Marcin Badyl przed sądem gminnym

<<< Dane tekstu >>>
Autor Klemens Junosza
Tytuł Marcin Badyl przed sądem gminnym
Pochodzenie Monologi. Serya druga
Wydawca Księgarnia Teodora Paprockiego i S-ki
Data wyd. 1898
Druk Drukarnia Artystyczna S. Sikorskiego
Miejsce wyd. Warszawa
Ilustrator Franciszek Kostrzewski
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały zbiór
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


MARCIN BADYL
PRZED SĄDEM GMINNYM.




A to, dopraszam się łaski przeświętnego sądu, było tak: szczerą prawdę powiadam, jak na świętej spowiedzi.
Szliśmy na jarmark, we trzech gospodarzy sprawiedliwych: Michał Dzięcioł, Wojciech Balasiński i ja, a zaś babów jeno dwie, bo moja słabowała na kolki i musiała w domu zostać, a zasie wieprzaków dwa, niby biały Dzięcioła Michała i czarny, niby mój.
Zaś baby miały, wedle przemożenia, jajka, masło i widzi mi się, koguta, albo może kokoszę, bo nie pamiętam... Chyba kokoszę... a zresztą może i koguta... Nie spieram się, może to był kogut, a może i kokosza...
Przeświętny sąd powiada, żeby gadać o sprawie, jako że mnie Icek, psia wełna, oskarża według pobicia. Nie było żadnego pobicia. Niech tu choćby pięciu dochtorów stanie; wszystkie gnaty mogą w nim porachować, czy który przetrącony, albo wykręcony! A ja sam mam krzywdę, bo za wieprzaka dostałem jedenaście rubli, we dwóch papierkach, niby jeden czerwony, a jeden żółty — i to mi ktoś ukradł — żaden dochtór tego nie znajdzie.

(Chwila przerwy).

Ano, juści sprawiedliwie przeświętny sąd powiada, żeby gadać, jak było; ja też gadam po porządku... Szliśmy na jarmark... trzech nas było gospodarzy sprawiedliwych: Michał Dzięcioł, Wojciech Balasiński i ja...
Gdzieśmy wstępowali po drodze? A dyć wstępowaliśmy w Wólce do karczmy, według tego, jako na świecie był ziąb. Na jarmarku piliśmy z rzeźnikiem litkup u Abrama. Godny rzeźnik, grubaśny taki oto...
A potem? A juści, przeświętny sądzie, z Balasińskim u Judki, a z Dzięciołem u Michla... Sąsiady to dobre, niby Balasiński i Dzięcioł. Piło się z jednym osobliwie i z drugim osobliwie, a potem zeszliśmy się wszystka trzech koło mostu u Srula i piliśmy w kupie. Na to jarmarki są, żeby sobie gospodarze mogli czasem grzdyki przepłukać.
A! dyć słucham, przeświętny sądzie, opowiadam jak było od początku... Szliśmy sobie na jarmark, trzech nas gospodarzy sprawiedliwych: Dzięcioł Michał, Balasiński Wojciech i ja..

(Chwila pauzy).

Ale gdzie zaś! przeświętny sąd pyta, gdzieśmy byli potem? niby od Srula wyszedłszy?... A juści byliśmy... zapomniałem, jak się ten żydzisko nazywa.. ale to pamiętam, że Balasiński był fundator. Ja już żółtego papierka nie miałem, jeno mi ostał czerwony. Owinąłem go we szmatkę, zapakowałem do kalety i rzekłem: siedź-że tu spokojnie; nie prędko świat obaczysz... Bo ja już taki jestem zawzięty...
Wielmożny sędzia każe gadać, a jak jeno ja gadam, to wielmożny sędzia dzwoni i każe nie gadać, jeno żeby o tem, co do sprawy należy. Toć gadam. Szliśmy na jarmark we trzech, gospodarze sprawiedliwe: Balasiński Wojciech...

(Pauza).

To niechże przeświętny sąd sam powie, co chce wiedzieć.

(Pauza).

No, dobrze... i dość na ten skutek, że jakeśmy na jarmark szczęśliwie przyszli, takeśmy szczęśliwie wyszli, jeno co Balasiński raz się w rów obalił, bez to, że mało ma kleju w nogach. Szliśmy gościńcem do samego lasu i lasem het znów het do samej Wygody — a to już przeświętnemu sądowi wiadomo, że nie tylko człowiek, ale i kużde bydlę w Wygodzie koło karczmy stanie; bo i ono, choć jeno wodę tylko pijące, rozumie i miarkuje, że o suchej gębie...
I znowu dość... Toć mówię, żeśmy wstąpili we trzech, gospodarze sprawiedliwe: Balasiński Wojciech, Dzięcioł Michał, niby ja — Marcin Badyl i babów dwie: Wojciechowa i Michałowa. A narodu było już jak nabił, żeśmy się ledwo do beczki dopchali, a fundator był Dzięcioł, bo ja już żółty papierek swój straciłem, a czerwony schowałem do kalety...

(Pauza).
A toć powiadam: było nas trzech gospodarzy... Nie? Jeno o Wygodzie? Słucham się przeświętnego sądu. Wypiliśmy po miarce. Michałowa powiada: jedźmy, ja powiadam: jedźmy; Balasiński nic nie odpowiada, jeno się przekomarza z żydami, bo się napchało chyba z piętnastu. Wiadomo przeświętnemu sądowi, że żydy w kupie bardzo harde: poczęli Balasińskiego popychać, a że kleju w nogach miał obrzednio, tedy się chłopisko obaliło — a żydy na niego powsiadały... Kumie ratuj! Jakże nie ratować?... I jego baba woła: kumowie, ratujcie! I zaraz sama też do żydów z pazurami... udrapała kilku... a ja widzę, że kiepsko i że na Balasińskim ścisk za duży — dalej onego ratować...
(Pauza).

Przeświętny sąd pyta: czym bił? Ja do bicia nie wyrywny i bić nie biłem, jenom ich krzynkę zeprał, i to nie kijem, ale gołą pięścią. Puścili Balasińskiego, nawalili się na mnie całą kupą... że choć klej w nogach mam, przecie powaliłem się na ziemię. Żydy na mnie, a Balasiński na wierzch na żydów, Dzięcioł na Balasińskiego... jeno mi było okropnie ciężko... bo choć żydy naród lekki, ale w kupie ważą... Chargotały jeno z zawziętości, aż im w gardzielach grało; już myślałem, że duch ze mnie wyjdzie — dopiero Wojciechowa z Michałową stągiew wody chwyciły i chlust na całą kupę! Żydy się wody boją... Ja się podniosłem... sięgam do kalety, czerwonego papierka niema. Mankulia mnie zdjęła... Ja do żydów — żydy w nogi... Icek się nawinął... kropnąłem go — a on, psia wełna, zaraz do sądu o pobicie...
Przeświętny sąd powiada, żebym się przyznał — toć sprawiedliwie mówię jak było. Szliśmy na jarmark we trzech, gospodarze sprawiedliwe: Dzięcioł Michał, Balasiński Wojciech i niby ja... Cicho?... dość?... noto dość.

(Po pauzie).

Albo trzy ruble kary, albo dwa dni kozy?... A juści, odsiedzieć, odsiedzę, ale com zeprał... tom zeprał... Bo to przeświętny sądzie, było tak... Szliśmy na jarmark we trzech, gospodarze sprawiedliwe: Balasiński, Dzięcioł i ja...
Za drzwi mam iść? — to pójdę; nie chceta słuchać, to nie słuchajta... ale com żydów zeprał, tom zeprał.







Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Klemens Szaniawski.