Markiza Pompadour/Rozdział XXI

<<< Dane tekstu >>>
Autor Leo Belmont
Tytuł Markiza Pompadour
Podtytuł Miłośnica królewska
Rozdział W Bastylji
Wydawca Instytut Wydawniczy „Renaissance“
Data wyd. 1926
Druk Drukarnia Vernaya Sp. Akc.
Miejsce wyd. Warszawa — Poznań — Kraków — Stanisławów
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
Rozdział XXI.
W Bastylji.

Latude wysiadł przed główną bramą Bastylji. Powóz odjechał. Młody człowiek, rozpytawszy się o siedzibę komendanta, udał się do kancelarji. Nie bez wyniosłości wręczył list najwyższemu strażnikowi głównego więzienia dla przestępców politycznych Francji.
„Od kiedy pocznę pełnić moje obowiązki, panie komendancie?“ — spytał Latude, mrużąc figlarnie oczy.
Komendant spojrzał na młodego człowieka zdziwiony.
„Pan sam tu przyjechałeś?“ zapytał.
„Naturalnie! W powozie markizy de Pompadour!“
„Pan sam przywiozłeś ten list?!“
„Sam! Co za pytanie?“
„A, tak?! pan jesteś bardzo młody, przyjacielu.“
„A pan za stary!“ rzekł urażony Latude.
„W istocie!... Nie przeczę. Godziłoby się na stare lata wypocząć, ale... moje obowiązki są zbyt trudne,“ uśmiechnął się komendant.
„Pytam pana nie o to, czy są trudne, ale kiedy pocznę pełnić moje obowiązki?“ spytał Latude niecierpliwie.
„Od... zaraz!“ rzekł komendant.
I skinął dwóm strażnikom, stojącym przy drzwiach:
„Zaprowadzić go do celi Nr. 37.“
Latude’owi zdawało się, że się przesłyszał.
„Co?!“ krzyknął.
Ale już dwie pary atletycznych rąk ujęły go z tyłu. Wyrwał się im kolosalnym wysiłkiem oburzenia i rozpaczy. Groźny poskoczył ku stołowi, pięściami wymachiwał przed komendantem. Wrzeszczał:
„Odpowiesz pan za to przed markizą de Pompadour!“
Stalowe ramiona ujęły go ponownie, ciągnęły ku drzwiom. Latude szalał. Komendant śmiał się do rozpuku.
„Nikczemny psie!“ wołał Latude, chwytając się rozpaczliwie drzwi. „To ci nie ujdzie na sucho!...“
„Zakneblować mu usta, jeżeli się nie uciszy.“
„Ludzie! Ten łotr już nie jest komendantem. Ja nim jestem!“ zwracał się Latude błagalnie do swoich ciemiężycieli, którzy wtórowali śmiechem komendantowi.
Na tę chwilę zjawił się na progu opat Saint-Sovers, duchowny Bastylji.
Był to człowiek łagodny, który z poświęceniem pełnił swoje obowiązki przy więźniach Bastylji, udzielając im pociechy religijnej, z musu milcząc wobec nadużyć, którym nie był w stanie przeciwdziałać. W myśli jego — życie było wędrówką ciernistą, skazańców czekało niebo, ciemięzców miał ukarać Pan na sądzie ostatecznym, z losem ziemskim wypadało się godzić.
„Czcigodny ojcze duchowny!“ — zwrócił się błagalnie do opata Latude. „Oto ten łotr zazdrosny o swoją władzę chce mnie uwięzić, wbrew nominacji na komendanta, którą otrzymałem od pani Pompadour.“
„Co za łotr?“
„Komendant!... Powiadam, że działa wbrew rozkazom pani de Pompadour.
Opat wszedł do kancelarji. Na jego znak strażnicy zwolnili nieco nacisku, mając jednak wciąż Latude’a na oku.
„Dlaczego temu człowiekowi zadają gwałt, komendancie,“ rzekł opat grzecznie. „Czy nie raczyłbyś mnie poinformować? Co to za rozkaz, o którym mówi?“
Komendant z uśmiechem podał opatowi list przyniesiony przez Latude’a.
„Oto ta nominacja!“
Opat spojrzał.
„Nazywasz się Latude?“ zapytał.
„Tak jest!...“
„Zatem błądzisz, młodzieńcze!... To jest Lettre de cachet — rozkaz kancelarji królewskiej o areszcie, wydawany in blanco... jak to jest u nas w zwyczaju — pokiwał głową ze smutkiem opat. I jest tu wyraźnie wpisane twoje nazwisko Latude z przypiskiem pani de Pompadour: zatrzymać w Bastylji bez terminu... To znaczy: na zawsze!...“
Latude zemdlał.

Kiedy przyszedł do siebie, poczuł, że jest ubrany w jakieś lepkie gałgany, że leży na zgniłej słomie, że wszystkie członki ma obolałe — przypomniał sobie, jak przez mgłę, walkę z jakimiś ludźmi o Herkulesowej sile. Z pod sufitu sączyło się skąpo przez zakratowane okno szare światło zmierzchającego się dnia. Usiłował podnieść się — ręką namacywał wilgotne mury. Coś przebiegło mu po nogach, po obnażonej piersi — coś obmierzłego: wytrzeszczył oczy — to był olbrzymi szczur, który skrył się w norze.
Latude ujął głowę oburącz — nagle zrozumiał wszystko — przypomniał zagadkowy uśmiech markizy — i obłudną pieszczotę jej palców, zanurzonych w jego włosach. Jął bić głową o mur — rozkołysany straszliwym szlochem. Do tej boleści, która wołała w nim: „nazawsze! nazawsze! żywcem pogrzebany!“ — do uczucia okrutnej niemocy, do rozpaczy z powodu pokruszenia się wszystkich marzeń, nadziei, dawnych snów życia, dołączyła się okrutniejsza nad wszystko samowiedza, że... sam tu przywiózł siebie, że dał się tak idjotycznie złapać, zwieść, podeptać przez tę... „tak czarującą, a tak wyrafinowaną w podłości kobietę...“
„Idjoto! idjoto!“ wołał do siebie, bijąc głową o mur i przypominając sobie swoją nieostrożną wymowność.
A z jadem samopogardy łączyła się żrąca trucizna nienawiści do niej... do Markizy de Pompadour!




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Leopold Blumental.