — zawołał Henryk.
— Nie rozumiesz? — uśmiechnął się Czultun.
— Tak, nie rozumiem! — niecierpliwie powtórzył chłopak. — Przecież mają w górach strumyki, nasze jezioro dla takich bystronogich panów nie jest zbyt daleko. Dlaczegoż one przychodzą tu wymachiwać ozorami po ziemi? Może zamiatają pustynię?
Czultun pękał ze śmiechu, widząc zdumienie chłopca, nareszcie rzekł:
— Dżerenie, morały, sajgi i argale potrzebują soli i szukają jej... W tej części Mumingana spotykają miejsca ze słoną ziemią, więc przychodzą zdaleka. Z bardzo daleka.
— Dlaczego nie pozwoliłeś mi strzelić? — pytał Henryk. — Poto tu przyszliśmy, przecież?
— Gdybyś strzelił, nigdyby już nie przyszły tu — podnosząc ramiona, odparł Mongoł. — Musimy je przyzwyczaić do tego miejsca; wtedy nawet raz spłoszone powrócą, bo pożądanie soli silniejsze jest od lęku...
— Poco mamy je przyzwyczajać? — dopytywał Henryk.
— Poto, aby mieć dużo mocnych, długich rzemieni — odpowiedział Czultun. — No, a teraz posilmy się pieczonemi rybami, które włożyła nam do worków jasnowłosa Irena i — na spoczynek! O świcie czeka nas ciężka praca, „nuchur“.



Rozdział VIII.
Lizawica i... rzemienie!

O świcie Czultun obudził swego młodego przyjaciela.
— Chodźmy do wąwozu, gdzie biegnie potok! — rzekł do niego i zaczął wysypywać na ziemię sól ze skórzanego worka.
Poszli na wskazane miejsce. Henryk długo pluskał się w zimnej, orzeźwiającej wodzie strumyka górskiego. Mongoł, jak to zwykle Mongoł, nie czuł zbytniego pociągu do wody i mycia się. Umoczył tylko końce palców w strumyku, przetarł niemi oczy i był zupełnie przekonany, że zrobił najstaranniejszą toaletę. Natychmiast, po tej wcale niezłożonej czynności, zaczął napełniać wodą skórzany wór.
We dwóch przywlekli go do obozu.
Czultun napełnił wodą kilka głębokich dołków, znajdujących się wpobliżu ich kryjówki, a gdy woda wsiąkła, zaczął solą posypywać rozmiękłą i wilgotną ziemię.
Henryk z zaciekawieniem przyglądał się tajemniczym czynnościom przyjaciela, lecz Czultun oddał mu opróżniony worek i posłał po nowy zapas wody.
Trzy razy pędził chłopak do potoku i powracał, z trudem dźwigając na grzbiecie ciężki wór z wodą.
Nareszcie wszystkie najbliższe dołki, wylizane przez zwierzęta, a znajdujące się wpobliżu zaczajonych myśliwych, zostały dokładnie zaopatrzone w sól.
Zabrało to sporo czasu, bo, gdy myśliwi skończyli pracę, słońce już stało w zenicie.
Poszli więc do wąwozu, gdzie przyrządzili sobie herbatę, zjedli resztę ryb i, powróciwszy na równinę, zaczaili się wśród skał.
— Musimy wkrótce wracać nad jezioro — zauważył Henryk. — Nie mamy już pożywienia...
Mongoł uśmiechnął się i rzekł:
— Mięso będzie, jeżeli umiesz strzelać...
— Wczoraj chciałem strzelić, lecz nie pozwoliłeś — odparł chłopak.
— Dziś możesz... Możesz jeden raz... jeden raz tylko... — mruknął Czultun.
Wiadomość ta ucieszyła Henryka. Obejrzał starannie karabin. Włożył do lufy świeży nabój i umieścił broń tak, żeby mieć ją w każdej chwili pod ręką.
— Wyśpij się dobrze! — poradził Czultun. — Do przyjścia „dżereni“ minie dużo czasu. Śpij teraz, będziesz miał ostrzejszy wzrok i rękę pewniejszą...
Wyciągnęli się na suchym piasku, podłożywszy pod głowy zwinięte kurtki i wkrótce usnęli.
Ciche syknięcie Mongoła obudziło Henryka.
Spojrzał na słońce. Było już zlekka zarumienione i chyliło się ku zachodowi.
Wyjrzał z poza skał.
Zdaleka, podnosząc lekką kurzawę, zbliżały się dziwaczne, pokraczne sajgi, o ruchomych wargach, przypominających krótką trąbę tapira.[6]
Z innej strony nadążały liczne stada gazel mongolskich, z gór, ostrożnie węsząc, wielkiemi susami zbiegały argale o potężnych, pofałdowanych rogach, podobnych do starych korzeni drzew nieznanych.
Zwierzęta wkrótce natrafiły na chytrze przygotowaną dla nich przez Mongoła przynętę.
Lizały łapczywie sól, wysysały wodę z wilgotnej gleby.
Tłoczyły się dokoła dołów i aby się dorwać do nich staczały zażarte bitwy, popychały się i coraz bliżej posuwały się ku skałom, wynajdując coraz to nowe miejsca, pełne tak bardzo pożądanej soli.
— Strzelaj! — szepnął Czultun, dotykając ręki Henryka.
Ten przecząco potrząsnął głową. Czekał na jelenie, bo zmiarkował, że największą ilość długich rzemieni można wykrajać ze skór tych dużych zwierząt.
Już tylko małe pasemko słońca wystawało ponad dalekim widnokręgiem, gdy do wąwozu weszło stado morałów. Zbliżyły się, rozpędziły potężnemi rogami drobną hałastrę, a potem zaczęły spokojnie lizać słoną, wilgotną ziemię.
Wtedy to padł strzał Henryka. Chłopak mierzył dobrze i z rozwagą.
Silny pocisk przebił dwa stojące obok jelenie, kładąc je trupem, a kula, nie straciwszy jeszcze rozpędu, uderzyła w starego dżerenia, który nawinął się niebacznie.
— Sajn! Sajn! — wołał Czultun, wargami cmokał głośno i oczy w zachwycie przewracał.
Równina opustoszała. Rzekłbyś, ktoś niewidzialny wymiótł ją. Daleko, na horyzoncie opadały resztki kurzawy, podniesionej przez uciekające stada.
— Nie powrócą więcej!... — westchnął Henryk, pomagając Mongołowi w zdzieraniu skór z zabitych zwierząt.
— O świcie przyjdą znowu — uspokoił go Mongoł. — Wiedzą teraz, że tu jest sól, to przyjdą. Nic ich odstraszyć nie zdoła. Nawet alar drapieżny i wilki... Sól potrzebna jest wszystkim do zdrowia... Przyjdą o świcie!...
Istotnie Czultun znał dobrze nawyknienia mieszkańców rodzimych stepów i pustyni.
O świcie Henryk wypuścił trzy kule.
Jednym strzałem zdobył morała i sajgę, a później, strzelając do stłoczonego w bezładną kupę stada uciekających gazel, wytrącił z ich wylękłych szeregów trzy dżegetaje.
— Sajn! Sajn! — ryczał uradowany Mongoł, w którym na widok celnych strzałów chłopca, burzyła się i grała krew myśliwska.
Przez cały dzień wycinali przyjaciele długie i krótkie rzemienie ze skóry zdobytych zwierząt, a później, już się wcale nie kryjąc, rozniecili ognisko i na zaostrzonych patykach, niby na rożnach, piekli soczyste, smaczne kawałki jeleniego mięsa.
Nazajutrz ruszyli zpowrotem ku brzegom „jeziora Czultuna“, niosąc ze sobą pęk surowych rzemieni i dwie wspaniałe szynki dla Irenki.
Przyglądając się skórom, pociętym na wąskie pasemka, które Mongoł moczył w wodzie, dziewczynka westchnęła żałośnie i szepnęła:
— Jaka szkoda, że tak niemiłosiernie popruliście duże, piękne skóry! Ileż kurtek i spodni uszyłabym z nich!
Chłopcy się śmiali wesoło, a Czultun, zrozumiawszy przyczynę smutku dziewczynki, uśmiechnął się zagadkowo i rzekł:
— Mamy rzemienie — nie trzeba kurtek!
— Dlaczego? — zapytała Irenka.
— Prędko powrócicie do swoich... — odpowiedział i westchnął.
Czultun spochmurniał, lecz nie było czasu na smutek.
Wszyscy zabrali się co żywo do pracy. Należało tak przyrządzić rzemienie, aby były mocne i giętkie.
Wymoczone w wodzie paski skóry oczyszczono starannie, zeskrobując z nich resztki mięsa i sadła, wcierano sól i znowu zanurzano do wody. Gdy nareszcie skóra zupełnie rozmiękła, Czultun pozdzierał ze znanych mu krzaków korę, poczem wykopał tuż na brzegu dół, który natychmiast napełnił się wodą. Mongoł składał paski skóry i przysypywał je kawałkami kory, a wkońcu przywalił wszystko ciężkiemi kamieniami.
Było to najprostsze garbowanie.
— Rzemienie muszą leżeć w wodzie z korą trzy dni — oświadczył Mongoł. — Przez ten czas mamy sporo do zrobienia. Zaraz, nie zwlekając, wychodzę na poszukiwanie tropu „dżegetajów“!
— Co to znaczy: „dżegetaj“? — spytał Romek.
— Dziki koń pustyni — objaśnił Czultun. — Kto ze mną wyruszy?
— Henryku, pozwól mi pójść z Czultunem! — gorącym szeptem poprosił Romek.
— Dobrze, — zgodził się starszy brat — idź!
Romek rzucił się Henrykowi na szyję, ucałował siostrzyczkę i zawołał wesoło:
— Sprawowałem urząd pod-kuchcika, dość tego! Teraz staję się myśliwym, jak prawdziwy mężczyzna!...
— Tylko nie zapominaj, com ci mówił, Romku! — upomniał go Henryk. — Nie zabijaj bez potrzeby...
— Naturalnie, że będę o tem pamiętał! — kiwnął głową chłopak. — Będę polował tylko tyle, ile dla nas z Czultunem na śniadanie, obiad i kolację potrzeba. Chociaż musicie wiedzieć, że ten nasz „nuchur“ je, jak wielbłąd. Ho! ho! Takiemu jednej kuropatwy nie starczy. Da sobie radę z trzema naraz!
Wszyscy śmiali się i spoglądali na Czultuna.
Nie rozumiejąc obcej mowy poczciwy Mongoł łypał oczami i uśmiechał się. Był pewien, że jego przyjaciele nic złego o nim nie powiedzieli.
Nie był wszak winien, że urodził się Czacharem. Jak każdy Mongoł, był on wytrzymały na głód, ale gdy dorwał się jadła, nigdy nie czuł się dostatecznie nasyconym.
Wielbłąd pozazdrościłby mu apetytu!
Romek bardzo trafnie to spostrzegł i chytrze wykorzystał, aby się napolować dosyta.
Zabrali ze sobą woreczek z solą, kociołek, trochę herbaty i — poszli.
Czultun szedł tak szybko, że Romek ledwie nadążał za nim.
Przy ujściu wąwozu do pustyni, gdzie Mongoł polował z Henrykiem... na rzemienie, przystanął.
— Hm — mruknął do towarzysza. — Musimy zrobić sobie zapas mięsa, bo jutro trzeba będzie siedzieć cicho, jak myszy...
— Niema tu ani świstaków, ani salg — zauważył chłopak.
— Ale tam na skałach widzę stadko argali... — rzekł Mongoł.
— No i cóż z tego, że widzisz, kiedy nawet karabin na taką odległość nie doniesie, a ja mam tylko łuk?! — oburzył się Romek i łapczywie spoglądał na argale, pasące się na ruchomych piargach, wpobliżu skalistych szczytów.
— Strzała do nich nie doleci, lecz argale same przyjdą — szepnął Czultun i cicho śmiał się, szczerząc duże, żółte zęby.
Nic nie mówiąc, ściął nożem długi, cienki pręt, inne krótsze umocował na czapce Romka i na swojej i rzekł:
— Kładź się i pełznij za mną!
Pełzali dość długo, zbliżając się do stadka i kryjąc za kamieniami. Nareszcie zatrzymali się o jakie tysiąc kroków od argali.
Mongoł oderwał granatową szmatkę od swojej kurty i uwiązał ją do pręta, niby mały proporczyk.
Popełzli dalej. Sunący na czele Czachar wymachiwał swoją chorągiewką, coraz bardziej przypadając do ziemi.
— Przygotuj łuk i strzałę! — szeptał.
Argale spostrzegły wreszcie szmatkę na pręcie i podniosły głowy; z podziwem patrzyły na nieznany przedmiot. Narazie zaczęły umykać, lecz stanęły i obejrzały się.
Ciekawość — wada tych pięknych baranów skalnych, przemogła strach.
Powoli, co chwila przystając, ruszyły ku tajemniczej chorągiewce. Patrzyły tylko na nią, nie spostrzegając tego, co się dzieje niżej.
Sprawdzało się na nich przysłowie — patrzy jak baran na nowe wrota“.
Zdumienie i niepohamowana ciekawość płonęły w ich dużych, pięknych oczach. Ostrożnie stąpając po kamieniach i omijając wystające z ziemi skały, argale szły wprost na myśliwych.
Jeden z nich — wspaniały, ciemno-bury baran, z grubemi, jak ramię dorosłego mężczyzny, rogami, przeszedł tak blisko Romka, że wypuszczona strzała po brzechwę utkwiła pod łopatką zwierza.
Argali dał olbrzymiego susa, usiłował biec za zmykającem w szalonym pędzie stadkiem, lecz nagle ukląkł, głowa mu zwisła bezwładnie i mgłą zaszkliły się oczy. Padł, głośno chrapiąc.
Czultun już biegł do niego i dobił go nożem.
Zdobycz była piękna, lecz Romek czuł się nieswojo. Dręczył go wstyd, że wykorzystał ciekawość argali, podszedł go, zabił podstępnie.
— Nie jest to myśliwski sposób! — pomyślał i nie chciał patrzeć na swoją zdobycz, z której Mongoł, cmokając głośno, zdzierał skórę i wycinał ostrym nożem najsmaczniejsze kąski mięsa.
Obładowani zdobyczą weszli na kamienistą równinę i zaczaili się w skałach.
Czultun uważnie oglądał widnokrąg.
Spostrzegłszy obłoki piasku z majaczącemi w nich sylwetkami dzikich koni, wybiegł z ukrycia i pomknął ku nim.
Długo nie powracał. Romek zaczął się już niepokoić o przyjaciela, bo mrok zapadał szybko.
Nareszcie postanowił rozpalić ognisko, aby Czultun mógł łatwiej odnaleźć kierunek.
Dopiero o północy powrócił zziajany Mongoł.
Jednak w oczach jego świeciła radość.
— Sajn! — wołał zdaleka. — Sajn! Duży tabun „dżegetajów“! Pięćdziesiąt głów naliczyłem... Każdego wieczora, wnet po zachodzie słońca biegną z pustyni Mumingan ku szczelinie skalnej, gdzie wytryska małe źródełko i ginie w piasku. Biegną na wodopój... Sajn! Sajn!
Cmokał wargami i zacierał ręce.
— Oj! Oj! Musimy czem prędzej mieć długie mocne rzemienie... Dużo rzemieni, bo dżegetajów jest dużo... Sajn dżegetaj, sajn!
Przysiadł się do ogniska i chciał prawić dalej, lecz spostrzegł ogromny kawał pieczonego na węglach argala.
Porwał mięso obydwiema rękami i zaczął jeść, głośno mlaszcząc wargami i sapiąc.
— Zajadasz przyjacielu, niebardzo elegancko, ale zato apetyt masz, pierwsza klasa! — pomyślał Romek i położył na węgle drugi kawałek mięsa, aby przyrządzić strawę dla siebie.


Rozdział IX.
Schwytanie koni.

Przez cały dzień pracowano w obozie nad jeziorem. Wygarbowane pasma skóry starannie rozbijano na gładkim kamieniu, moczono, znów rozbijano i nareszcie starannie smarowano gorącym łojem.
Czultun połączył rzemienie bardzo zawiłemi węzłami, a później, wydrążywszy w kawałku modrzewia dziurę, przewlókł przez nią skórzane pasma, nadając im okrągłą formę.
Nareszcie dzieci ujrzały dwa długie, mocne rzemienie i kilka krótszych, tworzących ruchome, łatwo zadzierżgające się pętle. Takież same pętle umieścił Czachar na końcach długich rzemieni.
— Poco ci te stryczki? — pytał Romek.
— Są to „arkany“[7] do łapania koni i do krępowania nóg, gdy schwytamy dżegetaje! — odparł wesoło.
— To nie na „arkany“ będziesz chwytał konie? — zapytał zkolei Henryk.
— Nie! — rzekł Czultun. — Złapią się one same na te małe rzemyki z pętlami. Są to sidła...
Mongoł jeszcze raz obejrzał wszystko uważnie, naostrzył swój długi nóż i, spoglądając na dzieci, zawołał:
— Niczego nie brakuje! Teraz przenosimy się na wschodnie zbocza gór. Łatwiej stamtąd wyśledzimy dżegetaje, dążące do wodopoju. Musimy być bliżej tego miejsca. Potrzebuję pomocy obydwu „nuchurów“, a zostawić tu Irenki bez opieki nie możemy. Musimy więc zmienić koczowisko!
Przygotowania do podróży nie trwały długo; zabrali ze sobą tylko najpotrzebniejsze rzeczy i wyruszyli. Czultun prowadził przyjaciół naprzełaj przez góry. Droga była uciążliwa, bo stroma, najeżona kamieniami, przecięta wąwozami lub przysypana ruchomemi piargami.
Jednak, mimo znużenia, w nocy już doszli do krętego wąwozu, prowadzącego na płaszczyznę.
Czultun z podziwem spoglądał na Irenkę. Blada ze zmęczenia, z zapadłemi oczkami, szła, ciężko oddychając, lecz nie skarżąc się i nie zatrzymując. Nie chciała wydawać się słabszą od braci i być zawadą w wyprawie.
Mongoł, widząc to, szybko urządził nowy obóz. Naprędce sklecił szałas, narzucał świeżej trawy, przykrył ją skórą kabargi i zawołał:
— Irenka, spać! My sami przyrządzimy wieczerzę.
Dziewczynka z wdzięcznością spojrzała na Czachara, lecz potrząsnęła główką.
— Przyrządzenie posiłku dla was jest moim obowiązkiem, — rzekła — wy macie dużo własnej roboty. Zaraz wszystko zrobię!
Mongoł cmoknął ustami na znak podziwu i pochwały. Porwał bańkę i pobiegł po wodę.
Chłopcy zaczęli zbierać suche gałęzie, naprędce układać piec z kamieni i rozpalać w nim ogień.
Wkrótce zagotowała się herbata w kociołku, więc rozwinięto paczkę z żywnością, zabraną z dawnego obozu i posilano się. Podróżnicy gwarzyli wesoło.
Czultun zapowiedział, że nazajutrz Irenka pozostanie w obozie, gdzie będzie w bezpieczeństwie, mężczyźni zaś szybko przetną pustynię, aby zaraz po południu dojść do miejsca wodopoju dżegetajów.
Po posiłku, zmówiwszy pacierz, dzieci udały się na spoczynek.
Mongoł pozostał przy ognisku.
Przeglądał raz jeszcze rzemienie arkanów i sprawdzał, czy dobrze ślizgają się ruchome pętle. Kiwał się i mruczał ponurym głosem.
Czultun śpiewał.
Usnął przy dogasającem ognisku.
Obudził chłopców przed świtem.
Mężczyźni w pośpiechu napili się herbaty, zjedli resztkę pozostałej z wieczerzy pieczeni i, krzyknąwszy Irence słowa pożegnania, szybkim krokiem ruszyli ku wschodowi. Mongoł niósł pęk rzemieni, Henryk karabin na ramieniu, Romek zaś trzymał w ręku łuk, z którego strzelał coraz celniej.
Upał był znaczny, lecz szli, nie zwalniając kroku, aż ujrzeli niewysokie skały.
— To tu! — zawołał Czultun. — Miejsce wodopoju dzikich koni!
Doszli zatem do celu. Skały tworzyły małą kotlinę, z kałużą brudnej wody pośrodku.
Brzegi stratowane, noszące niezliczone ślady kopyt różnych zwierząt, świadczyły o tem, że mieszkańcy pustyni Mumingan przychodzili tu, aby ugasić pragnienie.
Wśród śladów antylop widniały okrągłe, dobrze znane dzieciom ślady końskie.
Jedno zaledwie przejście prowadziło do jeziorka.
Była to wąska szczelina, przegrodzona dużemi głazami, które niegdyś stoczyły się ze skał.
Czultun owinął nogi kawałkami skóry gazeli, wszedł do środka kotliny i zaczął się rozglądać.
— Sajn! — zawołał. — Nie wymkną się nam!
— Poco obmotałeś nogi skórą? — spytał Romek.
— Żeby dżegetaje nie zwęszyły człowieka... — odparł, uśmiechając się chytrze.

Obszedł skały dokoła, przekonał się, że lekki wiatr zalatuje od strony, skąd zwykle przychodzą konie i rzekł:
Czultun śpiewał.
— Ukryjmy się za skałami i przyrządźmy sidła!

Nacięli grubych prętów różanecznika, rosnącego pomiędzy kamieniami, porobili widełki. Wetknąwszy w ziemię cztery takie pręty, Mongoł rozwiesił na nich swoje pętle i objaśnił:
— Gdy dżegetaje wejdą do jeziorka, rozstawię te pętle wzdłuż wyjścia, pomiędzy skałami, leżącemi na drodze... Zaplączą się w nich konie...
— Cóż z tego, że się zaplączą?! — zawołał niecierpliwy Romek. — Zaplączą się i razem z pętlami umkną!
Czultun zaczął się śmiać.
— Myśl twoja szybka, jak dżegetaj — rzekł, mrużąc oczy. — Do końca każdego rzemyka przywiążę ciężki kamień, nuchur!
Romek kiwnął głową, bo zrozumiał plan Czachara.
W godzinę potem wszystkie pętle stały gotowe. Można było założyć je w każdej chwili. Nie rozpalając ogniska, zaczaili się w głębokich dołach pomiędzy skałami, zapatrzeni w daleki widnokrąg.
Serca chłopców biły mocno, a Romek drżał nawet z niecierpliwości i wzruszenia.
Nareszcie od północy, zdaleka jeszcze, podniosły się słupy i obłoki piasku.
— Biegną!... — szepnął Henryk.
Czultun kiwnął głową.
Tabun, składający się z pięćdziesięciu trzech koni, szybko przecinał pustynię, zdążając ku skałom.
O jakie tysiąc kroków tabun stanął, jak wryty.
Podniesione głowy, rozdęte chrapy i postawa koni mówiły wyraźnie, że węszą, nie ufają, że gotowe są w każdej chwili zerwać się do biegu.
Nareszcie trzy stare ogiery, wydając ostrzegawcze, ostrożne rżenie, wybiegły naprzód.
Lekkim kłusem, nie dotykając prawie ziemi twardemi kopytami, zbliżały się do szczeliny, prowadzącej ku wodzie.
Byli to wywiadowcy i obrońcy całego stada.
Zaczajeni chłopcy mogli dokładnie obejrzeć te rzadkie, zanikające już okazy dzikich koni.
Lekki, zwinny tułów, muskularne, cienkie nogi, duża, ciężka, o dzikim wyglądzie głowa, dłuższe niż u zwykłych koni uszy, ogon, zbliżony do oślego, ozdobiony kitą czarnego włosia — wszystko to dobrze zapamiętały chłopaki, którym napewnoby mogli pozazdrościć spotkania z dzikiemi końmi inni chłopcy — mieszkańcy wielkich, zgiełkliwych miast.
Tymczasem żółto-bure ogiery z piękną, czarną pręgą, biegnącą od krótkiej zwichrzonej grzywy aż do ogona, zupełnie uspokojone, zarżały cicho i pobiegły ku zdradliwemu przejściu do jeziorka.
Cały tabun poszedł natychmiast za ich przykładem.
Ze rżeniem wesołem i wierzganiem przesadzały konie przegrody kamienne, popychały się, aż wszystkie przypadły pyskami do wody i, prychając, piły.
Wtedy Czultun wyskoczył z zasadzki i zaczął krzyczeć, ciskając kamienie i zbiegając ze zboczy skał ku szczelinie. To samo robili Henryk z Romkiem.
Tabun miotał się w małej kotlinie, napróżno szukając wyjścia. Jedyne — przez szczelinę zostało zamknięte przez hałasujących ludzi; skały miały tak stromy spadek, że konie nie mogły utrzymać się na nich. Wbiegały więc do wody, grzązły w rozmiękłem dnie, padały, rozbryzgując wodę. Tabun skłębił się w ruchomą ciżbę, rozległy się kwilenia żałosne, wylękłe rżenie, rozpaczliwe chrapanie starych ogierów.
Stawały dęba i pełnemi przerażenia oczami patrzyły na postać ludzką, przebiegającą pomiędzy kamieniami u wyjścia z pułapki, jaką się nagle stało ożywcze jeziorko.
Czultun zastawiał sidła w miejscach, gdzie dżegetaje, zamierzając wybiec z kotliny, musiały skakać przez odłamy skalne.
Nareszcie Mongoł umocował i ustawił wszystkie rzemienne pętle i wybiegł na płaszczyznę.
— Teraz na skały! — krzyknął. — Musimy wypłoszyć tabun i zmusić go do ucieczki przez wąwóz!
Szybko obiegli skały i, wdrapawszy się na ich szczyty, krzyczeli, ciskali kamienie, wymachiwali rękami, gwizdali.
Jeszcze większy zgiełk powstał w zbitej ciżbie koni. Zaczęły się gryźć, wierzgać, popychać, tłoczyć się przy wyjściu z kotliny.
Wreszcie jeden duży ogier przedarł się przez miotające się konie i runął w stronę wąwozu, sadząc przez kamienie z radosnem i pełnem triumfu rżeniem.
Nagle potknął się, szarpnął i już ciężko, z wysiłkiem skakał, a za każdem jego poruszeniem w powietrze wylatywał kamień, uwiązany do zdradzieckiego sidła i tłukł z głuchym łoskotem boki zwisających skał.
Jeden po drugim wybiegały na równinę dżegetaje i wkrótce cały tabun mknął na północ. Tylko pięć koni coraz bardziej zwalniało biegu. Galopowały z całej siły, lecz bystrooki Czultun widział, że przy ich nogach wlokły się ciężkie kamienie, uwiązane do rzemieni, ściskających im pęciny.
Myśliwi ścigali swoje ofiary.
Długo, lecz coraz wolniej biegły konie, wkrótce zaczęły przystawać, drżące, zlane potem, okryte pianą. Po godzinie stanęły wszystkie; dwie kobyły położyły się nawet, lecz wnet zaczęły gryźć rzemienie.
Mongoł całym pędem dobiegł jednak na czas. Obejrzał się na chłopców i krzyknął:
— Podpędzajcie tamte, aby szły i nie mogły przegryźć rzemieni!
Zakręcił swój arkan nad głową. Kobyły wystraszone tym ruchem, natychmiast podniosły się. Było już jednak za późno.
Rzemienna pętla lassa spadła na szyję najbliższego dżegetaja, zacisnęła się, zdusiła. Koń szarpnął się, lecz natychmiast zachwiał się na nogach i runął na ziemię.
Błyskawicznemi ruchami Mongoł związał nogi leżącej zdobyczy, ujął drugą kobyłę i, skrępowawszy ją, pobiegł za ogierami, ściganemi przez chłopaków.

Wkrótce pięć spętanych koni leżało już na twardej ziemi. Miały skrępowane nogi, a Czultun, zręcznie uchylając się od chwytów kłami, zakładał im uzdy z nielitościwemi wędzidłami, splecionemi z grubych drutów stalowych.
Szybko obiegli skały i, wdrapawszy się na ich szczyty, krzyczeli, ciskali kamienie, wymachiwali rękami, gwizdali.

— No, tak, — mruczał Czultun — poleżcie sobie, pochrapcie, pomyślcie, a gdy wam brzuchy z głodu podciągnie a pragnienie wysuszy w gardle — wołajcie na nas!... Wtedy będziemy przyjaciółmi!
Chłopacy śmiali się głośno, słuchając tej przemowy przyjaciela, chociaż nie rozumieli, co zamierza dalej robić Mongoł z dzikimi, lotnymi, posiadającymi nieprzejednaną postawę, mieszkańcami pustyni.
Czultun też nic nie mówił. Tylko uśmiechał się chytrze, mrużył oczy i pogwizdywał. Pozostał przy schwytanych koniach. Chłopcy powracali do swego obozu w górach, gdzie na nich czekała Irenka.
— Dlaczego Czultun z nami nie poszedł? — spytał Romek.
— Myślę, że obawia się, aby drapieżne zwierzęta nie rozszarpały bezbronnych koni — odparł starszy brat.
— Prawda! Nie pomyślałem o tem! — zgodził się chłopak i nagle, poklepawszy Henryka po ramieniu, krzyknął wesoło:
— Hej, mamy aż pięć rumaków!
— Jak dotychczas, są to raczej smoki straszliwe, nie rumaki! — odpowiedział ze śmiechem Henryk. — Widziałeś, jak usiłowały ugryźć Czultuna, jak wierzgały tylnemi nogami niezwiązanemi i biły przedniemi kopytami? Wściekłe to i złe bestje!
— Ho! Ho! Czultun da sobie z niemi radę. Wierz mi, ugłaszcze je i ujeździ! Tęgi chłop ten nasz „nuchur“ czacharski! — zawołał Romek.
— Mam nadzieję, że potrafi on ułaskawić dżegetaje, ale uprzedzam ciebie, braciszku, że nieraz grzmotniesz o ziemię, spadając z tych wierzchowców! — mówił, uśmiechając się, Henryk.
Dobrnęli do obozu późno w nocy.
Irenka czekała na nich.
Ucieszyła się, posłyszawszy o zdobyciu koni, nakarmiła zgłodzonych braci i wysłuchała porywającej opowieści o schwytaniu dżegetajów.
Nazajutrz od rana nikogo już nie było w zarośniętym krzakami wąwozie. Tylko lekka, siwa smuga dymu, unoszącego się nad ogniskiem, wskazywała miejsce niedawnego obozu.
Dla krótkiego pobytu na pustyni zapobiegliwy Czultun wybrał suchy rozłóg, ukryty za skałami z jeziorkiem, gdzie schwytano konie.
Wąwóz był bardzo głęboki.
Widocznie, niegdyś pękła kamienista gleba i utworzyła prawdziwy „kanjon“, jakich pełno w Południowej Ameryce. Był tak głęboki, że dym ogniska nie dochodził do krawędzi i żadna żywa istota nie mogłaby się domyślić lub zwęszyć obecności ludzi wpobliżu.
Dwa dni leżały spętane dżegetaje, groźnie chrapiąc i chwilami kwiląc przeraźliwie, niby w porywie rozpaczy lub bezsilnej wściekłości.
Na trzeci zaczęły już tylko cichutko rżeć. Posłyszawszy te urywane dźwięki, Czultun natychmiast przerzucił przez ramię dużą wiązankę uzbieranej trawy, wziął blaszankę z wodą, wrzucił do niej garść soli i poszedł, skinąwszy na Henryka.
Ujrzawszy zbliżających się ludzi, jeńce usiłowały wstać, lecz już nie chrapały, łakomie spoglądając na trawę i rozdętemi chrapami węsząc wodę.
— Sajn! — mruknął Mongoł i poklepał jednego z ogierów po karku. Szarpnął się koń, lecz po chwili wyciągnął głowę, aby skubnąć trawy.
— O nie! — rzekł Czultun. — Jeszcze masz sporo złości w sobie. Poleż! Namyśl się!
Poprawił koniom uzdy, zlekka naciągając wędzidła, co czynił codzień, aby stepowe rumaki przywykały do tego ruchu.
Upłynęła jeszcze jedna doba. Łagodne rżenie, pełne cichych skarg, nie milkło nawet w nocy.
— Leżcie i rozważajcie sobie — mruczał Mongoł.
Jednak w pewnej chwili wziął wiązankę trawy i poszedł ku koniom.
Za nim Henryk niósł wodę.
Konie zdaleka powitały ich radosnem rżeniem.
Wtedy Czultun śmiało już podchodząc do koni, poklepał je po karku, pogłaskał po pyskach, dotknął wędzideł, a przekonawszy się, że spokojnie godzą się z tem, pochylił się nad przedniemi nogami dżegetajów.
Zręcznemi ruchami rozluźnił pęta.
Dżegetaje, leżące na boku, natychmiast zmieniły pozycję. Położyły się na brzuchach i podwinęły odrętwiałe nogi pod siebie.
Wtedy Czultun z Henrykiem podzielili pomiędzy nie przyniesioną trawę, a gdy szybko zjadły, napoili je wodą ze solą.
Jakież było zdumienie Henryka, gdy ujrzał nazajutrz, że dawna dzikość powróciła koniom.
Mongoł śmiał się i mówił:
— Tak będzie ze trzy, albo ze cztery razy po nakarmieniu. Później zrozumieją, że jesteśmy ich przyjaciółmi, no — i wtedy będą pokorne.
Ściągnął mocniej pęta, ponownie obalił konie na bok i odszedł.
Po dwóch tygodniach dopiero schwytane dżegetaje przyzwyczaiły się do swoich władców.
Już nie nosiły pęt na zgrabnych nogach i dawały się prowadzić za uzdę. Gdy zaczynały kaprysić, Czultun zarzucał im arkan na szyję, ściskał bez miłosierdzia i nie karmił.
Minął jeszcze tydzień — i wszystkie konie były zupełnie ujarzmione, miały swoje imiona i na wołanie odpowiadały rżeniem.
Dzieci nie odchodziły od swoich nowych przyjaciół, pieściły ich i bardzo kochały.
Chytre dżegetaje były szczególnie przywiązane do Irenki. Rozumiały, że ona ukrywa gdzieś worek z solą, tym największym przysmakiem dla mieszkańców pustyni; że ona to dosypuje jej do wody, przynosi pęki najświeższej trawy.
To też Irenka wchodziła do zagrody, w której trzymano jeńców, a dżegetaje biegły ku niej z radosnem rżeniem, ocierały się głowami o ramiona i skubały jej dłonie miękkiemi, aksamitnemi wargami. Dziewczynka zawsze miała dla nich w kieszonce jakieś smaczne korzonki lub grudki soli. Wiedziały o tem i chciwie wsuwały pyski do rąk Irenki, a nawet zaglądały ciekawie do kieszeni skórzanego fartuszka.
Widząc to, Czultun zaczął przyzwyczajać konie do jeźdźca. W tym celu wkładał im na grzbiety rzemienie ze zwisającemi na boki worami z piaskiem.
Konie przez kilka dni nie mogły się z tem pogodzić. Stawały dęba, wierzgały, padały nawet na ziemię, usiłując zrzucić łechcący ciężar. Jednak wkrótce i do tego przywykły tem bardziej, że żelazne ostre wędzidła, targane twardą dłonią Mongoła, przecinały im pyski, powodując ból nieznośny.
Wtedy Czultun w czasie nieobecności chłopców, zajętych polowaniem, zaczął pokryjomu dosiadać dzikie wierzchowce.
Tylko on sam, drzewa i skały wąwozu wiedziały, ile razy zręczny Mongoł spadał z grzbietów wściekających się dżegetajów. Lecz Czachar był uparty i wprawny w ujeżdżaniu koni. Pętał im nogi, arkanami przyciągał głowy do piersi i znowu próbował. Spadał na ziemię, rozcierał potłuczone boki i znowu próbował. Nareszcie mógł już spokojnie wsiadać i łechtać nogami drgające boki szlachetnych zwierząt. Czasami, coprawda, kaprysiły jeszcze i wyprawiały straszliwe, karkołomne hece, lecz Mongoł tylko się uśmiechał, bo w swoich tabunach w Cagan-Czułutaju miał prawdziwe mongolskie kucyki, narowiste i krnąbrne niezmiernie. Przyzwyczajony był do wybryków końskich i godził się z niemi.
Od kilku dni pracował Czultun w ukryciu.
Wyprosił u Irenki trzy skóry argali, zabitych przez chłopaków i odszedł z tajemniczą miną.
Długo błąkał się po lesie, oglądając drzewa.
Zdawało się, że szuka gniazd.
On zaś wypatrywał całkiem czego innego.
Poszukiwał gałęzi, powyginanych w jemu tylko znany sposób. Nareszcie znalazł, zaszył się w gąszczu i tu pracował.
Pewnego wieczora, gdy cała gromadka siedziała przy ognisku, zjawił się, dźwigając coś na barkach.
— Siodła! — zawołał Romek, który pierwszy spostrzegł Czultuna. — Prawdziwe siodła ze strzemionami i popręgami! Niech żyje Czultun! Niech żyje wódz odważnych Czacharów!
Dzieci zaczęły oglądać dzieło przyjaciela.
Były to małe, wąskie siodła, o wysokich łękach.
Drewniane części były misternie połączone rzemieniami i okryte skórzanemi poduszkami, wypchanemi mchem. Szerokie drewniane strzemiona zwisały na mocnych rzemieniach: potrójne popręgi, zszyte z pasów miękkiej skóry, w braku żelaznych sprzączek spinały się drewnianemi kołkami.
— Mamy przecież sprzączki! — zawołał Henryk. — Weźmiemy je z samolotu od pasów, które są przy każdem krzesełku!
— A prawda! — ucieszył się Romek. — Jutro, zaraz zrana skoczę po nie.
Wszyscy bardzo się cieszyli, tylko Irenka miała smutną minkę.
— Trzy siodła, a nas czworo… — szepnęła z wyrzutem. — Myślicie, że nie potrafię dosiąść konia…
Czultun nagle wybuchnął głośnym śmiechem i pobiegł ku krzakom.
Po chwili powrócił, niosąc piękne białe siodełko, znacznie szersze od innych i wygodniejsze.
Białe poduszki były ozdobione skrawkami skórek świstaków i skrawkami granatowej tkaniny, wyciętej z własnej kurty Mongoła.
Irenka klaskała w dłonie i piszczała z radości. Objęła przyjaciela za szyję i przycisnęła się do niego, szepcąc:
— Dziękuję, dziękuję, dobry mój, miły Czultunie! Zobaczysz, jak dzielnie będę się trzymała na siodle!
— Sajn! Sajn! — powtarzał Mongoł i gładził dziewczynkę po jasnych włosach. — Jeżeli dżegetaj zrzuci ciebie, ja mu gardło podetnę!
To mówiąc zaciskał pięści wojowniczy, dziki, oddany Czachar i błyskał oczami.
— Jutro spróbujemy wsiąść na konie!… — zawołał Romek.
Mongoł przecząco potrząsnął głową.
— Znowu pędzisz jak najśmiglejszy dżegetaj, mały „nuchur“! — rzekł. — Jutro nałożymy na konie siodła, później zawiesimy na nich wory z piaskiem… Nieprędko jeszcze wsiądziesz na swego wierzchowca… Powoli, powoli trzeba je ułaskawiać i przyzwyczajać, inaczej staną się płochliwe i złe… Zły koń — najgorszy wróg jeźdźca, dobry — najwierniejszy przyjaciel.
— Śpieszy mi się, bo bardzo lubię konną jazdę! — usprawiedliwiał się chłopak.
— Powoli… powoli!… — upominał Czultun. — Śpieszno mi też, wierzaj mi! Niepokoję się o swoje koczowiska w Cagan-Czułutaju, o rodzinę, o wojowników… Oprócz tego widziałem wczoraj duży klucz[8] gęsi i żórawi… Leciały na południe i trąbiły trwożnie… Zima nadchodzi, nuchur… Źle byłoby pozostać na zimę w pustyni lub w górach… Spadną śniegi głębokie, dąć zaczną wichry złe, od mrozu pękać będą pnie drzew starych… Źle, źle!.. To też śpieszę się z odjazdem naszym z Muminganu, lecz tymczasem powoli, powoli… mały, miły „nuchur“!
— Nic już nie będę mówił! — przyrzekł chłopak. — Lecz jutro skoczę po sprzączki żelazne…
Czultun głośno się śmiał i groził Romkowi palcem.
Przez kilka dni przyzwyczajano dżegetaje do siodeł, a gdy spokojnie chodziły, obładowane ciężkiemi worami z piaskiem, Czachar pierwszy dosiadł największego i najniesforniejszego ogiera i krzyknął:
— Zobaczycie zaraz, jak on mnie zrzuci!
Lecz ogier, podskoczywszy parę razy i wierzgnąwszy zamaszyście, niespodziewanie łatwo dał się pokierować ku bramce zagrody. Wkrótce szerokim galopem pomknął pod górę, powrócił i stanął spokojnie przed Irenką, która dała mu grudkę soli.
Chłopcy wsiadali jeden po drugim. Konie ich, czując niebardzo silnych jeźdźców, potrafiły zrzucić z siebie chłopaków, lecz po kilku próbach poddały się i zato też zostały poczęstowane solą.
Przyszła kolej na Irenkę.
Stary, mocny dżegetaj, przeznaczony dla niej przez Czultuna, stał spokojnie, uważnie śledząc ruchy dziewczynki.
Ledwie stopa Irenki dotknęła strzemienia, koń przysiadł i stulił uszy. Wszyscy zrozumieli, że chce stanąć dęba, biegli więc z pomocą.
Irenka, nic nie mówiąc, sięgnęła do kieszeni.
Dżegetaj odrazu się wyprostował, podniósł uszy i łypnął ognistem okiem na kieszeń.
— Masz koniku kawałeczek cukru… — szepnęła dziewczyna i wsunęła mu do pyska ten niezwykły przysmak, którego resztki tylko pozostawały w blaszance, znalezionej w samolocie.
Koń schrupał cukier i oblizywał się łakomie.
Dziewczynka w jednej chwili była na siodle. Koń przebierał nogami i wymachiwał ogonem. Widocznie, zamierzał pokazać jakąś sztuczkę, lecz dłoń Irenki opuściła się znowu do kieszeni.
Koń przekręcił łeb na bok i uważnie, oczekująco przyglądał się Irence, wydając niecierpliwe rżenie.
— Masz, łakomcze! — rzekła, pochylając się nad grzywą i podając mu nowy kawałek cukru.
Koń nie usiłował już więcej dokazywać. Szedł spokojnie i równo, tylko wciąż się oglądał na Irenkę i rżał.
Gdy zeskoczyła z siodła, „Łakomiec“, jak go przezwano, najspokojniej w świecie trącił dziewczynkę łbem i zapuścił oko do kieszeni. Jeszcze raz dostał poczęstunek.
W taki sposób zresztą, stosowany również przy tresurze koni w cyrku, mała Irenka najlepiej ujarzmiła dzikiego „Łakomca“.
Podczas gdy chłopaki, a nawet sam Czultun, jeździec niezrównany, przy niespodziewanych wybrykach i figlach wierzchowców, nieraz spadali im przez głowy lub zlatywali nabok, „Łakomiec“ nigdy sobie na figle takie nie pozwalał.
Coprawda, zawsze dopominał się za to nagrody.
Przekręcał łeb, cicho rżał i patrzał tak wyraziście, jakgdyby chciał powiedzieć:
— Widziałaś, co tamte szkapy wyprawiają? Ja też tak mógłbym, lecz nie chcę… A dziś co masz dla mnie w kieszonce?
Irenka rozumiała myśli dzikiego kucyka i częstowała go. Szedł potem z dumnie podniesioną głową i głośno chrupał sól lub cukier, sapiąc i prychając z zadowolenia.
Tak to sprytny Czachar i dobra dziewczynka ułaskawili i ujeździli wściekłe, śmigłe rumaki z pustyni Szamo.
Wyjeżdżając na bezbrzeżną płaszczyznę, nieraz widziały dzieci długie sznury ptactwa, odlatującego przed zimą w kierunku ciepłego, południowego morza.
Z pod obłoków dochodziło głuche trąbienie gęsi, basowe jęki żórawi, klekotanie łabędzi. Wolne ptaki jakgdyby ostrzegały zbłąkane na pustyni dzieci… wołały je za sobą…


Rozdział X.
Niebezpieczna wyprawa.

Po zdobyciu koni życie małej osady zmieniło się znacznie.
Codziennie wyjeżdżano na bliższe wycieczki, aby coraz bardziej przyzwyczajać konie do jeźdźców i układać niesforne rumaki.
Z dniem każdym kucyki stepowe zaczynały rozumieć coraz lepiej, czego od nich żądają ludzie.
Przyzwyczajone od urodzenia do szalonego pędu galopem, zaczynały już chodzić truchtem i biegać kłusem, zgrabnie przebierając cienkiemi nóżkami i strzygąc długiemi uszami.
„Łakomiec“, najchytrzejszy z koni, zawsze starał się wysforować naprzód, bo wiedział, że dostanie zato coś smacznego z małej dłoni dziewczynki.
Nareszcie, kiedy konie zostały ostatecznie ujeżdżone, Czultun rzekł do Henryka:
— Zostawimy Romka z Irenką w obozie, sami zaś zrobimy daleką wyprawę. Zabierzemy ze sobą wszystkie konie, aby przywykły do ciężkich i długich przejść.
— Dobrze! — zgodził się Henryk.
Od kilku już dni chodził zamyślony i stroskany.
Dęły silne, wściekłe wiatry, podnosząc chmury piasku i drobnych kamieni. Po nocach chłód już dawał się we znaki, a mała Irenka kuliła się i drżała pod swoim kocem i skórą gazeli.
Widział to starszy brat i ze strachem myślał, co będzie, gdy siostrzyczka lub Romek zachorują na tem bezludziu. Kto im pomoże? Kto będzie leczył?
Rozumiał, że przychodzi czas na odjazd i porzucenie pustyni, która jak dotąd była miłosierną i gościnną dla nich.
Wyruszył więc z Czultunem, prowadząc za sobą trzy osiodłane konie bez jeźdźców i co pewien czas przesiadając się na coraz innego dżegetaja.
Mongoł wybierał najcięższą drogę.
Wichrem pędzili po kamienistej równinie, zagłębiali się do wąwozów przywalonych głazami, gdzie kucyki musiały brać przeszkody skacząc, jak argale, przez kamienie i zwalone drzewa; wspinali się na strome zbocza gór i zjeżdżali z nich.
Henryk z podziwem przyglądał się mądrym i silnym kucykom.
Czepiały się twardemi kopytami nierówności gruntu i lekko wstępowały na niemal pionowe spychy. Schodząc z gór, ostrożnie namacywały kamienie, bacząc, aby im się nie pośliznęła noga.
Ominąwszy dalekie góry, trafili jeźdźcy na obszerną równinę, pokrytą gęstemi zaroślami krzaków i przeciętą kilkoma skalistemi pagórkami.
Zatrzymali się tutaj, rozkulbaczyli konie i, spętawszy im przednie nogi, puścili na paszę. Sami zaś rozpalili ognisko i, przypiekając na węglach kawałki upolowanej sajgi, rozmawiali.
Zmrok dawno już zapadł.
Z płomieni ogniska wyrywały się snopy czerwonych iskier i ulatywały ku czarnemu, okrytemu chmurami niebu.
Czultun opowiadał o napadach Czacharów na karawany kupców chińskich, o krwawych potyczkach, o bogatej zdobyczy, o życiu w Cagan-Czułutaju, o rodzinie swojej, tabunach koni i łowach, urządzanych przez dzikich jeźdźców jego szczepu.
Opowiedział też o tem, że najbliższym sąsiadem jego jest potężny chan Sajn-Najon, który poprzysiągł mu krwawą zemstę za porwanie córki, imieniem Byjme.
— Cóżeś uczynił z tą dziewczyną? — zapytał przerażony Henryk.
Czultun oczy szeroko otworzył; twarz mu się okryła gęstym rumieńcem.
Zaczął szeptać głosem pełnym zachwytu:
— Wprowadziłem ją do jurty mojej, jako żonę ukochaną! Jest ona dla mnie słońcem i radością. Byjme jest szczęśliwa, lecz stary chan nie chce pogodzić się z tem. Ściga mnie i gnębi. Napada na moich ludzi, gdy się zbliżę do granicy jego księstwa.
Długo jeszcze opowiadał wódz czacharski o swem życiu i o Byjme, skarżył się na mściwość Sajn-Najona, lecz nagle urwał i podniósł głowę, nadsłuchując.
Zdaleka, z gąszczu zarośli tamaryndów doszło żałosne kwilenie konia.
Po chwili powtórzyło się raz jeszcze i przyjaciele, siedzący przy ognisku, wyraźnie posłyszeli je.
Wkrótce rozległ się łomot tratowanych krzaków, tupot skaczących koni, chrapanie i parskanie.
Dżegetaje wynurzyły się z ciemności i stanęły, oświetlone czerwonemi błyskami ogniska. Miały przerażone oczy i co chwila oglądały się, drżąc na całem ciele. Niektóre zrywały się do biegu, lecz przeszkadzały im pęta, nałożone na nogi.
— Niema „Łakomca“… — szepnął Henryk.
W tej chwili zdaleka dobiegło kwilenie i jękliwe rżenie konia.
— Alar napadł na dżegetaja! — zawołał Czultun, chwytając za nóż i biegnąc ku krzakom.
Henryk porwał karabin i, w biegu wkładając naboje, popędził za Mongołem.
Księżyc przebił się przez chmury, czy, może wiatr rozpędził je. Rozświetliło się znacznie. Blade promienie księżyca srebrzyć zaczęły skały i miotające się w podmuchach wichru krzaki.
Nadsłuchując, biegli, kierując się w stronę, skąd dochodziło rżenie konia. Stawało się coraz głośniejsze i groźniejsze.
— „Łakomiec“ walczy z nieprzyjacielem! — krzyknął Czachar, przedzierając się przez chaszcze.
Nareszcie wybiegli na małą łąkę i stanęli w zdumieniu.
Oświetlony księżycem, prawie biały, koń stał, oparłszy łeb o skałę i tylnemi nogami wierzgał wściekle.
Jakaś duża, czarna bryła podbiegała do niego, unosiła się nad ziemią, lecz, uderzona mocnemi kopytami, toczyła się nabok, mrucząc i rycząc.
— „Falbar“ napadł na konia! — szepnął Mongoł. — To straszny, silny zwierz…

Nie dokończył, bo Henryk starannie wymierzył do czarnej sylwetki nieznanego drapieżnika i strzelił.
Henryk porwał karabin i, w biegu wkładając naboje, popędził za Mongołem.

Zwierz nagle przypadł do ziemi, zaczął się wić, rycząc i szarpiąc krzaki, lecz po chwili wstał i w okamgnieniu zniknął w gęstwinie. Długo dochodził ich uszu trzask łamanych gałęzi, stuk potrącanych kamieni i coraz bardziej słabnący ryk napastnika.
„Łakomiec“ odrazu się uspokoił i, skacząc, skierował się do Henryka. Stanął przed nim, jeszcze drżący, spieniony, lecz pewny nagrody, bo bez zwłoki wyciągnął pysk do kieszeni chłopaka.
Henryk wygrzebał okruszyny soli i cukru i podał mu na dłoni. Koń zlizał przysmaki i spoglądał zdumionym wzrokiem, który wyrażał wymowne pytanie:
— Za taką odważną bójkę tylko tyle smakołyków!?
Czultun wziął go za uzdę i poprowadził do ogniska. Obejrzał konia uważnie. Miał zerwaną skórę na lewej nodze, jakgdyby ktoś siekierą zadał koniowi cios.
— Pazury dużego „falbara“ — mruczał Mongoł.
Henryk, słuchając objaśnień przyjaciela, nie mógł zrozumieć, jaki to drapieżnik napadł na dzielnego „Łakomca“.
— Szkoda, że chybiłem, strzelając do niego! — zawołał chłopak. — Lecz w nocy trudno jest mierzyć!
— O, nie! — potrząsając głową odpowiedział Czultun. — Nie chybiłeś! „Falbar“ dostał kulą jak się należy, i z pewnością padł już lub zdycha... Jutro poszukamy go!
— Nie znajdziemy — westchnął Henryk. — Gdzież tu dojrzeć go w takich zaroślach?!
— Śladami krwi pójdziemy... — uspokoił przyjaciela Czachar. — Znajdziemy... Nie mógł odejść daleko. Kula dobrze go trafiła...
Wystraszone konie nie odchodziły już od ogniska. Pasły się wpobliżu, głośno parskając i sapiąc. Zaglądały raz po raz do ludzi, podchodziły, węszyły i zerkały, czy czasem nie wyciągnie się do nich dłoń z przysmakiem.
Widząc, że nic nie dostaną, oddalały się, pogardliwie wymachując kitami ogonów.
Czultun dawno już chrapał przy ognisku.
Henryk zaś leżał i patrzył na złote wężyki, biegające po przygasających węglach. Nie mógł usnąć, bo z niecierpliwością oczekiwał świtu, aby się przekonać do czego strzelał i czy dobrze udało mu się umieścić kulę, mierząc w ciemności. Był przecież już prawdziwym myśliwym, a zatem chodziło mu o dobry strzał, im trudniejszy — tem lepszy.
Nareszcie upragniony świt zaczął wsiąkać w mrok nocny i rozpraszać go.
Henryk obudził Czultuna.
— Chodźmy na poszukiwanie „falbara“! — zawołał niecierpliwie i, zarzuciwszy karabin na ramię, poszedł naprzód.
Na łące, tuż przy skale, gdzie w nocy walczył „Łakomiec“, spostrzegli dużą plamę krwi. Krople jej, a nawet całe kałuże, tworzące się tam, gdzie zwierz przystawał i kładł się, doprowadziły myśliwych do skał.
Ślady stawały się coraz obfitsze. Henryk rozumiał, że „falbar“ słabnął coraz bardziej i co chwila kładł się, brocząc krwią i plamiąc nią trawę i białe kamienie.
Z karabinem gotowym do strzału posuwał się chłopak pomiędzy skałami i nagle krzyknął radośnie.
Na nagiem zboczu pagórka leżał niedźwiedź. Henryk nigdy nie widział takiego. Zupełnie czarny, z ostrą paszczą i dużemi, okrągłemi uszami, miał na piersi wygięte pasmo białych włosów, przypominające szybującego ptaka.
Był to himalajski niedźwiedź — mieszkaniec Indyj, Chin i innych miejscowości kontynentu azjatyckiego.
Leżał martwy. Henryk uważnie obejrzał niedźwiedzia. Kula utkwiła mu w piersi tuż pod szyją. Strzał był śmiertelny, lecz silne zwierzę uszło jeszcze kilkaset kroków nim padło, wyczerpane doreszty.
Czultun natychmiast zabrał się do zdzierania skóry. Chłopak pomagał mu.
— Futro oddamy Irence, aby nie czuła zimna w nocy — rzekł Henryk.
— Sajn! — kiwnął głową Czachar. — Myślałem o tem właśnie...


Rozdział XI.
Pożegnanie z domkiem pod modrzewiami.

Nazajutrz po powrocie Henryka z dalekiej wyprawy, w obozie nad jeziorem odbyła się narada.
— Musimy porzucić pustynię i dotrzeć do osiedla ludzkiego, chociażby Czacharów Czultuna — mówił Henryk. — Łatwiej nam będzie przedostać się stamtąd do większego miasta chińskiego i posłać wiadomość o sobie do Szanghaju i Tientsinu...
— A co będzie, jeżeli tatuś już poszukuje nas i nie znajdzie nas na miejscu, gdzie wylądowaliśmy? — zapytał Romek.
— Biedny tatuś pomyśli, że zginęliśmy i będzie bardzo smutny... — westchnęła Irenka.
— Myślałem o tem... — odpowiedział Henryk. — Musimy porzucić pustynię, bo zima nadciąga... Zostawimy na miejscu wylądowania znaki rozpoznawcze, listy i plan miejscowości, gdzie ukryliśmy Farmana.
Wszyscy się na to zgodzili. Nie zwlekając, okulbaczono konie i wyruszono ku laskowi modrzewiowemu.
Spędzono tam dwa dni.
Umieszczono na dawnem miejscu w kabinie samolotu zdjęte krzesełka, złożono instrumenty, które tak bardzo przydały się dzieciom, przygotowano dwa obszerne listy z opisem życia na pustyni i o podróży do Cagan-Czułutaju, dokąd zapraszał młodych Broniewskich wódz czacharski, Czultun.
— Jakież pozostawimy znaki? — zapytała Irenka.
— Na miejscu wylądowania ułożymy wysoki kopiec z kamieni i zawiesimy flagę ze skóry. Pozostawimy tam blaszankę z jednym listem i ze wskazówkami, gdzie mają znaleźć samolot i nasz domek warowny — kombinował Henryk.
— Ho, ho! — zawołał Romek. — Blaszanka będzie tak błyszczała w słońcu, że odrazu zwróci na siebie uwagę poszukujących!
— Masz rację! — zgodził się brat. — Zatem zamiast flagi umieścimy na szczycie słupa tę blaszankę. Będzie ona czemś w rodzaju telegrafu słonecznego!
— Flagę powiesimy nad domkiem naszym — szepnęła dziewczynka. — Chciałabym, żeby tatuś na własne oczy widział, jacy byliście dzielni i mądrzy, mili braciszkowie!
— No, ty niemniej od nas byłaś dzielną, Irenko! — odpowiedział Henryk. — Zawsze pogodna, chętna do pracy, nigdy nie kaprysiłaś i obowiązków swoich nie zaniedbywałaś.
— Dumni jesteśmy z ciebie! — dodał Romek i pocałował siostrzyczkę w policzek. — Zuch, prawdziwy zuch z ciebie, Iruś! Ja ci tej pięknej kurteczki ze świstaków nigdy nie zapomnę! Jak żyję, takiej wygodnej i mocnej nie miałem!
Irenka, zarumieniona i zmieszana, skromnie spuściła oczki.
Czultun nie rozumiał obcej mowy, lecz, widocznie, coś kombinował, bo zaczął cmokać głośno i szeptać:
— Sajn! Sajn!
Nareszcie ostatecznie domyślił się treści rozmowy i rzekł poważnie:
— Pragnąłbym mieć taką córkę i takich synów! Sajn! Sajn!
Dziewczynka przerwała słowa Czachara, mówiąc:
— Mam ja starą, zupełnie podartą już, czerwoną bluzkę. Naszyję ją na kawałku skóry i zrobię flagę. Czerwony kolor najdalej i najlepiej można spostrzec.
— Bardzo dobrze! — zawołali chłopcy, a Czultun, zrozumiawszy o co chodzi, z poważną miną skinął głową i mruknął swoje:
— Sajn!
Chłopcy i Mongoł zaczęli znosić kamienie na kopiec, umocowali na jego szczycie słup i uwieńczyli go połyskującą blaszanką od benzyny.
Błyszczała od słońca, niby zwierciadło, i istotnie, zdaleka można było ją dojrzeć.
Irenka uszyła czerwoną flagę.
Zwinny Romek wdrapał się na szczyt wysokiego modrzewia, stojącego nad domkiem. Przymocował do jego wierzchołka długi drąg z flagą i długo przyglądał się czerwonej płachcie, powiewającej nad ciemnemi drzewami.
— Ślepy chyba tylko nie dojrzałby tej flagi! — zawołał nareszcie.
Na trzeci dzień wszystkie prace zostały zakończone.
— Możemy jechać do Cagan-Czułutaju! — rzekł Henryk do Czachara.
Ten przymrużył oczy i potrząsnął głową.
— Nie! — rzekł. — Nie dojedziemy...
— Jakto nie dojedziemy? — pytały zaniepokojone dzieci.
— Bez pożywienia i bez wody zginiemy w pustyni — odpowiedział Czultun.
— Cóż mamy robić? — spytał Henryk.
— Musimy zaopatrzyć się w mięso i wodę — objaśnił z uśmiechem.
Znowu minęło kilka dni ciężkiej, gorączkowej pracy.
Czultun z Henrykiem polowali zawzięcie, dla pośpiechu używając podstępnych sposobów mongolskich. Zwabiali do swojej zasadzki jelenie i argale, do których Henryk celnie strzelał.
Czachar zdzierał teraz skóry zupełnie innym sposobem. Nie przecinał ich wzdłuż piersi i brzucha, lecz wypruwał z nich kadłuby zabitych zwierząt, pozostawiając skórę nietkniętą.
W piecu, zbudowanym przy murze warownego domku, dzieci wędziły w dymie modrzewiowym pokrajane na cienkie paski mięso jeleni i argalów; inne kawały, mocno natarte solą, wisiały na wietrze, schnąc i nabierając przezroczystości, jak najlepsza polędwica.
Mongoł nazywał to „lugan“, a Henryk twierdził, że taki sposób przygotowywania mięsa znany jest czerwonoskórym Indjanom amerykańskim, którzy nazywają to „pemmikanem“ i używają w długich, ciężkich wyprawach myśliwskich i wojennych.
Czultun pracował przy strumyku nad przyrządzeniem worów ze skór jelenich.
— Przecież mamy dużo worów, które uszyła nam siostra ze skór zabitych sajg i dżereni? — pytał Henryk przyjaciela.
Lecz Mongoł trząsł głową, w dalszym ciągu mocząc, myjąc, oczyszczając skóry, i mruczał:
— Tamte wory na nic...
— Dlaczego? Wcale dobre, mocne wory — niecierpliwił się Romek, słuchający mruczenia Czachara.
— W tych worach powieziemy wodę... — rzekł nareszcie Czultun. — Skóry muszą być całe, bez żadnej dziury, bez najmniejszego skrawka tłuszczu lub mięsa, gdyż inaczej woda szybko się zepsuje...
Po długiem moczeniu, myciu, drapaniu Czachar żyłami jeleniemi pozawiązywał nogawice skóry, a w jedną z nich wstawił starannie ostrugany czopek.

Nalana do worów woda prawie nie wyciekała i po kilku godzinach zachowała dobry smak. Dzieci śmiały się wesoło, gdy Czultun, zacisnąwszy napełniony wór, wyciągnął czopek i wnet polała się struga czystej wody, jakgdyby z prawdziwego kranu.
Dzieci śmiały się wesoło, gdy Czultun, zacisnąwszy napełniony wór, wyciągnął czopek i wnet polała się struga czystej wody...
Mongoł pokazał dzieciom cztery jednakowe wory, związane po dwa szerokim paskiem, dla przerzucenia przez grzbiet koński.

Nastał dzień odjazdu.
Konie stały już osiodłane. Czultun uwiązywał żywność, wory z wodą i z dżeń-szeniem do małej kulbaki, którą włożył na wolnego konia.
Dzieci wzruszonym wzrokiem żegnały „płaskowyże Stanisława Broniewskiego“, „góry Ireny“ i brunatne zarośla nad „jeziorem Romka“.
Tu po raz ostatni widziały ojca i pilota Rouviera; tu spędziły pierwsze tygodnie samodzielnego życia w walce z nieznaną naturą, tu, nareszcie, wyraźnie poczuły wiarę w swoje siły, szacunek wzajemny i doznały jawnej opieki Boga.
Zmówiły więc na głos krótką modlitwę i raz jeszcze rzuciły pożegnalne spojrzenie na całą okolicę.
Wiatr igrał czerwoną flagą nad ciemnemi modrzewiami, połyskiwała w słońcu blaszanka z listami i planami; cicho szemrał, niby żegnając odjeżdżających, czarny, żałobny las; gdzieś wysoko pod obłokami trąbiły spóźnione stada odlatujących na południe gęsi.
— W drogę! — zawołał Henryk i ruszył naprzód, mając przy sobie wodza czacharskiego.
Jeźdźcy wkrótce minęli „jezioro Czultuna“, przecięli wąską dolinkę, wschodni grzbiet gór, obfitujących w korzenie dżeń-szeniu, i wyjechali na jałową równinę.
Najeżona była odłamami skał, przecięta wąwozami i wydmami piaszczystemi, bezleśna, prawie naga i nieznana.
Co się kryło za dalekim horyzontem, tonącym w lekkiej, żółtawej mgle? Tego żadne z dzieci nie wiedziało.
Romek obejrzał się z niepojętym smutkiem, zakradającym mu się do duszy.
Ujrzał góry, gdzie poszukiwali drogocennej rośliny; tam — niżej szumiały oczerety i sitowia nad szarą powierzchnią jeziora, przy którem Henryk znalazł Czultuna; jeszcze dalej „góry Ireny“, jeziorko jego własnego imienia; przypomniał sobie pierwszy połów ryb, gdy własnemi siłami zdobył pożywienie; gdzieś, już daleko, gwarzył w tej chwili i szeptał rzewnym poszumem lasek modrzewiowy, z łopocącą nad nim flagą z czerwonej bluzki.
Konie szły szerokim kłusem, wesoło potrząsając krótkiemi grzywami.
Unosiły swoich władców w nieznaną dal, zagadkową i tajemniczą...
Romek nagle podniósł się w strzemionach i zakrzyknął donośnie.
— Niech żyje „kraj Henryka Broniewskiego!“
— Niech żyje! — dźwięcznym głosikiem zawtórowała mu dziewczynka.
Czultun nie zrozumiał tego okrzyku, lecz wydało mu się, że młodzi przyjaciele czują radość w sercu, — taką, jaką odczuwał on — syn pustyni, wojowniczy, dziki jeździec i wódz szczepu bitnych, zuchwałych Czacharów.
Stanął więc w strzemionach i wydał przeraźliwy świst.
Aż konie przysiadły na zadach i jęły strzyc uszami, aż z poza skał wybiegła spłoszona para sajg i rwała w pędzie szalonym, wylękła, przerażona.
Tylko „Łakomiec“ ani drgnął.
Zwolnił biegu, pochylił głowę i spojrzał na dziewczynkę, jakgdyby chciał powiedzieć:
— Tamte konie drgnęły, a ja nie! Cóż dostanę za to?
Po chwili doganiał resztę jeźdźców, głośno chrupał grudkę soli i prychał.
— Sześć miesięcy spędziliśmy w Szamo! — zawołał Henryk.
— Ten czas upłynął jak jeden dzień! — odpowiedział Romek.
— Lecz w mieście przez sześć lat nie zdobylibyśmy tego, czego nauczyła nas pustynia! — dodał starszy brat.
— I nigdy nie pokochalibyśmy się tak mocno, jak teraz — odpowiedziała cichym głosem dziewczynka.
Czultun, chociaż nic nie zrozumiał, zakończył tę rozmowę, rzuciwszy z przekonaniem:
— Sajn! Sajn!
Mknęli dalej.
Konie nabierały coraz większego rozpędu.
Już ani śladu nie pozostało z „kraju Henryka“.
Wszystko przysłoniły kłęby kurzawy, wznoszącej się za pędzącemi w cwał wierzchowcami.


Rozdział XII.
Przez pustynię Mumingan.

Pustynia Mumingan, kamienista i piaszczysta na zachodzie, posiada jednak miejsca nizinne, gdzie rośnie w obfitości trawa. To też najbardziej miłujący wolność koczownicy mongolscy, jak Czachary, Tumety, Dałaty, Uraty i Ała-Szań mają tu swoje obozy, składające się z wojłokowych jurt, dokoła których pasie się rozliczne bydło rogate, owce, tabuny koni i wielbłądów.
Stepowe pastwiska są podzielone pomiędzy szczepy i o granice nigdy nie wynikają spory.
Wojowniczy Czacharzy obrali dla siebie północno-wschodnią część pustyni. Chociaż mniej tu pastwisk, zato bliżej do dużej drogi handlowej, którą niedawno jeszcze kroczyły liczne karawany z Urgi do Kałganu i Pekinu.
Z napadów na bogatych kupców ciągnęli Czacharzy zyski dla siebie.
Inne szczepy, bardziej pokojowo usposobione, wolały koczować wpobliżu Żółtej rzeki, która robi tu olbrzymi łuk, niby naturalną granicę. Za nią zaś biegnie wężową linją wielki mur chiński, broniący „Państwo Nieba“[9] przed zuchwałemi wyprawami wojowniczych koczowników.
Zima zbliżała się szybko.
Zrywał się potężny wicher, podnoszący chmury piasku i kamieni, tamujący bieg koni.
Zadymka śnieżna coraz częściej zasłaniała przed oczami jeźdźców widnokrąg.
Po nocach mróz ścinał ziemię i nieliczne, słone jeziorka ponurej krainy.
Z trudem mogły się dzieci zagrzać przy ognisku na popasach. Nie miały już herbaty i cukru, więc piły gorącą wodę z solą i gryzły wysuszone, twarde mięso jelenie, przypiekając je na węglach.
We dnie drżały dzieci, kuląc się na siodłach i rozcierając ręce śniegiem.
Dążyły jednak szybko w północno-wschodnim kierunku. Nie skarżyły się i nie rozpaczały.
Nabyły bowiem wiary w swoje siły i wytrzymałość, wiedziały, że dojdą do celu.
Czultun zato był w swoim żywiole.
Od zimnego wiatru sczerniał zupełnie, lecz czuł się wybornie i, budząc się przy wygasłem ognisku, pokrzykiwał wesoło:
— Sajn! Jeszcze jeden dzień minął! Bliżej dziś do Cagan-Czułutaju, niż było wczoraj!
— Ileż jeszcze dni pozostało? — z troską w głosie pytał Henryk, bo serce mu się ściskało, gdy widział przybladłą, wychudłą twarzyczkę Irenki.
Czachar zamyślił się, coś liczył długo, nareszcie odpowiedział:
— Pozostaje jeszcze 11 dni drogi...
— Musimy dać wypoczynek Irence i koniom — szepnął chłopak.
Mongoł spojrzał na niego bacznie.
— Gdy słońce po raz trzeci pokaże się na wschodniej stronie, staniemy — mruknął.
— Dlaczego nie dziś, nie jutro? — szeptem zapytał Henryk.
Czultun pochylił się ku niemu i rzekł cicho:
— Za dwa dni wory z wodą będą próżne... Tymczasem trzeciego dnia wieczorem dotrzemy do Ułan-Byjuka, gdzie pozostała studnia przy starym trakcie i trochę trawy dla koni...
— Rozumiem... — szepnął chłopak.
Jechali dalej.
Przez całe dwie doby szalała śnieżyca, zalepiając oczy ludziom i chrapy koniom.
Wierzchowce coraz częściej stawały dęba, nie mogąc przezwyciężyć smagających porywów wiatru.
Dzieci spadały z siodeł, a nawet „Łakomiec“ dwa razy zrzucił Irenkę, która jednak upadła szczęśliwie, zarywszy się w głębokim piasku.
Na ostatnim noclegu, gdy podróżnicy dopijali resztki wody, Romek zauważył:
— Ha! Nie mamy wody, lecz śnieg pada...
— Tak! — zgodził się Mongoł. — Wody nam nie zbraknie teraz. Możemy jechać...
Henryk spojrzał z wyrzutem na Czultuna i rzekł dobitnie:
— Zatrzymamy się na wypoczynek przy studni Ułan-Byjuk!
Czachar podniósł na mówiącego bystre oczy, przyjrzał się uważnie dzieciom i, zatrzymawszy wzrok na wynędzniałej twarzyczce Irenki, odpowiedział natychmiast:
— Sajn!... Musimy dać wypoczynek koniom i lepszą paszę... Jutro w południe staniemy...
Wszyscy byli znużeni i zziębnięci. Rozmowa się nie kleiła. Podróżnicy urządzili sobie posłania przy ognisku i jeden po drugim zasypiali.
Nagle Henryk, któremu sen już kleił powieki, podniósł głowę i jął nasłuchiwać.
Doszły go dziwne dźwięki. Kwiliły i rżały puszczone na paszę konie, lecz jakiś skowyt, warczenie, jękliwe i ponure wycie pokrywały chwilami i zagłuszały głosy dżegetajów.
Henryk trącił śpiącego obok Czultuna.
Czachar zerwał się na równe nogi, zaczął nasłuchiwać przez krótką chwilę i, zawołał:
— Bierz karabin i biegnijmy na pomoc! To wilki napadły na nasze konie! Prędzej! Prędzej!
Porwał z ogniska kilka palących się gałęzi stepowych krzaków i popędził ku koniom. Henryk doganiał go.
Na równinie, pokrytej bielą śniegu, ujrzeli straszny obraz.
Konie, zbite w kupę, łbami do środka, stały i wierzgając wściekle, oganiały się przed wilkami.
Co chwila czarna sylwetka drapieżnika podbiegała do koni i robiła skok, lecz ugodzona kopytami, padała ze skowytem nawznak.
— Strzelaj! Strzelaj! — wołał Czultun.
Henryk nie żałował naboi. Strzały buchały jeden po drugim; czerwone ogniki błyskały z lufy karabinu. Wilki oddalały się powoli, rozzuchwalone, głodne.
— Źle... — szeptał Mongoł. — Wilki są wściekłe, gdy nie mają żadnej zdobyczy... Jeżeli zbierze ich się duża zgraja... zagryzą nasze konie... zagryzą nas... Źle!
— Co robić? — spytał Henryk, czując, że mu się włosy zjeżyły na głowie.
— Musimy zapolować na wilki, bo to je nieraz odstrasza od napadu... A tymczasem trzeba strzec koni i strzelać przy zbliżeniu się drapieżników...
— Ja pozostanę tu — ofiarował się Henryk.
— Sajn! — kiwnął głową wierny Mongoł. — A ja posiedzę przy tobie i pogwarzymy.
Chociaż Czultun dużo mówił, jednak ciągle nasłuchiwał, kręcąc głową w różne strony.
Wreszcie rzekł:
— Wilki mają swoje legowisko w krzakach za kamieniami, gdzie spotkaliśmy dziś słoną wodę. Poczekaj trochę, zaraz powrócę!
To powiedziawszy pobiegł do obozu i niebawem powrócił, niosąc ze sobą „nahaje“, baty, o krótkich rękojeściach drewnianych z długiemi, mocnemi rzemieniami, dla poganiania i karcenia koni.
Czultun uważnie obejrzał nahaje i zaczął przywiązywać do końców rzemieni okrągłe, ciężkie kamyki.
— Poco to robisz? — zapytał chłopak.
— To najlepsza broń na wilki! Zobaczysz sam! — odparł, cicho się śmiejąc.
Wilki nie zjawiały się więcej. Gdzieś daleko wyły ponuro, jękliwie poszczekiwały i błyskały płonącemi źrenicami.
Dopiero przed świtem umilkły.
Henryk z przyjacielem powrócili do ogniska i ogrzali zziębnięte członki.
O świcie Czultun zaczął kulbaczyć konie. Czynił to jednak inaczej niż zwykle. Starannie oglądał popręgi i krócej podciągał strzemiona.
Pozostawiono Irenkę przy ognisku, gdzie stał osiodłany na wszelki wypadek „Łakomiec“.
Mężczyźni wskoczyli na siodła i ruszyli.
Czultun jechał na czele.
Podnosił się w strzemionach i wymachiwał „nahajem“.
Głucho warczał uwiązany do rzemienia kamień.
Koń Czachara tulił uszy i chrapał, lecz szedł równym kłusem, wstrzymywany silną dłonią jeźdźca.
— Zajeżdżajcie od zachodu w te krzaki i krzyczcie głośno! — zawołał Mongoł i zdarł swego konia.
Henryk z Romkiem uczynili tak, jak doradził przyjaciel.
Z chaszczy wymykać się zaczęły wilki, zamierzające przeciąć płaszczyznę i ukryć się wśród im tylko znanych rozłogów i wąwozów.
Ujrzawszy wybiegające na równinę zwierzęta, Czultun pochylił się nad karkiem końskim, gwizdnął przeraźliwie i smagnął wierzchowca.
Niby strzała, wypuszczona z łuku, pomknął śmigły dżegetaj. Zdawało się, że nie dotyka nogami ziemi.
Wyprężony, z rozdętemi chrapami, płaszczył się ponad śniegiem i mknął.
Rozumiał, widocznie, że musi dogonić wroga, bo nietylko pędził jak wicher, lecz powtarzał wszystkie obroty wilków i ścigał je.
Nareszcie dopadł mądry koń najbliższego wilka. Kierowany twardą ręką Czachara, zabiegł drapieżnikowi od lewego boku i pędził tuż przy nim.
Wtedy stanął Czultun w strzemionach, ogromny, wyprostowany, groźny.
Ciężki kamień zawarczał w straszliwym zamachu i spadł na grzbiet wilka. Przykucnął drapieżnik do ziemi, zębami kłapał i szczekał żałośnie. Zatoczył koło Mongoł i drugiem uderzeniem strzaskał głowę swej ofiary.
Widzieli to pędzący za Czacharem chłopcy i, idąc za jego przykładem, doganiali wilki i machali nahajami.
Cztery wilki leżały bez ruchu na śniegu z rozwalonemi łbami; sześć innych czołgało się bezradnie z przełamanemi grzbietami i skowytem napełniało mroźne powietrze.
Jeźdźcy wciąż jeszcze ścigali rozpraszających się coraz bardziej drapieżników, doganiając ich i waląc długiemi batami, bo kamienie dawno się już oderwały.
Rozlegał się syczący świst rzemieni, głośne okrzyki myśliwych, chrapanie pędzących w szalonym galopie rumaków i skowyt bitych wilków.
Nareszcie po długiej gonitwie Czultun zaczął wstrzymywać swego dżegetaja, wymachiwać rękami i wołać:
— Wracajmy do obozu! Już wilki prędko nie powrócą... Nastraszyliśmy je na długo!
Zataczając szerokie koła, chłopcy ściągali cugle rozhukanych rumaków i podjeżdżali do Czultuna, zziajani, zgrzani, pijani od szalonego pędu koni i podniecenia łowieckiego.
Dzielni młodzi jeźdźcy rozumieli, że takiego polowania, na sposób mongolski, nigdy już więcej nie zaznają, i dumni byli, że wzięli w niem czynny udział.
Powracali teraz do miejsca ostatniego popasu z groźnemi, bitewnemi połyskami w śmiałych oczach i liczyli zabite i poranione wilki, które Czultun bez litości resztek życia pozbawiał.
Posiliwszy się wędzonem mięsem i napiwszy się gorącej wody, ruszyli w dalszą drogę, pełni dobrych myśli.
Irenka z powodu długo trwającej gonitwy za wilkami wyspała się tego dnia wyśmienicie i wypoczęła, więc z zaciekawieniem słuchała opowiadania braci o porywającem polowaniu na wilki.
Mongoł nazywał je „choługaj“, bo też były one prawdziwymi bandytami pustyni, znienawidzonymi przez koczowników, trudniących się pasterstwem.
Dżegetaje, zmordowane gonitwą, biegły truchtem.
Przed zachodem słońca jeźdźcy ujrzeli łagodnie wznoszącą się miejscowość, pokrytą burą, suchą trawą, zwarzoną przez mrozy i zimne wiatry.
Wjeżdżali na step Ułan-Byjuk. Wkrótce odnaleźli cztery duże płaskie kamienie, otaczające niewielkie zagłębienie, z wypływającem z ziemi źródłem słodkiej wody.
— Tu będziemy wypoczywali całe dwie doby, Irenko! — zawołał Henryk.
— Dziękuję! — odparła, z wdzięcznością spoglądając na stroskaną twarz starszego brata.
— Urządzę dla ciebie, siostrzyczko, wygodny szałas i miękkie posłanie, abyś nic nie robiła, tylko spała, spała! Zamienię się na kucharza i będę wodę grzał i „pemmikan“ piekł na węglach. Wypoczywaj sobie, wszystko ci przyniosę i zrobię dla ciebie! — obiecywał Romek.
Dziewczynka ucałowała brata i szepnęła:
— Jacy wy dobrzy i rycerscy jesteście. Prawdziwi mężczyźni!
Romek z pomocą Czultuna naciął prętów i narwał suchej trawy. W okamgnieniu zbudowano mały szałas i urządzono wygodne posłanie.
Romek podbiegł do siostry i, kłaniając się figlarnie, zawołał:
— Hotel zamówiony i oczekuje na szanowną panią, panno Ireno!
Dziewczynka śmiała się wesoło.
Czultun, chociaż nie rozumiał przyczyny jej śmiechu, szczerzył zęby, mrużył oczy i mruczał:
— Sajn! Sajn!
Henryk wziął karabin i poszedł na poszukiwanie zwierzyny, bo suszone mięso wszystkim zbrzydło doreszty. Wkrótce gdzieś za pagórkami rozległ się strzał i niebawem ujrzano chłopca, wlokącego po śniegu upolowanego dżerenia.
Romek, spostrzegłszy powracającego brata, zabrał się do rozpalania ogniska, nad którem zawiesił kocioł z wodą.
Chłopak bowiem postanowił ugotować zupę z dżerenia, gdyż jak twierdził:
— Gorące to, pożywne, smaczne i zastępuje jednocześnie wstrętną wodę wrzącą, „okraszoną“... solą!
Ochoczo krzątano się dokoła nowego obozu, gdzie podróżnicy zamierzali dać dobrze zasłużony odpoczynek sobie i znużonym dżegetajom.


Rozdział XIII.
Niebezpieczna przygoda Irenki.

Minęły dni wypoczynku.
Znowu nieogarnięte okiem przestworza pustyni, stepów, niewysokich wzgórzy i rozpadających się, postrzępionych skał, pozostałych po piętrzących się tu niegdyś grzbietach górskich, otoczyły małą grupkę jeźdźców.
Podróżnicy jechali szybko.
Konie wypoczęły i wypasione na żyznej wyżynie Ułan-Byjuka, wesoło potrząsając głowami, szły tęgim kłusem.
Coraz częściej spotykano miejscowości, obfitujące w trawę.
Nie miał więc Czultun troski o paszę dla dżegetajów, a Henryk o pożywienie dla całej gromadki.
Konie wypuszczano na noc na trawę.
Odnajdowały ją, odgrzebując kopytami śnieg i pasąc się spokojnie wpobliżu obozu z płonącem ogniskiem.
Henryk zawsze potrafił wytropić w stepie dżerenie, idąc ich śladami, pozostawionemi na śniegu.
Chłopak znakomicie nawykł do karabinu i strzelał celnie, wzbudzając podziw i poszanowanie u wodza czacharskiego.
Czasem Romek zastępował brata.
Posługiwał się wyłącznie procą lub łukiem, a doszedł we władaniu tą pierwotną bronią do wielkiej wprawy.
Nigdy nie powracał do obozu bez zdobyczy. Stanowiły ją salgi lub zabawne, białe zające, puszyste, o kosmatych skokach.
Nadaremnie jednak poszukiwał młody myśliwy świstaków, które bardzo smakowały wszystkim.
Nie znalazł ich nigdzie. Stepowe gryzonie pochowały się do swoich nor głębokich, na sen aż do wiosny.
Z każdym dniem podróż stawała się łatwiejsza i przyjemniejsza.
Prawda, że mroźny wiatr smagał i szczypał policzki, ręce i nogi jeźdźców, lecz Mongoł nauczył swoich przyjaciół, jak należy bronić się przed zimnem.
Gdy mróz dokuczał zbyt dotkliwie, jeźdźcy zeskakiwali z siodeł, nacierali śniegiem twarze i dłonie, dopóki się nie rozgrzały, a później, wymachując rękami, biegli przy koniach, pokrzykując na wierzchowce, aby zbytnio nie przyśpieszały biegu.
Siedząc na kulbakach, jeźdźcy nie zapominali ruszać palcami i stopą w butach, co rozgrzewało znakomicie nogi.
Tę tajemnicę konnej jazdy w zimie znają tylko mieszkańcy północnych, mroźnych krajów.
Pewnego razu Czultun, dawszy znak zatrzymania się na popas, wjechał na szczyt pagórka i długo oglądał miejscowość.
Czarna sylwetka Czachara odbijała się na bladem niebie, zlekka rumieniącem się od pierwszych szkarłatnych blasków zorzy wieczornej.
Zbliżając się do przyjaciół, zajętych rozkulbaczaniem koni i rozpalaniem ogniska, Czultun rzekł wesołym głosem:
— Za dwa dni wyjedziemy na step, biegnący aż do jurt Cagan-Czułutaju!
Radosnemi okrzykami powitały dzieci tę nowinę.
Zupełnie niespodziewanie musieli jednak jeźdźcy pozostać na popasie jeszcze dwa dni.
Przy siodłaniu konia, niosącego na grzbiecie wory z żywnością i korzeniami dżeń-szenia, wynikła walka pomiędzy zwykle potulnym dżegetajem a Mongołem.
Koń stawał dęba, bił przedniemi nogami, wierzgał i chrapał, nie pozwalając nałożyć na siebie siodła.
Czultun odrazu odrzucił kulbakę i rzekł do Henryka:
— Źle! Ten koń musiał skaleczyć sobie grzbiet...
— W jaki sposób? — zdziwił się chłopak.
— Widocznie, nie dopatrzyliśmy, że rzemienie worów ześlizgnęły się z kulbaki i podczas biegu zdarły koniowi skórę... — objaśnił Czultun.
Złapał konia i chciał obejrzeć go, lecz dżegetaj nie dawał się. Obracał się wkółko, jak szalony, szczerzył zęby i groźnie potrząsał dużym łbem.
— Sajn! — mruknął Czachar i, odwiązawszy arkan od siodła, zarzucił rzemień na szyję koniowi. Zdusił, podbił nogi wierzgającemu dżegetajowi i obalił go. Szybko spętał nogi i zaczął oglądać grzbiet. Znalazł tam sporą ranę. Okazało się, że siodło pod ciężarem worów pękło i odłamek drewna pokaleczył konia.
— Musimy poczekać aż się rana trochę podgoi! — oznajmił Czultun. — Muszę też siodło naprawić i przerobić, aby nie naciskało więcej na starte miejsce. Inaczej — koń nie pójdzie...
Chociaż zwłoka ta była bardzo przykra dla dzieci, jednak pogodziły się z koniecznością i zaczęły przygotowywać się do dłuższego popasu.
Na szczęście, wypadek ten zaszedł na stepie, gdzie dżegetaje miały pożywienia poddostatkiem.
Chłopcy zakrzątnęli się koło urządzenia szałasu dla siostry; Czultun obmywał ranę koniowi i ostrym nożem golił mu szerść na grzbiecie.
Koń drżał na całem ciele, chrapał i usiłował podnieść się, lecz Mongoł zaciskał mocniej arkan i zmuszał swego pacjenta do cierpliwości.
— Trzeba zebrać żywicy modrzewiowej do zalepienia rany... — rzekł po chwili. — Widziałem lasek wśród pagórków na północy.
— Ja pojadę! — natychmiast odpowiedziała Irenka. — Wszyscy są przy pracy, ja jedna tylko nic nie robię.
— Sajn! — zgodził się Czachar. — Znajdziesz sople starej, skrzepłej żywicy w szczelinach pni koło gałęzi... Weź nóż ze sobą...
Irenka po chwili siedziała już naoklep na szerokim grzbiecie „Łakomca“ i skierowała się ku dalekim pagórkom, widniejącym na północy.
Minęła godzina.
Mongoł, ukończywszy oczyszczanie rany dżegetaja, niecierpliwił się.
Irenka nie powracała.
Czultun zaczął się niepokoić i, wdrapawszy się na wysoką wydmę, przysłonił dłonią oczy i patrzył.
— Coś tam zobaczył? — zapytał go, przebiegający z wiązką naciętych prętów Romek.
— Ireny długo niema... — odparł cicho. — Powinna dawno być w obo...
Nie dokończył. Przez chwilę jeszcze wpatrywał się w horyzont. Nagle jednym susem był przy pasących się koniach.
— Dziewczynce przydarzyło się jakieś nieszczęście! — wrzasnął rozpaczliwie i, zerwawszy pęta koniowi, wskoczył mu na grzbiet i bił go nogami po bokach, zmuszając do biegu.
Chłopcy spojrzeli w stronę, w którą odjechała Irenka i zrozumieli przyczynę przerażenia wiernego Mongoła.
Przez step mknął „Łakomiec“ bez jeźdźca.
Gdy wpadł do obozu, wszyscy ujrzeli strugę krwi, spływającej mu z karku.
Henryk z okrzykiem rozpaczy schwycił karabin i, dosiadłszy najbliższego dżegetaja, bił go kolbą, doganiając mknącego już o kilkaset kroków przed sobą Czultuna.
Nie namyślając się długo, za przykładem brata poszedł Romek.
Pędził przez głęboki śnieg bez czapki i bez broni. Krzykiem zachęcał konia do szybkiego biegu.
Mongoł gnał jak wicher, wbiwszy oczy w ślad „Łakomca“, wyraźnie widzialny na śniegu.
Dopadli nareszcie pierwszych pagórków i zaczęli przedzierać się przez zarośla młodych modrzewi i nagich pędów krzaków.
Woddali czernił się las.
Jakieś odgłosy, jeszcze niejasne, zanosił tu lekki wietrzyk. Tłumił je szmer kopyt końskich, grzęznących w śniegu i głośny oddech jeźdźców.
Przystanęli i nasłuchiwali.
Na prawo od nich, z lasu dopłynęło nagle wyraźne, chociaż pełne przerażenia wołanie Irenki:
— Ratujcie! Ratujcie!...
Uderzyli po koniach i pomknęli znowu.
Nawoływania dziewczynki stawały się coraz głośniejsze i żałośniejsze. Do nich dołączyło się jakieś jękliwe, wściekłe kwilenie, raczej cienki, przeraźliwy ryk, łomot tratowanych krzaków, łoskot toczących się kamieni...
Jeźdźcy wpadli do lasu i posuwali się już wolniej, wymijając grube pnie modrzewi i skłębione zarośla drobnych krzewów, zagradzających drogę.
Nareszcie z pomiędzy drzew ujrzeli dużą polanę. Wynurzyli się na jej skraju i oglądali miejscowość.
Na przeciwległej stronie polany wznosiły się potrzaskane zwaliska skał.
Koło nich biegał z rykiem ogromny wielbłąd.
Jakaś czerwona szmata, zawieszona na szyi, trzepotała i miotała się przy gwałtownych skokach zwierza.
Co chwila podbiegał do skał i, szczerząc żółte kły, starał się wsadzić głowę do wąskiej szczeliny.
Gdy mu się to nie udawało, odskakiwał i z wściekłością bił kopytami w kamień, ryczał jękliwie i pluł białą pianą.
— To samotnik, stary wściekły wielbłąd! — szepnął Czultun.
Stanął w strzemionach i przyglądał się mu bacznie. Jego rysie oczy odszukały Irenkę, ukrytą w wąskiej szczelinie skalnej.
Narazie była bezpieczna, bo wielbłąd nie mógł wsadzić swej paszczy do kryjówki, ani dosięgnąć dziewczynki szerokiem, potężnem kopytem.
— Musisz zabić tego wielbłąda... — szepnął Czachar do Henryka.
Chłopak, dobrze ustawiwszy się na nogach, mierzył z karabinu, oparłszy go o zwisającą gałąź.
Nagle podniósł głowę i rzekł ze smutkiem:
— Wielbłąd jest daleko... Strzał nie jest pewny. Kula może trafić w siostrę... Boję się strzelać!
— Zatem ja go tu ściągnę! — zawołał Czultun, lecz nie zdołał jeszcze ruszyć konia, gdy na polanę wybiegł Romek.
Zeskoczywszy z siodła, chłopak biegł naprzełaj, wprost na wielbłąda, krzyczał i wymachiwał rękami.
Wielbłąd natychmiast spostrzegł go.
Rozpuściwszy rozkraczone w biegu nogi i podniósłszy ogon, z rykiem pędził na spotkanie nowego wroga.
Romek nagle zmienił kierunek i pobiegł w inną stronę. Wielbłąd nie mógł odrazu powstrzymać swego pędu. Z trudem zwalniając go, niezgrabnie zawrócił i znowu ścigał chłopaka.
Dwa razy powtórzył swój manewr Romek. Biegł po głębokich zaspach śnieżnych, zapadał się w nich, czuł, że nie może złapać tchu, że lada chwila upadnie.
Kombinował więc w sprytnej głowinie, gdzieby się mógł ukryć. Postanowił dobiec do samotnej skały, stojącej o kilkaset kroków dalej i wgramolić się na nią.
Już biegł, gdy ujrzał na polanie skaczącego jak jeleń, Czultuna, gwiżdżącego przeraźliwie i pędzącego ku skałom.
Wielbłąd natychmiast pozostawił chłopca i runął na Mongoła.
Z tym jednak gra była jeszcze trudniejsza. Czachar biegł, robiąc zawrotne zygzaki, zapadał za kamieniami, co chwila znikał z oczu napastnikowi, wynurzał się nagle i znowu skakał, przesadzając śnieżne zaspy i rozrzucone głazy.
Romek miał na celu odciągnięcie wielbłąda od kryjówki siostry.
Czultun zaś postępował inaczej.
Zamierzał zwabić wielbłąda jak najbliżej do Henryka.
Z każdą chwilą posuwali się w kierunku lasu, gdzie stał chłopak z karabinem, gotowym do strzału.
Śledząc uważnie przebieg pościgu, Romek sunął za wielbłądem.
Wściekły, pokraczny zwierz pędził za Czacharem, przecinającym odkrytą płaszczyznę i kluczącym po niej, jak ścigany przez charty zając.
Nagle Romek krzyknął przeraźliwie.
Czultun potknął się, zawadziwszy o przysypany śniegiem kamień i potoczył się na ziemię.
Wielbłąd, wyciągnąwszy szyję i rozwarłszy spienioną paszczę, lada chwila mógł dopaść leżącego człowieka.
Romek, krzycząc i gwiżdżąc, biegł na pomoc, niepomny na grożące mu niebezpieczeństwo, usiłując ściągnąć na siebie wściekłość wielbłąda.
Zwierz, widząc gramolącego się z ziemi człowieka, na nic już nie zwracał uwagi i pędził, aby stratować wroga silnemi nogami i zdruzgotać mu głowę chwytem potężnych szczęk.
Już dobiegał, już zniżył paszczę, aby dosięgnąć Czultuna, już włosy zjeżyły się na głowie Romka, gdy nagle zagrzmiał strzał od lasu.
Wielbłąd potknął się, zrobił niezgrabny skok, przebiegł jeszcze kilka kroków, nogi raptownie uchyliły się pod nim, załamały. Runął głową naprzód, wierzgał tylnemi nogami, usiłował jeszcze podnieść się, lecz nie mógł.
Kula Henryka strzaskała mu przednią nogę w kolanie.
Młody strzelec nadbiegał szybko, trzymając karabin przy ramieniu.
Zbliżył się i z odległości kilku kroków, strzałem koło ucha dobił wielbłąda.
Biegli teraz wszyscy ku skałom, aby pomóc Irence wydostać się ze szczeliny, w której się ukryła przed napadającym wielbłądem.
Drżała z przerażenia. Nie odniosła jednak żadnej rany.
Ze łzami w głosie opowiadała, że gdy zbierała żywicę, usłyszała ryk i ujrzała wielbłąda, napadającego na „Łakomca“. Koń zaczął zmykać, lecz napastnik dogonił go i schwycił za szyję.
Jednak dziki, zwinny dżegetaj wyrwał mu się i pomknął do obozu.
Wtedy to Irenka, widząc, że wielbłąd zwęszył ją, ukryła się wśród kamieni, wytrzymując atak rozwścieczonego zwierza.
Wsiedli na koń.
Nagle Czultun zeskoczył na ziemię i z poważną, uroczystą twarzą zbliżył się najpierw do Romka, później do Henryka.
Przywarł twarzą do kolan chłopaków, wyprostował się, ręce i oczy wzniósł do nieba i rzekł uroczyście:
— Po raz drugi ocaliliście mi życie!... Przysięgam na wielkiego Nauczyciela-Buddę,[10] że do śmierci pozostanę wiernym przyjacielem waszym. Na każde skinienie wasze porzucę dom, rodzinę, szczep i Cagan-Czułutaj i przybiegnę do was, aby bronić was!
Pochylił się niżej, ucałował stopy zmieszanych chłopców i wskoczył na grzbiet dżegetaja, mrucząc do niego!
— Sajn mori... Mori sajn...[11]
Dlaczego w tej chwili chwalił swego wierzchowca, trudno się było domyśleć.
Może dlatego to uczynił, że dziki rumak mógł z łatwością zrzucić jadącego naoklep człowieka, jednak nie zrobił tego, rozumiejąc, że tu chodziło o życie małej, słodkiej dziewczynki.
Przejeżdżając przez las, uzbierali sporo żywicy i powracali do obozu, nad którym unosiła się lekka smuga niebieskiego dymu.
Czultun zalepił żywicą rany konia, zasypał tartym węglem i przewiązał szmatą.
Resztę czasu spędzili, dzieląc się wrażeniami ubiegłego dnia i słuchając opowiadania Czultuna o wielbłądach.
— Ludzie niezawsze są rozumni! — prawił, żując żywicę. — Nazywają osła leniuchem, tymczasem jest to najbardziej pracowity bydlaczek, skromny, spokojny! Gdy ludzie chcą kogoś obrazić, mówią, że jest głupi, jak osioł... Ha! Osioł jest to bardzo mądre i sprytne zwierzę... Tak też dzieje się z wielbłądami. Ludzie uważają je za stworzenia potulne, aż do głupoty... Taki duży, silny zwierz i bez oporu pozwala się bić byle komu, poganiać; bez oporu nosi pomiędzy garbami ciężkie skrzynie i wory; może po kilkanaście dni nic nie jeść i nie pić. Milczy i pracuje, jak niewolnik... Niezawsze jednak tak bywa... Samce na wiosnę stają się złe i nieposłuszne. Czasami niebezpiecznie jest zbliżać się do nich. Wierzgają, gryzą, zabijają konie i ludzi. Bywa nieraz, że stary wielbłąd odrywa się od stada i ukrywa się w bezludnych miejscach... Wtedy właściciel goni go, łapie na arkan i zawiesza mu na szyi czerwoną szmatę. Oznacza to, że wielbłąd zaczyna się wściekać i staje się niebezpiecznym dla ludzi samotnikiem.
Długo jeszcze rozpowiadał Czultun o tem, jak wściekły wielbłąd gonił i zagryzał nieostrożnych jeźdźców, napadał na karawany, kalecząc i zabijając konie, wpadał do stad owiec i krów, rozpraszając je po stepie i tratując.
Czachar gotów był tak jeszcze opowiadać przez całą noc, lecz znużone burzliwym dniem i silnemi wrażeniami dzieci ziewać zaczęły i oczy przymykać.
Wkrótce wszystko już spało wokoło ogniska.
Tylko konie parskały cicho, rozgrzebywały śnieg i głośno przeżuwały suchą, twardą trawę.



Rozdział XIV.
Wielka radość.

W cztery dni po wypadku, którego niemal nie przypłacili życiem wierny Czultun i mała Irenka, karawana podróżników zbliżała się do Cagan-Czułutaju.
Zawiódłby się ten, kto żywiłby nadzieję na znalezienie w tem miejscu prawdziwej osady.
Niczego podobnego tu nie było.
Na śnieżnej płaszczyźnie, pokrytej licznemi śladami stad, koni i ludzi, stało pięćdziesiąt wojłokowych jurt.
Z okrągłych otworów namiotów podnosiły się słupy dymu. Przy wbitych w ziemię palach stały okulbaczone konie.
W zagrodach z cienkich żerdzi beczały owce i porykiwały krowy.
Ujadały czarne brytany, duże, kudłate i nieufne.
Szukały kości i resztek jedzenia, wyrzucanego przez mongolskie kobiety.
Psy odrazu zwęszyły zbliżających się jeźdźców i ze wszystkich stron mknęły ku nieznajomym koniom.
Ujadały i szczękały kłami, jeżąc czarne kudły i błyskając złemi ślepiami.
Niektóre czepiały się ogonów dżegetajów; inne usiłowały porwać jeźdźców za nogi.
Czultun gwizdnął i wydał chrapliwy okrzyk:
— Yrry!
Psy stuliły ogony i w popłochu zmykały, skowycząc, jakby bite.
Mongoł uśmiechnął się i rzekł:
— Nasze psy są złe i nieraz się zdarzało, że ściągały nieznajomego jeźdźca z siodła i rozszarpywały go. Wychowujemy tak psy, aby dobrze broniły naszych stad przed wilkami i alarami.
— Jakże odbywa się takie eleganckie wychowanie? — ze śmiechem zapytał Romek.
— Nigdy nie karmimy naszych psów — objaśnił. — Zmuszane są same wyszukiwać i zdobywać pożywienie... Polują na dżerenie, salgi, wilki, świstaki, zające.
Umilkł na chwilę i dodał:
— W stepie znajdują też inne pożywienie... Są to nasi zmarli, których pozostawiamy na ziemi, daleko od koczowiska. Psy i dzikie zwierzęta pożerają nieboszczyków... W zimie psy są bardziej złe, bo głód im częściej dokucza... Czasami nawet rozszarpią jakąś samotną owcę, a nawet byka...
— A co znaczy słowo „yrry“, którem odpędziłeś psy, Czultunie? — zapytał Henryk.
Mongoł wzruszył ramionami i odparł:
— Nic nie znaczy... Psy boją się tego okrzyku.
Tymczasem jeźdźców spostrzeżono z obozu i kilkunastu Czacharów co koń wyskoczy mknęło ku nim.
Zdaleka już poznali Czultuna i wykrzykiwali radosne pozdrowienia. Przypadli nareszcie na chrapiących, zdyszanych rumakach, zeskoczyli na ziemię i zaczęli czołami dotykać strzemienia swego wodza.
— Sajn! Sajn! — powtarzał wzruszony Czultun, a Czacharzy wciąż dotykali głowami jego strzemion i stóp, kłaniali się, przyklękając, głośno cmokali sinemi wargami i mruczeli:
— Sajn Czultun! Noin Czultun!
Ceremonja powitania zaczynała się na nowo, aż Romek trącił Henryka w udo i szepnął:
— Może krzyknąć im „yrry“?
Henryk uśmiechnął się i potrząsnął głową.
Z koczowiska od jurt, rozrzuconych na dużej przestrzeni, ze wszystkich stron zbiegały się kobiety i dzieci; od pasących się w oddaleniu stad i tabunów mknęli pojedynczy jeźdźcy.
Rozległy się nowe okrzyki powitalne, gdy wtem tłum się rozstąpił i przed Czultunem stanęła młoda Mongołka.
Miała na sobie czerwoną suknię jedwabną, obszytą na kołnierzu, rękawach i połach drogiem futrem. Na głowie, mieniąc się od sztucznych klejnotów, pereł i mosiężnych błyskotek, wznosił się diadem chiński; ogromne, dzwoniące kolczyki spadały kobiecie aż na ramiona.
Stała poważna i skupiona, nie spuszczając czarnych, nieruchomych oczu z twarzy Czultuna.
Nareszcie pochyliła się do jego strzemienia, szepnęła jakieś pozdrowienie, wzięła konia za uzdę i triumfalnie prowadziła ku największemu namiotowi, przy którym na wysokiem drzewcu powiewał ogon koński, pomalowany na czerwono.
Był to buńczuk książęcy, oznaka wodza.
— To Byjme, żona moja, córka Sajn-Noin-Chana! — szepnął z dumą Czultun, wskazując oczami idącą przed nim strojną Mongołkę.
Chciał jeszcze coś powiedzieć, lecz jakiś jeździec zdarł przed nim konia, aż nogi rumaka zaryły się w ziemi, i rzucił się Czultunowi w objęcia.
Ściskali się długo, całując się po ramionach.
— To brat mój, Zyndy, młodszy brat! — rzekł wódz czacharski z uśmiechem radości na szerokiej, sczerniałej twarzy. — Dzielny chłopak!
— Myśleliśmy, żeś zginął — mówił urywanym ze wzruszenia głosem Zyndy. — Szukaliśmy ciebie długo. Znaleźliśmy ślady twego konia za Byłagiem.. Dalej trop się urywał... Niedaleko przecinały step ślady pięciu koni... Obawiałem się, że porwali ciebie ludzie Sajn-Noin-Chana lub Ordosi[12] z nad Żółtej rzeki... Goniliśmy trzy dni, lecz ślady zamiotła wichura, niosąca piasek z Szamo...
— Co nowego w Cagan-Czułutaju? — przerwał mu Czultun.
— Są ważne nowiny... — zaczął brat. — Po twojem zniknięciu trzydzieści razy słońce weszło i zapadło za Szamo, gdy nasi jeźdźcy donieśli mi, że Ordosi omijają nasze pastwiska i prowadzą zdobycz...
— Ordosi? — spytał wódz, marszcząc czoło.
— Tak... ci, którzy koczują pomiędzy Żółtą rzeką a Ała-Szaniem.
— Cóż zrobiliście z nimi? — pytał groźnie Czultun.
— Zabiegliśmy im drogę... W mroku umknęli nam...
— Umknęli! — zawołał Czachar, zaciskając pięści. — Umknęli „chara-czutchur?!“[13]
— Umknęli... — powtórzył strapiony Zyndy. — Pozostawili nam dwu białych i pięciu „ułaczynów“[14] chana Sajn-Noin...
— Cóżeście z nimi uczynili? — zawołał Czultun, chwytając brata za ramię.
— Ułaczyny powiedzieli, że na rozkaz chana prowadzili do Kałganu białych, zbłąkanych w Szamo... — rzekł Zyndy. — W drodze porwali ich Ordosi...
— Puściliście tych ludzi wolno? — pytał Czachar.
— Tak! — odpowiedział brat. — Kazałem dać im konie i naszych przewodników, którzy znają drogi do Kałganu i Koko-Choto.[15]
— Mądry jesteś, Zyndy, dziękuję ci! — zawołał Czultun.
Jechali dalej w milczeniu.
Tłum otaczał nowoprzybyłych.
Witano ich, przyglądano się, podziwiano ich oswojone dżegetaje, cmokano na widok karabinu; kobiety głaskały ręce i warkocze Irenki; śmiały się, patrząc na Romka, który robił zabawne miny i mruczał pocichu:
— Yrry! Yrry!
Henryk jechał zamyślony.
Słyszał opowiadanie Zyndy i jakaś niejasna jeszcze nadzieja świtała w jego sercu.
Postanowił wypytać Zyndy szczegółowo o wszystko, a szczególnie o wygląd zwolnionych przez Czacharów jeńców.
Podjeżdżali właśnie do jurty wodza.
Czultun z pokłonami i cmokaniem wprowadzał przyjaciół do swego namiotu.
Byjme krzątała się już koło ogniska, palącego się pośrodku jurty na kamieniach, otoczonych mosiężnemi blachami.
Służebnice powiesiły nad ogniskiem kocioł z herbatą, znosiły drewniane talerze z łakociami chińskiemi. Były tam czerwone daktyle suszone, barwne pierniki marcypanowe, orzechy.
W trzcinowych koszyczkach podawano proso, podpalone na węglach, kawały zimnego mięsiwa i mongolskie „borsuchy“ — kulki z ciasta, smażonego w tłuszczu baranim lub w oleju z ziaren orzechów ziemnych.
Rozpoczęło się ceremonjalne, odbywające się w milczeniu picie herbaty, pełne skupienia i powagi.
Gdy pierwsza miseczka gorącego napoju została opróżniona, Czultun zagaił rozmowę.
Powstał zgiełk i hałas nie do opisania.
Namiot był zatłoczony Czacharami, przyglądającymi się w milczeniu wodzowi i jego gościom. Teraz wszyscy nagle zaczęli mówić, pytać, krzyczeć, śmiać się i wymachiwać rękami.
— Yrry! Yrry! — mruczał do brata Romek, figlarnie mrużąc oczy.
Henryk nic nie odpowiedział.
Szukał oczami Zyndy; odnalazłszy go w tłumie, wyprowadził nadwór i jął wypytywać o białych, porwanych przez Ordosów.
Zyndy bardzo szczegółowo opisał ludzi, wyrwanych ze zbrodniczych rąk bandytów stepowych.
Henryk był już prawdę pewny, że Zyndy stał się wybawcą jego ojca i pilota Rouviera.
Postanowił jednak tymczasem ukryć to przed rodzeństwem, aby nie obudzić przedwczesnej nadziei.
Tegoż wieczora prosił Czultuna, aby posłał zaufanego człowieka do Kałganu z telegramem do pomocnika ojca w Tientsinie i do księdza polskiego w Szanghaju.
— Niech goniec weźmie potrzebną ilość „dżeń-szeniu“, sprzeda i za otrzymane pieniądze wyśle depeszę! — mówił Henryk.
— Nie! — zaprzeczył Czultun. — Dam kilka dolarów chińskich memu ułaczynowi. On załatwi wszystko dobrze, bo to człowiek pewny.
Nazajutrz o świcie młody Czachar — Azym machnął nahajem i wyruszył w daleką drogę.
Mali podróżnicy, otoczeni przyjaźnią Czultuna, dobrocią jego młodej żony i gościnnością całego szczepu, który już wiedział od swego wodza o ocaleniu mu życia przez dzielne dzieci, spędzali czas w Cagan-Czułutaju bardzo przyjemnie.
Gonili na śmigłych kucykach mongolskich, siedząc na bogato przystrojonych, ozdobnych siodłach; odwiedzali stada i tabuny, przyglądali się dzielnym łucznikom czacharskim, z którymi w zawody szedł czupurny Romek. Kobiety zapraszały do jurt małą, jasnowłosą Irenkę i obdarzały ją czem mogły. Wśród tych darów były jedwabne szaty mongolskie, pięknie haftowane buty, wzorzyste pasy, obszyte paciorkami i złotemi sznurkami czapeczki, barwne chusteczki — „chatyki“, przynoszące szczęście według zabobonnej wiary koczowników, łakocie, koszyczki, mosiężne miseczki i różne drobne rzeczy, wyrabiane przez pracowite kobiety stepowe.
Pewnego dnia podczas obiadu do jurty Czultuna wbiegł Czachar i zawołał:
— Wodzu! Straszna nowina! Od wschodu nadlatuje ogromny ptak. Z pewnością chce porwać owce!…
Wszyscy wypadli z jurty.
Nad horyzontem, jeszcze daleko, odcinał się od bladego nieba czarny punkt, szybko mknący naprzód.
Wkrótce dobiegł głuchy, jednostajny huk.
— Motor! — zawołał Romek.
Henryk przybladł, a Irenka rączki złożyła jak do modlitwy.
— To — dwupłatowiec! Farman! To, pewno, pan Rouvier z tatusiem do nas lecą! — wołały uradowane dzieci.
Mongołowie w strachu rozbiegali się w różne strony i kryli się w jurtach.
Nastraszone turkotem samolotu konie rwały się z uwięzi i rżały. Dżegetaje wierzgały i gryzły się wściekle.
Dzieci zaś stały zapatrzone w nadlatującego ptaka, który już zataczał nad równiną coraz węższe koła, wyglądając dogodnego miejsca dla lądowania.
Nareszcie dotknął ziemi, odbił się, przeleciał kilkanaście metrów, potoczył się płynnie, podnosząc obłoki śniegu i piasku.
Jeszcze kilka chwil i dzieci z okrzykami radości biegły ku wyskakującemu z aparatu ojcu.
Urywanemi głosami opowiadano sobie wzajemnie o przygodach w Szamo.
Pan Broniewski z Rouvierem, wyszedłszy na poszukiwanie osiedla, zbłądzili i stracili kierunek. O głodzie szli pięć dni. Napadła na nich i porwała jakaś luźna banda Mongołów. Po paru dniach bandytów schwytali żołnierze księcia mongolskiego — Sajn-Noina.
Potężny chan dał im swoich przewodników do najbliższej stacji kolejowej — Kałganu.
W drodze zuchwali Ordosi uczynili na podróżników napad, lecz pewnej nocy jeźdźcy jakiegoś… Czultuna uwolnili ich…
— Czultun! — wykrzyknęły dzieci. — To nasz przyjaciel najwierniejszy!
Z jurt zaczęli wychodzić Czacharzy. Jeszcze nieufnie zbliżali się do straszliwego, turkoczącego ptaka.
Znowu zmykali naoślep, ujrzawszy wyskakującego z jego wnętrza owiniętego w futro Rouviera w ogromnych okularach.


Rozdział XV.
Pożegnanie.

Dwa dni tkwił dziwny ptak na okrytej śniegiem równinie, wpobliżu jurt czacharskich w Cagan-Czułutaju.

Czultun z radością podejmował w koczowisku nowych gości i słyszeć nie chciał o ich natychmiastowym odlocie.
Dzieci zaś stały, zapatrzone w nadlatującego ptaka...
Nareszcie nastał dzień pożegnania.

Pan Broniewski dziękował wodzowi za przyjaźń dla dzieci, zaginionych w pustyni i za pomoc, okazywaną im w ciężkich przygodach.
Ucieszył się Czultun, gdy Henryk przetłumaczył mu słowa ojca, który w imieniu Sajn-Noin-Chana obiecał mu przyjaźń potężnego sąsiada i zapomnienie dawnych uraz i sporów.
— Chan wdzięczny ci jest, wodzu, zato, żeś uratował jego syna, który był wśród ułaczynów, wziętych do niewoli przez Ordosów! Odtąd Czacharzy Czultuna mogą śmiało przekraczać granice posiadłości Sajn-Noina; będą witani, jako bracia!
Pan Broniewski podarował Czultunowi i Zyndy piękne zegarki i rewolwery, a ich żonom — złote bransoletki.
Irenka uściskała dobrą Byjme i przytuliła się do wzruszonego Czultuna.
Płakała, żegnając wiernego przyjaciela, a Czachar, przyciskając do siebie jasnowłosą dziewczynkę, cicho cmokał i szeptał:
— Sajn! Sajn! Ałtan chuchet![16].
Głaskał Irenkę po jasnych włosach i po rączkach całował, muskając nie wargami, lecz nosem, jak to zwykle czynią Mongołowie.
Chłopców żegnał inaczej.
Stał przed nimi, dotykał ich czoła, piersi i ramion, poczem całował sobie palce, co było wyrazem szacunku.
Wreszcie podniósł rękę nad głową i rzekł uroczyście:
— Na wielkiego Buddę! Dopóki słońce świeci mi, dopóki nogi moje chodzą po ziemi, dopóty będę waszym wiernym „nuchur“! Na każde zawołanie wasze stawię się, bo życie moje ratowaliście odważnie i śmierci wyrwaliście Czultuna, wodza Czacharów Cagan-Czułutaju!
Otoczeni tłumem Mongołów wyszli z jurty i skierowali się do samolotu, przed którym już uwijał się pan Rouvier.
Zyndy układał w kabinie należący do dzieci ciężki worek z dżeń-szeniem i kilka przedmiotów, pozostałych z wyprawy.
Henryk podbiegł do pilota i o coś prosił go. Francuz kiwnął głową i uśmiechnął się życzliwie.
Chłopak zbliżył się do Czultuna i, podając mu karabin i ładownicę z nabojami, powiedział:
— Weź to sobie drogi Czultunie, na pamiątkę od nas! Bóg jeden wie, czy spotkamy się jeszcze kiedy w życiu. Niechże ten karabin przypomina ci Irenkę, Romka i Henryka Broniewskich!
Czachar cmoknął głośno i szepnął zdławionym głosem:
— Nuchur! Czultun nigdy nie zapomina tych, kogo miłuje jego serce! Nigdy!
Dzieci ogarnęły ostatniem spojrzeniem oblicza przyjaciół i bezkresny step Cagan-Czułutaju.
Nagle Irenka zawołała:
— A cóż będzie z naszemi miłemi dżegetajami?!
Czultun zamyślił się na chwilę i odparł:
— Moi ludzie zjedliby je… Nie chcę jednak, aby się tak stało, boś ty je pieściła małą rączką swoją… Wypuścimy je na wolność!
Skoczył ku dżegetajom, pozrzucał im uzdy i pęta z nóg, gwizdnął i krzyknął:
— Wolność wam daje jasnowłosa Irenka!
Śmigłe koniki, podniósłszy ogony, nastroszywszy krótkie grzywy i nastawiwszy uszu, pobiegły. Narazie powoli, nieśmiało, jeszcze niepewne, po chwili coraz szybciej, podnosząc za sobą kurzawę śnieżną.
Odbiegły ku wzgórzom i stanęły, czujne, zdumione, pytające…
Czachar gwizdnął raz jeszcze, a za nim hałasować zaczął cały tłum Mongołów.
Dżegetaje, płaszcząc się i wyciągając zwinne ciała, pomknęły, znikając w stepie.
— One kochają wolność tak jak i Czacharzy… — rzekł cicho Czultun.
Podszedł do aparatu, gdzie z okienek wyglądały twarzyczki młodych, dzielnych przyjaciół i zawołał:
— Kochajcie wolność nad wszystko! Brońcie swojej wolności i innym pomagajcie stawać się wolnymi!
W tej chwili zaturkotał motor.
Śmigło ze świstem rozcinało mroźne powietrze, rozrzucało śnieg i drobne kamienie.
Samolot ruszył z miejsca, podskoczył raz i drugi, poderwał się i, już zwolniony z więzów ziemi, podnosił się dumnie, jakgdyby olbrzymi, potężny ptak, coraz wyżej… wyżej…
Zatoczył szerokie koło.
Jeszcze raz okrążył całe koczowisko Cagan-Czułutaj, z plamkami ledwie dostrzegalnych już jurt, z mrowiem czarnych, drobnych postaci gościnnych Czacharów i popłynął łabędzim lotem na wschód.
Przed oczami dzieci odsłaniały się coraz to nowe obrazy…
Woddali tonęła we mgle słonecznej pustynia Szamo, gdzie przeżyły te dzielne dzieci siedem długich miesięcy.
Pozostawiły tam przyjaciół wiernych, zdobyły wiarę w miłosierdzie Boże i ufność niezłomną we własne siły, zrozumiały potęgę miłości i wzajemnego szacunku, wypróbowanych i wzmożonych życiem na pustyni, pełnem niezapomnianych wrażeń, porywu odwagi i radości pracy.



Wyrazy, wymagające objaśnienia.
agrafka — zapinka, szpilka.
ałtan chuchet — złotowłose dziecko.
arba — wóz o dwu kołach.
arkan — lasso, rzemień z pętlą dla chwytania koni.
aromatyczny — mający piękny zapach; wonny.
automat — przedmiot, poruszany maszyną, umieszczoną w nim.
bidon — blaszanka, naczynie z blachy.
brzechwa — opierzony koniec strzały.
buńczuk — chorągiewka z ogonem końskim zamiast tkaniny.
burta — bok łodzi.
chara czutchur — czarny djabeł.
chinina — gorzkie lekarstwo, wydobywane z kory drzewa chinowego.
diadem — korona, opaska z klejnotów.
dwupłatowiec — statek powietrzny o dwóch parach skrzydeł.
dystans — odległość.
huragan — silny wicher.
jurta — namiot.
kabina — pomieszczenie dla podróżników we wnętrzu aeroplanu, czyli statku powietrznego.
kanjon — głęboki wąwóz.
karawana — szereg wozów lub zwierząt (wielbłądów), ładowanych ciężarami.
kłus — szybki, równy bieg.
kołczan — pochwa na strzały.
kombinować — myśleć.
krotochwilny — wesoły, dowcipny.
lasso — rzemień z pętlą do chwytania koni.
łęk — wystająca od przodu część siodła.
manewr — ruch.
marcypan — słodkie ciastko z migdałami.
misternie — artystycznie, pięknie.
nuchur — przyjaciel.
oaza — gaik wśród piasków pustyni.
pacjent — człowiek, podlegający leczeniu.
patroszenie — wyjmowanie wnętrzności z zabitego zwierza, ptaka lub ryby.
pensja (zakład) — zakład naukowy, szkoła.
piargi — piaski, żwirowe pola.
pilot — kierownik statku powietrznego.
rulonik — zwiniątko.
spych — zbocza góry.
sylwetka — zarys postaci.
startowanie — odbijanie od ziemi statku powietrznego.
tabun — stado koni.
tajfun — japońska nazwa wichru.
tamarynd — pospolita w Azji roślina.
termos — naczynie, w którem przechowują się płyny w stanie gorącym.
trakt — szlak, droga.
trofeum — zdobycz.
trucht — nieszybki bieg konia.
tubylec — mieszkaniec stały.
tuziemiec — mieszkaniec stały.
ułaczyn — przewodnik.
witrynka — szafka oszklona.
wojłok — filc, gruba tkanina z włosia lub wełny.
zenit — punkt na niebie, znajdujący się nad głową człowieka.






  1. Zewnętrzna Mongolja. Stolica tego kraju — Urga.
  2. Arba — wóz.
  3. Przyjaciel serdeczny.
  4. Namiot, szałas.
  5. Zwyczaje i życie tych gazel opisałem szczegółowo w książce „Ludzie, zwierzęta i bogowie“, Poznań 1929 i Warszawa, 1923 r.
  6. Zwierzę, żyjące w Indjach i w Południowej Ameryce.
  7. Rodzaj lassa.
  8. Stado przelotnego ptactwa wodnego: gęsi, kaczek, łabędzi.
  9. Chińska nazwa Chin.
  10. Prorok, czczony przez Mongołów.
  11. Mori — koń (po mong.).
  12. Mongolski szczep.
  13. Czarne djabły.
  14. Przewodnik.
  15. Dwa miasta chińskie, od których ciągnie się kolej do Pekinu i Szanghaju.
  16. Złote dziecko.






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Ferdynand Ossendowski.