Markiza Pompadour/całość

<<< Dane tekstu >>>
Autor Leo Belmont
Tytuł Markiza Pompadour
Podtytuł Miłośnica królewska
Wydawca Instytut Wydawniczy „Renaissance“
Data wyd. 1926
Druk Drukarnia Vernaya Sp. Akc.
Miejsce wyd. Warszawa — Poznań — Kraków — Stanisławów
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Okładka lub karta tytułowa
Indeks stron
MARKIZA
POMPADOUR
Miłośnica królewska
Romans historyczny
Na podstawie źródeł historycznych napisał
LEO BELMONT
Instytut Wydawniczy RENAISSANCE“
Warszawa — Poznań — Kraków — Stanisławów

Copyright by Instytut Wydawniczy „Renaissance“
Drukarnia Vernaya Sp. Akc.

Rozdział I.
Wróżba „cyganki“.

W pewien letni wieczór roku 1731-go pani Lebon, słynna z trafności swoich przepowiedni i z dumą nosząca przydomek „cyganki“, rozłożyła na wytwornym stoliku w salonie pani Poisson karty przed jej dziewięcioletnią córeczką Joanną-Antoniną, domagającą się wywróżenia jej przyszłych losów. Długo śledziła ze skupieniem porządek kart, kiwała głową i wreszcie ozwała się z głęboką powagą:
„Piękne i mądre dziecię, twój los zapowiada się niezwykle... Bogactwo, potęga, sława otoczą twoje istnienie... Będziesz kochanką Króla!
„Będziesz kochanką!“ nie mówi się do dziewięcioletnich dziewczątek. Ale to był wiek XVIII, który wyśmiał dowcipnie dawną surowość obyczajów. To działo się śród francuskiego narodu, który przyswoił sobie dewizę, wyszytą na podwiązkach przez pewną wesołą Paryżankę jeszcze w XVI. wieku: Ceń miłość, zawdzięczasz jej życie!“ To było w domu hołdującej naukom lekkomyślnego Amora i eleganckiemu cynizmowi — pani Poisson, która już była przeszła przygody miłosne, podczas zamęźcia, na utrzymaniu ministra wojny pana Le Blanc i pewnego zagranicznego posła, a obecnie — w momencie tej wróżby — była od lat wielu jawną kochanką bogatego jeneralnego dzierżawcy dochodów skarbowych, pana Lenormant de Tournehem. To działo się w bogato umeblowanym na rachunek tego znakomitego pana salonie mieszczańskim i w jego obecności.
A w tej chwili oboje z jednakowym zachwytem wpatrywali się, jak w tęczę, w pełną gracji postać dziewięcioletniej dziewczynki, przenoszącej szeroko rozwarte radosnem zdziwieniem oczy z kart na wróżkę i z jej poważnej twarzy na znamienne figury kart. Z jednakim zachwytem, — tu wolno dodać z prawa faktycznego stanu rzeczy, wbrew zapisowi metryki Joanny-Antoniny Poisson z dnia 30. grudnia 1721 roku: z zachwytem rodzicielskim“, gdyż pan de Tournehem mógł sobie słuszniej rościć prawo ojcowstwa do mającej arystokratyczne rysy i cechy podobieństwa doń z twarzy i charakteru panny Poisson, niż przebywający w długich i częstych rozjazdach mieszczanin i urzędnik wojskowy, ojciec legalny.
W danej chwili, od której rozpoczyna się nasza opowieść, był on również nieobecny; ale już nie w interesach służbowych znajdował się zdala od swego domu. Przebywał we własnym, i to znacznej wagi, interesie stale od lat kilku za granicami Francji, tłukł się po niewiadomych krajach, często pod przybranemi nazwiskami — z Hamburga przeskakiwał na granicę Belgijską rodzinnego kraju, do którego nie śmiał przecie wkroczyć mimo tęsknoty. Albowiem owym interesem było bezpieczeństwo osoby własnej, nad którą za oszustwa i lekkomyślne podczas służby obejście się z kasą skarbową zawisł wyrok sądu wojennego, skazujący go na powieszenie. A jeżeli pan Poisson nie został wydany władzom francuskim przez obce rządy, zawdzięczał to możnej protekcji pana de Tournehem, który męża swojej kochanki i legalnego ojca swojej naturalnej córki — celem uniknięcia kompromitacji jej nazwiska — szlachetnie ochraniał naprzekór listom gończym i skrycie utrzymywał na wygnaniu. Pan Poisson spodziewał się, że dzięki tej protekcji winy jego zostaną mu puszczone w niepamięć i będzie mógł z czasem powrócić do ojczyzny — nie tyle gwoli upomnienia się o swoje przedawnione prawa małżeńskie, ile dla zaprzestania nużącej tułaczki i znalezienia się w pobliżu „swojej“ jedynaczki. Albowiem rozmiłował się szczerze w prześlicznem dziewczęciu, mimo mocnych wątpliwości co do swoich praw ojcowskich i cieszył się przywiązaniem maleńkiej Joanny, przed którą tajemnica jej pochodzenia, dzięki resztkom przyzwoitości mieszczańskiej, została ukrytą. Czy na zawsze? — o tem historja milczy.
Otóż w tym kraju, który otoczył sławą — pomimo wszelkich współczesnych przekąsów i uprzedzeń — nazwiska kochanek królewskich Djany de Poitiers, Agnieszki Sorel, Gabrjeli d’Estreès, Henrjetty d’Entragues, miłośnic Karola VII. i Henryków II. i IV., który niedawno grzmiał chwałą faworyt Ludwika XIV., pań de Lavallière, de Maintenon i markizy Montespan; w tym czasie, kiedy Ludwik XV. wstępował w ślady swego królewskiego pradziada, splatając jawnie w oczach dworu i narodu sieci miłosne i wynosząc na tron Erosa wielkie damy z arystokracji; otóż w tym domu, który napełniony był atmosferą miłości i daleki od rygorów moralnych, jak to wskazuje przeszłość państwa Poisson i opieka pana de Tournehem, — słowa wróżby pani Lebon pod adresem dziecka: „Będziesz kochanką króla!“ nie zabrzmiały bynajmniej rażąco. Zwróćmy uwagę nadto, że nawpół pobłażliwy język francuski, względny dla praw miłości, nie zna rozróżnień słownych, właściwych innym mowom na tym terenie: Metresa“ (tak to brzmiało w oryginale) jest wyrazem jednakowo służącym ideom kochanki“, nauczycielki“ i władczyni“, jakby raz na zawsze język przewidział, że faworyta może być nauczycielką tak w sztuce miłości, jak i polityki lub kultury, jakby przewidział, że w osobie pani de Pompadour kochanka stać się może prawdziwą władczynią Francji!...
I jeszcze jedno. Słowa przepowiedni zwrócone były przez przenikliwą „wróżkę“ do zaiste niepospolitego dziecka, które na mądrem czole, na przedziwnie białej i wyrazistej, niby marmur, tknięty dłutem Canowy, twarzyczce — nosiło wyraz wyższej nad wiek dziecięcy powagi; ozwały się do dziecka, które w głębokich, marzycielskich, mieniących się czarnością i szafirem oczach, mieściło znak geniuszu; a jakkolwiek filigranową była figurka dziewczynki, przecie w sposobie noszenia stroju, w elastycznych ruchach, we wdzięku całej postaci, przypominającym zwroty tancerek na płaskorzeźbach greckich — miało już znamiona dojrzałej kobiety, widne w pączku.
„Będziesz kochanką króla!“ to zabrzmiało w uszach dziewczynki, niby treść czarodziejskiej bajki. Jej oczy zaświeciły radością, ale usta zachowały wyraz niezłomnej powagi, pozostały skute milczeniem. Nie rzekłszy słowa, wolnym krokiem odeszła od wróżki, kierując się do dziecinnego pokoju. Tu wcisnęła się w najciemniejszy kąt i zamyśliła głęboko. Był w niej dreszcz radosny, bo wyciągnęła entuzjastycznie białe obnażone rączki w przestrzeń. Ale w jej zamyśleniu był także smutek, jakby dziecko przeczuwało cierniste drogi, które miały kobietę starszą zaprowadzić do wysokich przeznaczeń. W milczeniu dziecka była już skupiona wola człowieka. Było ono z natury ambitne, ale bodaj te ambicje rozpaliła do czerwoności — popchnęła w określonym kierunku na całe życie — owa przypadkowa, albo rodząca się z niezwykłej umiejętności czytania w duszach ludzkich, wróżba doświadczonej pani Lebon.
Jeżeli to nie jest jedyny wypadek historyczny, to jest to przynajmniej jeden z najrzadszych, że wróżba, oparta na pozornej mądrości przypadku — na dwuznacznej mowie kart, na gmatwaninie znaków „wiedzy cygańskiej“, spełniła się tak dosłownie i w takiej imponującej pełni, że raczej — iskra fantazji (boć było tylko fantazją przerzucenie jakiejś mieszczki, panny Poisson, w rolę, którą pełniły urodzone, utytułowane damy z najwyższych sfer dworskich), ta iskierka wyobraźni paplającej damy padła zarzewiem na duszę dziecka — bujną, wytrwałą, hartowną, paliła się i rozgrzewała przez długi szereg lat — ochraniana z mozołem przed chłodnemi powiewami ze wszystkich stron, nie gasła nigdy, ukształtowała wolę kobiecą w kierunku czynnym jedynego jej marzenia, z idée fixe stworzyła rzeczywistość całego życia, roznieciła się w wielkie ognisko, które oglądała Francja wyżyn i nizin, oglądały ze zdumieniem lub z gniewem narody, zapamiętała nazawsze z pół-złośliwym hołdem historja!
Fakt, że Panna Poisson, będąca jeszcze dzieckiem, nadała ogromną wagę tej wróżbie, zadokumentowany został po latach wielu przez rozporządzenie skłonnej do przesądów markizy de Pompadour, stanowiące o wydawaniu z jej szkatuły pensji rocznej 600 liwrów pani Lebon „za to, że przepowiedziała mi, kiedy miałam lat 9, iż zostanę metresą Ludwika XV.“.

Przepowiednia pani Lebon sprawiła wrażenie jeszcze na jednej osobie, wywierając wpływ, prący w tym samym kierunku i znamienny w utorowaniu drogi „przenaczeniu“. Jak oczarowana, wysłuchała słów „wróżki“ pani Poisson.
Po odejściu Joanny-Antoniny ekscentryczna kobieta rzuciła się gwałtownie w ramiona uśmiechającego się sceptycznie pana de Tournehem i zawołała.
„Wychowamy ją na kąsek królewski!“
Pod wpływem mocy tego wybuchu uśmiech sceptyczny znikł z subtelnych warg pana de Tournehem.
„Dobrze!“ powiedział. „Rozporządzaj moim majątkiem, ile ci się podoba. Daj jej najlepszych nauczycieli. Wykształć wszystkie dary jej natury.“
I dodał szeptem na ucho:
„Nasza mała godną jest takiej karjery...“
Pani Lebon dosłyszała i podkreśliła:
„Chybaby król nie poznał się na kąsku królewskim.“
Wszystko troje umilkli. Patrzyli w przyszłość daleką...
Widzieli o czternaście lat naprzód — moment, kiedy panna Poisson, późniejsza pani d’Étioles, wkraczała na pokoje Wersalu, by wejść w rolę miłośnicy królewskiej, markizy de Pompadour, i umrzeć po latach dwudziestu w pałacu królewskim w roli wszechwładnej pani Francji!




Rozdział II.
Warunek niewierności małżeńskiej.

Do pokoju dziecinnego, w którym ukryła się Joanna, wbiegł chłopiec, mogący liczyć lat czternaście, przecie wzrostem nie wiele wyższy od niej. Niezmiernie wytworny, obcisły strój tylko uwyraźniał brzydotę jego twarzy i niedorozwój budowy ciała. Na ustach jego przewijał się ciągle grymas, jakby znamionujący początek płaczu. W ciemnych oczach pojawiały się chwilami iskierki wybuchowego gniewu — niemocnego wobec tej płaczliwości. Chorowity z natury chłopiec był siostrzeńcem pana Lenormant de Tournehem i zwał się Lenormant d’Étioles. Osierocony w dzieciństwie znajdował się pod opieką swego wuja, który kochał go raczej z obowiązku krwi, upatrując w nim jedynego dziedzica swego wymierającego rodu, niźli z przekonania o jego wartości duchowej. Wątpliwem było, czy ten psujący się odprysk ongi rycerskiej rodziny potrafi odświeżyć jej tradycje, zresztą świetniejsze w wyobrażeniu pana de Tournehem, niż we wspomnieniach wszystkowiedzącej arystokratycznej opinji.
Ta opinja nie przeszkadzała jednak wujowi układać wraz z panią Poisson kombinacji, w której małżeństwo pomiędzy rzekomą córką pana Poisson, a młodym Lenormant d’Étioles miało przynieść Joannie tytuł szlachecki, przenieść na nią wspólnością małżeńskiego władania dobra rodziny d’Étioles w Lens, w dniu zawarcia ślubu — połowę majątku opiekuna mężowskiego i po najdłuższem jego życiu pozostałość skarbów rodzinnych de Tournehem’ów, na mocy gotowego w tym sensie testamentu, jako wyposażenie obojga małżonków.
Nie dziw tedy, że dzieci uważały się za „narzeczonych“. Joasia traktowała ten tytuł bez dumy, nawet z dziecinną drwiną, upatrując w nim raczej powód do pomiatania swoim małym towarzyszem zabawy, niż do uciechy, bo mianowała go „brzydalem“ i „niezgrabiaszem“. Natomiast chłopiec przejął się mocno swoją rangą „narzeczeńską“ — w jego dziecinnem sercu kiełkowała nieświadomie przedwczesna miłość dla dziewięcioletniej dzieweczki, tak dobrze wchodzącej w rolę kobiety — i pełen milczącej pokory gotów był spełniać wszystkie kapryśne rozkazy „prześlicznej Żanetki“, jego „przyszłej małżonki, pani d’Étioles“, jak podkreślał to z dumą przy każdem z nią spotkaniu.
W tej chwili wracał z baliku dziecinnego, urządzonego przez starą panią de Luynes, gdzie się znudził, ponieważ śród zaproszonych nie było Joasi — co uważał za wielką niesprawiedliwość. Nie czekał końca uroczystości, mimo zapowiedzi fajerwerków i zażądał od lokaja, aby odprowadzono go do opiekuna, którego słusznie spodziewał się znaleść w domu pani Poisson. Tutaj, ledwo stanął w progach salonu, jął oglądać się za Joasią i odszukał ją niebawem ukrytą w kącie pokoju. Padała na nią przez wysoko umieszczone okno czerwień zachodzącego słońca, przeobrażając ją dlań w zaczarowaną księżniczkę z bajki.
„Widzisz! Już jestem. Nie czekałem końca balu!“ rzekł, zbliżając się do niej z kawalerskim ukłonem. „Nie spodziewałaś się mnie. A ja wolę się bawić z tobą.
Zlekka kiwnęła mu głową. Odparła poważnie:
„Owszem, spodziewałam się, że przyjdziesz. Wiem, że wolisz bawić się ze mną.“
Uważała to za naturalne, że przekłada ją nie tylko nad swoich towarzyszy męskich, ale i nad dziewczynki w jego wieku, jakkolwiek on musiał nieraz bronić się przed zarzutami wyśmiewających go koleżków, iż bawi się z „małemi dziećmi“. — „Żanetta jest starsza rozumem od was wszystkich!“ odpalał ze złością, gotów gryźć drwinkarzy i cofać się zarazem przed ich większą siłą fizyczną.
„Pani d’Étioles!“ rzekł pompatycznie, „racz przejść się zemną po ogrodzie. Mamy piękny wieczór.“
Wstała w milczeniu i podała mu rękę.
Po chwili dwoje dzieci w pudrowanych perukach z godnością starszych zstępowało po schodach. On szedł z tyłu, stawiając ostrożnie nogi w jedwabnych pończochach i pantofelkach z djamentowemi sprzączkami, starając się nie nadeptać na tren jej szumiącej jedwabnej sukni — dzieci ubierały się, jak starsi. Znaleźli się wnet w cieniu lip zaniedbanego ogródka, przytykającego do dwupiętrowego domu pani de Chevres na placu de Grève.
Usiedli na marmurowej ławeczce.
„Żanetto!“ rzekł chłopiec, „czy pozwolisz mi, żebym cię pocałował? Tak trzeba.“
„Nie! Nie trzeba!“ odparła.
„Starsi tak zawsze robią.“
„A ja nie chcę!“
Chłopcu zakręciły się w oczach łzy.
Dodała, krzywiąc się:
„Starsi tu siedzą w tym ogrodzie i nie widzą, że tu jest... bardzo... bardzo brzydko. Niema ani fontan, ani posągów, ani klombów róż, jak w Wersalu... Tu nie wypada się całować!“
Usprawiedliwiała niejako odmowę pocałunku, może ubocznie czyniąc zarzut matce i „dobremu panu Tournehem“, że nie postarali się upiększyć ogródka według jej gustu i przekonań o koniecznem tle do „zabawy w pocałunki“, miłej dla starszych i dla dzieci.
„Chcesz?“ zapytał. „To pójdę jutro do Wersalu... i zakradnę się przez kraty i przyniosę ci trzy róże, jak wtedy, kiedy mnie obili... Ale za to pozwoliłaś pocałować się trzy razy.“
„Dlaczego dałeś się pojmać i obić?... Róże były zgniecione — brakowało listków... Podniosłeś je z ziemi. Niewarte były pocałunków.“
„Teraz klnę się honorem — nie dam się złapać dozorcom. Przyniosę ci jutro cztery najpiękniejsze róże.“
„Nie trzeba!... Po co kraść?... Ja sama sobie zerwę, kiedy będę mieszkała w Wersalu.“
Otworzył usta ze zdziwieniem — ale nie zaprzeczył. Żanetta przecie jest mądra i zawsze wie, co mówi.
„Pozwól mi jednak jutro iść po róże... i daj obietnicę, że mnie pocałujesz.“
Zmarszczyła brwi i niecierpliwie uderzyła ręką o poręcz marmurowej ławki.
„Chcę czego innego... chcę...“ zatrzymała się, myśląc.
„Rozkazuj, wszystko spełnię.“
„Naprawdę?“ ucieszyła się złośliwie. „A więc... przeleź zaraz przez ten parkan i narwij mi... pokrzyw... Tak! tak! przynieś mi bukiecik pokrzyw,“ wołała, śmiejąc się i klaszcząc w ręce, rada, że nareszcie znalazła pomysł, który odpowiadał jej planom i chwilowemu nastrojowi.
Powstał i patrzył na nią wystraszony.
„Ależ to kłuje... parzy!“ wyjąkał nareszcie.
„Mazgaj!“
„I jakże będę się przedzierał przez parkan... w tym stroju? Pójdę przez bramę i urwę jedną łodygę.“
„Nie przez bramę... I bukiet cały! Rozumiesz?... Garść.“
„Zniszczę ubranie.“
„Co mnie obchodzi twoje ubranie!“
„Ale garść pokrzyw... poparzę sobie ręce okropnie.“
„Mówiłeś zawsze, że mnie kochasz!... Nienawidzę cię, boś skłamał...“
Wstała i energicznie zawróciła ku domowi.
Dopędził ją.
„Żanetto! na co ci bukiet pokrzyw?... Przecież to nie dla ciebie...“
„Skąd wiesz?... Może dla mnie... Kwiaty noszą wszyscy, a pokrzyw nikt...“
„Ale to mnie będzie bolało przy rwaniu...“
„Widzisz! chciałam wiedzieć... czy mnie naprawdę kochasz?... Bo pani Lebon powiedziała kiedyś do mamy: „Jeżeli kto kocha, to wycierpi wszystko dla swojej miłości... a inne kochanie nic nie warte!!“
Jej oczy patrzyły z gniewem i rozżaleniem na składającego błagalnie ręce chłopca, starającego się zagrodzić jej drogę do domu. To nie były już oczy dziecka — biły taką potęgą wyrazu.
„Idź precz! Nigdy nie będę Twoją żoną!“ rzekło dziecko.
„Żanetko! Poczekaj... już idę...“
Pobiegł w stronę parkanu. Zatrzymała się na ścieżce. Jej oczy śmiały się teraz triumfem. Bawił ją mozół chłopca, niezgrabnie wspinającego się na parkan i trwożnie poszukającego oparcia dla nóg na oplatających go gałęziach.

Kiedy powrócił z naręczą pokrzyw, miał łzy w oczach i bąble na palcach, ale był rad i dumny z siebie.
„Widzisz,“ pokazywał jej ręce. „Teraz mogę cię pocałować?“
Nadstawiła z godnością twarzyczkę, odwracając nieco usta. Obsypał ją pocałunkami. Przymknęła oczy z uśmiechem — może nie chciała widzieć „brzydala“ i goniła obraz królewicza z bajki.
Byli oboje dziećmi — niewinnemi dziećmi. I w tej ich igraszce w miłość nie było nic gorszącego. Jeno ta cieplarniana atmosfera, w której wychowały się dzieci sfer wysokiej arystokracji i finansjery, przyśpieszała tętno ich krwi i uczyła ich przez naśladownictwo sztuki miłości, którą raczej bawiło się, niż żyło, wszystko dokoła nich.
„Dosyć!“ skomenderowała.
„Co mam zrobić z tem?“ zapytał, odrywając od niej chciwe usta i wskazując oczyma pokrzywy.
„Czy bardzo boli?“ spytała.
„Bardzo! Drapie — swędzi — kłuje... i parzy!“ wykrzywił się, spoglądając litościwie na własne ręce, pokryte bąblami.
„Nie rzucaj jeszcze!“
Odgarnęła rękaw sukni wysoko i podstawiła ramię.
„Dotknij!... mocno!...“
„Czem?!“ nie rozumiał.
„Pokrzywą!... No, uderz!“
„Ciebie?... Żanetko! Nie mogę.“
„Każę! Słyszysz?“
„Na honor! Nie mogę!... Jesteś kobietą!“
„Głupi! To wszystko jedno... Jesteś tchórz, nic więcej.“
„Weź sama!...“
„Nie mogę... Na palcach bąble będą widoczne. A wyżej — nie... Suknia przykryje.
„Ale po co ci to?“
„Lenormant!“ rzekła. „Nic nie rozumiesz. Pani Lebon mówiła do mamy: ,Z kochanej ręki przyjmuje się wszystkie ciosy.‘ Tak podobno powiedział jakiś wielki poeta... zapomniałam nazwisko... No, uderz...“
„Zaklinam się... na Bozię... nie mogę!“
„A! Na Bozię... Dobrze, wierzę ci!... Jesteś do niczego niezdatny. Połóż pokrzywy na ławce.“
Uczynił tak. Wówczas dziewczynka przyklękła i obnażone ramię zanurzyła w pokrzywach. W oczach szkliły się urastające krople łez, ale usta się śmiały. Mały Lenormant d’Étioles patrzył na nią z przerażeniem i podziwem:
„Co ty robisz?!... Nie boli cię?“
„Boli!... Ale trzeba się przyzwyczajać do bólu. Przecie i ciebie przezemnie bolało... a i mnie przez kogoś boleć może...“
„To go będziesz nienawidzieć.“
„Nie wiem!“ odparło dziecko z jakąś nieswoistą mądrością. „A teraz goń mnie...“
Biegła, jak wicher, w stronę promieniejącego purpurą na zachodzie słońca... Ledwo mógł nadążyć za nią po ścieżkach ogrodu i trawnikach. Nagle potknęła się o kamień — upadła. Podniosła się nim pośpieszył jej z pomocą. Zakaszlała się mocno, wyjęła obszytą koronkami chusteczkę — i przyłożyła ją do ust... Chustka zabarwiła się czerwoną plamą.
„Co to?... Ty plujesz krwią?“ zapytał.
„Nie!... Tak!... Czasem — ale bardzo rzadko. To nic... Pamiętaj — nie mów nikomu. Nie waż się... Nie trzeba przestraszać nikogo. To zaraz przechodzi.“
Musiał jej przysięgnąć, że „nikomu o tem nigdy pod żadnym warunkiem nie powie“.

Kiedy w dziesięć lat potem, w dniu 9. marca 1741-go roku Joanna-Atonina urodzona Poisson, przeszedłszy przy dźwiękach organów usłaną kwieciem ścieżkę od ołtarza do podwoi kościoła świętego Eustachego — wsparta na ręku pana Lenormant d’Étioles — odziana w szaty ślubne — nareszcie przez tłok ciekawskich, pragnących obejrzeć „czarującą pannę młodą“ dotarła do drzwiczek karety i zasiadła przy szczęśliwym nowożeńcu nastąpiła pomiędzy nimi taka rozmowa:
„Kocham cię, Joanno!“
„Wiem o tem. Mówiłeś mi to nieraz.“
„Ale ty mnie... czy kochasz? Nie powiedziałaś mi tego nigdy.“
„Nie wiem. Miłość jest to wielkie słowo.“
„Jednak wyszłaś za mnie?“
„Tak. Czy żałujesz tego?“
„Nie! nie! nigdy! Ale czemu nie chcesz mi tego powiedzieć.“
„Powiedziałam w kościele. Zaprzysięgłam miłość. Czy to ci nie wystarcza?“
„Nie!... To jest za chłodne... to dla świata... nie dla ciebie... nie dla mnie. Nie chcesz mi powiedzieć tego słowa...“
„Na cóż ci słowo, gdy daję ci siebie samą. Czy to ci nie wystarcza?...“
„Oh! to jest wszystko... to świat cały... Ale chcę, abyś to potwierdziła słowem — przecie ja ci powiadam: Kocham cię nad życie!“
„Tak powiadasz... A przecie jestem pewna, że... mnie zdradzisz. Nie jesteś z innej gliny, niż wszyscy inni mężczyźni.“
„Nigdy!... Dopóki mnie nie opuścisz.“
„A więc... kiedy cię opuszczę, zdradzisz.“
Nie mogła widzieć w karecie, pędzącej po źle oświetlonej ulicy, jak bardzo twarz jego pobladła. Ale poczuła, że wpił się palcami w jej rękę.
„Joanno, opuścisz mnie?“ jęknął.
„Puść mnie. Nie szalej! Żartowałam. Chciałam tylko powiedzieć, że twoja miłość — wbrew wielkim słowom — nie wyklucza możności zdrady.“
„A ty... ty... nie zdradzisz mnie, Joanno?!“
Milczała.
„Żanetko! Odpowiedz!“ błagał.
„Nie zdradzę cię nigdy dla nikogo... chyba dla króla!“ odparła, wybuchnąwszy śmiechem.
Powiódł ręką po zgorączkowanem czole, na które wystąpiły grube krople potu. Czy tak określa niemożiwość, czy... mówi o jakiejś niepojętej, dalekiej, ale mogącej kiedyś stać się rzeczywistością możliwości?
Przypomniał sobie nagle, że dzieckiem mówiła o kwiatach, które zrywać będzie sama w ogrodach Wersalu, jako ich prawowita mieszkanka. Szaleństwo, czy mysi uporczywa, mierząca do celu?... I przypomniał jeszcze, jak kazała mu wspinać się po parkanach i zrywać boleśnie kłujące pokrzywy. Teraz było to samo — cała ta rozmowa, była, jak garść parzących pokrzyw, kapryśnie złośliwą ręką rzucona mu na serce.
„Pamiętasz, Żanetto, jak kazałaś mi zanurzyć ręce w pokrzywy... i zmusiłaś mnie do cierpień? Teraz jest to samo...“
„A ja czy nie cierpiałam w tedy?“ rzekła.
„Czy chcesz powiedzieć, że teraz jest to samo?“ zapytał z lękiem.
Kareta zatrzymała się przed domem państwa d’Étioles. Zamiast odpowiedzi, rzuciła:
„Przyjechaliśmy! Otwórz!...“
Kiedy wysiadali, w głowie huczało mu dziwnie: „Nie zdradzę cię... chyba dla króla!“




Rozdział III.
Wybuch pani Mailly.

Na pokojach królewskich w Wersalu odbywało się przyjęcie.
W jednym z salonów skupiła się gromadka dam, mających prawo chlubić się najbłękitniejszą krwią, pokrewieństwem z najstarszemi rodami Francji i najściślejszą bliskością tronu. Przysiadło się tuż kilku najwyższych dostojników państwa, arystokratów w każdym calu.
Rozmowę prowadzono na temat rosnącego zuchwalstwa „trzeciego stanu“ i rosnących stale przywilejów wielkiej finansiery.
„Ci parwenjusze“, rzekła księżna de Luynes, „tłoczą się na szczyt zbyt spiczasty i wysoki, aby na nim mogła utrzymać się większa ilość osób, niż ta, co zajęła go z prawa krwi i zasług rycerskich wobec tronu. Jeżeli tak dalej pójdzie, gotowi są zepchnąć nas...
„Księżna żartuje,“ ozwała się stara hrabina de Maillebois. Czyżby śmieli?“
„Oni śmią wszystko!“ odparła księżna de Luynes, „to nie są już poczciwi mieszczanie z czasów Filipa de Valois. Rozzuchwaliła ich łaska królewska, której ...niewdzięcznicy nie umieją przyjmować w pokorze.“
„To prawda!“ rzekł książę de Luynes, „zapełnili dwanaście parlamentów, wszystkie izby skarbowe, sądy, fotele seneszalów i zarządców prowincji... są wszędzie!“
„Dostarczają czwartą część oficerów,“ westchnął wysoki wojskowy.
„W kościele zajęli ciżbą całą probostwa, kanonikaty, prebendy... kto wie, może sięgną z czasem po kapelusze kardynalskie,“ ozwał się cicho kardynał de Luynes.
„To prawda,“ zauważył prezydent Herault, „zapełnili wszystkie stanowiska w magistraturze — od adwokatów do kanclerza... stają się radcami w ministerstwach... Niepodobna odmówić tej nowej burżuazji geniuszu.“
„Cóż to za geniusz?“ wzruszyła z nietajonem oburzeniem ramionami księżna de Luynes, „opierają się na najpodlejszej potędze — pieniądza! Niejeden z nich przybył chyłkiem do Paryża z paczką brzytew pod pachą, albo wylazł z winiarni w porcie angielskim, a dziś jest wielkim panem, pył miota w oczy... Nabrzęczały mi w uszach te nazwiska, o których dawniej nikt nie słyszał, jacyś Bergertowie, Dupiny, Durandowie, Massony, Girard’y, Thoinard’y — i Bóg wie jeszcze, jak to się nazywa. A jak oni mieszkają!... Wszakże przeszli zbytkiem nas... Czem są pałace naszych najznakomitszych rodów wobec przepychu tych handlarzy, którzy mniemają, że cały świat kupić można?!...“
„Może jednak jest w tem jakiś mus,“ zauważył pojednawczo marszałek de Noailles. „Francja rośnie, rozwija się — ma bilans handlowy 45 miljonów i 50 tysięcy wojska... Trzeba jej nowych sił... a przecie my, ludzie dobrze urodzeni, nie nadajemy się do tej nowej pracy...“
„Ale oni każą sobie za nią zbyt drogo płacić... Stają się poprostu niebezpieczni... dla państwa i ludzkości... Jeżeli ta hydra kiedyś podniesie głowę...“ rzucił z kąta wysoki dostojnik wojskowy. „Toć ci mieszczanie dyktują nam już plany wojenne...“
„Czy to dziw, skoro stara szlachta już poczyna się kojarzyć z córami wielkich finansistów?!“ westchnęła głośno najstarsza z dam. „Tą drogą psują krew naszą i zyskują niedozwolony wpływ polityczny...“
Młoda pani Moncrif lękliwie zaoponowała:
„Trzeba jednak przyznać tej nowonarodzonej plutokracji, że posiada smak i gust wybredny. Przywożą z Niemiec i z Chin wspaniałe ,gabinety porcelanowe‘, cudowne skrzynie z Japonji, mają arcymisterne meble i obrazy... Popierają artystów, pisarzy, mistrzów dłuta i pędzla... Są to nasi Mecenasi i Medyceusze...“
„Za ich gobelinami, bronzami, posągami kryją się tłuste fizjonomje i nadęte brzuchy dzierżawców podatkowych, tuczących swoje kieszenie nieczystemi operacjami!“ rzekł gniewnie zubożały markiz Puisien.
„Pozostał nam jeszcze jedyny przywilej... ta zuchwała burżuazja nie sięgnęła jeszcze po miłość królewską!“ ozwała się z ryzykancką śmiałością pani Châteauroux, piastująca właśnie „berło“ faworyty Ludwika XV.
Na jeden moment nastało żenujące milczenie. Ale zaraz pochlebczo przyklaśnięto tej uwadze:
„Tak! tak! to wielka prawda! To jest jeszcze jedyny przywilej dobrej krwi...“
„A przecie,“ zaryzykowała dalej pani de Châteauroux, „i to się zmienić może... wobec zaiste dziwnego postępowania tej troszeczkę szalonej, naszej kochanej pani de Mailly.“
Pani de Mailly była pierwszą faworytą Ludwika XV, narajoną mu przez kardynała Fleury i Tencin’a w chwili, gdy ostygł dla żony — pozbawiona wdzięków, ale sprytna i miła, dzięki czemu po dość szybkiej utracie miłości króla wzywana była doń niekiedy w roli zaufanej przyjaciółki.
„Cóż zrobiła pani Mailly?“ zapytano z wielu stron z ciekawością i zdziwieniem.
„Mówiono mi, że przed kilku dniami na wieczorze u pani d’Angervilliers rozentuzjazmowana grą i śpiewem jakiejś mieszczki... zdaje się pani d’Étioles, z domu... panny Poisson, rzuciła się jej na szyję!“
Nazwisko: „Poisson“, wyrzekła pani de Châteauroux ze zbyt mocno podkreśloną wzgardą, aby pod tym naciskiem tkwić mogła zwykła obojętność dla osoby nieznanej. I zaraz dodała: „Tem nazwiskiem ,d’Étioles‘ brzęczy, jak pszczoła, po całym Wersalu, jakby chciała koniecznie, aby doszło do uszu Najjaśniejszego Pana. Wczoraj słyszałam je powtórzone conajmniej przez dziesięć ust...“
„Ba! dlaczego pani d’Angervilliers przyjmuje tę osobę, nienależącą do towarzystwa?“ spytała księżna de Luynes.
Prezydent Henault powstał i ozwał się:
„Wybaczcie, dostojne panie, że... stanę w obronie pani d’Étioles. Przyjmuje ją nawet de Montigny; jeżeli to mało, dodam, że popiera ją nawet pani de Saissac — to chyba wystarczy. Otóż miałem szczęście — tak jest! szczęście — widzieć u pana de Montigny panią d’Étioles i oświadczam, nie uchybiając nikomu, że widziałem najpiękniejszą kobietę pod słońcem — nadto fenomenalnie obdarzoną przez naturę. Pani d’Étioles posiada gruntownie kunszt muzyki, śpiewa z pamięci sto pieśni, jest skończoną artystką operową i komedjową, posiada smak najwyszukańszy... słowem, — rozumiem zachwyt pani Mailly i gdyby nie wiek mój (dodał z uśmiechem) rad byłbym zrobić to samo, co i ona... Ale oto i pani Mailly... Prosimy tutaj — broń się pani sama — atakują tu zapał pani dla pani d’Étioles.“
Istotnie w progu salonu stała od paru chwil pani de Mailly. Była zarumieniona, usta jej drgały powstrzymywanym gniewem. Słyszała wymierzony przeciw niej atak. Zwolna zbliżyła się do grupy rozmawiających i oddając niski ukłon — nie bez odcienia ironji — całemu towarzystwu, spytała:
„Pozwolicie, panie, że jako podsądna usiądę, bo moja obrona będzie długa.“
I rzucając spojrzenia szarych, błyszczących mądrze, oczu dokoła siebie, zwłaszcza świdrując wzrokiem księżnę de Luynes i z ukosa złośliwie poglądając na faworytę, panią Châteauroux, która zajęła przy królu wprawdzie niebezpośrednio po niej, ongi piastowane przy nim miejsce — pani Mailly rozpoczęła w te słowa:
„Wiem, że na pani d’Étioles cięży grzech pierworodny — jej pochodzenie. Ale kiedy zdarza się cud, któż z nas pyta, skąd przychodzi? Cud przyjmuje się pokłonem. Cud jest zawsze z nieba... albo z piekła. Albowiem jeżeli pokusy naszego kobiecego rodzaju, zdaniem mnichów, pochodzą z piekieł, to pani d’Étioles posiada wszystkie uroki szatańskiej kokieterji... lub poprostu kobiecej, jak rzekłybyśmy — dalekie od poglądów mniszych. Lecz wolę rzec, że czary pani d’Étioles zjawiły się z nieba, jako talenty niezwykle szczęśliwej natury. Podniosła je wprawdzie pracowita uprawa, lecz na tem większy zasługują hołd. Jeżeli genjusz nie jest samą cierpliwością, to jej genjusz i cierpliwość warte są podwójnego hołdu...
Jest ona w całem tego słowa znaczeniu wirtuozką. Jak śpiewa i gra na klawicymbale, zapytajcie o to mistrza tonów, jej nauczyciela, pana Jelliot. Sam Guibaudet nauczył ją tańca a od czasów klasycznej Grecji nie oglądano takiego wdzięku ruchów.
Nie zwątpicie o jej umiejętności deklamacji, jeżeli wam powiem, że zainteresował się nią Crébillon, przyjaciel domu jej matki. Posiada ona w głosie wszelkie subtelne odcienie ironji i wszystkie pociągające tony sentymentu.
Nadto — trudno w to uwierzyć, gdy się myśli o wzorowości jej powabów niewieścich — dosiada konia, jak najśmielszy jeździec. Nie znam kobiety jeżdżącej lepiej konno, jak nie znam kobiety... nawet z naszych sfer, noszącej z większym wdziękiem suknie i bardziej ujmująco posługującej się wachlarzem. O cudach jej wychowania niechaj zaświadczy to, że potrafi wodzić pędzlem i ołówkiem na papierze tak samo, jak palcami na strunach arfy; nie tworzy wprawdzie arcydzieł, ale budzi podziw trudną sztuką rytowania na miedzi...“
Pani Mailly czuła, że obudziła śród swoich słuchaczek jeżeli nie dość przyjazne zdziwienie, to przynajmniej żywą ciekawość względem opisywanego przez nią arcydzieła natury, ale nie dokończyła. Rozległ się bowiem głos mistrza ceremonji, meldujący w progu nadejście Króla.
Ludwik XV zaspał przyjęcie u siebie, gdyż tego dnia i poprzedniego był na łowach — właściwie nie był jeszcze wyspany — zjawiał się przez grzeczność śród swoich gości. Wszystko powstało na jego widok. Przechodząc, niedbale oddawał ukłony. Nieco uprzejmiej zbliżył się do koła arystokratycznych dam, śród których znajdowała się stara księżna de Luynes i faworyta pani Châteauroux: pierwszej oddał ukłon pełny szacunku, rozpytując o zdrowie swojej małżonki-królowej, która nie zjawiła się skutkiem migreny na wieczorze i wcześniej udała się na spoczynek — drugiej to jest faworycie mrugnął oczyma z uśmiechem bez osobliwej dyskrecji i zwrócił się wprost do zgorączkowanej pani Mailly.
„Skąd te róże wykwitły na twarzy pani?!“ spytał, używając żartem patetycznego języka i tonu...
„Musiałam tu bronie pewnej kobiety, Najjaśniejszy Panie, którą kocham i szanuję,“ rzekła pani Mailly.
„A! Kogo to?“
„Panny Poisson!“ rzekła dobitnie pani Châteauroux.
„A?!... To nie jest nazwisko,“ rzekł. „To... ,ryba‘!“[1] roześmiał się.
„Obecnie pani d’Étioles!“ poprawiła pani Mailly.
„D’Étioles... d’Étioles?! bąkał, „to musiało być już bardzo dawno, kiedy to nazwisko istniało. Nie przypominam sobie, aby je ktoś przy mnie wymawiał.“
„Ale kobieta, która je nosi...“ z lekką niecierpliwością w głosie ozwała się pani Mailly, starając się zagłuszyć śmiech, którym przyjmowano dowcipy króla, otaczając go pochlebczo zwartem kołem dworzan, schodzących się ze wszystkich salonów. Ta kobieta...“
„Musi być bardzo smaczna!“ dokończył za nią król i, poziewając, wykręcił się na pięcie, zmierzając z powrotem do swoich apartamentów.
Pani Châteauroux wyjaśniła:
„Król musi się wyspać. Jutro o świcie rusza na łowy.“
Goście jęli się rozchodzić. Pani Châteauroux rzuciła jeszcze w gwar rozchodzących się:
„Jaki on piękny!“
„Przedziwnie piękny!“ posypały się głosy pochlebne a szczere...
Pani Mailly stała ze ściągniętemi gniewnym żalem ustami. O pani d’Étioles, o której mówiła z takim zapałem, to lekkomyślne towarzystwo, którego myśl na niczem i nikim nie potrafiła zatrzymać się długo — w tej chwili zupełnie zapomniało.




Rozdział IV.
Wyzywająca Djana.

Królewskie łowy odbywały się tego dnia w lesie Senart, dość odległym od dóbr d’Étioles. Mówiono, że pałacyk tamtejszy jest zamknięty, że pani Poisson, która przebywała tu z dwuletnią dziewczynką państwa d’Étioles, wyjechała z dzieckiem nad morze południowe, że państwo d’Étioles bawią w swoim Paryskim domu — w „hotelu de Chèvres“, gdzie mąż wpatruje się w oblicze swojej ubóstwianej małżonki, a ona rozczytuje się w tragedjach i „Listach filozoficznych“ pana Franciszka Marji Arouet de Voltaire’a. Jednak ktoś poprzedniego dnia, incognito, w zamkniętej karocy, zaprzężonej w pędzące chyżo, bryzgające pianą konie — przybył do pałacyku d’Étioles.
I o wczesnej godzinie rannej stamtąd podążał powóz, ciągniony przez dwa białe rasowe rumaki, w stronę lasu Senart, w to miejsce, gdzie był punkt zborny towarzystwa, biorącego udział w królewskiem polowaniu na sarny i zające. W pomalowanym na kolor różowy powozie siedziała młoda dwudziestoczteroletnia kobieta ubrana w kostjum błękitny, uderzający najwyższym artyzmem współczesnej mody, uśmiechnięta zalotnie.
Czy to był prosty przypadek, czy też jadąca dała tajny znak woźnicy — dość, że powóz wmieszał się nagle pomiędzy świtę królewską, w pośrodku której jechał konno Ludwik XV., pomiędzy myśliwych, psy, konie, faetony, zajęte przez damy, towarzyszące królowi. Mógł to być przypadek, albowiem konie pięknej pani, jakoby wydarłszy się powstrzymującym je cuglom pognały od szosy w sam środek świty; ale mógł być w tem i rozmysł, spowodowany nakazem właścicielki powozu, gdyż stangret osadził konie akurat przy królu i tajemnicza dama — zda się, wystraszona okrutnie — miała dość czasu, aby pochylić głowę głęboko przed Ludwikiem, ukazać mu zarumienioną twarz, rzucić czarujący uśmiech i przez białe zęby wycedzić:
„Wybacz, Najjaśniejszy Panie! Jesteś punktem przyciągającym dla wszystkiego, co jest w ruchu.“
Poczem powóz pomknął — urocza twarzyczka odwróciła się jeszcze z niewinnym uśmiechem — i znikła na zakręcie drogi. Ludwik XV. zatrzymał był konia i olśniony zjawiskiem w milczeniu śledził oddalającą się aż do zakrętu.
Pani de Chevreuse, amazonka, znajdująca się w pobliżu, uderzyła konia spicrutą i podjechała ku królowi:
„Najjaśniejszy królu! To była pani...“
Położył palec na ustach, dając znak, aby nie kończyła.
„To była czarowna zagadka,“ ozwał się z uśmiechem. „Nie rozwiązujmy jej. Lubię zagadki“.

Tegoż dnia o południu zjawisko powtórzyło się...
Na ten raz król siedział w powozie naprzeciw pani de Chevreuse. Była przerwa w polowaniu. Król był wyrzekł: „Jestem głodny“ — i natychmiast zatrzymano całą kawalkadę, a pani de Chevreuse biorąc od stojącego przy powozie dworzanina przysmaki podawała je Ludwikowi.
„Biedna pani Châteauroux!“ westchnął król, „ona tak lubi mi usłużyć. Ale zmusiłem ją do pozostania w domu... Jest słaba... i trochę nudna. Już mi powiedziała wszystko, co wie...“
Tej samej chwili obok królewskiego powozu przebiegła szalonym pędem urocza amazonka. W biegu odrzuciła welon — pochyliła się w siodle przed królem — rzuciła harmonijnym głosem donośne:
„Smacznego apetytu Najukochańszemu z królów Francji i świata!“
„Najukochańszy“ (Bien-aimé) był to przydomek, miły uszom Ludwika, nadany mu przez naród wówczas, gdy zachorował był pod Metz i cała Francja zanosiła w świątyniach modły o jego zdrowie, przerażona myślą o możliwości utraty tego, który w pięciu latach wstąpił na tron, oczarował pięknością dziecięcej twarzy wszystkie oczy i przez długi czas był symbolem nadziei ludowych. Z czasem ów popularny przydomek, trawestowany nieraz na: Ukochany przez wielu“ został zastąpiony przez rozczarowanie innym, złośliwszym a trafniejszym, czyniącym aluzję do mnóstwa miłostek królewskich: Wiele kochający“.
Wszelako w tej hiperbolicznej formie — rozdłużonej dodatkiem: „Francji i świata” — w tym późniejszym czasie psujących się i ciężkich rządów — z takim akcentem szczerości — w tak pięknych ramach: zielony las... południowe słońce — z tak pięknych ust — rzucony przez amazonkę z siodła spienionego arabczyka, pojawiał się po raz pierwszy...
Amazonka zniknęła. Król przyłożył rękę do oczu, aby dojrzeć ją poprzez ślepiące promienie w obłokach kurzawy na gościńcu i milczał wzruszony, nie przyjmując z dłoni pani Chevreuse podawanego mu kielicha tokaju.
„Czy to była ta sama?“ spytał wreszcie.
„Tak... to była pani...“
„Cicho, pani Chevreuse!“ przerwał jej upojony. „Ciągle mówi się nazwiska. To jest zrozumiałe, ale to mnie już nudzi. Wiem wszystko. Miłe jest czasem nie wiedzieć. To było tajemnicze zjawisko“. I dodał szeptem:
„To była wyzywająca Djana!... Zatrąbić!“
Ozwały się trąbki — łowy rozpoczęły się nanowo.

I jeszcze tegoż dnia o późnej popołudniowej godzinie pomiędzy powozy świty królewskiej wmieszał się taeton, tym razem malowany na kolor błękitu, wiozący toż samo urocze „tajemnicze zjawisko, na ten raz przybrane w suknie różowe. W tem miejscu, gdzie ciągnął się zielony dywan „peluzy“, brzegiem lasu przesunął się faeton; i oczy pochylonej w ukłonie damy — mieniące się szafirem i połyskliwym mrokiem, spojrzały na króla niewypowiedzianie-figlarnie, jakby przepraszając z żartobliwą pokorą za śmiały zamiar wyprzedzenia królewskiego powozu. Kiedy powozy zrównały się na moment, Ludwik z niezwykłą wesołością w głosie, tak kontrastową z ospałem usposobieniem w końcu nużących łowów — wykrzyknął:
„O! jaki piękny wachlarz... Zasłania pewnie twarz brzydką.“
„Bardzo brzydką, Najjaśniejszy Panie! Dlatego nie ważę się jej odsłonić,“ krzyknął świeży głos z faetonu.
„Jednak żądam!“ zawołał król kapryśnie.
Chwila — a z faetonu frunął rzucony zręczną ręką drogocenny wachlarz i posłuszny woli rzucającej upadł sprawnie na kolana królewskie.
Ukazała się oczom Ludwika twarz, przedstawiająca idealny owal — nad nią wspaniała aureola jasnych, zlekka wpadających w kolor brunatny włosów — długie rzęsy, z pod których strzelało najczarowniejsze spojrzenie dumnych oczu — nos wyrazisty, jak na rzeźbach rzymskich z epoki Cesarstwa — różowe usta, jakoby napraszające się pocałunek — połyskujące w czarownym uśmiechu ząbki, cera olśniewająco biała... Słowem, było to arcydzieło natury... W mgnieniu oka twarz ta przybierała całą gamę wyrazów, świadczących o bogactwie duszy. Harmonijna postać — tkliwej Wenery, czy młodocianej Juno — pochyliła się znowu w pełnym gracji, hołdowniczym ukłonie, przyczem delikatne palce białej ręki zlekka dotknęły przez falującą materję zarysu bujnej piersi, jakby chcąc stłumić zbyt żywe bicie serca — i faeton uciekł od zdumionych wizją oczu królewskich.
Ludwik rozłożył wachlarz, wpatrywał się długo malowidło. Podał go księciu Conti, który tym razem towarzyszył mu w powozie, jakby zadawał pytanie. Książę znał się na sztuce; rzekł:
„To jakiś niezmiernie zdolny naśladowca Massés namalował Henryka IV. u stóp Gabryjeli...“
„A! rzekł król, „pomyślałem to samo...“
„Przypuszczam zresztą,“ ciągnął książę, który nie mniej oczarowany był przez trzykrotne zjawisko tego dnia, niż król, i zasłyszał był już coś o nieznajomej od pani de Chevreuse — „że malowała to sama czarodziejka, bo to jest...“
„Nie mów nic, książę,“ poprosił król, jakby instynktownie opędzał się od zbyt mocno biorącej w posiadanie jego kapryśne serce wizji, — „to była... bajka!... Słucham jeszcze muzyki jej głosu... Na cóż tonom imię?“
Podobał się sam sobie w tej roli spowijającego zagadkę w piękne słowa i nie silącego się jej rozwiązać...




Rozdział V.
Przerwana gonitwa za marzeniem.

Jednak ku wieczorowi król nie wytrzymał...
Po wieczerzy, którą spożył na tarasie Wersalskiego Zamku w towarzystwie faworyty pani de Châteauroux i pani de Chevreuse — przechadzał się długo nerwowym krokiem śród drzew pomarańczowych i wspaniałych palm, rozpościerających liście z olbrzymich donic. Nagle przystanął przed panią de Chevreuse i spytał krótko:
„Kto ona była?“
Pani de Chevreuse oczekiwała tego pytania:
„To była pani d’Étioles, która dawno marzy o udzieleniu jej prawa zobaczenia króla zbliska... i zdobywa je mądrością przypadków,“ odparła z uśmiechem.
Pani de Châteauroux miała lęk w już łzawiących się oczach.
„D’Étioles... d’Étioles,“ mruczał król. „Słyszałem to nazwisko. Ale zdaje się, blask jego przygasł dawno. Kto ją rodzi?“
„Jest to córka liweranta armji, pana Poisson...“
Król skrzywił się. Pani Châteauroux wtrąciła:
„Nie! niższego urzędnika zarządu wojskowego, skazanego na powieszenie za oszustwa, który ukrywa się zagranicą.“
„Fuj!“ rzekł król.
Stroskany jął się przechadzać ponownie.
„Jednak córka nie odpowiada za ojca,“ rzekła pani de Chevreuse. „Joanna-Antonina otrzymała wykształcenie, którego może jej pozazdrościć najarystokratyczniejsza dama. Jest tyleż mądra, co i piękna, jest w całem znaczeniu tego słowa...“
Nie dokończyła. Pani Châteauroux niby przypadkiem przeszła koło niej i nastąpiła jej tak mocno na nogę, że mówiąca krzyknęła z bólu.
„Co się stało?“ zwrócił się król ze stopni tarasu.
Pani Châteauroux patrzyła ostro na panią Chevreuse, jakby dawała jej znak porozumienia.
„Nic!... reumatyczny ból w nodze... Jeżeli pozwolisz, Najjaśniejszy Panie, to odejdę. Czuję się niedobrze...“
Ludwik już nie słuchał. Chodził zatopiony w myślach, egoistycznie pochłonięty rozgrywającą się w nim walką zmiennych nastrojów.
Nagle rzucił z uśmiechem, zwracając się do księżnej Châteauroux:
„A co byś rzekła, droga Marjo Anno, gdybym wydał taki rozkaz:
Zakazuje się ojcom, skazanym na powieszenie posiadać piękne córki, zwłaszcza... jeżeli są mieszczanami.“
Pani Châteauroux śmiała się przez mimowoli nabiegające do jej oczu łzy. Ludwik dowcipkował dalej:
„Niestety! Nawet król Francji jest ograniczony w prawach. Nie mogę wydać takiego „ordonansu“.
„Jest niepotrzebny — Wasza Królewska Mość,“ rzekła pani de Chevreuse, „bo już został spełniony. Pani d’Etioles jest na szczęście córką pana de Tournehem. Mądra natura poprawiła głupstwo małżeńskiego łoża.“
„A!“ zaśmiał się król, „teraz to jest zrozumiałe. Ale po co są metryki dla trzeciego stanu. Powinny one być tylko przywilejem arystokracyi.“
„I również wprowadzać w błąd!“ rzekła pani de Chevreuse. „Acz nie tak szkodliwie, jak w wypadku z panną Poisson...“
Spostrzegła, że pani Châteauroux — naogół pogodna i dobrotliwa — świdruje ją spojrzeniem niemal nienawistnem. Przytem ból w nodze dokuczał jej jeszcze.
„Król pozwoli, że odejdę.“
„Nie zatrzymuję pani!...“
Oddała głęboki ukłon królowi i faworycie i odeszła.

Nazajutrz pani de Châteauroux złożyła jej wczesnym rankiem wizytę. Rzekła do niej poprostu, serdecznie:
„Wybacz mi, kochana przyjaciółko (bo za taką chcę cię uważać), moją wczorajszą... nieostrożność. Ale twoja była większa — nacisnęła mi serce. Pani nie wiesz chyba wcale o tem, że na dworze istnieje już klika, zamierzająca dać naszemu najukochańszemu Ludwikowi małą d’Etioles... szukają jeszcze tylko przyzwoitych sposobów.“
„Nic nie wiedziałam o tem,“ rzekła z niewinną minką pani de Chevreuse.
„Otóż racz pani powiedzieć pani Poisson-d’Étioles, żeby nie ważyła się narzucać tak bezwstydnie oczom króla, jak to miało miejsce wczoraj, bo... i ja będę zniewoloną znaleść sposoby, uniemożliwiające jej podobny nietakt...“
Oczy jej zabłysły groźnie. Po raz pierwszy zagroziła wyraźnem oddaleniem kogoś z okolicy Wersalu — orężem, tak potężnym w ręku faworyt, skłonnych pieszczotą i intrygą wydobywać pożądane dla siebie rozkazy królewskie...

Pani d’Étioles zrozumiała wagę zakomunikowanego jej poufnie zlecenia. Odtąd nieomal zamknęła się w swoim domu Paryskim. Zamknęła się ze swojem marzeniem. Przytłumiła bicie serca. Wiedziała, że pani Châteauroux jest chora — mówiono, że ma sercowe ataki — oczekiwała cierpliwie jej śmierci, zawsze pełna dziwacznej pewności, którą ją natchnęły wróżby „cyganki“ i plany matki, wychowującej ją na „kąsek królewski“.
Widziała Ludwika XV. zbliska — zamieniła z nim słów kilka. Wydał się jej piękniejszym nad wszystkie opisy zachwyconych bywalców Wersalu, nad wszystkie portrety, przedstawiające prawnuka, dziedziczącego urodę „Króla-Słońca“. Niewątpliwie jej żywa wyobraźnia — na tym zwłaszcza punkcie najgorętsza, rozgrzana marzeniem dzieciństwa o „niedostępnym królu z bajki Wersalskiej“ — jeszcze przesadziła koloryt rzeczywistości. Joanna nie dostrzegała, że na twarzy 34-letniego króla już pojawiły się szpecące jej urok rysy zblazowania, duchowego zmęczenia, prawie ospałości. Rozpieszczony przez kobiety i zbytek próżniaczego dworu zatracał już świetne przyrodzone dary ducha. Zniweczył je tryb życia, etykieta dworska, pustka epoki.
Ale dla pani d’Étioles sen młodości o wybranym kochanku zespolił się z marzeniem dzieciństwa o majestacie królewskim. Najpotężniejszy z monarchów Europy — przez tradycję historyczną — stał się dla niej ideałem piękna ciała i duszy. Wady? — mógł je posiadać, ale krytyczna względem wszystkiego na świecie, tu stawiała sobie tamę — potrzebowała ideału.
Naogół wyrachowana, udojrzalona przedwcześnie, potrafiąca zimno, po męsku, obmyśleć najpewniejsze środki, prowadzące do jasno widzianych celów, wychodząca zamąż bez sympatji dla męża, traktująca ten swój wybór, jako drogę do bogactwa — etap do zamierzonego celu, którym było miejsce w sercu króla i stanowisko miłośnicy w Wersalu — zachowała w sercu wbrew całej powadze chłodnej myśli i obliczającej fantazji jeden punkt gorejący żywym ogniem przez całe życie: był nim wymarzony obraz Ludwika. To była jej wiara nieomal religijna. Wątpliwem jest, czy posiadała jakąkolwiek inną...
Tajemnicy jej serca nie odgadywał małżonek. Zawsze jeszcze kochał ją, jak w dniu ślubu, jak wcześniej jeszcze w niewiadomości lat chłopięcych. Wielbił ją po dawnemu — nie! stokroć więcej — bo w oczach jego urastała w czary duszy i zyskiwała podziw stanowiącego opinję wyższego towarzystwa, zapraszana nieomal błagalnie do najświetniejszych domów finansiery, niechętnie przyjmująca zaproszenia, wyczekująca zaprosin od zamkniętych kół najwyższej arystokracji, które otwierały się niekiedy dla tej nadzwyczajnej „burżuazki“, podbijającej gości talentami i kokieterją. Ale był w głębi duszy zdania, że jest ona raczej zimną boginią, przed którą wypada tarzać się w prochu ziemi, niż kobietą, potrafiącą dać mężczyźnie uścisk gorącej pieszczoty. Dziwił się niekiedy zapałowi jej deklamacji, namiętności jej śpiewu — i nie rozumiał cudu sztuki, tak dalekiego od natury. Sądził, że jego „marmurowej bogini“ brak zmysłów — i to sprawiało, że był spokojny o posiadany skarb. Stąd udzielił jej zupełnej wolności — nie mógł nie udzielić — albowiem w gruncie rzeczy niewidocznie zdespotyzowała jego słabą, nieco gnuśną naturę. Odsuwała go od siebie, oddana ciągłym zajęciom — kształciła się bezustannie, wchłaniała w siebie bogactwa sztuki i morze wiedzy, rosnącej w twórczym duchu czasu zdala od dworu i pustki towarzyskiej — użyczała mu krótkich chwil, niby szczodrobliwego daru. Pokorny jej woli i życzeniom wuja, względem którego czuł się zobowiązany, układał stylowe memorjały z dostarczanych mu przez pana de Tournehem danych finansowych — nie był człowiekiem bez zdolności, pisał pięknie. I tak żył pomiędzy tą narzuconą mu przez mocniejsze wole pracą i długiemi wypoczynkami wygodnisia, pomiędzy rozdrażnieniem nerwowem, wyładowującem się w grze klubowej, a leniwem rozmyślaniem o niczem, pomiędzy kornym hołdem, złożonym wiecznie zajętej bogini i wyżebraną u chwilowo łaskawej pieszczotą. Pani d’Étioles w głębi duszy pogardzała nim — ale nauczyła się go znosić we wskazanych i przyjętych przezeń posłusznie granicach.
Przemilczała przed nim o wypadkach swej wyprawy do dóbr Étioles, to jest trzech spotkaniach z królem — to była „jej rzecz“, jej tajemnica. Oboje — było to w duchu czasu i sfery — nader mało zajmowali się dzieckiem, Aleksandryną, której pokierowanie wzięła na siebie chciwie i zazdrośnie babka, pani Poisson, mieszkająca pod Paryżem. Wiadomości o małej przywoził pani d’Étioles brat jej Abel, który niedawno wyszedł ze szkoły marynarki; zawoził od matki Aleksandrynie prześliczne sukienki, które wykonywała najwytworniejsza firma krawiecka według jej rysunków. Inne matki oglądały stroje na dziecku zazdrośnie i naśladowały je z zapałem ku upiększeniu swoich maleństw.
Od czasu „zakazu“, wydanego przez panią de Châteauroux, przybył twarzy pani d’Étioles pewien odcień melancholijny, który stanowił zagadkę dla jej małżonka. Wydawała się jeszcze ozięblejszą dlań, dla dziecka, brata i matki — bardziej zagłębioną w swoich studjach. Szukała zapomnienia w malarstwie, muzyce, studjach historycznych i literackich.




Rozdział VI.
Chustkę podniesiono.

Dnia 28. lutego roku 1745 — już po śmierci pani de Châteauroux — pani d’Étioles znalazła znowu możność zbliżenia się do króla. Dostarczył ją jej mąż.
W dniu tym z okazji wesela Delfina z infantką hiszpańską Marją Teresą miał odbyć się jeden z tych imponujących balów maskowych, które rozsławiały blask dworu francuskiego na całym świecie i były wzorem dla dworów Europy.
Pan d’Étioles stanął triumfujący przed żoną:
„Chciałem, abyś rozerwała się nieco... Targasz zdrowie w tej ustawicznej pracy bez wytchnienia. Nie uwierzysz!... udało mi się otrzymać zaproszenie imienne na bal królewski dla nas obojga. Oho! to nie było łatwem. Zasłużyłem na piękne podziękowanie.“
Na jej twarzy wybiły rumieńce. Powstała od klawicymbału i pocałowała go w czoło... Potem uderzyła w klawisze grzmiącym akordem...
„Pozwól pocałować się!“ rzekł prosząco.
Nadstawiła mu cierpliwie obnażoną szyję. Wpił się w nią ustami. Znosiła to cierpliwie, nic nie czując — już oczy jej szły gdzieś w dal za ukochanym obrazem. Pan d’Étioles był rad i z tej pieszczoty.
Przecie wieczorem wypadło mu gorąco pożałować swego pomysłu rozrywki dla żony. Pani d’Étioles w tłoku rychło przepadła mu z oczu. Miał wrażenie, że skorzystała z jego nieuwagi, aby umknąć odeń... Szukał jej długo. W przejściu słyszał szept o czarodziejskiem różowem dominie, za którem ugania się król, jak opętany. „Od śmierci pani de Châteauroux nie był jeszcze nigdy tak wesoły“ — mówiono. „Rozmawiają i śmieją się jak dzieci“ — podawano sobie wieść z ust do ust. „Dowcipna, pełna werwy, wytworna, niezmiernie zwinna!“ — komentowali dworacy zajęcie się króla tajemniczą maską. „Kto to być może?“ — zachodzono w głowę, opowiadając sobie o szczegółach niezwykłej toalety nieznajomego domina.
Pan d’Étioles dorozumiał się łatwo, że ta, która budzi zajęcie, jako „łowczyni na króla“ — tak określił ją pewien dworski dowcipniś, była jego małżonką. W amfiladzie pokojów, śród tej fali gości, która go wciąż porywała i odpychała — niezgrabny z natury i krótkowidz — długo nie mógł natrafić na swoją drogocenną zgubę. Wreszcie odnalazł roześmianą parę w zakątku cieplarni. Król przytrzymał za obie ręce maskę; mówił coś namiętnie, stłumionym głosem, czego pan d’Étioles nie słyszał. Maska dzwoniła tak dobrze znanym panu d’Étioles śmiechem — złośliwym śmiechem triumfującego nad nim dzieciństwa Joanny w ogródku, gdzie składał jej róże Wersalu i... na jej rozkaz — pokrzywy.
Nagle wyrwała się królowi — uderzyła go wachlarzem w zuchwale wyciągniętą ku jej kibici dłoń — i pierzchnęła, jak ptak. Król popędził za nią. Goście usuwali się z poszanowaniem przed monarchą. Pan d’Étioles biegł jego śladem.
Ludwikowi udało się zatrzymać domino, ustające w biegu. Nie puszczał ręki, którą okolił mocnym uściskiem.
„Nie puszczę!“ mówił już niemal gniewnie, „dopóki nie dowiem się, kim jesteś, mała intrygantko! Zdejm maskę! Zdejm maskę!...“
Wtedy powolna rozkazowi, który wymusiła urokiem tajemnicy, uchyliła maskę.
„Moja Djana!“ zawołał król, poznając „zjawisko leśne“.
„Pani d’Étioles!“ biegł od poinformowanych szept w głąb stłoczonych gości, kupiących się służalczo dokoła króla.
Maska dygnęła przed monarchą i niby nieumyślnie upuściła chustkę. Monarcha pochylił się i podniósł ją. Zaraz przeszło po sali wyraźnym szeptem rzucone przez niewiadome usta dowcipne słowo, kryjące aluzję do obyczajów miłosnych wschodniego haremu.
„Chustkę podniesiono!“
Pan d’Étioles słyszał to i zagryzał wargi. Niemy stanął przy żonie. Król mierzył go badawczo. Widział nieprzyjazne oczy.
„Pozwól mi odejść teraz, Najjaśniejszy Panie. Mąż czeka na mnie.“
Pan d’Étioles spuścił oczy i pochylił głowę w ukłonie mniej niskim, niż przystało.
Ludwik XV. nachmurzył się przelotnie — kiwnął niedbale ręką — gest przyzwolenia — i odstąpił. W półodwrocie jeszcze przesłał zdemaskowanej wyrozumiały uśmiech.

Małżeństwo milczało w karecie podczas powrotnej drogi. Kiedy znaleźli się w domu, pan d’Étioles rzekł:
„Pani d’Étioles! To mi się nie podobało.“
„W takim razie mamy odmienne gusta!“ odparła zimno.
„Nie wszystko, co uchodzić może pannie Poisson, jest odpowiednie dla pani d’Étioles...“
Była oburzona:
„Przeciwnie,“ rzekła, „co nie uchodziłoby pannie Poisson, jest właściwem dla pani d’Étioles. Byłoby jeszcze właściwszem, gdybyś miał lepsze nazwisko.“
I wzruszywszy wzgardliwie ramionami, odeszła. Zamknęła się w swojej sypialni. Czuł, że obraził ją okrutnie. Stanął pod jej drzwiami, jak żak ukarany, i błagał:
„Joanno! Otwórz.“
Pukał długo — bez skutku.




Rozdział VII.
Nuda królewska.

Kultura XVIII. wieku, zwrócona na piękno zewnętrzne, dążąca do ideału wyszukania, wdzięku, gracji, rozkochana w dworskości, stroju, etykiecie — doszła do szczytowego punktu, a teraz w epoce Ludwika XV. jakoby wyczerpana, znużona, nie znajdująca drogi dalszej, omdlewała, staczała się w dół. Sama arystokracja, wypowiedziawszy się do cna, wysiliwszy się ostatecznie, zawisła nad przepaścią — nie wiedząc o tem. Pod bawiącą oko pozłotą i blaskiem, świeciło próchno zgnilizny. Nie było już na wyżynach społecznych wiary w swoje zadania życiowe, w istotność swojej wartości; była już tylko gra obłudy, maska dostojeństwa, z pod której wyzierał uśmiech drwiny i nicującego wszystkie podstawy bytowania sceptycyzmu. Nie było grozy, bo ślepota powszechna kazała trzymać się tradycyjnych form, tańczyć na wulkanie, puszyć się szychem bogactw i etykietą tytułów, a lekkomyślność, utrwalona przez obyczaje, nie odgadywała możliwości — ba! okrutnej bliskości przewrotu.
O chorobliwości epoki świadczył jeden zatrważający objaw: narastająca nuda. Wystarcza odczytać urywki listów, pisanych przez wybitne osobistości czasu, aby odnaleźć w nich melancholijny cień pożerającej wszystkie inne uczucia nudy — bolesną prawdę wyznań poufnych poza brzękadłami publicznego wesela — ustawiczne skargi: „Zapadam się w nicość! Otuliła mnie nicość!“
Subtelni znawcy idej i nastrojów XVIII. stulecia, miłośnicy jego zalet, stanowiących zarodek przyszłości i głębocy krytycy jego wad, znamionujących upadek, bracia Goncourt, mówią o nudzie, która „rozpościerała się w tym świecie na górze i na dole, była początkiem i kresem, morowem powietrzem, zatruwającem wszystkie iluzje ludzkie i soki żywota całego narodu“. Albowiem w brutalnej formie występowała ta nuda nawet śród ludu — wyraziła się wspólnem samobójstwem dwóch żołnierzy, oświadczających, że zabijają się przez zaciekawienie wobec śmierci. A jej poziewanie było głębszem i stalszem na szczytach społecznych w miarę rang, zaszczytów, przywilejów urodzenia, bogactwa oraz rosnącej inteligencji. Jeszcze błyskotliwy dowcip, nicujący swawolą wszystko, rozdzierał mgłę nudy, ale i on był już nadużyty, podobnie jak siły fizyczne, stoczone szaleństwami rozpusty.

Tedy ów, który stał na samym wierzchołku życia, który reprezentował ówczesną ludzkość i Francję XVIII. wieku, król Ludwik XV. — oczywiście musiał być symbolem wyczerpania nerwów, znużenia najdostępniejszym właśnie jemu zbytkiem i wyrafinowaniem kultury, wzorową ofiarą wszechpożerczej nudy. Po wspaniałym bohaterskim aktorze komedji majestatu, Ludwiku XIV., zjawił się na tronie władca zobojętniały, już niemal manekin narowów absolutyzmu, człowiek, o którym opat Galiani wyraził się, że nie wyrzekł się on tylko pozornie Francji, że uprawiał pozory rządzenia, niby obrzydłe rzemiosło. Siedział na tronie raczej przez tchórzliwy egoizm, niż z przekonania, z obawy przed próżnią, z pożądania miłostek i rozrywek. Ale nuda była jego demonem, wierną towarzyszką — nudą tchnęła historja jego wielu miłostek, nuda wyzierała z kaprysów, zabaw, przesytu, wstrętu. Król pełnił obowiązki majestatu, a człowiek ziewał i gwizdał. Miał chwile okrutnej świadomości, kiedy oglądał bankructwo swojej duszy, roztrwonienie jej darów śród błyszczącej pustki dworu, niewolniczego pochlebstwa i bezmyślnych intryg swego otoczenia. Napozór jeszcze pożądliwy i lubieżny posiadał nieswoistą ciekawość śmierci. Pewnego dnia wysłał naprzykład na spacerze dworzanina na wzgórze, gdzie stał krzyż, aby sprawdził, czy to jest cmentarz; a kiedy wysłaniec powrócił z oznajmieniem, że ujrzał trzy świeże groby, król miał taką minę, iż obecna przytem młoda pani Mirepoix wyraziła się o tem; „jakby mu ślinka pociekła do ust“.
W tej nudzie tkwi zagadka cudownej mocy markizy Pompadour, która podjęła bohaterski wysiłek galwanizacji króla-trupa i w ciągu 20 lat wykonywała go z maestrją i poświęceniem, które śmiertelnie znużoną doprowadziły do wczesnej mogiły. Ale nie uprzedzajmy wypadków...

∗             ∗

Pewnej nocy — północ wybiła już dawno — Ludwik XV. nie mógł zasnąć. Posłał zdumionego kamerdynera po panią Mailly, dawną swoją i najmniej kochaną faworytę, o ile wogóle ten smakosz miłości kochać potrafił. Obudzona z twardego snu, zdumiona kaprysem królewskim, odziała się śpiesznie i przeszła za kamerdynerem poprzez drzemiące warty, puste galerje, tajne drzwi i kurytarze. Znalazła Ludwika w jego sypialni na fotelu prawie w bieliźnie, z cerą pożółkłą, płaczliwemi oczyma i kwaśnym uśmiechem. Ozwał się tonem skargi do niej:
„Pani Mailly! Musisz mnie uważać na szaleńca, żem cię wezwał o tej godzinie. Nieprawdaż?“
„Nie! Najjaśniejszy panie, uważam cię zawsze za króla, którego rozkazom należy być posłuszną.“
„Ach! machnął rozpaczliwie ręką — porzuć pani tego ,Najjaśniejszego Pana‘. Przecie jesteśmy tylko we dwoje... Sami... Czy pani zgaduje, po co ją wezwałem?“
„Nie domyślam się...“
Zarumieniła się mimowoli i zażenowana cofnęła się nieco ze swoim fotelem na kółkach. Jako faworyta królewska — wycofana z obiegu — niezbyt ponętna wogóle, obecnie posunięta w latach, raczej zawsze skłonna do porywów myśli, niż do wybuchów temperamentu, uczuciowsza znacznie od wielu współczesnych, rażących suchością serca i wyrachowaniem umysłu, niż zmysłowa naprzekór niezdrowej ciekawości zmysłów arystokratycznego otoczenia — zachowała w zanadrzach duszy lekki wstręt fizyczny do Ludwika, niechęć ex-kochanki przy pobłażliwości przyjaciółki wobec króla.
Ludwik XV. spojrzał na nią z ukosa i zrozumiał jej odruch.
„Ach! rzekł napół figlarnie, machnąwszy ręką, nie lękaj się pani. To nie do wiary, żeśmy oboje kiedyś... robili te głupstwa...“
Utopił głowę w dłoniach i po dłuższem milczeniu jął mówić zbolałym głosem:
„Wezwałem panią, żeby się wyskarżyć. Nudzę się — nudzę śmiertelnie... Nie widzę przed sobą nic i... za sobą nie widzę nic. Korona królewska jest drwiną, skoro Opatrzność nie zagwarantowała monarchów przed nudą. Co pani myśli o uczuciu nu—dy?“
Była zakłopotana, ale spryt jej znalazł odpowiedź.
„Jest to uczucie par excellence królewskie. Dowodzi ono, że król posiada wszystko... aż do zbytku, aż do przesytu.“
„To komplement. Skoro wezwałem panią na powiernicę nocy bezsennej, to nie racz mnie zdawkowemi komplementami. Mów ze mną, jak z człowiekiem — jeżeli król może nim być. Przecie pani chyba wiesz najlepiej (uśmiechnął się z lekkim cynizmem), że nie zawsze chodzę w koronie i purpurze, siedzę na tronie i berło trzymam w ręku... Wygląda się inaczej także!...“
Milczała. Mówił dalej żałośnie:
„Ja wiem sam dobrze o tem, że jestem czemś trochę powyżej ludzi i poniżej Boga. Mieć w ręku prawo śmierci nad każdym ze swoich poddanych, to jest olbrzymia wysokość. I skoro w nią wierzą miljony, to i ja mam prawo wierzyć. Widzę siebie w zwierciedle opinji ludzkiej, w pryzmacie poglądów świata. Ale przychodzi ta przeklęta nuda — nie daje mi spać, zdziera ze mnie wielkość i purpurę obraca w łachmany. Król przewracający się na łożu w noc bezsenną jest nędzarzem. A cuchnący chłop, śpiący twardym snem po pracy na mierzwie w polu — jest więcej, niż monarchą... jest szczęśliwcem. Nie! nie! pani Mailly — nuda nie jest najwyższem uczuciem — jest chorobą. I chciałem zapytać panią, czy nie znajdziesz na nią lekarstwa, bo co do moich medyków, to są fuszerzy... którzy doradzą mi puszczenie krwi, cięte bańki, serengę i proszki... fe!“
„Wiel—ka mi—łość!“ rzekła mocno akcentując oba wyrazy.
„Ba! ba! skąd ją wziąć?... Nie robi się jej dowolnie...
Przez myśl jego przemknęły obrazy hrabiny de Vintimille, księżnej Lauraguais, markizy de la Tournelle, księżnej de Châteauroux.
„Czy kobiety dworu mogą kochać człowieka, spotykając króla?... I czy król, który może każdej chwili zmienić przedmiot pożądania, potrafi zamknąć się w łańcuchu stałości?... Są miłostki — niema miłości...“
„To za surowe!“
Podniósł głowę nagłym rzutem. Na twarz jego wybił wyraz niezwykłej boleści.
„Nie! nie! jestem niesprawiedliwy. Biedna pani de Châteauroux umiała mnie kochać... i krzesała ze mnie najlepsze porywy. Ale dlaczegoż umarła?!
Sięgnął ręką do szkatułki japońskiej, wyjął z niej list i jął czytać urywki zdań:
„Nie byłbyś królem, gdybyś nie zasługiwał, abyś był kochanym dla własnej wnętrznej istoty...“
„Król winien być pierwszym stróżem mocy, którą innym powierza...“
„O ile piękniejszem jest położenie króla, jeżeli jest otoczony przez szczęśliwych...“
„Gdy proponuję ci, Najjaśniejszy Panie, abyś stanął osobiście na czele armji — nie myślę narażać Twego życia. Ono należy do Państwa — jako życie ojca należy do jego dzieci — winienieś je zachować. Ale musisz być obecnym w wojsku, aby je zagrzać do zwycięstw, zyskać serca żołnierzy. Wybacz mi śmiałość moją. Nie możesz mi poczytać za zbrodnię, że chcę Twojej sławy.“
„Gdybym nie mówiła ci prawdy w oczy, nie kochałabym Cię dość... Gdybym...“
Głos mu się załamał. Odłożył list.
„Widzisz pani sama, że po... śmierci mojej biednej Marji-Anny... nie mogę myśleć o żadnej innej kobiecie...“
Poprzez palce, którymi przykrył lekko łzawiące się oczy, dojrzał jej uśmiech. I dodał:
„...po — waż — nie myśleć! Co zatem mam czynić, pani de Mailly?“
Zadała pytanie dla zbadania głębin jego duszy, chwilowo skłonnej do samouświadomień, acz wikłającej się w sprzecznościach chwiejnej natury.
„A czy Wasza Królewska Mość nie mógłby się pogodzić z... małżonką?...“
Aż żachnął się.
„Próbowałem! Próbowałem! Czy podobna?... Marja... Leszczyńska (zaakcentował panieńskie nazwisko żony z niechęcią) jest istotą z innego bieguna, niż królowie Francji. Nie przeczę, że miała piękne talenty, doskonałe wychowanie... lubiłem niegdyś jej grę na gitarze i na klawicymbale... Ale ona sama zapomniała o swoich dawnych muzykalnych zajęciach... Mniejsza o to, że nie odznaczała się nigdy pięknością... Ale jest nudna — nudna — nudniejsza, niż ja... Wydaje się jej, że wydawszy na świat delfina i księżniczki, spełniła wszystkie obowiązki królewskiej małżonki. Zresztą pani sama wiesz najlepiej, co muszę o niej trzymać...“
Pani Mailly zaryzykowała rzec prawdę królowi:
„Wasza Królewska Mość pamięta, że królowa miała powody do uraz... do bólów... Ja sama (dodała ciszej) ponoszę winy wobec niej...“
„Ach, Marja pogodziła się z tem dawno... Jej wystarcza haft — dzieła dobroczynności i nudne konwersacje...“
„Królu! Nie raczysz pamiętać, żeś jej nieraz sprawił przykrość... Lubiłeś być złośliwym wobec niej... Jakże długo przetrzymywałeś stojącą, nim rzekłeś jej: ,Usiądź, pani!...‘ To ją odtrąciło od Ciebie.“
Ludwik XV. popatrzył ze zdumieniem na panią Mailly. I naraz roześmiał się:
„Oho! Pani zaczynasz mi rznąć prawdę w oczy... Doskonale!... upoważniłem cię do tego. Ale oddaj-że mi sprawiedliwość. Jeszcze przed paru dniami — podobnej nocy bezsennej — zapragnąłem odmodlić moje przewiny — zapomnieć nawet, że mnie poróżniła nieco z dziećmi i nasyłała na mnie ulubionych swoich klechów z kazaniami o moralności... polsko-katolickiej! Ale bacz pani... Nie uprzedzając o mojej wizycie pojednawczej, zakradłem się do jej komnat... i znalazłem ją w jej stałem towarzystwie... podczas godzinki czytania historji Francuskiej od czasów Klodoweusza. Przez otwarte drzwi dojrzałem księcia, księżnę, kardynała de Luynes... i jeszcze kilka innych zasuszonych mumij... Wszyscy drzemali... nawet stary pies Tintamarre chrapał, nieciekawy losów Ludwika Świętego, odczytywanych sennym głosem prezydenta Hénaulta... Moja żona kiwała się w fotelu z zamkniętemi oczyma... Na stole leżała czaszka trupia ,Belle Mignone‘...“
„Ach, tak! Królowej zdaje się, że to czaszka Ninon de Lenclos...“ przerwała pani Mailly.
„Otóż rozumie pani, że uciekłem jak oparzony,“ zakończył król. „Pomiędzy mną i królową wszystkie mosty zerwane zostały nazawsze! A delfin i księżniczki,“ dodał smutnie, „pozostały na tamtym brzegu... przy matce. Więc, proszę, powiedz pani teraz, gdzie znaleźć mogę lekarstwo przeciw nudzie?“
Nastała chwila długiego milczenia. Poczem pani Mailly zaryzykowała rzucić słowo rozwiązania, które dawno tłoczyło się jej na usta:
„Pani d’Étioles!...“




Rozdział VIII.
Skuteczne sidła.

Na moment oczy Ludwika przymknęły się lubieżnie, a na pobladłych wargach prześlizgnął się uśmiech.
„Djana z lasów Sénart,“ wyszeptał.
„Albo wyzywająca Gracja,“ rzekła pani de Mailly.
„Czarodziejskie domino z ostatniej maskarady!“
„Którego chustkę podniosłeś, Ludwiku!“ rzekła tonem dawnej poufałości.
„Jej mąż ma bardzo przykre oczy!“ skrzywił się.
„Nie liczy się. Pani d’Étioles go nie kocha.“
„Wiem o tem. Przypisuję jej lepszy gust.“
„Jest skarbnicą dobrego smaku. Marzy o królu od dziecka.“
„Czyżby?“ uśmiechnął się. „To mówi o niej dobrze.“ Przez moment trwało milczenie.
„Więc pani d’Étioles!“ nastawała powiernica chwili.
„Na jednę noc?“ spytał figlarnie, przymykając jedno oko.
„Źle oceniasz Joannę, Sire!“
„A choćby na kilka nocy!“ westchnął. „Czy warto? Wierzaj mi, pani de Mailly, polowanie na kuropatwy więcej nieraz daje mi satysfakcji, niż uciecha miłosna... i mniej nuży. A zwłaszcza nie pozostawia tak gorzkiego osadu przesytu.“
„Czemu na kilka nocy? Może i na dni... tygodnie... Spróbuj, królu.“
„W jaki sposób?... Skradać się po nocach to fatygujące i ubliża majestatowi. Wszakże mojem zajęciem jest panować. Jakże pokażę w świetle dnia... pannę Poisson? To sprzeciwia się porządkowi natury... Wersalskiej i może... woli Opatrzności!“ wycedził, ukazując zęby w uśmiechu pięknie skrojonych, nieco szyderczych ust. „To byłby bunt!“
„A pamiętasz, Najjaśniejszy Panie, że wyraziłeś się kiedyś: „Gdybym był na miejscu moich poddanych, zbuntowałbym się!“
„Tak jest! Ale jestem tylko królem... na mojem miejscu.“
I dodał: „A propos... Ta mała posiada ojca, skazanego na powieszenie.“
„Jeszcze nie powieszonego. To się daje odrobić. Zrewiduje się sprawę — i można mu dać przyzwoity tytuł.“
„Jednak co powie królowa?... Jakże ją przedstawię u dworu? Nie! nie! To jest niemożliwe. Ale czemu pani tak uparłaś się przy tej pani d’Étioles?“
„Bo ona posiada czar, zmieniony w energję i może być dla chorego na nudę monarchy źródłem nowego życia.“
„Czy król może pić soki żywotne... z nizin?“
„Jeżeli może pić uciechy?“
„Ach! To przypadek... nie prawo królewskie. Nie można mieszać potrzeb fizjologicznych z potrzebami dynastycznemi rodu Burbonów. Nie nalegaj Pani... na niemożliwości! Toćże parlament paryski uchylił nawet testament Ludwika XIV, a przecie mój pradziad udzielił nim praw potomkom swojej krwi... acz naturalnym. I wypadło protest uznać!“
Nie odpowiedziała, pobita tym argumentem. Ludwik XV., któremu — kiedy miał lat ledwo pięć — guwerner Villroi, ukazując zebrany pod oknami zamku lud, rzekł: „Sire! tout ce que vous voyez est à vous“ — nie wątpił ani na chwilę, że ma prawo zabrać żonę panu d’Étioles, ale sądził też, że niema mocy odebrać arystokracji przywileju do stanowiska jawnej faworyty!...

Nagle za fotelem królewskim ozwał się mocny głos męski równocześnie z uderzeniem drugiej godziny na złotym wahadłowym zegarze:
„Nie mogę dopuścić dłużej, aby Najjaśniejszy Pan nie położył się o tak późnej porze. Jutro mamy o 12-tej przyjęcie nowego ambasadora Anglji.“
Był to głos jego ulubieńca, kamerdynera Binet, który, korzystając ze swoich przywilejów czuwania nad snem króla, bez pukania wszedł do salonu, od kilku chwil przedreptywał z nogi na nogę i dawał bez skutku znaki zakłopotanej pani de Mailly, aby przerwała rozmowę.
„Ba! widzi pani,“ rzekł wesoło król, „że najabsolutniejszy monarcha jest ograniczony w prawach przez swego kamerdynera. Ludzie trzeciego stanu urastają w siłę...“
„Dzięki łaskom królewskim,“ rzekł sprytny Binet. „To już od czasów Filipa Valois.“
„No! I ja trochę zawiniłem pod tym względem, i mój opiekun, regent Książę Orleański, przywróciwszy prawa parlamentom,“ zauważył król powstając. „Dobrej nocy, pani de Mailly. Proszę mi nie brać za złe, żem panią budził... niepotrzebnie.“
Dygnęła wdzięcznie. Tren jej sukni zaszumiał na błyszczącej posadzce. Oddaliła się posuwistym krokiem, cofając się ku drzwiom z twarzą, zwróconą ku Monarsze...

W sypialni królewskiej panował półmrok. Dyskretne światła otulonych różową gazą kandelabrów na kominku rzucały migotliwe połyski na srebrne ramy wielkich zwierciadeł, na pozłoty misternych krzeseł i kanap, igrały na werniksie mistrzowskich obrazów, przedstawiających mitologiczne eskapady Zeusa z Ledą, Danae, Europą... Na puchach śnieżnej pościeli pod haftami kołdry przeciągał się Ludwik XV., otulony skrzętnie czułą ręką pana Binet, który w tej chwili poprawiał szczypcami ogień na rzeźbionym kominku, przysłoniętym japońskim parawanem.
Król, któremu ulżyła spowiedź przed panią de Mailly, ozwał się nagle:
„Śpisz, Binet?!“
„Nigdy, kiedy król śpi.“
„Ja nie śpię...“
„To źle! Król powinien spać.“
Po chwili milczenia głos wesoły:
„Binet! Wiesz co?“
„Nie wiem nic... gdy król ma spać.“
„Nie zrzędź, stary... Binet! wiesz, ta samotność jest przyjemna. Baby świergocą, jak wróble. Doprawdy... samotność bywa przyjemna.“
„Prześpij się, Najjaśniejszy Panie. To ci przejdzie!“
Przeszło pięć minut. Westchnienie. Głos melancholijny:
„Binet! jednak samotność jest przykrą. Lubię śpiewny głos niewieści... Pani de Châteauroux tak dawno zmarła.“
„Nie tak dawno.“
„Jednak...“
Musimy odpocząć, Najjaśniejszy Panie, jeszcze z tydzień. Król wygląda dziś za blado na króla. Tak nie wolno.“
„Binet! nudziarzu, podejdź!“
„Słucham, Najjaśniejszy Panie...“
„Wiesz, Richelieu rai mi nową faworytę.“
„Wiem, to mój obowiązek. Panią Popelnière.“
„Tak jest. Co myślisz o tem?“
Kamerdyner nachylił się przez poręcz łóżka i zrobił grymas, wyrażający niezadowolenie.
„Cóż takiego?... Krew dobra, mój Binet.“
„To nie dla nas. Najjaśniejszy Panie,“ pokiwał głową przecząco.
„Dlaczego?“
„Ona ma pod warstwą pudru znaki po ospie... drobne, ale znać je w rannem świetle. Umyślnie przyjrzałem się jej dziś dobrze. Mówiłem nawet z jej garderobianą.“
„No! Cóż powiada?“
„Że ma pod karminem pęknięte usta. I w nocy chrapie.“
„Fe! Dobrze, żeś mi to powiedział, poczciwy Binet. A to intrygant z tego Richelieu!“
Długie milczenie. Król przewraca się na łożu.
„Binet, jesteś tu?“
„Na rozkazy!“
„Napomykali mi jeszcze o... księżnej de Rochechouart. Stare drzewo genealogiczne.“
„To mało!... Napomykają o tem dawno... Dwór śmieje się po kątach...“
„Co mówi?“
„Powiadają, że księżna jest jak konie z małej stajni królewskiej, które zawsze są podawane, ale król nigdy niemi nie wyjeżdża.“
„Tak... tak... ona jest niemożliwa. Buzia ładna, ale... nie ma tego... kształtów.“
„Żadnych kształtów, Najjaśniejszy Panie!...“
„Więc nie?!“ król westchnął. „Samotność!... Jednak mam tylko... policz Binet!“
„Trzydzieści pięć lat od uszczęśliwienia kołyski i trzydzieści od uszczęśliwienia tronu.“
„A! widzisz... tylko trzydzieści pięć lat... Co robić?“
„Sire! Ja wiem... ale wstydzę się powiedzieć... Żeby to nie wyglądało na prywatę, gdy mnie chodzi tylko o szczęście króla i... państwa.“
„Kiedy król jest szczęśliwy, to i państwo kwitnie... czy tak?“
„Tak. Inaczej nie bywa.“
„A więc nie żenuj się... Mów.“
„Ona jest moją krewną, przez matkę swoją, dlatego nie śmiałem proponować.“
„Co?! co?!“, król aż uniósł się z poduszek. „Two—ja kre—wna!“
„Tak!... Ale mogę powiedzieć — bo to jest ta sama, o której mówiła pani de Mailly!“ wyrzucił ośmielony Binet.
„Co?! Panna Poisson.“
„Już nie!... Teraz pani d’Étioles... i pupilka pana de Tournehem. Ta kobieta kocha króla od dziewiątego roku życia. Cyganka wywróżyła jej, że będzie miłośnicą Ludwika XV.“
„Wierzysz w przeznaczenie?“
„Tak!... i w szczęście króla.“
„Binet! Zgłupiałeś na starość. Ona jest jednak córką mieszczaństwa.“
„Wasza Królewska Mość sam powiedziałeś, że burżuazja idzie w górę...“
„Powiedziałem, że to może być niebezpieczne... Idzie w górę dzięki łaskom królewskim. Ale co z tego może być... potem?“
„Korona na głowie króla Ludwika XV. siedzi mocno.“
„Ale potem?“
„Co potem? Kiedy potem?... Król żyje!“
„A wiesz co stary?...“ Ludwik XV. przysiadł na łóżku. Après nous le deluge![2] Spróbuję!... Próba nie obowiązuje do niczego. A ta twoja krewniaczka jest smaczniejsza od wszystkich dam dworu!... Ona ma takie dołki na pulchnych policzkach... do całowania!“
„Nieprawdaż, Najjaśniejszy Panie!“
„Prawda! prawda!“
I monarcha z kamerdynerem jęli się śmiać do rozpuku.




Rozdział IX.
U celu marzeń.

Nazajutrz rankiem pan de Tournehem został ku wielkiemu swemu zdziwieniu wezwany do króla w pilnej sprawie. Ludwik XV. łaskawie wskazał na krzesło sąsiednie przy biórku, na którem podpisywał papiery, nie wglądając w ich treść. Byli sami.
„Przysuń się pan, panie de Tournehem.“
Była to łaska, przechodząca najśmielsze marzenia.
„Cóż pan mi powiesz dobrego?“ pytał król.
Mimo swego obycia z najtrudniejszemi sytuacjami w bogatem doświadczeniami życiu, pan de Tournehem był zakłopotany i jął coś prawić o stanie finansów i swoich memorjałach dotyczących reformy podatków, w przekonaniu, że o to właśnie chodzi królowi.
„Nie! nie! To pan mi opowiesz kiedyindziej, gdy będziemy mieli więcej czasu,“ uśmiechnął się król. „Powiedz mi pan raczej... czy pani d’Étioles jest pańską pupilką?“ rzucił nagle.
„Tak, Wasza Królewska Mość.“
„Zależy panu gorąco na przyszłości... pani d’Étioles?“
„Jaknajgoręcej, Sire.“
„I na przyszłości... pana d’Étioles?“
„Tak samo.“
„On pracuje w pańskich sprawach — dzierżawy podatków?“
„Tak jest.“
„Czy to jest człowiek zdolny?“
„Niewątpliwie.“
„Pragnąłbym, aby go pan... wysłał w sprawie rewizji ceł na prowincję... To będzie na granicy? Prawda?“
„Prawda, Sire.“
„Ale czy daleko?“
„To zależy...“
„Wyślij go pan na najdalszą, rozumie Pan?“
„To można, Sire...“
„I na długo... Taka rewizja może trwać dłużej...“
„Może...“
„To niech go pan wyśle na... parę tygodni. I może mu pan podwyższyć gażę... jeżeli pobiera jaką... Moja osobista kasa służyć będzie do dyspozycji pańskiej,“ uśmiechnął się król, figlarnie poglądając zezem na pana de Tournehem.
Ten już zrozumiał.
„O, sire! To zbyteczne. Nie uczynię krzywdy panu d’Étioles. Jego los brałem i biorę zawsze na siebie. To mój jedyny dziedzic.“
„O, to mnie bardzo cieszy. Do widzenia, panie de Tournehem. A! jeszcze coś... U królowej bawi teraz pani de Tencin. Zrobisz mi pan grzeczność, poczekawszy, aż wyjdzie; szepniesz jej, aby tu do mnie przyszła. Niema potrzeby, aby... to inni słyszeli.

W kwadrans potem pani de Tencin otrzymała zlecenie zaproszenia pani d’Étioles na ten-że wieczór do loży w teatrze komedji de l’arte w Wersalu — loży znajdującej się tuż przy scenie nawprost okratowanej loży króla. Ludwik XV. przed ostatecznym krokiem chciał się jej jeszcze przypatrzyć. Przytem pani de Tencin miała poinformować panią d’Étioles, że z loży owej istnieje dyskretne wyjście przez korytarz podziemny, znajdujący się pod sceną, prowadzący do małych apartamentów, zajmowanych długo przez panią de Châteauroux i że możliwą jest rzeczą, iż przyda się jej odpowiednia... dla podziemnego korytarza toaleta.
W godzinę po otrzymaniu zlecenia królewskiego pani de Tencin znajdowała się w lektyce przy bramie hotelu de Chèvres. Przebiegła kobieta wolała nie wyjść odrazu z lektyki. Przeczekała, widząc, że lokaj znosił kufer dla pana d’Étioles, wsiadającego do karety, gdyż ten udawał się w podróż w niecierpiących zwłoki interesach pana de Tournehem, który uprzejmie wyszedł do podjazdu i udzielił ostatnich wskazówek panu d’Étioles wraz z przyjaznemi pożegnaniami i życzeniami szczęśliwej drogi.

Pantoflowa poczta działa na dworze nader sprawnie. Zmierza tajnemi drogami. Wie nie tylko to, co się stało, ale co stać się ma. Wystarczało, że pani d’Étioles zasiadła obok pani de Tencin w loży teatru Komedji włoskiej i że król przybył na przedstawienie, aby biskup de Mirepoix, mistrz dworu Delfina udał się śpiesznie na tajną naradę z nim, po której następca tronu kazał zaanonsować swą wizytę królowej matce. Nadto stary jezuita, pamiętający jeszcze przycinki Woltera, obecnie trzęsący się z gniewu, że snują się jakoweś intrygi, mające na celu zbliżyć króla do kobiety, której młodość upłynęła w towarzystwie Fontenèlles’a, Maupertuis i Woltera — nakazał „dostawić“ przed siebie kamerdynera Binet’a. Robiącego niewinne minki zrugał językiem wcale nie biskupim i zagroził mu, że będzie wypędzony przez delfina, który bardzo się na niego gniewa.
Wezwany sługa, mocny na swojem stanowisku, nie mniej, niż biskup — na swojem, wyraził obłudny żal, że „gniew może zaszkodzić słabemu zdrowiu Delfina“ — bodaj intuicyjnie napomykał na to, że następcy nie uda się doczekać tronu (w istocie rychła śmierć zabrała go za życia królewskiego ojca); ostatecznie wyprzysiągł się na wszystkie świętości, iżby on, uczciwy sługa, „mógłby zdolnym być do niecnych robót podziemnych pana Bonneau“. Było to słynne nazwisko kuplera, który nastręczył Karolowi VII. miłośnicę, Agnieszkę Sorel.
Biskup nastroił również odpowiednio przeciwko grożącemu skandalowi skromną i szczerze nabożną Delfinę, która zaklęła się, że „w razie katastrofy noga jej nie przestąpi progu małych apartamentów, które godnie zajmować mogła księżna de Châteauroux, ale... nie przybłęda“ — i zaniosła wieczorem gorliwą modlitwę do Pana nad Pany, aby odwrócił „nieszczęście, grożące Francji“.

To był dopiero wstęp do mającej rozszaleć się na dworze burzy... Pierwsze pomruki jej stały się jawne, kiedy na początku Kwietnia r. 1745 — bezpośrednio po bytności pani d’Étioles w teatrze Wersalskim — podawano sobie szeptem z ust do ust wiadomość, że król spożywa wieczerzę sam w swoim gabinecie. Działo się to dwa, czy trzy razy z rzędu, i bystrość słownika dworskiego rychło tajemnicze: „sam“ przełożyła na dostępniejsze: „z panią d’Étioles“.

Zarzućmy dyskretną zasłonę na owe pierwsze trzy widzenia się króla sam na sam z panią d’Étioles, która bodaj nie odrazu — miarkując mądrą kokieterją moc własnych uczuć i zuchwały zapęd króla — poświęciła dlań swoją wierność małżeńską. Odgadniemy łacno dreszcz zachwytu, który przepełnił jej duszę, gdy zostały jednocześnie w szczęsnej chwili uwieńczone triumfem jej tęskne sny, piastowane od dziecka, o „pięknym kochanku“ i ambitne marzenia, pielęgnowane uporczywie przez ciąg długich lat, o wkroczeniu do Wersalu prawem władzy miłosnej nad Panem Francji.
To drugie nie było przecie jeszcze pewnem. Można było wejść — wyjść i nie powrócić. Wejść bez powrotu — nie wyjść aż do śmierci — to było zadaniem, które wymagało niezwykłej maestrji, powiedzmy nawet: specyficznego geniuszu kobiecego wobec zmienności i kapryśności Ludwika, oraz wrogiej postawy skupionych do walki z nią najpotężniejszych sił dworu — polityków i dam z wielkiej arystokracji.
Misterna sieć, snuta przez całe lata przygotowań do roli miłośnicy, już po pierwszych trzech schadzkach nieomal miała się rozerwać, jak pajęczyna. Ludwik XV. podniecony był wprawdzie oporem pani d’Étioles, ale uląkł się bardziej tego, że zbyt zapadła mu w serce odrazu — jak żadna inna — (tak mu się przynajmniej wydało), zląkł się, iż zyska nań wpływ, którego egoistycznie obawiał się w zamiłowaniu swej obojętnej na wszystko monarszej wolności. Jej entuzjastyczne rozglądanie się w czasie pierwszych trzech wizyt w „małych apartamentach“ — oględziny drobiazgowe nagromadzonych tu arcydzieł sztuki — wejrzenie urodzonej artystki — wziął błędnie za ciekawość i chciwość urodzonej parweniuszki. Uraziło go w tajnikach duszy to rzekomo wyższe zainteresowanie się rzeczami Wersalu, niźli jego osobą królewską, którą szczera miłość traktowała z dyskrecją, zresztą zachwycającą na tle zbliżeń miłosnych. Z drugiej strony — ta sprzeczność dziwiła go — pani d’Étioles, wbrew iskrzącemu się w oczach zachwytowi, obracała się w pokojach Wersalskich z prawdziwą swobodą: mogło to wyglądać na pychę, nawianą w obcowaniu z plutokracją; wyglądało jeszcze na zbytnie zaufanie do siebie zwycięzkiej burżuazki, biorącej dziedzictwo po pani de Châteauroux, skutkiem wstępu do jej apartamentów, jako rzecz z prawa przynależną. Ta zachwycająca osóbka sprawiała odrazu wrażenie władczyni władcy — i jeżeli nie zmroziła, to przestraszyła króla. Jego świadoma słabość broniła się przeciw odgadywanej mocy.
Nadto powiało na króla mrozem od kliki pobożnisiów na dworze, którzy w granicach przyzwoitości — ale niedwuznacznie dawali mu znać o swojej dysaprobacie dla króla, łamiącego przywilej krwi niebieskiej. Śmielsi mówili mu o rozgoryczeniu małżonki i delfiny, „nie mogącej już wstąpić do małych apartamentów dla spotkania się z ojcem potem, gdy znalazła się tam osoba nie z towarzystwa“. Wprawdzie inni, pochlebnisie z natury, lub wolnomyślni, radzi z okazji przeciwstawienia się terrorowi obłudy lub przesądu, jako sile, którą wiek XVIII. zdławił do cna w jej gnieździe pod tronem — szli z pomocą jego upodobaniu dla pani d’Étioles. Ale była to na razie słaba mniejszość.
Przytem opozycja znalazła sposób zahamowania afektów króla: szeptano w ten sposób, aby to musiało dojść jego uszu, że pani d’Étioles, obojętna dla męża i powolna wobec króla, w istocie rzeczy zaangażowała serce swoje w namiętnej miłości dla pana de Bridge, który miał sławę „najpiękniejszego mężczyzny na dworze“. Dzielić się z nim?! — Ludwik XV. odrzucił tę myśl.
Przez dwa tygodnie pani d’Étioles wyczekiwała próżno ponownego zaproszenia od króla i z ukrytą trwogą — jakby los smagał ją biczem ironji — wysłuchiwała machiawelicznych wskazówek swojej matki o sposobach opanowania serca królewskiego i przemożenia oporu przesądów dworskich. Stara dama na dyskretnie zakomunikowaną jej listownie wieść o wzejściu słońca niepoczesnej sławy córki — mimo całego arsenału dręczących ją chorób, w których nadużycia miłości odegrały wcale znaczną rolę — oddała wnuczkę pod opiekę zaufanej mniszki pobliskiego klasztoru i natychmiast z całą paradą licznej służby zjechała do Paryża, aby poprzeć Joannę macierzyńską radą biegłej znawczyni serc ludzkich.
Król zamknął się w sobie. Przez te dwa tygodnie znosił chłodno dreptanie naokół niego pana Binet, który nie śmiał zaczepiać o drażliwy temat, przypuszczając, że plany jego krewniaczki pokruszyły się na skalnym brzegu kapryśnej łaski i niełaski monarszej. Kamerdyner czekał, aż król sam wypowie, co właściwie zraziło go do czarującej — według powszechnego sądu — Joanny.
Pewnego dnia Ludwik XV. ujął pod rękę z niezwykłą uprzejmością „pięknego pana“ de Bridge — odprowadził go na stronę, ku oknu — i rzekł wesoło:
„Winszuję ci, de Bridge! Jesteś kochankiem najpiękniejszej kobiety francuskiej... Znam się na tem i pochwalam wybór.“
De Bridge wybałuszył oczy:
„Czyim, Sire?...“
„No! pani d’Étioles. Nie udawaj, że nie wiesz.“
De Bridge zarumienił się po uszy.
„Nic podobnego, Sire!... bąkał.
„Oho! rumienisz się. Przyznaj... Ona mi sama przyznała się. Żądam od Ciebie dowodu twojej szczerości.“
De Bridge odparł niemal z oburzeniem:
„Pani d’Étioles może sobie żartować ze mnie, ile się jej podoba... Pomimo to najgłębszą prawdą jest, że byłem tylko jej przyjacielem — i nie rozumiem, czemu drwi z mojej pełnej szacunku przyjaźni.“
Ludwik patrzył przenikliwie w oczy mówiącemu. Tchnęły szczerością, wyższą nad podejrzenia. Cierń mimowolnej zazdrości został wydarty. Wieczorem król zapytał Bineta.
„Co porabia mała d’Étioles?“
„Umiera z miłości dla króla, który ją pociągnął, aby odepchnąć!“ odpowiedział Binet z głęboką prawdą w głosie.
„Zaprosisz ją jutro na wieczerzę do mnie... Napiszesz bileciki zapraszające w mojem imieniu panią de Bellefonds, księcia Luxembourg... poczekaj, kogo jeszcze? (Król uśmiechnął się złośliwie.) I... pana Richelieu!“
Binet promieniał. Zaproszenie w towarzystwie tych osób było nielada zaszczytem — stanowiło już o półurzędowem stanowisku pani d’Étioles, o jej kandydaturze... na faworytę. Jednak zakłopotał się i mimowoli poskrobał się w perukę — jakkolwiek monarcha nieraz mu ten ruch wyrzucał.
„To niemożliwe... Jutro 22. kwietnia mamy bal u posła hiszpańskiego. Król jest oczekiwany.“
„A, prawda!... Zapomniałem... Czego ta Hiszpanja chce?... Przecież Filip V. to zero... No! jakoś te dwie rzeczy dadzą się pogodzić.“

Nie pogodziły się. Pani d’Étioles, uprzedzona przez Bineta, przed którym król z wieczora wyspowiadał się, co go „speszyło“ w jego kandydatce — tym razem skryła zupełnie pazurki swoich dalekosiężnych ambicyj, roztoczyła jeno takie skarby niewieściej kokieterji, że Ludwik XV., oczarowany z kretesem zapomniał o pójściu na proszony bal w poselstwie hiszpańskiem, a raczej nie dał sobie o tem przypomnieć.
Owa wieczerza przeciągnęła się do 5-ej nad ranem i miała bodaj ciąg dalszy en deux w poufniejszym biciu rozkochanych serc...

Jak daleko zaszły rzeczy, świadczy wysłany w cztery dni potem z Paryża pod datą 26. kwietnia roku 1745 ściśle historyczny list nuncjusza Carlo Darini do Papieża:
„Na dworze tutejszym okrutne panuje wzburzenie, gdyż król, przejęty szaloną miłością dla pani d’Étioles ukazuje twarz niechętną tym wszystkim, którzy nie pochwalają jego namiętności.“
Dopisek brzmi: „Podobno nieszczęsnemu małżonkowi zakazano jakichkolwiek stosunków z żoną.“

Ta wiadomość zaledwie o dzień wyprzedzała trafnem przeczuciem mające nastąpić wypadki.
27. kwietnia pan d’Étioles, zatrzymywany bezkreśnie przez pana Tournehem w różnych miastach dalekiej prowincji z pomocą poleceń, które wydały mu się złudnemi interesami, a zwłaszcza zaniepokojony długiem milczeniem żony, od której poczta przestała mu przynosić nawet lakoniczne liściki, zjawił się nagle pewnego wieczora w „hotelu“ de Chevres — zastał tu tylko teściową i wuja, którzy spojrzeli nań wróżącemi coś złego oczyma i wykrzyknął:
„Na litość Boską! Mówcie!... Joanna... chora?!“
„Nie!“ odpowiedziała teściowa.
„Gdzie jest?“ chciał biedz do pokojów żony.
„Niema jej... wyszła. Ale przygotuj się, że... nie wróci.“
Podniósł obie ręce do głowy, na której zjeżyły się włosy. Miał wizję okrutną.
„Umarła!“ wrzasnął. Patrzył na oboje obłędnemi oczyma. Nie spodziewali się takiego wybuchu boleści.
„Nie umarła, ale...“ rzekła stara dama. Nie śmiała dokończyć. „Panie de Tournehem, wiesz, jak jestem słaba... wytłumacz mu!“
I rzuciwszy omdlewające spojrzenie zięciowi, wyszła. Za progiem szepnęła do siebie: „Że też ma się nieszczęście mieć za zięcia głupca, któremu takie rzeczy tłómaczyć potrzeba.“
Pan Tournehem ujął delikatnie pana d’Étioles za rękę.
„Synowcze! Musisz pogodzić się z losem... Nie wiń kobiety, która musi być posłuszną woli swego monarchy. Żanetka bawi u króla!...“
Pan d’Étioles runął na podłogę zemdlony.

Nazajutrz pan de Tournehem spotkał na dworze życzliwego mu z powodu pewnych usług pieniężnych księcia de Luynes i rzekł doń:
„Proszę o dyskrecję, książę. Znalazłem się w takiej gmatwaninie, że sam nie mogę sobie wytknąć drogi wyjścia. D’Étioles jest szaleńcem, jakich mało w naszym wieku. Lękam się rzeczy kompromitujących... przykrych... może fatalnych. Wczoraj zemdlał kilkakrotnie. Potem był niemal bliski obłędu. Wystarczy, gdy powiem, że... żalił się na niemożność... pojedynku z królem. Trzeba było czuwać przy nim całą noc i uprzątnąć wszelką broń. Obawialiśmy się samobójstwa... I jeszcze czegoś innego. Wykrzykiwał groźby pod adresem żony i... Rozumiesz, książę — szaleńcowi nie można brać za złe jego słów; ale wypada ustrzedz się przed czynami szaleńca... w jakiś przyzwoity sposób. Wreszcie nad samem ranem udało mi się go ułagodzić przyrzeczeniem pod słowem honoru, że jego list przez osobę zaufaną doręczę małżonce. Nie śmiałem go otworzyć — punkt honoru! Doręczam go księciu, żebyś go doręczył pani d’Étioles — bo ja nie mogę uczynić inaczej, niż przyrzekłem. Ale książę sam osądź, co uczynić wypada, aby rzecz cała nie pociągnęła za sobą komplikacyj niepożądanych. Atak może się powtórzyć... Chociaż w rodzinie mojej, dał Bóg, nie było Ravaillac’ów, ale...
Rozwiódł bezradnie rękoma.
Książę de Luynes rzekł, biorąc list:
„Przedewszystkiem należy doręczyć to pismo według adresu. Pani d’Étioles musi sama zdecydować o swoim losie, zanim... król rzeknie ostatnie słowo. Co do Ravaillac’ów — to niema obawy, aby zjawił się taki w dobrej rodzinie. Nie mieliśmy zamachów od lat przeszło 150 i tamten był wypadkiem. Francuzi kochają swoich królów — nawet kiedy sami szaleją z rozpaczy — i jacykolwiek są ci królowie (dodał z uśmiechem). Bądź o to spokojny, drogi panie de Tournehem!“
Czcigodny książę nie widział starczemi oczyma błyskającego w mroku bliskiej przyszłości ostrza sztyletu Damiensa, wymierzonego w pierś Ludwika XV.




Rozdział X.
Na stopniu markizy Pompadour.

Pani d’Étioles otrzymała list mężowski w dogodnym momencie. Ludwik XV. zakomunikował jej, że koniecznością państwową, stwierdzoną w przeddzień na Radzie ministrów i zgodną z jego pietyzmem dla rad zmarłej pani de Châteauroux jest niezwłoczny wyjazd do znajdującej się w polu armji — właściwie do obozu na dwa miesiące. Nie mogło być mowy o jej zamieszkaniu na razie w „małych apartamentach“, to jest najściślejszej rezydencji króla, tuż nieopodal pokojów i niechętnego pani d’Étioles Delfina. Miała tedy powrócić do własnego domu i oczekiwać tam powrotu króla. Ale czy nie czuł się przesycony tem gwałtownem morzem pieszczot, które zlała na niego? (przebywał zamknięty z nią niemal przez całą dobę, nie turbując się o nic i nikogo i książę de Luynes z trudem zdołał przesłać pani d’Étioles list męża przez zaufanego kamerdynera królewskiego). Czy naprawdę powróci do niej, nie zapomni? Wyjść za próg Wersalski było dla niej niebezpiecznem.
Odczytawszy list pana d’Étioles, przypadła ze łkaniem do piersi króla, osunęła się do stóp jego, obejmowała nogi, wołała: „Ratuj mnie! ratuj!“
Czy odegrała z geniuszem urodzonej aktorki celową rolę? Czy też w ataku histerycznym popadła w ten stan dość zwykły, w którym kobieta kłamie, przestając rozróżniać, gdzie jest granica między fałszem a prawdą faktów, skoro chodzi o prawdę jej uczuć i nastrojów.
Król był wzruszony, zdziwiony. Podała mu list. Odczytał. Pan d’Étioles błagał żonę o powrót — ale czynił to w formie zawiłej, mrocznej, dyktowanej przez wybuch gniewu i rozżalenia, odejmujący pełnię świadomości. Pisał: „Powróć! wszystko przebaczę — zapomnę! I tobie i jemu...“ I tuż zaraz: „Czy takie rzeczy wolno, czy je można zapomnieć?! Czy nie będę niósł piekła zemsty wieczyście w sercu?...“ I dalej jeszcze: „Byłem twoim podłym niewolnikiem przez całe życie... Ale teraz wiem! Tobie potrzeba było pana, któryby cię podeptał!...“ Potem urywkami słów — w kleksach i zygzakach — szedł ustęp całkiem nieczytelny i zakończony dającą zrozumieć się fazą: „Czy królowie są w istocie po za karą niebios? A w takim razie, czy ręka ludzka nie powinna ich zastąpić?... Wreszcie wszystko to kończyło się wybuchem łez: „Klęczę przed tobą, Joanno... we łzach... w krwi mego serca... sponiewierany, shańbiony przez ciebie! Nie tknę twego włosa... Nigdy nie wypomnę ci krzywdy mojej... Król miał słuszność, że podniósł cię do swego Majestatu, bo twojemu brakło tylko korony... Ale nikt nigdy nie będzie cię kochał tak, jak ja cię kocham!... Żaden król!... Czy królowie mają serce?!... Życiem ich jest kaprys... Będę błogosławił Ludwika, że raczył mi odesłać moją Joannę... I ciebie będę błogosławił. Ale wróć do mnie — wróć! Dom mój jest pustynią. Gdy wrócisz, będzie na nowo chramem, boś z rodu bogiń!“
Czy pani d’Étioles oschłością małżeńską zlekceważyła głębokość miłości, tchnącej z tego listu? Czy raczej oceniła trafnie, że moment cierpienia przerodził jej męża w poetę, który zapożyczył zdolnością stylistyczną ognia słów od wymownego kaznodziei Massillona, z którego kazań czynił na jej życzenie potrzebne wypisy. Czy podejrzywała, że im szał był mocniejszy, tem prędzej znajdzie kres, i niema żadnej racji wzruszać się nim i wracać przez litość do nielubianego męża? Czy przeciwnie paliły ją zarzuty hańby i przeraziła zapowiedź zemsty — która mogła przerwać błyskawicą mgłę obiecanego zapomnienia jej winy? A może niezwykła finezja myśli i przebiegłości serca podyktowała jej, że ten szalony list podniesie w wyobraźni króla wartość kobiety tak ubóstwianej — że mąż pomoże jej wziąć w niewolę kochanka — że pismo, grożące jej i Królowi, zjawia się jej, jako podstawa do uwolnienia się od pana d’Étioles i zawojowania miejsca w Wersalu na stałe...
Ten płomienny list — i to „ratuj, Najjaśniejszy Panie!“ — i dodatkowa opowieść o rzekomych atakach gniewu mężowskiego: „Dzieckiem byłam, kiedy przynosił mi pokrzywy, któremi kłułam się boleśnie!“ — „Owej nocy, kiedy wróciłam z maskarady w Wersalu, musiałam się zamknąć; gotów był mnie zabić; dobijał się — nie wpuściłam go“ — te histeryczne pół-kłamstwa i pół-prawdy, wypowiadane z najszczerszym akcentem, sprawiły, iż Król, podnosząc ją, całując, tuląc na piersi, kojąc, czynił wszystko, co leżało w jej planach.
Przyrzekł jej dać schronienie w obrębie Wersalu, w pokojach, które ongi zajmowała pani de Mailly w roli pierwszej faworyty królewskiej — obiecał ochronić ją przed niechęcią Delfina — zapowiedział podarowanie jej pięknych dóbr z pałacykiem, poświęconym ich miłości, zaraz po powrocie z Flandrji — odłożył swój wyjazd do Flandrji na dzień 6. maja, żeby się nią jeszcze nacieszyć — wreszcie przez zaciągnięcie wart przed jej domem upewnił ją, że niebezpieczny szaleniec, który „nie rozumie praw miłości i przywilejów Króla“ niebawem zostanie wysłany pod dobrą opieką, — w każdym razie to jest dzielny człowiek... honorowy! — rzekł wreszcie niespodzianie. I zasługuje na opiekę.
„Mam nadzieję, Najmiłościwszy Królu, że nie każesz go wtrącić do więzienia. To by mnie bolało.“
„I nie wypadałoby — w czasach dzisiejszych, kiedy zaczęła się opinja! Mam nadzieję, że pan de Tournehem na moje życzenie sam się nim zajmie... i dopilnuje go. Chodzi tylko, aby szaleniec był zdaleka... bardzo zdaleka... od Wersalu. Podoba mi się, że szlachetnie wstawiasz się za tym... niewdzięcznikiem, któremu oddałaś najpiękniejsze lata swego życia, zamiast... mnie,“ dodał z uśmiechem. „Co innego,“ mruknął jeszcze, „gdyby się wściekł. Musiałby leczyć się... w Bastylji. Widziałem jego... nieprzyjemne oczy na balu maskowym. Obawiam się, że jestem dla niego za dobry.“
Łzy obeschły już na jej licach. Obdarzona obietnicami tak sowicie, uspokojona, objęła go bielą nagich ramion i rzekła:
„Ależ, Ludwiku, w gruncie rzeczy jest on łagodny, jak baranek... Wyjazd go uleczy z nieprzyzwoitego wybuchu... A naszego związku miłości nie rozerwie nic — ani gorący głupcy, ani zimni mędrcy!“
Nadstawiła mu różowe usta, w które wpił się, szczęśliwy nie tyle jej kochaniem, ile odzyskaną mocą pożądania...
Pan d’Étioles wyjechał zaraz nazajutrz z troskliwym wujem panem de Tournehem w podróż kuracyjną, podczas której w Awignonie zaniemógł na czas długi.

A pani d’Étioles w oczekiwaniu powrotu Króla, zamieszkiwała w kącie wersalskiego zamku, z radosnem drżeniem dowiadując się o tem, że król z obozu nadsyłał wskazówki, jak ma być odrestaurowane mieszkanie pani de Châteauroux. Wiedziała, że szykują je dla niej. Żyła w oczekiwaniu zamknięta, szczęśliwa, że oddalenie podtrzymuje żar tęsknoty miłosnej Ludwika, nudzącego się w obozie, w bezpiecznem oddaleniu od pola walk swej armji z wojskami austrjackiemi. Miał tak wiele czasu, że pisywał do niej codzień — czasem dwa razy dziennie — to lakonicznie dobranemi słówkami eleganckiego biletu, to rozlewnie, z tysiącem hołdów dla czaru, wywieranego przez jej listy, wyczekiwane z upragnieniem, któremi „upajał się, a nie mógł dość się upoić!“ Nie dziw, że te listy wywierały takie wrażenie na Królu; pomijając fakt, że pani d’Étioles już wtedy sama władała pięknie piórem, to pozatem jedyny człowiek, którego jej położenie i nastrój ówczesny oraz daleka zazdrość Króla dopuszczały do jej komnat, spowiednik, ubogi opat Berni — był utalentowanym poetą; przybywszy z węzełkiem pod pachą, rozpoczynał swoją niezwykle szczęśliwą karjerę polityczną od redagowania owych dowcipnych bilecików, które budziły słuszny podziw Króla, bo o równego ukrytemu za kulisami Berniemu stylistę nawet w tym wieku galanterji nie było łatwo.
Pani d’Étioles mogła być dumną, że na początku Lipca, miała w kasetce swojej 80 listów królewskich, które na pieczęci nosiły napis: „Dyskretny i wierny.“ Ostatni z tych listów, zapowiadający powrót Króla przynosił jej wraz z ofiarowaniem dóbr — tytuł markizy de Pompadour. Wygasły Limuzyński ród historyczny na krętej ścieżce Amora odzyskiwał, a raczej zyskiwał dopiero sławę historyczną!
Wszechwidzący Wolter, równie elegancki komplemencista, jak zjadliwy satyryk, już ogłaszał publicznie w dniu bitwy pod Fontenoy swój madrygał, złośliwie-pochlebczy, który można było według woli obracać, jak monetę — czytać tak lub inaczej — lecz trzeba było uznać w każdym razie za wartość obiegową rzeczywistości:

Kiedy Ludwik, ten bohater czarowny,
Bóg Paryża — jak świat głosi wymowny —
Wygra świetny bój, poszedłszy w pole —
Trzeba będzie złożyć hołd stosowny
Bóstwu zwycięstw — pani d’Étioles!


Rozdział XI.
Zawojowanie praw faworyty.

Zwyciężała burżuazja, dając po raz pierwszy w historji Francji faworytę Królowi — i po raz ostatni, gdyż poszła śladem tego symbolicznego zwycięstwa i w półwieku bezmała potem ogłosiła, że niepotrzebny jest jej Król, a wraz z koroną odebrała następcy Ludwika XV. głowę.
Zwyciężała faworyta — nie myśląc o symbolach, torując drogę swemu ja“ do Panteonu sławy i niesławy historji. A Ludwik XV. sądził, że zwycięża on sam, łamiąc upór arystokracji i fanatycznych klechów, oraz przesądy obyczajowe swego dworu.
9. września roku 1745 na drugi dzień po powrocie króla do stolicy w wielkiej sali ratuszowej czczono zwycięzcę ucztą, a tegoż dnia wieczorem w tym-że ratuszu markiza de Pompadour pod wysoką opieką pana de Gesvres, przedstawiciela kupiectwa, wydawała wieczerzę. Asystowała na niej jeszcze incognito w towarzystwie pań Sassenage i d’Estrades.
Ale już w pięć dni przekroczyła trudne — niezbędne dla jawności i powagi swej pozycji — szranki i przedstawioną została uroczyście na dworze w dniu 14. września roku 1745. Wprowadziła ją sama księżna de Conti, która ze względu na długi własne i mężowskie stała się podatna do takich usług, mogących się z czasem opłacić przyjaznem pośrednictwem metresy do skarbony Króla. Oprowadzały ją panie Lachan-Monteban, oraz skuzynowana z Étioles’ami pani d’Estrades, którą wcześniej o trzy dni przedstawiono u dworu w rachubie na jej usługi. Na królewskich pokojach i przedpokojach była ciżba niezmierna, bo ciekawość przygotowywała się złośliwie do oględzin zakłopotania królewskiego. W istocie był moment, gdy Ludwik XV., odznaczający się bladością cery, pokraśniał, jak rak w ukropie.
Następnie torem tradycyjnym metresa królewska udała się celem przedstawienia się Królowej do jej apartamentów, również brzęczących w tym dniu, jak ul, od poszeptów wielkiej ciżby, oczekującej zimno-banalnej wymiany słów, nieważkich a przepisanych etykietą, przy spotkaniu dumy monarchini z bezczelnością parweniuszki. Było tedy olbrzymią niespodzianką, dla tych, którzy nie znali mistrzowskich zakulisowych posunięć nowoprzedstawionej dla zjednania sobie Monarchini, gdy ta — miast obowiązkowego frazesu o toalecie — z ciepłem w głosie zadała jej pytanie: „Radabym coś usłyszeć od pani o madame de Saissac, którą dawniej widywałam w Paryżu“.
Poruszona do żywego dobrocią Monarchini, która tak względnie raczyła przypomnieć sobie jedyne wysoce arystokratyczne nazwisko, z którem zbliżyło panią d’Étioles sąsiedztwo — zakłopotana łaską, dalece przechodzącą jej nadzieje, metresa zapomniała słów etykietalnych i wybełkotała z ujmującą serca rzewnością: „Ach! Miłościwa Pani, jakże namiętnie życzyłabym sobie znaleść upodobanie w Jej oczach.“ Łaska królowej podniosła papiery nowicjuszki na dworze. Paryż opowiadał sobie o rozmowie, złożonej aż z dwóch bardzo długich zdań. Tylko Delfin pozostał w swojej roli — sucho wyrecytowawszy do przedstawionej przepisane słowa na temat jej toalety.
W październiku markiza de Pompadour objęła w posiadanie apartamenty pani Châteauroux w Fontainebleau, gdzie niemal zamknęła się w pierwszych czasach, wyjeżdżając tylko zrzadka dla krótkich wizyt u Królowej, częściej wyczekując długich wizyt króla, którego przyciągała tu nie tylko powabami swojej osoby, ale i arcydziełami kucharskiego kunsztu, reprezentowanego przez mistrzów tego fachu.
W grudniu tego roku spotkał ją cios: umarła w 46. roku życia jej matka, która potrafiła przysposobić ją na „kąsek królewski“ i dawać rady, godne Macchiavela w spódnicy. W ostatniej godzinie ta oryginalna dama, jakoby powstrzymująca się z wydaniem ostatniego tchu aż do zjawienia się u jej łoża córki, po którą wysłano sztafetę — uniosła się z posłania, przemógłszy już opadające ciało, zesztywnienie śmierci i dźwięcznym głosem wyrzekła: „Żanetto, umieram szczęśliwa, bo widzę ciebie na wyżynie. Utrzymaj się na niej — uczep się — nie poddaj...“
Tu nastąpiło rzężenie — opadła na poduszki — oczy stanęły w słup. Ale twarz zmarłej jeszcze promieniała. Na trzeci dzień po pogrzebie, powracając od grobu matki, markiza de Pompadour wspomniała jej błogosławieństwo i uśmiechnęła się sama do siebie. U wrót cmentarnych ktoś wspiął się za jej powozem i rzucił na puste siedzenie obok niej kartkę — poczem znikł w bocznej uliczce.

Markiza podniosła kartkę, na której w widocznym pośpiechu ktoś niewiadomy nabazgrał ołówkiem te słowa:
Sprawiedliwy nagrobek.

Tu spoczywa ta, co wyszła z gnoju,
Aby szlakiem hańby pójść pod górę,
Cześć dzierżawcy sprzedawała bez znoju,
A właścicielowi — córę!...

Pani de Pompadour doznała bolesnego ukłucia w serce... Czy to Paryż — kryjący się w mroku trwogi, ale mściwy bezimienną satyrą, wydawał jej to świadectwo, bijąc poprzez cień matki ją samą, jako rzecz sprzedażną?... Czy ten zjadliwy wiersz tajemniczego Paryża wyprzedza opinję całej Francji — sąd historji?!...
Otóż nie! — nie podda się!... Zapamięta te słowa testamentu matki. Będzie nieubłaganą względem tych, co staną tamą na jej drodze. Ale pójdzie nią do sławy Króla — Francji — swego imienia. Tak pomyślała — tak marzyła ambitnie — i wydało się jej, że biała ręka, która leżała na jej kolanie, na którą patrzyła z upodobaniem, jej ręka potrafi z gracją Amora wydrzeć Królowi zbyt ciężkie dla niego berło, aby je udźwignąć i poniesie poza szlaki miłości — na wielki gościniec historji — gdzie nie jest się tylko igraszką i rzeczą, lecz osobą i drogowskazem Życia!




Rozdział XII.
Ciernie śród róż.

Markiza de Pompadour wstąpiła na kwietny dywan ogrodów Wersalu, ale pod różami kryły się gęste ciernie. Stara arystokracja na dworze zawrzała gniewem przeciw „mezaljansowi miłości królewskiej“, który unieważniał przywileje krwi błękitnej do otoczonego glorją konkubinatu i „gryzetkę z brudnego gniazda“ podnosił do markizatu, stawiając ją publicznie obok Króla. To było ze strony Króla... zbrodnią stanu, którą w ślad za dworem, zda się, wyczuwał cały naród. To przekroczenie granicy praw królewskich przerażało ludzi starego porządku, jako nową zdobycz „trzeciego sianu“, bezwstydnie rosnącego w siłę i bogactwa.
Niebawem na dworze powstał komplot plotkarstwa, spisek szpiegowski: śledził przez wysilający wzrok damy i usłużnych względem nich kawalerów lada uchybienie parweniuszki przeciw etykiecie, wyśmiewał odcienie jej głosu, analizował podejrzliwe maniery, oraz pozostałości mieszczańskie w jej mowie. O najmniejszem roztargnieniu, przeczącem przepisom etykiety, mówiono szyderczo, jako o błędach okrutnych, zdradzających naturalny „brak rasowości“ i starano się, aby te sądy krytyczne dochodziły do uszu Króla. Ludwik XV. był chwilowo zakłopotany — zdawało się, że faworyta nie utrzyma się przy dworze — aż Król znalazł wyjście, powierzywszy miłośnicę surowej i pełnej ironji mustrze pani de Lauragnais, która wywracała ją ku uciesze galerji, jak lalkę. Pani d’Étioles wyszła z tej próby zwycięsko, stała się damą w każdym calu, poza niewytępioną manierą dawania pieszczotliwych przezwisk ludziom, stojącym na wysokich stanowiskach, w rodzaju: „moja świnko!“ — maniera, którą zresztą oczarowany Ludwik przejął od niej ku zgrozie dworu i stosował w momencie dobrego humoru do własnych dzieci.
Wrogiej kliki, której duszą był minister marynarki Maurepas, nie tyle wielki polityk i fachowiec, co mistrz złośliwego dowcipu i genjusz karykatury — faworyta rozbroić nie zdołała. Zażegnięci przykładem niewyczerpanego przy winie w opowiadaniu o krokach pani de Pompadour, wersyfikatora-ministra, zadającego najdotkliwsze rany jej kobiecości — rozmaici pismacy z pod ciemnej gwiazdy tworzyli niezliczone piosenki satyryczne, w których oblewali błotem ją i jej pochodzenie, mieszając trafne razy z najbezczelniejszą przesadą i jawnem łgarstwem. W tych wierszydłach „nałożnica królewska“ zobrazowana była nie tylko jako bezwstydna dziewka i pijawka skarbu, ale jako istota głupia i brzydactwo o cerze pożółkłej i zębach ze skazami — potwora, niepojęcie biorąca ślepego króla pod ciężki pantofel. Ta powódź popularnych piosenek rozchodziła się po Paryżu, dostarczając pożądanego pokarmu wesołej żółci francuskiego narodu.
Pani Pompadour zniewolona była lękać się, że te niekiedy dowcipne i świetne w formie wierszyki, miast oburzyć Króla — dotykanego z nią razem — mogą go zmrozić dla niej, lub podkopać jego miłosną wiarę w nią szykaną, trafiającą do jego ironicznego usposobienia. Wiedziała, że od chwili, gdy będzie się bawić tem, co było dla niej raną — jej powaga będzie zachwianą, a z nią i miłość Króla.
Jak dotkliwemi były te piosenki, które obiegały stolicę i prowincję, a rozpowszechniane były przez dwór i na dworze, niechaj zaświadczy przekład jednej z nich, osobliwie popularnej, błyskotliwej w formie, niecnej treści, obliczonej na zbuntowanie Króla przeciw więzom jej miłosnego czaru. Rachuba była niezdarna, bo — jakkolwiek pani de Pompadour często zapadała na zdrowiu i wyglądała wówczas gorzej — niezwalczony urok w istocie młodej kobiety przeczył bezsilnej karykaturze. Prawda satyry, podkreślającej luki Skarbu, trwonienie bogactw na kosztowne pałace dla faworyty, wyposażenie rodziny Poissonów: przywróconego do łask królewskich ojca i popychanego na szczyty brata, bezwzględne poddanie się Króla władzy kochanki, wyprzedawanie dostojeństw i płaszczenie się chciwych a zubożałych dworaków przed „nielegalną“ panią Wersalu — mieszała się tu z takiem bezczelnem zapoznaniem nieśmiertelnych walorów jej urody, wysokich zalet umysłu, czarów bogatej duszy, prawowitości rozkazów natury genialnej, przerastającej otoczenie, i jej naprawdę głębokiego przywiązania do Monarchy oraz pracowitej myśli o kulturze krajowej i sławie Francji — że tę piosenkę bezzębnej nienawiści godziłoby się rzucić w błoto niepamięci, gdyby to błyskotliwe powiązanie prawdy z fałszem nie było znamienną charakterystyką nastrojów czasu jego śmiałości i zuchwalstwa, dumy i niewolnictwa, odwagi satyrycznej i anonymowej podłości, swawoli i sarkazmu.
Oto jak brzmi ta śpiewka ze swemi refraine’ami, stanowiącemi już świt wyłaniającej się Muzy kabaretu, która jest jedną z wdzięcznych bogiń Paryża, co szerzy się wpływami na świat cały.

Wielkie pany maleją,
Finansiści się śmieją,
No, a „rybki"... pęcznieją,
Rządzi babsko — Nic — Nic — Nic!
Nowych gmachów gromada;
Na to skarb się rozkrada,
Wielkie państwo upada,
A Król tylko widz — widz — widz!

Mieszczaneczka z nim gzi się,
Robi wciąż rozkosznisię,
Rządzi swem widzimisię
I dworowi niesie pech — pech — pech...
Król ma grube kłopoty,
Lecz w miłosne wpadł poty;
Śmieszny żar dla kokoty
Cały Paryż wprawia w śmiech — śmiech — śmiech...

Pod pantoflem Król wzdycha,
Kiedy dziewka ta licha,
Co na złoto li czyha,
Z rang zrobiła sprzedażny swój kram — kram — kram...

Świat się przed nią ugina
I dwór podleć poczyna,
Dawny blask zapomina
I bożyszcze chce widzieć śród plam — plam — plam...

Kto ma smak, ten przygani
Żółtej skórze tej pani,
Zimnych ślepiów otchłani...
Szyja długa, niema zęba bez skaz — skaz — skaz...


A charakter — jak brzydki!
A jej myśl — nieużytki
Marnej duszy, najmitki, —
To nie ryba nawet, ale płaz — płaz — płaz

Z tem serduszkiem łajdackiem,
Gdyby była choć cackiem,
Że Król padł przed nią plackiem,
Świat by pojął, przebaczył w mig — mig — mig...

Lecz na cześć głupiej maski
I figury tak płaskiej,
Przecz zachwytne te wrzaski?...
Każdy powie: „Król — bzik — bzik — bzik!...“


Rozdział XIII.
Szańce obronne.

Przeciw wzgardzie szlachty wersalskiej, atakom szansonetek, arsenałowi plotek, wrogiej klice, której przewodzili minister Maurepas, hrabia d’Argenson, kontroler jeneralny Orry — pracował od pierwszej chwili zainstalowania się markizy de Pompadour w pokojach królewskich jej arcydyplomatyczny takt kobiecy. Nie mogła wprawdzie złamać tępego uporu złośliwego bigota Delfina, który przeciw niej nastroił siostry i żonę: te damy, gdy raz znalazła się z niemi w karecie, nie udzielały jej ani słówka odpowiedzi na wszystkie pytania.
Ale zatriumfowała, odłączywszy od wału nienawiści rodziny królewskiej w stosunku do niej, Królowę-Matkę, dobroduszną Marję Leszczyńską, która spostrzegając naraz objawy niezwykłej grzeczności ze strony Króla i otrzymując odeń prezent noworoczny, dowiedziała się, że to przypomnienie królewskie zawdzięcza wpływowi faworyty, i była wzruszona. Wprawdzie co się tyczy prezentu, to pani de Pompadour doradziła Królowi przesłanie Jej Królewskiej Mości złotej tabakierki, przeznaczonej właściwie dla pani Poisson, ale... w momencie dokonania daru już zbytecznej dla nieboszczki.
Markiza zyskała sobie także przyjaźń księżnej de Luynes, przed którą w czarująco prostych słowach listu otworzyła serce — tragedję istoty, która „chciałaby wszystkich darzyć miłością, a wzamian za chęci najlepsze spotyka prześladowania i złośliwe potwarze“. Ale szczytem powodzenia jej gry dyplomatycznej było stworzenie przeciw wrogom linji obronnej — komplotu sił poważnych, złożonych z pozyskanych kolejno młodych księstwa Conti, braci Paris, marszałka de Noailles, kardynała de Tencin, pana de Saint-Severin, markiza de Puissieux, marszałka de Belle-Isle. Ta partja stała się bazą jej wciąż rosnącej potęgi na dworze i posłużyła za punkt wyjścia do kolejnego rozgromienia stawiających jej tamy w pochodzie możnych nieprzyjaciół.
Zwłaszcza ważnem było zjednanie braci Paris, dzierżycieli Skarbu, prawdziwych mężów pieniądza, których awanturniczej polityce, zmierzającej do zrujnowania Austrji, Holandji i Rosji w interesie plutokracji francuskiej, okazywała pomoc przez wpływy na Króla, zyskując w zamian zasiłki dla skarbony królewskiej i pokrywając zręcznie dziedziczne błędy rujnującego prowincje na rzecz stolicy systemu. Jej spryt otwierał te źródła dochodów, które następnie rozrzutność własna, Króla i wszystkich żądnych udziałów w tej orgji pieniądza, wyczerpywała nieopatrznie i beznadziejnie na szkodę przyszłości.
Nie mogąc wchodzić w szczegóły tej arcymisternej pajęczyny, którą szybko orjentująca się i chwytająca słabe strony dusz ludzkich markiza oplątywała każdego ze zjednanych mężów polityki — zaznaczmy krótko, że w trudnej podziemnej walce z najoporniejszym faworycie, zazdrośnym o jej wpływy, rozpieszczonym przez Króla dworakiem Richelieu, pełną gracji kapitulacją uzyskała wreszcie przyjazny pokój.
Uogólnijmy tę cierpliwą i zabiegliwą pracę kobiety, zniewolonej dla obrony swego stanowiska w centrum — w sercu Króla, rozciągać dalekie okrężne pasy misternych szańców i placówek: wypadało jej obrobić „Wersal“, przełamać przesądy jego opinji, rozpraszać wrogów, wiązać sojuszników; stworzyć wspólność interesów dla kreatur, któremi otoczyła się; co dnia roztaczać powaby kobiecego uśmiechu i subtelnej wymowy, aby wejść w poufny stosunek z książętami krwi, zyskać hołd ministrów, sympatję mężczyzn, przyjaźń kobiet; — wypadało wznieść się ponad prastare kastowe mury, lub zniżyć najstarsze rody Francji do uprzejmości dla siebie; ujarzmić ambicję dworaków i kaprysy dam dworskich; sięgać w głąb opornych sumień i po królewsku nagradzać kapitulacje; stworzyć dokoła siebie wyścig próżności, chciwej zaszczytów, i poniżeń, chciwych złota; rozpętać wir namiętności, ambicyj; znaleść szlaki do wytrysku pieniądza i stworzyć szluzy rozrzutnej łaski, niezbędnej dla powodzenia — to były zadania, które podjęła i wykonała pani de Pompadour.
Ale było jeszcze jedno — najważniejsze i najtrudniejsze — bez wykonania czego triumfy na wszystkich innych drogach nie zdałyby się na nic: to było zadanie utrzymania miłości, czy poprostu przywiązania Króla, albo nie to — raczej przykucia do siebie uwagą, wdzięcznością, poprostu potrzebą, człowieka, który się nudził — nudził śmiertelnie, którego trzeba było wciąż zajmować, czarować, pobudzać z dnia na dzień, co godzina — kruszyć broń o niego z Nudą i każdej chwili odbierać go szczerzącej zęby Nudzie!
Ten trud podjęła — i wykonała.




Rozdział XIV.
Imponujący gość.

W roku 1749-ym przed zajazdem przy stacji pocztowej na trakcie z Paryża do Dijon — nie pomnę w którym miesiącu — o jakich sto kilometrów od stolicy, zatrzymał się młody człowiek lat 24, ubrany z wytworną elegancją, o niezmiernie ujmującej powierzchowności, rzekłbyś — idealnie piękny, zapłacił w obecności oberżysty wraz z wynagrodzeniem suty napiwek stangretowi i polecił gestem, wskazującym, zda się, nawyknięcie do rozkazywania, aby wniósł jego torbę podróżną do „najlepszego pokoju“. Torba była nader ciężka.
Kiedy stangret zamierzał odjechać, młody człowiek zawołał: „Poczekaj!“ — zażądał od oberżysty pióra, atramentu, świecy i laku, zamknął się w swoim pokoju na godzinę, a wyszedłszy — zawsze w obecności oberżysty — oddał powożącemu trzy listy, pieczętowane, jak zgadywał oberżysta, sygnetem, który na palcu podróżnego połyskiwał w słońcu. Rzekł przytem: „zaraz po powrocie do Dijon udasz się do dyrektora policji pana Monferrat, oddasz mu ten list, poprosisz go o wysłanie sztafetą załączonych tu dwu listów do księżnej Lützelbourg i do pana de Tournehem. Tu są adresy. Dowiaduj się codziennie, czy pan de Tournehem przyjechał. Będziesz miał zarobek. Poleciłem cię w liście — nazywasz się Mathieu Picard — tak?... widzisz zapamiętałem — masz poczciwą minę! Przywieziesz mi od niego paczkę... A dobrze schowaj i nie zgub — to będą pieniądze. No, ruszaj z Bogiem!“
Oberżysta zdjął czapeczkę i niemal przesunął ją po ziemi, zginając się nisko przed dostojnym gościem, który, powracając do sieni, zamówił dobry obiad z najlepszem winem. Człowiek, który miał stosunki z dyrekcją policji, hrabiną i sławnym na całą Francję generalnym dzierżawcą podatków — musiał być oczywiście wpływowym i zamożnym gościem, jakiego oberżysta nie widział dawno. Młodzieniec rzucił niedbale swoje nazwisko: „de Latude“ — zamieszkał w zajeździe, jadł, pił, wychodził na spacer, zapisywał całe arkusze dostarczonego mu przez oberżystę papieru — był wesół i spokojny, ujmujący w obejściu, pełny godności pańskiej, przyjaznej, a nie dopuszczającej do zbytniej poufałości — i wyczekiwał z lekkiem zniecierpliwieniem pieniędzy. Co dnia trzykrotnie zapytywał oberżystę, czy poczta nic dlań nie przyniosła, a otrzymawszy odpowiedź: „nic!“ — tupał nerwowo nogą, mruczał: „szelmy! ja im pokażę“ — i wysyłał listy przez przejeżdżającego pocztmistrza, na których oberżysta wyczytywał zerkając zawsze jakieś „de“, „książe“ lub „hrabia“.
Nazwiska były prawdziwe, choć wątpliwem było, czy stosowały się ściśle do miejscowości, wskazanych na adresie — czy mogły dojść do adresatów — i czy przyniosłyby jakikolwiek skutek, zwłaszcza pieniężny, skoro tak pierwsze trzy listy, doręczone woźnicy, jak i wszystkie późniejsze, były tylko białemi kartkami papieru, pieczętowanemi sygnetem, kupionym na jarmarku za miedziaki, i zamknięcie się na czas dłuższy z atramentem i piórem nie dodawało im treści. Miały jednak tę cenną wartość, że młody człowiek mieszkał już trzy tygodnie w zajeździe, dobrze jadł i pił, był cierpliwie obsługiwany i — nic nie płacił.
Pomimo przedziwnego wesela na twarzy, młody człowiek nosił w sobie okrutną troskę, można by rzec: tragedję, gdyby nie posiadał w duszy ciekawej, jedynej w swoim rodzaju mieszaniny rysów — z jednej strony kolosalnego wytrwania, spiżowej woli, dodającej mu sił do grania komedji, z drugiej strony lekkomyślności, która bawiła się grą własną, fantastycznej wiary młodzieńczego optymizmu, że przyjdzie — przyjść musi — jakiś cud, który ocali go w locie nad przepaścią. Latude, bo de było samowolą — jak dodatek „de Voltaire“ pseudonym pana Arouet — otóż Latude był inżynierem saperów, który opuścił służbę, uznawszy, że jego szefowie są skończonymi bałwanami, nie umiejącymi wysłuchać jego rad co do nowej organizacji armji i projektów stworzenia środków wybuchowych, które uczyniłyby Francję pogromczynią narodów, był synem sknery i mruka, który despotyzmem swoim doprowadził żonę do wczesnej mogiły, znienawidził „warjata-syna“ za to, że ten obierał własne drogi myśli, i ostatecznie wyrzucił go za próg swego domu, przysiągłszy, że nigdy nie da mu więcej grosza. Latude przeraził ojca swojemi „chimerami“ — zajmował się bowiem bezustannie jakiemiś wynalazkami, których nigdy nie kończył, wierzył w możność zbudowania aparatu lotniczego, wzorem Leonarda da Vinci, i roztrwonił na te próby cały majątek, odziedziczony po matce.
Młody inżynier znalazł się sam na szerokim świecie z podtrzymującą go wiarą, że posiada genjusz, a brak mu tylko pieniędzy do ujawnienia swych zdolności. W istocie rzeczy posiadał mnóstwo talentów — bogactwo myśli — zdolności techniczne i literackie niepośledniego gatunku — nawet wielką wytrwałość w pracy — może był genialny naprawdę i jeno zbytnia wszechstronność uczyniła zeń dyletanta, albo nędza i tragizm osobistego życia nie pozwoliły mu dojść do wysokich przeznaczeń.
Okrutne położenie, pociąg do pomysłów fantastycznych i wiara w siebie, mówiąca mu, że musi jakoś „wyjść na drogę“, a wtedy wszystkim się wypłaci, zadziwi świat i przyniesie mu korzyści, a sobie sławę nieśmiertelną, tudzież dech zepsutej epoki — zabiły w nim drażliwość sumienia i delikatność moralnych skrupułów. Znalazłszy się z drobną sumką w kieszeni, ostatkiem grosza, nie wystarczającym na podróż do Paryża, gdzie chciał stanąć w zalecającym go z góry wytwornym kostjumie, sprawionym na kredyt w Dijon — po drodze wynajął powóz, który go dowiózł do stacji pocztowej (na dalszy kurs nie starczyło) i z dobrą rachubą na efekt opowiedzianych wyżej scen utrzymywał się samowolnym kredytem w zajeździe, oczekując cudu zbawienia, szczęśliwej myśli, lub wyrzucenia przez gospodarza z ryzykiem dostania się z zajazdu do aresztu. Na razie oberżysta wierzył w nieporządki, opóźniające wysłanie pieniędzy jego gościowi — (moc nieporządków w administracji była naówczas rzeczą zwykłą) — nadto widział gwarancję należnych mu sum w ciężkiej torbie podróżnego, szczelnie zamykanej, nie domyślając się, że prócz zapisek i modeli niegotowych wynalazków mieściły się w niej tylko zebrane na szosie kamienie — dowód przewidującego sprytu Latude’a.

Na razie wylegał się po całych godzinach na wygodnem łóżku, zatopiony w marzeniach (nazywało się to dla oberżysty: „opracowuję raporty, panie Gringalet, dla pana de Tournehem, który ma tu wkrótce przejeżdżać i będę musiał pana opuścić, bo wyjadę z nim do Paryża — choć będzie mi żal, bo u pana mam ciszę do skupienia myśli przy pracy!“) A dla skrócenia nudy wywiercił sobie świdrem kilka dziur w drewnianem przepierzeniu, wychodzącem na salę ogólną dla przejezdnych i oglądał niby w „panopticum“ wypadkowo zatrzymujących się w tej norze podróżnych, podsłuchiwał przez szpary desek rozmowy, bawił się obserwacjami i — wciąż oczekiwał cudu: „zjawi się ktoś, co poda mi myśl wybawienia się z kłopotu!“
Pewnego dnia późnym wieczorem przez okno swego mieszkania na parterze usłyszał energiczny głos, wołający z oburzeniem: „Pocztylion spił się, jak nieboskie stworzenie! Niepodobna jechać z nim dalej, bo wywróci! Panie oberżysto! Daj wyspać się łajdakowi w kuchni! A mnie daj co ciepłego do jedzenia. Przemarzłem do kości!... Jak daleko stąd do Paryża? Do pioruna! co za podła droga...
W tej samej chwili przed oberżą zatrzymał się w mroku powozik i z głębi ktoś się ozwał melodyjnie:
„Jeżeli się nie mylę, to głos, który klnie, należy do Diderota!“
I zaraz tamten klnący odpowiedział radośnie przy klasnięciu w dłonie:
„Niech mnie djabli porwą, jeżeli to nie pan de Voltaire!“
„Wolter, poprostu Wolter,“ rzekł wysiadający, „w głosach tkwią całe dusze ludzkie, jeżeli po tylu latach poznaliśmy się w ciemnościach egipskich.“
„Jak ci, co się znali dobrze!...“
„Jak ci, co się nie zapominają, bowiem się kochali. Pogadamy przy wieczerzy. Panie Gringalet! Obiecałem zatrzymać się u pana w przejeździe i jestem...“
„Dla pana Woltera mam zapasik trufli... delicje!“ rozlegał się głos gospodarza...
Goście weszli do sieni.
Latude’owi mocno zabiło serce. Co za szczęście! Za chwilę ujrzy przez dziurkę swego obserwatorjum... kogo? — genialnego autora „Edypa“ i „Listów filozoficznych“, w którym podziwiał „chaos jasnych myśli“ (chaos d’idees claires), oraz śmiałego autora świeżo wyszłych z pod prasy Londyńskiej „Listów o ślepcach na użytek widzących“ — rzecz zdaniem Latude’a, tyleż godna aureoli, co i Bastylji... „jeżeli się spostrzegą“!




Rozdział XV.
Podsłuchana rozmowa.

Latude wytężył oczy i uszy, zająwszy miejsce na krześle, postawionem na stole przy szparze, otwierającej widok rozległy z góry na izbę zajezdną, w której znalazły się o tej porze tylko dwie osoby — na skutek spotkania się ekstra-poczty z prywatnym faetonem. Subtelnej, chudej twarzy Woltera, liczącego naówczas lat blisko 55, jak i energicznej, ale bladej i mizernej, z roziskrzonemi oczyma twarzy młodszego o lat dwadzieścia Diderota — nie mógł Latude wyraźnie postrzegać w ubogiem świetle izby gościnnej, zwłaszcza, że obaj interlokutorzy pochylili się ku sobie głowami nad rychło zastawionym stołem: Diderot, odwrócony doń tyłem, Wolter z podbródkiem opartym na ręce, lub przesłaniający twarz żywą gestykulacją palców. Wolter, starszy, miał poufały ton mistrza pobłażliwie zwracającego się do kochanego ucznia, Diderot — mimo czci dla wielkości nauczyciela, posiadał wybuchowe tony wyzwolenia genialnej młodości z pod ciężącego autorytetu.
„Dokąd wybierasz się, mistrzu?“ spytał młodszy. „Bo wspominając przeszłość, zapomnieliśmy o teraźniejszości, jakby hołdując tej myśli, że teraźniejszości wcale niema, gdyż ciągle ucieka w przeszłość.“
„A Przeszłości niema, bo już uciekła!“ uśmiechnął się Wolter. „I przyszłości niema, bo jeszcze nie nadeszła.“
„Nie! Przyszłość jest zawsze, bo będzie!“ zawołał płomiennie Diderot.
„Dla was, młodych... My, starzejący się, żyjemy w przeszłości,“ rzekł smutnie Wolter. Ot, jadę rozerwać się nieco... kędy oczy poniosą... Może w Genewie... rozmyślając w drodze o świeżo zmarłej pani de Chatelet. Wiesz o tem?“
„Wiem...“
„No, to nie mówmy o tem. Ranę świeżą koi tylko milczenie. A ty dokąd, Diderot?“
„Zawezwano mnie do kancelarji szefa policji. Mam się wytłómaczyć z powodu mojej Londyńskiej książki. To może pachnąć Bastylją.“
„I dlatego śpieszysz ekstra-pocztą?“
„Ba! Niebezpieczeństwu wolę rychlej spojrzeć w ślepia. Tak radził mi stryj, człowiek doświadczony, u którego bawiłem na wsi.“
„Doświadczenie ma wartość tylko u ludzi mądrych. Lękam się, że twój stryj jest głupi, że nie doradził ci wyjazdu do Szwajcarji.“
„Mniejsza o to! Jestem ciekaw Bastylji, którą pan poznałeś, Wolterze.“
„Ta znajomość nie jest ponętna i dłuży się czasem tylko za wolą jednej strony.“
„Ba! zobaczę... zresztą na podróż do Szwajcarji nie mam. Stać mnie tylko na ekstrapocztę do... Bastylji. Tam znajdę darmowe mieszkanie!“ śmiał się młodzieniec.
„Lekkomyślność czasem jest proroczą,“ rzekł Wolter z powagą.
Obaj igrali myślą. Pewnikiem było to, że Diderot miał po przybyciu do Paryża być zaaresztowany i przesiedzieć w Bastylji rok cały za swoje „Listy o ślepcach“.
Przez chwilę milczeli. Wolter ozwał się pierwszy:
„W każdym razie dam ci dobrą radę, Diderot. Wiesz, skąd jadę?“
„Oczywiście z Paryża?“
„Oczywiście.“
„Cóż tam słychać?“
„Pompadour wygryzła swojego najniebezpieczniejszego wroga — Maurepas!“
„A! wygryzła... Ona wygryzie wszystkich. Słyszałem, że mówiła do Maurepas, zdającego raporty królowi: ,Teraz odejdź pan już, panie Maurepas. Pańska obecność wywołuje u króla żółtą cerę. Dobranoc, panie Maurepas!‘ I król zląkł się, widać, żółtej cery... Ha! ha! ha!... wygryzła.“
„No, chyba tego nie żałujesz... To była nicość, na której poznała się najpierw Pompadour. Jest teraz wszechwładna...“
„To okropne!“
„Nie okropne, bo właśnie chcę ci doradzić, abyś się do niej zwrócił o protekcję.“
„Nigdy!“
„Czemu nigdy?“
„Wolterze, pytasz jeszcze?!“
„Pytam, bo nie rozumiem...“
„Ty, mistrzu, który rozumiesz wszystko, tego nie rozumiesz.“
„Właśnie dlatego, że wszystko rozumiem, nie mogę tego zrozumieć. Zawiozłem dziś madrygał pani Pompadour.“
„Madrygał... jej?! Nałożnicy króla i pijawce Francji!“
„Mówisz zbyt szumnie, Diderot. Pozwól, że ci zacytuję mój madrygał dla markizy... w duchu odmiennym. A ty zjedz coś tymczasem, bo zapominasz o zakąskach.“
Ale Diderot odsunął talerz. Nie był w stanie jeść. Wytrzeszczył przerażone oczy, gdy Wolter, zapijając grzane wino, powoli recytował mu swój wiersz.

O, markizo Pompadour!
Ty masz talent podbijania serc,
Brania czarem wrogich Tobie twierdz...
Ty upiększasz miłość, Parnas, dwór!
„Radość wszystkich, skarb Jednego“ — rzekł powszechny głos...
Gdybyż wiecznym mógł być taki piękny los!

„Wolterze! Wolterze! Jeżeli to jest polityka, to nienawidzę jej. Przecież to fałsz!... Ty sam mógłbyś napisać coś innego...“
„I może napiszę — w innej chwili, gdy inaczej podyktuje mi namiętność, ale to, co wówczas napiszę, będzie tak samo prawdą, jak to, co wyrecytowałem teraz.“
„Nie znam się na sprzecznościach!“
„Nie znasz się na życiu!“
„Dlaczego jej dałeś ten wiersz, Wolterze?“
„Zagrzązłeś w fizyce i w medycynie, drogi Diderot, i już nie wiesz, co się dzieje na świecie. Dałem jej to, tak samo, jak poświęciłem jej ,Tankreda‘ — dałem przez wdzięczność, że przywróciła mi łaski dworu, nagrodziła pensją, jako historjografa Francji, dała stopień szambelański i otworzyła mi wrota Akademji Francuskiej.“
„Zatem prywata!“
„Nie jest prywatą popieranie geniuszu Francji... w nas, którzy bez słońca łaski dworu zapadlibyśmy się w bagno ludowej ciemnoty!“
„To trzeba, aby ten lud się podniósł — stał się narodem i prawowitym rozdawcą nagród dla swoich filozofów,“ wykrzyknął Diderot, uderzając pięścią w stół.
„Oho!“ gwizdnął złośliwie Wolter, „na tej drodze znajdziesz tamę: spotkasz obłudnego klechę, którego cudowne bajki prędzej trafią do prostactwa, niż twoja zawiła wiedza, — spotkasz agitatora, którego pochlebczy symplicyzm rozżegnie lud łacniej, niż twoja uczciwa filozofja. Nie! nie chcę zależeć od Jego Królewskiej Mości — cuchnącego Majestatu Ludu!“
„Więc pochlebiać królom?!“
„Choćby... można to czynić z ironją, na której oni sami się poznają i grzecznie uczestniczą w komedji dla dobra ludu!“
„Nienawidzisz ludu!“
„Diderot! pleciesz głupstwa,“ rzekł z nagłą surowością w głosie Wolter. „Ocalam go przed ciemnotą — walczę z potworem, który go pożera. Ale nie jada się ziaren, tkwiących pod mierzwą gleby. Trzeba je wypielęgnować w słońcu oświaty, płynącej ze szczytów społecznych.“
„Które depcą ziarna, jako znieprawiają je fanatycy przesądnej wiary!“
„Z przesądami walczę — wyzysk potępiam... Ale żądam kierownictwa, powolnego podnoszenia nizin. Wulkan niszczy, nie tworzy.“
„Burza oczyszcza powietrze, mości Wolterze!“
„Albo przynosi nowe zarazki dżumy!... Sądziłem, że jesteś mędrszy, Diderot. Pokazywano mi w Paryżu pewnego niemrawego mruka, którego mi nieco przypominasz. Nazywa się... o ile pamiętam — Rousseau. Podobno pisze rozprawę na konkurs, w której dowodzi zepsucia natury ludzkiej przez cywilizację. Błazen!... Po kątach szerzy jakieś teorje polityczne... wizje obłąkańca, warte akurat tego systemu pisania nut, który stara się daremnie sprzedać, gdyż stary system jest stokroć mędrszy. Kluje się w nim choroba umysłowa, która w sprzyjających warunkach może się stać gorączką wścieklizny ludowej. Dowodzi naprzykład, że ,naród trzeba zmusić do wolności‘. Piękna wolność!“
„Ja tego nie powiedziałem. Napisałem przecie kiedyś: ,Król nie jest ojcem, ani synem, ani bratem, ani krewnym, ani przyjacielem. Kim jest? Król — zawsze król. Nawet kiedy śpi!“
„Więc schlebiasz także!“
„Konstatuję tylko fakt istnienia królów śpiących, jak nasz Ludwiczek ,Bien-aimé‘.“
„Na egzemplarzu twego szóstego tomu ,Uniwersalnego Dykcjonarza medycyny‘, który mi nadesłałeś, znalazłem notatkę, napisaną twoją ręką... Przewyższasz nieostrożnością mnie, młody przyjacielu!... Notatka brzmi: ,Czem jest król? Gdyby kapłan śmiał odpowiedzieć, rzekłby: to liktor!‘ Liktor nosił, ,fasces‘ — rózgi! Więc rzekłeś: ,Król-kat‘. Jakże jesteś śmieszny! Ludwik XV. — katem?! Zabawne!“
„Działa przez panią Pompadour!“
„Cóż masz przeciw pani Pompadour?!“
„Co mam?!“ Diderot porwał się od stołu.
Jął biegać po obszernej izbie — rozmachiwał rękoma, niby skrzydłami wiatrak, nieomal krzyczał:
„Co mam przeciw niej?... Mam przeciw niej jej cynizm, który uczynił z Króla malowankę na tronie, miast oświeconego władcy, na którego zgodziłbym się z tobą, miłościwy mistrzu! Mam przeciw niej jej szastanie ludźmi i pieniędzmi, które doprowadzi Francję do ruiny i stworzy wulkan ludowy, który prędzej, niż sądzisz, Wolterze, ognistą lawą buntu zniszczy kraj — wywoła powódź krwi! Mam przeciw niej brud jej gniazda rodzinnego, który oprawiono w ramę złota, jak święty obraz! Mam przeciw niej jej nepotyzm — podłość, której się już nikt nie wstydzi.“
„Bezwstyd jest nieśmiertelnością w historji!“ przerwał Wolter.
Diderot nie słuchał. Zaperzony krzyczał dalej. Latude na swojem stanowisku drżał wzruszony, oczarowany potęgą tej wymowy, szczerością tego wybuchu, wypowiadaniem myśli, które kryły się lękliwie pod ziemią, tu — w tej izbie szynkownej — brzmiały, jak gromy.
„Mam przeciw niej to, że jej papa, pan Poisson, człowiek skazany na szubienicę, obrasta w piórka, karmi się potem ludzi, zmienionym w złoto, puszy się, jest panem de Marigny z woli córeczki, sytą pijawką, jak ona sama. Ordynarny tłuścioch rozpiera się na pokojach Wersalu, niby krewniak królewski! Słyszałem z pewnych źródeł, że ten exwisielec otrzymał dobra Marigny i 8000 liwrów renty, rzekomą rekompensatę za rzekome błędy justycji! Król podpisał kupno dóbr, wartości 90.000 liwrów, dla tego pana, który bodaj tyleż ukradł, a wziął jako dług... Tak pani Pompadour przywraca honor złodziejom ze swojej krwi dla zasypania ludziom oczu prochem arogancji! Słyszałem, że leniwego Adonisa, braciszka Abla, śle do Włoch celem wypolerowania, aby mu powierzyć stanowisko reprezentanta Francji, opiekuna sztuk, czy może... pierwszego ministra! Co mam przeciw niej?... Że marzy o związkach małżeńskich swojej córki Aleksandryny z jakimś książęciem krwi, bodaj nielegalnym — ale z krwi królewskiej! Poczciwa córa — siostra — mateczka... Ostatecznie konkubina, która zamierza zostać niekoronowaną królową naszej drogiej Francji!“
„Już nią jest!“ rzekł mocno Wolter. „I ja nie mam nic przeciw temu.“
Diderot zatrzymał się i utkwił w nim zdziwione oczy... Latude za ścianą tłumił oddech.




Rozdział XVI.
Opinia Woltera.

W tej chwili wszedł oberżysta, niosąc, dostojnym gościom osobiście tacę z półmiskami, na których dymiły się trufle i apetycznie wyglądał comber barani. Przepraszał za zwłokę, tłómacząc się obowiązkami kuchni przy zaprawianiu smakołyków wedle gustu pana Woltera, co wymagało czasu. Wolter odprawił go uśmiechem.
„Naprzód zjedzmy,“ rzekł do Diderota.
„Nie pojmuję, że nietylko Król, ale ty, mistrzu, dałeś się oślepić tej markizie z „pod ciemnej gwiazdy“.
„Zaraz zrozumiesz mnie. Wprzód zjedzmy. Wieczerza ostygnie, a sąd historyczny zawsze może poczekać“, rzekł dumnie. „Bądźmy Anglikami przy jedzeniu — i milczmy. Ten naród ma niektóre dobre zwyczaje, których winni się nauczyć Francuzi... zwłaszcza, kiedy są głodni!“

Zjedli. Poczem Wolter, usadowiwszy się wygodnie, wstrząsnąwszy zwieszającemi się na kark, wijącemi się w fryzowanych skrętach włosami peruki, przymknąwszy oczy, jął mówić. To z pod jego powiek błyskał promień entuzjazmu, to na subtelnych ustach zjawiał się zjadliwy uśmiech. Palce delikatnie przesuwały się po poręczy starego fotelu; to gestykulowały z żywością żonglera, to przy nacisku na jakiś frazes wpijały się w boki spłowiałego obicia.
„Przedewszystkiem, miły Djonizjuszu (nazwał Diderota na ten raz pieszczotliwie po imieniu), który nosisz na nieszczęście imię srogiego tyrana Syrakuzy i nie na szczęście imię apostoła Gallów, skazanego na śmierć męczeńską — pozwól na krótki wstęp teoretyczny:
„Tyranem jest monarcha, który nie zna innej woli, prócz swojej własnej. Właściwie takich tyranów niema już w Europie. Wola Ludwika XV., panującego nam miłościwie jest... niczem.“
„Jest wola pani Pompadour, po której zostanie potomstwu trochę artystycznych śmieci, drogocennych kamyków, budzących podziw smakosza i piękny portret tej pani pędzla Van Loo — poza tem... garść popiołu!“ wtrącił energicznie Diderot.
„Djonizy! Nie jestem pedantem,“ rzekł z lekką ostrością w głosie Wolter. „Ale nie lubię, aby mi przerywano. Causerie z krótkich frazesów jest miłą igraszką salonów. Powaga... oberży na skrzyżowaniu dróg nakazuje długość mów parlamentarnych, jeżeli... nie mamy rozjechać się na zawsze w różne strony... w życiu, nie przekonawszy się wzajem...
„Otóż idę dalej... Pod jaką tyranją wolałbym żyć?... Oczywiście pod żadną. Ale ponad despotyzm wielu zawsze wybiorę despotyzm jednego. Despota miewa momenty dobrego humoru — zbiór despotów nie posiada ich nigdy. Jeżeli tyran postąpi ze mną niesprawiedliwie, mogę wytrącić mu broń przez jego... uczciwszego spowiednika, nawet przez pazia, zawsze przez miłośnicę, która posiada intuicję kobiecą, wartościowszą od tępoty męskiej, zwanej ,charakterem‘ — ale kompanja pełnych powagi tyranów jest, niestety, nieprzekupna i nie poddaje się żadnym pokusom. Dla niej goła prosta linja zowie się ideą. Jeżeli władza republikańska jest niesprawiedliwa, to dławi życie surowiej, niż monarsza, która zna prawo łaski, kaprys, który może być nocy wczorajszej klątwą, nazajutrz rano — przebaczeniem.
„Skoro mam nad sobą jednego despotę, to mogę przy jego przejściu przycisnąć się do ściany, rzucić mu się do nóg, bić łbem o ziemię, słowem, postąpić według zwyczajów kraju; jeżeli mam nad sobą setkę despotów, to musiałbym powtarzać tę ceremonję sto razy, co jest ostatecznie nudne i żmudne, zwłaszcza jeżeli mam plecy nie dość giętkie. Jednemu potrafię zawsze wymknąć się protestem, który podzielą inni niezadowoleni; samozadowolona masa zetrze mnie, jednostkę, na proszek. Króla mogę urobić, jeżeli posiadam zręczność, a on odrobinę smaku, który przez wychowanie jest cnotą królów. Morze zbiorowego chamstwa pochłonie mnie z kretesem... Tyle o tyranji! Jeżeli stworzymy kiedyś marzoną przez ciebie Encyklopedję, pozwolisz mi, że napiszę to na literę ,T‘, choć mam zamiar poprosić ciebie, abyś mi dał całą literę ,A‘. Zrobię ją!...“
„Jestem tego pewny, Wolterze!“
„Tak wolno ci przeszkadzać!“ uśmiechnął się poeta-filozof. Podniósł głowę — koścista jego twarz wydała się rzeźbiona w drzewie ław starodawnej świątyni — patrzył w osnutą pajęczynami brudną powałę z desek, namyślał się długo — i mówił dalej.
Latude za ścianą przywarł oczyma do wyłupanego w swoim czasie pod samym sufitem otworu i przysłuchiwał się tej pełnej maestrji, przedziwnie płynnej mowie, w której błyskawice myśli szły na wyścigi z precyzją słów. Serce mu biło wzruszeniem, młodą jego duszę porwała fala entuzjazmu, nie turbująca się o sprzeczność z poprzednią.

„Nie dziwię się wcale,“ zlekka skandował Wolter, „że kawaler de Rességuier został świeżo skazany przez sądy na dwadzieścia lat fortecy za wiersz, który wyrzucał markizie, pochodzenie pijawki od pijawki‘, ,zdzierstwo‘ i szerzenie w zamku ,hańby królewskiej‘. Zasłużył na to choćby tem, że... pisze niepotrzebnie kiepskie wiersze; pokutuje za winę swoją, skoro sam prosił o doręczenie tego wiersza markizie przez Maurepas, i za winę Maurepas, który go podał jej przy królu w bukiecie... i za to został tylko odprawiony z dworu. Konieczną jest jedna przestroga dla nieostrożnych głupców, którzy nie rozumieją natury... wielkiego państwa i mogą zaszkodzić jego funkcjonowaniu, podrywając cześć dla tronu rękoma tysięcy głupców.“
„Ale ty sam, Wolterze...“
„Ja sam,“ nachmurzył się Wolter, „robiłem i będę robił może nieraz to samo. Ale to rzecz inna!... Geniusz ma swoje prawa i... obowiązki swego imienia wobec potomków. Zresztą siedziałem za to w Bastylji... i troszkę się z tem godzę. Powiedziałem: geniusz! — i nie cofam tego. Świadomość swego „ja“ nie jest zarozumiałością. A dalej... bacz! — siedziałem w Bastylji — a teraz tu siedzę z tobą, jako pensjonarjusz szkatuły... królewskiej...“
„Pani Pompadour!“ zauważył Diderot.
„Pani Pompadour,“ poprawił się z niezmąconą powagą Wolter. „Siedzę tu wolny... i uczę cię prawdy rzeczy i ludzi. Bo powiedzmy sobie szczerze i rozsądnie — tu, gdzie nas nikt nie słyszy — czem jest nasz dziedziczny monarcha z panującej nam krwi Bourbonów, spokrewnionej z domem Kapetyngów, a więc utrzymującej całość państwa i narodu francuskiego blisko 800 lat...“
„To nie jest ściśle historyczne! Państwo i naród były rozerwane.“
„Zgoda!... 8 wieków in idea realisanda, mówiąc kuchenną łaciną — w idei zaś zrealizowanej kilka wieków mniej, w każdym razie — przyznasz mi — dawność jest imponującą i wartościową dla życia powszechnego!... Otóż czem jest Ludwik XV. i czem jest dla niego — a przez to czem jest dla Francji konkubina, pani Poisson — d‘Étioles — de Pompadour?“
„Czem?“ słucham ciekawie!
„Król z trupią głową, w którego wlała nowy eliksir życia Minerwa-Wenera, Melpomena-Psyche, kobieta, która przerasta o sto głów mężczyzn, a... nie mając wyboru w poszukiwaniu dróg do wcielenia swego naturalnego prawa rządów, należnych geniuszowi (gdyż inne zamknięte są kobiecie), poszła przez łożnicę królewską, gdzie poczciwa Marja Leszczyńska już ukończyła swój obowiązek — żony, płodzącej Delfina i Delfiny...“
„Ależ...“
„Nie przerywaj!“ rzekł Wolter rozkazodawczo. „Posłuchaj rzeczy, których nie znasz i nie rozumiesz!...“
„Nuda jest śmiercią Króla, siedzącego na tronie i zaraza nudy idzie na kraj! Markiza de Pompadour niepojętym trudem zabiła nudę, zabijającą nam żywego Króla. Zniszczyła w Wersalu poziewanie godzin pomiędzy śniadaniem i obiadem, obiadem i wieczerzą, snem i przebudzeniem. Poświęcając całą swoją istotę, porwała Ludwika w wir nieustannych zajęć, odebrała mu każde mgnienie oka, w którem mógłby sobie rzec, jak dawniej sto razy na godzinę; ,Nudzę się!‘ obrzydliwe słowo, niegodne królów, człowieka niegodne, bluźnierstwo przeciw... Bogu!...
„Zabrała mu całą pracę państwową, ,wykłóciła’ go od ministrów, schowała przed natręctwem posłów, jęła mówić jego imieniem do parlamentów: ,my‘ — ale miała do tego prawo. Król dziedziczny — wybraniec kołyski, a nie geniuszu — jest po to, aby panował, a nie rządził. Dała jasność szczęścia jego oczom, aby godnie reprezentowały przed światem Francję — zniszczyła na jego czole cień troski, chmurkę zmęczenia zbyt trudną dlań myślą — rzeczy nieprzyzwoite u monarchów.
„Musiała w tym celu roztoczyć dlań skarby czarów niewieścich, żartobliwości, wdzięku, dowcipu, wesela — maskującego powagę duszy, surowość czoła, ostrość głosu, zniewalającą do posłuchu ministrów w sprawach interesów Francji! Stała się dlań śpiewaczką, wirtuozką na klawicymbale, Szecherezadą, usypiającą go do snu...
„Rozgromiła apatję i lenistwo króla... Któż wyliczy te ustawiczne z nim spacery, wypełnione jej mądrym szczebiotem, te ciągłe wycieczki do Crecy, Compiègne, Bellevue, aby zagłuszyć jego nudę — przy nieoszczędzaniu własnych sił, przy słabem zdrowiu, przy jednoczesnych podróżach w sprawie budowy nowych fabryk, podnoszących przemysł francuski, gmachów, upiększających Francję, domów instytucji dobroczynnych... Z podziwem słuchałem jej projektów pobicia porcelany saskiej sevrską, rozkazów danych chemikom w tym celu, planów budowy domu inwalidów — coś po tej kobiecie, jak widzisz, zostanie dla Francji!
„I jeszcze coś... ta kobieta tworzy Teatr francuski... otwiera nową erę dla sztuki dramatycznej... kładzie przez Wersal fundamenty pod świątynię tragedji i komedji francuskiej.“
„Próżniaczy kaprys arystokratów, bawiących się w histrjonów!“ nie wytrzymał Diderot.
„Nie! praca poważna... Jakkolwiek wstęp mają tylko wybrani i grają tylko wielcy panowie i wielkie damy. Ale na widowni panuje nieprzymuszona swoboda wyrażania opinji — dawniej wobec Króla nieznaną — rodzi się opinja! Ale wybór grających — mimo błagalnych prośb o otrzymanie najdrobniejszej roli, zanoszonych przez osoby znamienite — dokonywany jest przez najskrupulatniejszą krytyczkę, wyborną znawczynię i równie wyborną artystkę dramy i komedji, przez samą markizę de Pompadour. Czytałem regulamin jej dla aktorów — to coś z ustaw monastyru — spóźnienie się na próbę grozi grzywną!
„Stworzyła ten teatr dla rozrywki Króla, ale z myślą o Francji! Tak mówi wybór sztuk. Pomyśl tylko, Diderot! ,Tartuffe‘! — świętoszek Molièra! na scenie teatru ,małych apartamentów‘! — na dworze, gdzie świętoszkostwo narzucono, jako zasadę życia! — to przecie cała rewolucja... umysłowa, jak i poprzednia, dokonana przez nią: wniesienie muzyki koncertowej i śpiewu między recytacje mszy łacińskiej — droga do Opery świeckiej!
„Nie potrafię zobrazować ci czarów widowiska, w którem widziałem ją, jako wróżkę — podziwiałem artyzm jej gry — i zrozumiałem trafność sądu Ludwika XV., który po przedstawieniu rzekł jej: „Pani jesteś najczarowniejszą kobietą Francji — nie potrafię opisać ci poezji jej kostjumów, z których wzlatuje, niby pył srebrnych skrzydeł motylich (to nie mój fach! tu trzeba Encyklopedji krawca-poety) — nie potrafię dać ci wyobrażenia o bogactwie dekoracyj, sezamie rekwizytów, olbrzymich składach kostjumów wszelkich epok i narodów dla zespołu, o fabrykach, które pracują na rzecz magicznych iluzyj tego teatru, wizyj Tartaru czy Olimpu, pochodu pielgrzymów do Elizjum, czy tańca nimf na wyspie Cytherei; nie mogę wysłowić wszystkiego, co czarowało oczy i uszy, o czem zresztą jeno słyszałem, bo oględziny wymagałyby dni i tygodni...“
„Aby skonstatować bezczelne trwonienie pieniędzy skarbowych, wówczas kiedy lud zdycha z głodu.“
„Diderot! czy sądzisz, że ,teatr przyszłości‘ nie będzie trwonił stokroć większych sum dla dobra sztuki, której wzory toruje markiza de Pompadour... i również, kiedy ludzie będą zdychali z głodu?“
„Może!... Ale dla uciechy narodu.“
„Lub motłochu!“ odparł Wolter zimno.
Zapanowało milczenie. Poczem ów podjął już nieco suchym, zmęczonym głosem:
„Jesteś bardziej uparty, niż sądziłem, Djonizjuszu. Miałem zamiar, którego się zrzekam. A chciałem opowiedzieć ci jeszcze o niezwykłej bibliotece tej bardzo poważnej i zarazem wybrednej kobiety, która popiera szczerze talenty Francji, wyszukuje jej ubogich myślicieli, uczonych, malarzy i rzeźbiarzy, zachęca nagrodami nierozumianych do pracy i toruje im drogi do sławy. Coś wie o tem wszystkiem...“
„Wolter!“ z lekką złośliwością zauważył tamten.
Trochę zimno przeszły po złośliwym od stóp do głów przenikliwe oczy Woltera. Poczem rzekł głos spokojny:
„Buffon, Montesquieu, Crébillon, Marmontel i... Wolter — sławy Francji. I Diderot będzie o tem wiedział, kiedy... zmądrzeje.“
„Nigdy!“
„Nie zmądrzejesz nigdy?“
„Nie! nie będę szukał łask kobiety, która każe dzielić je geniuszom z wisielcami!“
Podszedł do drzwi, otworzył je i krzyknął:
„Panie gospodarzu! Czy pocztyljon wyspał się?“
„Tak!“
„To powiedz mu, żeby zakładał konie. Jadę zaraz! A pan panie de Voltaire?“ zwrócił się do interlokutora.
„Moje kości są starsze od twoich. Pan Gringalet zrobi mi wygodne posłanie. Nie lubię szwędać się po nocy na złamanie karku. Kocham dzień! Łóżko gotowe?“ — zwrócił się do zjawiającego się w progu gospodarza.
„Ogrzane!“ skłonił się tamten.
Wolter powstał. Wyciągnął ręce serdecznie do Diderot’a.
„Dokąd spieszysz, szaleńcze?“
„Do... Bastylji,“ odparł zagadnięty pół-wesoło, pół-smutno.
„Właśnie tego chciałem ci oszczędzić,“ rzekł z powagą Wolter. „A może byś pozostał na noc... pomyślał o tem wszystkiem, co ci rzekłem — nie dąsał się na mnie (bo widzę po oczach, że się dąsasz) i pojechał rano wprost do pani Pompadour, lub... do Szwajcarji!“
„Ani jedno, ani drugie. Francuskie powietrze jest nawet w celi więziennej.“
„Uu!... gorsze od Szwajcarskiego z pewnością. Ale... przecież i w pokojach pani Pompadour jest francuskie...“
„Zarażone jej pudrem i perfumami...“
„Diderot! Jesteś jeszcze strasznie młody... Za dwa lata — jestem pewny — będziesz mówił inaczej.“
„Może jej już nie będzie.“
„Życzę sobie, aby była... i poparła wydawnictwo naszej Encyklopedji, do której chyba przystąpimy razem — za rok... co?“
„Przystąpimy, drogi mistrzu. Ale jej już nie będzie... Wyprze ją inna kochanica. To porządek dworu!“
„Jej? nie!... Założę się z tobą... Ona utrzyma się... i przetrzyma wszystko... Chyba, że ją... otrują.“
„Jak margrabinę de Châteauroux.“
„Ba! Tak przypuszczają... podejrzliwi, lub dobrze poinformowani.“
Za oknem ozwała się trąbka pocztyljona, nawołująca podróżnego.
Diderot pochylił przed Wolterem głowę, obejmując go oburącz. Wolter złożył pocałunek na jego czole...
Wyszli obaj.

Latude wzburzony opuścił swoje miejsce — i rzucił się na posłanie. Zrodziła się w nim nowa myśl. Mózg pracował uparcie nad tem, jak ją wcielić!...
Rozdział XVII.
W drodze do sławy.

Latude obudził się o świcie. Zerwał się z łóżka — był ubrany — wczoraj nie rozbierał się. Niejasno przypomniał sobie jakieś sny czarowne — wzbijał się w nich ku obłokom, przelatywał z gwiazdy na gwiazdę. Noc ta natchnęła go ogromną wiarą w przyszłość — wczorajsze decyzje myśli przed snem aprobował teraz wesołem pogwizdywaniem. Wymknął się z oberży, poszedł spacerem kilka „lieu“ w stronę przeciwną Paryżowi i czekał na drodze, siadłszy na kamieniu.
Kiedy usłyszał turkot, porwał się z miejsca. Koń ciągnął truchtem faetonik. Latude przyjrzał się przejeżdżającemu.
„Hola!“ zawołał, „zatrzymaj się, Mości Panie de Voltaire.“
Jadący polecił woźnicy zatrzymać się. Był zdziwiony.
Młody człowiek, ubrany z wyszukaną elegancją, zlekka machając spicrutą, zbliżył się do pojazdu i zdjął z niskim pokłonem beret.
„Znasz mnie?“
„Z portretów. Chciałem zobaczyć w oryginale.“
„Z kim mam przyjemność?“
„Człowiek jeszcze bezimienny, w przyszłości sławny, nie mogący podać swego nazwiska w sytuacji przykrej!“ mówił młodzian wesoło. „Człowiek, który wybrał się pieszo bez środków do życia w podróż do Paryża, aby w teatrze markizy Pompadour ujrzeć na scenie ,Edypa‘ tragedję wielkiego Woltera.“
„Ależ jej nie grają. Niema jeszcze nikogo godnego tej roli.“
„Może ja nim będę w teatrze pani de Pompadour.“
„Ślepy jesteś, młodzieńcze... Nie dojrzysz drogi... tak wysoko.“
„Właśnie, jako ślepiec, nadaję się do roli Edypa!“
Wolter roześmiał się.
„O cóż panu chodzi?“
„O drobną pożyczkę, bo nie jestem w stanie wędrować dalej pieszo... Zwrócę ją, o ile nie umrę, lub... nie dostanę się na całe życie do Bastylji. Pomóż pan idącemu do szczęścia i do sławy.“
Wolter bawił się szczerze. Wyciągnął sakiewkę, dość nabitą monetami i podrzucił ją:
„Chwytaj szczęście, młodzieńcze. Sława jest zawodna, lub ciernista!“
Powóz ruszył.

Za powrotem Latude ujrzał oberżystę... z miną rozsrożoną. Nie widział go takim jeszcze.
„Panie Latude!“ wrzasnął stary, „zadrwiłeś sobie ze mnie! Pytałem pana Woltera... żadnych de Latude’ów niema. Oszuście! Oddam cię w ręce policji. W twojej torbie są kamienie.“
„Milcz, wygo!“ krzyknął z dostojeństwem Latude. Jak śmiałeś otworzyć moją torbę?! Są w niej kamienie... drogocenne, na których wartości się nie znasz... Nie wiesz, z kim mówisz. Masz tu, chciwcze!...“
I wysypał na ladę kilka złotych sztuk.
„Reszty nie trzeba!“
Gringalet otworzył oczy ze zdumieniem. Schylił się tak kornie, że omal łbem nie uderzył o ladę.
„Kiedy poczta będzie przejeżdżać, zamów miejsce dla mnie... i przyjdź zapukać. Zniesiesz mi rzeczy. Nie! — nie potrzeba — zostaną pod twoją opieką. Ale odpowiesz mi za nie głową... I odwrócił się z dumą granda.“

Wieczorem tegoż dnia Latude był w Paryżu. Udał się do wydziału korespondencji i oddał jakiś pakiecik z listem do Markizy de Pompadour w Fontainebleau, gdzie, jak się dowiedział, bawiła obecnie. Potem udał się do klubu — pił wiele — i przegrał wszystko złoto, otrzymane od Woltera. Ale nie martwił się bardzo. Zostawił sobie kilkadziesiąt sous na omnibus do Fontainebleau. Przeto sądził, że ma drogę naoścież otwartą do Szczęścia i Sławy!




Rozdział XVIII.
W ermitażu Fontainebleau.

Pani de Pompadour od wczoraj bawiła w Fontainebleau. Nie było tu tego przepychu, jak w innych pałacach tej zbieraczki dóbr ziemskich, ogarniętej gorączką budowania zamków miłości dla siebie i dla króla, jak naprzykład w Crécy, kupionem za 650.000 liwrów, imponującem cudami otaczającego gmach parku, w Celle, Compiègne, lub Choisy, wszędzie gdzie jej ręka do olbrzymich sum kupna dołączała podwójne, lub potrójne wydatki na przeróbki i ozdoby starych siedzib arystokratycznych. Fontainebleau, jakkolwiek piękne, nie dorównywało zgoła dźwiganemu dopiero zamkowi Belle-vue, gdzie na terenach, wybranych jej estetycznem okiem, pracowało spiesznie 800 robotników, kładąc fundamenty do wspaniałej budowli w głębokości 120 stóp pod ziemią.
Eremitaż w Fontainebleau służył, jak mówiono żartem w owych czasach — tylko do podania Ludwikowi XV. dwóch świeżo ugotowanych jajek podczas wycieczek z faworytą i mieścił dla tego celu wielkie przybudówki gospodarskie i bajecznie drogie kurniki. Był to uroczy dom jednopiętrowy o niewielu apartamentach dla króla i jego miłośnicy, z wielką jadalnią na piętrze i zbiorem starożytności. Czasami zresztą zwoływana była tu Rada ministrów.
Markiza de Pompadour, kiedy znużył ją zgiełk Wersalu, gdzie otoczyła się etykietą, godną dworu królowej, lubiła niekiedy wypoczywać w tem ustroniu, a właściwie nie tyle wypoczywać — gdyż nigdy nie zażywała wytchnienia naprawdę — ile obmyślać w cichości nowe plany polityczne, lub wykonywać prace artystyczne, gdyż jak wiemy, zajmowała się malarstwem i trudną sztuką rytowniczą. Tu, pragnąc się skupić, była niedostępniejsza jeszcze dla ludzi mocą nakazu, wydanego służbie i wartom, niż na zamku Wersalskim.
Tym razem jednak przygnała ją tutaj — i oczywiście samą, nie w towarzystwie króla — osobliwa przyczyna: chęć ukojenia bólu, który jej sprawił, zresztą nie po raz pierwszy, jej ukochany Ludwik.
Pierwsze upojenia miłości Króla, gdy oczarowany przez nią był nad wyraz wylewny i czuły, wprost z trudem rozstawał się z nią na godzinę, lub dwie, niemal nie widział innych kobiet, niechętnie zezwalał odrywać się od niej nawet przez obowiązki pozycji monarszej, nie dopuszczał do swoich uszu złośliwych podszeptów o markizie i gotów był czynić wszystko, czego chciała — przeszły dość rychło. Faworyta zrozumiała, że — jakkolwiek Król zawsze ulega jej urokom — to przecie musi codzień zdobywać jego serce na nowo, stać czujnie na warcie między nim a jego Nudą, lub nową pokusą, oczarowywać go proteuszową zmiennością. Stąd owa konieczność ukazywania mu się w coraz to innej postaci — mus nieustannej gry w życiu, niby na deskach teatralnych, obmyślania nowych kostjumów, w czem okazała smak i pomysłowość nielada: to jawiła się przed nim w sukniach sułtanki, jak ją wymalował Van Loo, to przybierała strój sielankowy stylizowanej ogrodniczki, to występowała w szatach greczynki, wprowadzając je na scenę teatru Wersalskiego wbrew przesądom pseudo-klasycznym epoki, wystawiającej Grecję w krynolinach, to prezentowała się w „dezabilu“, kopiowanym z obrazów Watteau.
Długo była zwycięzką w tem wynajdywaniu coraz to nowych oszołomień, ale — musiała zdać sobie z tego sprawę — z czasem grunt, na który wstąpiła torem miłośnicy królewskiej, coraz wyraźniej przybierał cechy wulkaniczne. To o jej uszy obijało się, że jej największy obecnie wróg na dworze, ceniony od lat wielu i zaufany doradca królewski, minister d’Argenson, zamierza narzucić Ludwikowi inną faworytę, że kandydatkę na nią już upatrzył w młodziutkiej pannie Charlocie-Rozalji de Romanet, narzeczonej de Choiseula, a król spojrzał już nieraz na dziewczę z westchnieniem platonicznego kochanka. To niedawno doznała wstrętu i obrzydzenia do ukochanego Ludwika, kiedy Król upił się aż do nieprzytomności — wprawdzie raz jedyny — a jej przyjaciółka margrabina d’Estrades, która odprowadziła go do jego pokojów, ze łzami w oczach opowiedziała jej, że Król w jakimś ciemnym korytarzu zadał jej gwałt. Wprawdzie rzecz wydawała się czemś zgoła innem: brzydka pani d’Estrades raczej sama najpewniej narzuciła się królowi, a ten będąc zgoła nieprzytomnym, nie bardzo odpowiadał za to, co czynił. Lecz markiza doznała ukłucia raczej w poczuciu godności własnej, niż w sercu, czuła się zmrożoną wobec Króla, równocześnie kryjąc na dnie duszy do czasu pomstę nad fałszywą przyjaciółką, do której zalecał się pan d’Argenson, układający wspólny z nią spisek przeciw potędze markizy.
Ale oto zaszedł wczoraj fakt, który ukłuł ją już w samo serce, zabolał do żywego, zarazem jako kobietę, drżącą o miłość swoją, jak i władczynię, dbałą o potęgę. Powód do zazdrości splótł się ze zniewagą dla dumy ludzkiej. Zraniło ją i upokorzyło, że król powstał wczoraj od obiadu, spożywanego w kółku zaufanych kilku osób i przechodząc obok pikantnej panny d’Amblaimont — włożył jej za gorset, między zdobiące wydekoltowaną pierś kwiaty, bilecik. Byłaby tego nie spostrzegła — tak zręcznie to uczynił — ale dziewczę, którego naiwna cnota słynęła, jako rzadkość na dworze, spłonęło, niby róża purpurowa, ręce założyło za siebie, i bilet wypchnięty oddechem, wypadł na posadzkę. Król-figlarz zniewolony był podnieść dokument poselstwa Amora — zarumienił się przytem, jak żak, schwytany na psikusie w szkole — zerknął na markizę niespokojnie i ukrył pismo za kamizelką.
Pociągnęła go we framugę okna:
„Powiedz otwarcie, Najjaśniejszy Panie, że ci już... zawadzam.“
To „Najjaśniejszy Panie“, niezwykłe w cztery oczy, brzmiało wyrzutem. Ludwik był zaaferowany. Patrzył na nią zezem, pragnął „wypadek“ obrócić w żart i nieszczerym głosem ozwał się, ujmując ją za obie ręce:
„Czy naprawdę nie rozumiesz, Żanetto, że zrobiłem to umyślnie tak, abyś ty widziała? Chciałem pobudzić cię do zazdrości!“
Rozumiała, że kłamie. I jeszcze mocniej upadł tej chwili w jej oczach.
„Na co budzić zazdrość tam,“ rzekła, patrząc nań pełnemi smutku oczyma, „gdzie ma się pewność bezgraniczną posiadania miłości?“
„A bo... bo...“ jąkał się, „ostatniemi czasy ta twoja miłość stała się... zbyt zimna.“
Oblała się rumieńcem. Rana, którą jej zadał, zagłębiła się przez cios zdwojony. Nie rozumiał, czy nie chciał rozumieć? Toć przecie tylko oszczędzała jego zmysły, broniąc mu pieszczot, których nadmiar wywoływał w nim otępienie duszy i słabość ciała. Nadto — broniła się sama tej prawdzie — gwałt, który zadawał swoim stępionym zmysłom i jej niezbyt gorącemu temperamentowi, aby utrzymać uciechę stale na wysokim poziomie, wbrew odmowie własnych nerwów, wbrew jej szwankującemu zdrowiu — czynił go chwilami odpychającym w jej oczach. Natura sprzeciwiała się nieumiarowi chciwych upojenia podrażnień. Ona-ż to była winną?
Zadraśnięta, nie odpowiedziała nic na ten niesprawiedliwy zarzut. Czyż kobieta mogła się bronić przed nieświadomością samca?... Rzekła tylko z uśmiechem, kryjącym ból:
„Pozwól mi odpocząć przez trzy dni w Fontainebleau. Wrócę taką, jak kiedyś... na początku. Dobrze?“
„Dobrze!... Będę... tęsknił.“
Widziała ze spuszczenia oczu, że kłamie. Zawstydzona jego fałszem rzekła:
„Jadę zaraz!“
„O! skąd ten pośpiech?“ próbował ją ułagodzić.
„Muszę przeczytać doniesienia poselskie, aby... zaoszczędzić Ci czasu i trudu, Miłościwy Panie. Przesłano mi drogą okólną cały manuskrypt o nastrojach dworu pruskiego. Horyzont zaciemnia się w Europie. Fryderyczek coś knuje...“
Mówiła prawdę. W powietrzu europejskiem czuć było powiew zrywającej się burzy. Wojna siedmioletnia już kłuła się w łonie czasu. Imię Fryderyka pani de Pompadour wymawiała zdrobniale przez złośliwość — płaciła mu zaocznie za zasłyszane zdanie króla Pruskiego o niej: „Nie znam jej!“ — w tem zdaniu mieściła się wzgarda. Markiza pragnęła zorjentować się, czy nie będzie to tylko zemsta jej animozji prywatnej, jeżeli przeciw tej świeżo rosnącej w Europie potędze Pruskiej Francja sprzymierzy się ze swoim odwiecznym wrogiem — Austrją, czy raczej będzie to nakaz rozumu politycznego danej chwili, jedynie miarodajny.
Ludwik XV. już poziewał:
„A! a!... to ciekawe... Jedź — studjuj — będę ci wdzięczny, jak zawsze, że dzielisz ze mną troski Francji i tronu.“
Dygnęła... odchodząc, rzuciła półgłosem pytanie, w którem tkwiła żałosna prośba:
„Jednak jutro, lub pojutrze, śród dnia... przyjedziesz do mnie, Ludwiku?“
Nie dosłyszał, lub nie chciał dosłyszeć tej prośby:
„Jutro — nie... Jadę przecie na polowanie, na które nie chcesz mi towarzyszyć, skoro wybierasz się do Fontainebleau. A pojutrze będę odpoczywał... Zobaczymy się popojutrze, kochanie“
Złożył niedbały pocałunek na jej ręce i powrócił do stołu.
Markiza odeszła zaraz. Wyjechała tegoż dnia...

I oto nazajutrz siedziała w swoim saloniku w Fontainebleau — już po przestudjowaniu nocą epistoł posłów Francji — zajęta wcale czemś innem, niźli dyplomacją państwową. Zajmowała się dyplomacją kobiecą. Myślała o tem, że może Ludwik — jak to już bywało — po chwilowem poróżnieniu się z nią, zjedzie do niej z polowania na śniadanie, aby uczynić jej miłą niespodziankę. Włożyła nowy strój, oczekujący zdawna w Fontainebleau na jej kapryśną łaskę. Pragnęła być piękną dla Króla.
Miała na sobie tę suknię, w której malował ją później Latour. Tylko on potrafił pastelami oddać tak dokładnie białość i miękkość atłasu, blask zdobiących go haftów złotych, delikatność barw różowych i fijołkowych wyszytego kwiecia, które zdaje się tchnąć zapachem ogrodów z portretu, choć jest tylko malowaniem, naśladującem upiększenia sukni. Białe zarysy rąk wysuwały się z szerokich rozwartych rękawów; ponętnie wyglądały stopy, obute w rożowe pantofelki.
Najwierniejsza jej kamerystka, powiernica do końca życia — bodaj jedyna, która nie zdradziła nigdy swej władczyni wzamian za otrzymane łaski — madame Hausset aż klasnęła w ręce z uciechy, patrząc na ten ideał wdzięku i gracji.
„Król nie oderwie oczu od tych czarów!“ rzekła.
„Łudzisz siebie i... mnie!“ odparła melancholijnie markiza. Nawet przeciętny mężczyzna gotów jest zawsze w innej uznać piękniejszą, ponieważ jest inna. Cóż dopiero Król, który się nudzi?!“ dodała sentencjonalnie.
„Zostaw mnie samą, droga pani Hausset!“ poprosiła.

Zostawszy sama, wstrząsnęła rozpaczliwie głową, z której wywinął się lekki obłok pudru. Trzymała w ręku nuty — uczyła się z nich nowej pieśni dla rozrywki Króla. Ale w tej chwili oczy jej ledwo prześlizgnęły się po nutach — ręka bezwładnie opadła. Obnażony łokieć wsparła na konsolce z różowego marmuru. Z po za atłasu sukni wyglądało obicie fotela, na którym wyhaftowany był według jej wskazówek pochód wieśniaczek. Śród przepychu jakże niekiedy zazdrościła szczęściu! W pobliżu na kanapie leżała gitara — sięgnęła po nią i ręką jej wydobyła ze strun urwany ton, niby jęk jej serca. Obok na stole leżały książki, oprawione w bogato złoconą skórę „Henrjada“ Woltera, grube tomy Kronik, z których uczyła się historji Francji i Europy, nadto jakieś druki Elzewirów, gdyż czuwała nad podniesieniem typografji francuskiej na wzór niemiecki. Śród rękopisów stał globus astronomiczny — pociągały ją chwilami tajemnice nieba. Jednak bardziej porywała ją sztuka, czy stosowana do mebli i budownictwa: toć była współtwórczynią stylu Rococo! — czy wyrażająca się w snycerstwie, malarstwie, miedziorytnictwie — otaczały ją w tem ustroniu świetne wzory i jej własne rozpoczęte prace. Na wytwornem biórku nieopodal leżały dokumenty dyplomatyczne, złocone tomiki poezyj, drobno zapisane arkusiki — pisywała przecie nieraz sześćdziesiąt listów dziennie, znajdując jeszcze śród tylu zajęć, czas na przesłanie panu Poisson pozdrowienia „córki“, bratu — mądrej rady, przyjaciółkom — kilku słów uprzejmych, zaufanym znajomym — wskazówek postępowania, obliczonych na wpływy dalekie swego régime’u, ludziom talentu — zachęty, podziękowania, idei pracy, zamówień, komplementu.
Ale obecnie w tem otoczeniu z umiłowanych przedmiotów, harmonizujących z jej artystyczną duszą i świadczących o jej niesłychanej energji — czuła się nad wyraz smutną, wyczerpaną wbrew wszelkim wysiłkom. „Twoja miłość jest zbyt zimna!“ — wczorajsze słowa Ludwika brzmiały natrętnie w jej uszach. I nie miała na ustach tego czarującego uśmiechu wesela, który uchwycił tak genialnie Latour dla pamięci wieków — na wargach jej ślizgał się gorzki uśmiech beznadziei...
W pokoju panowała cisza...
Wspaniały wyżeł angielski drzemał na dywanie pod piecem. Nagle drgnął — otworzył oczy — nasłuchiwał...
Pani Hausset stanęła na progu.




Rozdział XIX.
Zbawca czy oszust?

— „Co to za hałas?!“ zdumiona podniosła głowę Markiza.
Z ogrodu dochodziły gniewne krzyki, wymysły brutalne, w których rozpoznawała głosy warty zaciągniętej u wrót. Ponad nie wznosił się głos wysoki, który zdawał się rozbrzmiewać to oburzeniem, to prośbą błagalną. Słów niepodobna było rozróżnić. Zagłuszył je śmiech.
Pani Hausset wyjrzała przez otwarte okno, ale nic nie zobaczyła. Scena kłótni miała miejsce opodal za węgłem muru — dłużyła się. Nawoływań pani Hausset nikt nie słyszał, czy nie usłuchał.
„Pójdę zobaczyć“ rzekła.
Wybiegła do ogrodu. Jakiś człowiek pobladły, ze znakami zadrapań na rękach i na czole, w podartej odzieży, zresztą wytwornej, w zabłoconych trzewikach, szarpał się z otaczającą go gromadką żołnierzy. Wyrywał się im — dążył do bramy — coś mówił szybko, namiętnie. Grozili mu kolbami — odpychali — ten i ów uderzył — inni śmieli się do rozpuku.
„Dlaczego bijecie go?“ spytała.
„To warjat!“ wyjaśnił jeden z żołnierzy. „Już dziesięć razy odpędzaliśmy go od bramy ogrodu. Nie rozumie, że ,nie wolno‘. Przekradł się przez mur i nie chce odejść...“
„Pani!“ rzekł młody człowiek, „te bydlęta nie rozumieją, że muszę pomówić osobiście z Markizą de Pompadour! W sprawie olbrzymiej wagi dla niej! Ułatwij mi widzenie z Markizą — inaczej zajdzie nieszczęście!“
Zawtórował mu śmiech żołnierzy. W głosie młodzieńca brzmiała tak silna nuta przekonania, było w nim — dla wrażliwej pani Hausset — tyle groźnej powagi, że nakazała warcie, aby puściła nieznajomego.
„Jak się nazywasz?“ spytała.
„Inżynier Latude!“
„Poczekaj... Zaraz przyniosę odpowiedź.“
Za chwilę wróciła.
„Pójdź pan! Markiza przyjmie pana.“
Młodzieniec triumfował. Twardy zakaz, nie dopuszczający przed oblicze pani de Pompadour w Fontainebleau, gdzie zamykała się dla pracy — nikogo, prócz zjawiających się imieniem Króla, lub z legitymacją od pierwszego ministra, pana d’Argenson, w sprawach państwowych, nie cierpiących zwłoki — został przełamany przez jego zręczność ekwilibrysty, przesadzającą mury i upór, nie lękający się kolb i pięści.
Za chwilę stał przed panią de Pompadour...

Na moment stracił możność mówienia. Sparaliżował go lęk ryzyka, związanego z podjętym zamiarem, tyleż co nagle ogarniający go zachwyt. Siedząca przed nim wydała mu się nie tylko władczynią, mającą możność skruszenia go, jak źdźbło słomy — nie darmo książę de Ligny w tych czasach wyraził się o niej, że „wyglądała nieporównanie bardziej na królowę, niż sama królowa“; wydała się wrażliwemu młodzieńcowi boginią, kobietą zjawiskową — nie widział w swojem życiu dość szarem, zamkniętem w mieścinie prowincjonalnej, w mrocznym domu ojca, w szkole, koszarach, oberżach przydrożnych, takiego skończonego obrazu piękna w ramach stroju tak bogatego i wykwintnego, na tle tak uderzającem oczy i wyobraźnię. Są oczarowania, które graniczą z błyskawicznem rozkochaniem się w stylu Romea.
Pani Pompadour uśmiechnęła się; jej biegłe oko zrozumiało wrażenie, jakie wywarła na młodzieńcu; zatrzymała wzrok na nim z upodobaniem: był „przemiły“ — określiła to tak myślą — w tym poszarpanym stroju, z tą czerwoną krechą na inteligentnem czole, z temi niebieskiemi oczyma, z których biły przestrach i rozmarzenie, w tej aureoli jasnych włosów, które spadały mu na ramiona — z temi niezgrabnemi poruszeniami rąk i nóg.
„Po coś przyszedł?“ zadała pytanie. „Mów!“
Ten głos, w którym słodycz i rozkazodawczość splątały się w jedyną harmonię — ocucił go, przypomniał, co winien czynić.
Upadł jej do stóp.
„Najjaśniejsza pani!“ zawołał „...i zaciął się, bełkocąc: Naj—jaś—niej—sza...“
„Nie jestem nią!“ rzekła. „Ale na ustach jej prześlizgnął się uśmiech dumy z powodu jego omyłki. Jestem markiza de Pompadour... To wystarcza...“
Subtelne ucho Latude’a pochwyciło odcień pychy w tem „wystarcza“. Już opanował się.
„To wszystko jedno!“ rzekł. „Nie o to chodzi... chodzi o... Lecz mogę to powiedzieć tylko pani samej — zatrzymał się“.
Pani de Pompadour dała znak kamerystce Hausset, która oddaliła się natychmiast.
Latude opowiedział natenczas markizie w słowach splątanych, zdających się wynikiem wielkiej zgrozy, ledwie mogąc złapać dech, że dnia poprzedniego na stacji pocztowej traktu Paryzkiego podsłuchał przez szpary swego pokoju rozmowę dwóch tajemniczych jegomościów, z których jeden, zda się, był (sądząc ze stroju) wysokim arystokratą, drugi — chemikiem, czy aptekarzem (sądząc ze słów technicznych, jakich używał). Obaj zmawiali się o otrucie pewnej osoby. Aptekarz dał arystokracie pudełko z proszkiem, który zachwalał, jako swój sekret i wielokrotnie upewniał, iż jest to trucizna zabójcza — jeden gram działa śmiertelnie, wywołuje zgon natychmiastowy, nie pozostawiając przecie śladów przy badaniu zawartości żołądka, jak to sprawdził, poddając sekcji otrute psy. Arystokrata, otrzymawszy te zapewnienia, rzucił dostawcy jadu sakiewkę, napełnioną grubo złotem — bo „ciężko brzękła na stole“. Zaraz potem zza parawanu wyszedł jakiś człowiek, którego twarzy Latude nie dojrzał, gdyż nieznajomy był odwrócony doń tyłem — i zbliżył się do stołu. Usiadł.
Latude kończył opowieść:
„Arystokrata pochylił się nad nim i coś mu dyktował — nie słyszałem słów, bo mówił szeptem, a ja drżący nie byłem nawet w stanie słuchać, czując, że ci dwaj knują jakąś straszliwą zbrodnię. Ale to słyszałem z pewnością — wyraźnie — bo dyktujący podniósł głos i zaśmiał się złowrogo, mówiąc: ,Napisz adres — Markiza Pompadour... Fontainebleau‘. I wręczył mu pudełko...“
Markiza była blada śmiertelnie. Mimowoli chwyciła Latude’a za rękę:
„Dlaczegoś nie krzyczał?! nie kazał ich aresztować?!“ zapytała. Głos jej brzmiał groźnie.
„To było pustkowie. Bałem się. Zresztą zabiliby mnie z pewnością, gdyby wiedzieli, żem ich podsłuchał. Uczyniłem lepiej. Wymknąłem się cichaczem. Przyjechałem nocną pocztą. I od ranka błądzę tu — aby się dostać do Pani, czyhając na ranną pocztę, aby ją wyprzedzić. Wiem, że nie nadeszła jeszcze.“
„Może będzie niezadługo.“
„W każdym razie jesteś uprzedzona, Markizo. Trucizna nie wydrze Francji jej słońca!“
Ukląkł przed nią.
Wzruszona przebierała ręką w jego jasnych włosach, darząc go niejako pieszczotą za czyn, który przynosił jej zbawienie. Latude trafił doskonale w utajoną sprężynę jej duszy — obawę śmierci, zgotowanej ręką podstępną. Zresztą ta struna ujawniała się niekiedy. Za czasów urzędowania ministra Maurepas faworyta nieraz wypowiadała przed królem swój lęk przed ręką, kryjącą się w ciemności, gotową zadać jej truciznę. Nawet znudziła Króla swego czasu swą nieustanną histeryczną trwogą. Z jego rozkazu musiał czuwać przy jej sypialni doktor Quesnay, a pod ręką były znane antydota. Strach ten przeminął — Latude wywołał jego widmo ponownie.
Ukazał zawisłe nad nią niebezpieczeństwo — spisek w mroku — lecz równocześnie przyniósł ratunek.
Rzekła mu: „Powstań! jesteś godzien nagrody“.
Otworzyła wysadzaną rubinami i topazami kasetkę, wyjęła z niej haftowaną sakiewkę, brzęczącą złotem i położyła przy nim:
„To dla ciebie!“
Odsunął z dumnym gestem złoto i rzekł:
„Jestem ubogi... to prawda... ale nie upadłem tak nisko. Ta nagroda nie jest godną ani mnie, ani... markizy de Pompadour!“
Ogarnęło ją zdumienie. Była w niem cześć i sympatja dla bezinteresownego młodzieńca.
„A to ma znaczyć?“ spytała.
„Że życie markizy de Pompadour nie ceni się na sztuki złota i ten, kto je ratuje, nie czyni tego dla grosza... i nawet nie dla niej — lecz dla Francji i ludzkości!“
Ponownie pochylił się i ucałował skraj jej szaty, a potem chciwie wpił się ustami w jej rękę.
Była zmieszana nagłością tego hołdu i jego entuzjazmem.
„Co robisz?“ spytała.
Popatrzył, klęcząc, w jej oczy i rzekł:
„Biorę zadatek mojej nagrody.“
„Jakiej?“ spytała cicho.
Coś w niej drgnęło. Mimowoli uczyniła w myśli zestawienie: „Ten jest gorący... młody... nie wysechł z nadużyć... jak tamten. Jest piękny... i wart miłości, która rozprasza się dla... niewdzięcznych.“
Latude patrzył na nią z zachwytem szczerym. Jeżeli grał komedję, to był nią porwany — zatracił już świadomość granicy pomiędzy rzeczywistością a udawaniem. Może wyobraźnia dyktowała mu, że jest naprawdę zbawcą markizy od grożących jej niebezpieczeństw. Milczał oczarowany.
„Jakiej?“ powtórzyła.
„Prawa znajdowania się zawsze blisko Markizy de Pompadour i strzeżenia Jej bezpieczeństwa, jak w tej chwili...“
„Oho!“ zaśmiała się, „mierzysz wysoko!“
„Nie trafia się wysoko, jeżeli się mierzy nisko,“ rzekł nieomal swawolnie, wciąż klęcząc przed nią.
Roześmiała się wesoło. Znowu z upodobaniem popieściła jego włosy — na moment pochyliła się nad nim, mimowoli chcąc pocałować go w czoło, Opamiętała się, cofając nagle głowę — czyliż wolno było jej, faworycie królewskiej ulegać porywowi serca? — i rzekła już szorstko, zagniewana raczej na własną słabość, niż na jego zuchwalstwo:
„Wstań, panie... de Latude!“
W tem de była obietnica łask.
„Zechciej napisać tutaj swój adres — wszak zamieszkałeś w Paryżu? Pomyślę, co mam uczynić dla ciebie i przyślę ci niezadługo wezwanie do Wersalu. A teraz odejdź...“
Ustępował ku drzwiom, bijąc przed nią pokłony, rękę złożywszy na sercu. Jego twarz promieniała szczęściem. Czuł bowiem, że wywarł na Markizie wrażenie lepsze, niż mógł marzyć — i że równocześnie zbliżył się do wrót, za któremi otwierała się dlań droga do karjery, zaszczytów, bogactwa.
Kiedy był przy drzwiach, Markiza de Pompadour pogroziła mu leciuchno palcem, rzucając:
„A nie uganiaj się nazbyt za ładnemi Paryżankami bo... gotowyś zawrócić im w głowie. Żal mi ich, śliczny chłopcze!“
„Kto widział słońce, nie ogląda się na gwiazdy!“ odparł z wytwornym ukłonem...

Za chwilę był na drodze z Fontainebleau do Paryża. Tuż przy bramie ogrodowej rozminął się z zamkniętym żółtym pojazdem, ciągnionym przez cztery chyże konie. Na wysokim koźle siedział pocztyljon, strojny w herby dworu. Wjeżdżając w bramę zatrąbił.
Latude roześmiał się radośnie.
Wiezie dowód mojej prawdomówności — list i pudełko, które zapowiedziałem — rzekł do siebie. Jest w tem wszystkiem kropelka kłamstwa, ale bez niej żadna prawda nie może na świecie zwyciężyć!“




Rozdział XX
Koło fortuny.

Markiza otworzyła list, dołączony do pudełeczka. Treść mówiła o tem, że jakiś ubogi chemik błaga markizę Pompadour o wypróbowanie wynalazku, nad którym trudził się przez lat trzydzieści — proszku, któremu nadał nazwę „pulvis dualis victor“, albowiem użyty, jako puder, zapewnia świeżość cerze, nadaje skórze gładkość niezrównaną, piękny połysk i zabezpiecza ją od piegów, przyjęty zaś wewnątrz, dzięki sekretnym składnikom, niszczy znużenie, przywraca apetyt, usuwa niedomagania żołądka i pobudza wszystkie soki żywotne — czyli jest podwójnie zwycięski nad „zewnętrznemi i wewnętrznemi wpływami, szkodzącemi organizmowi.“ Chemik podpisał swoje nazwisko nieco niewyraźnie, wskazywał adres stały w pogranicznem mieście Szwajcarji, użalał się, że zmuszony jest błąkać się, jak włóczęga, po Paryżu, straciwszy na wynalezienie swego „uniwersalnego“ środka cały swój majątek i prosił o wywołanie go przez urzędową gazetę po miesiącu, o ile najświatlejsza i najdobroczynniejsza Markiza przekona się, że jego wynalazek nie jest owocem „zarozumiałości uczonego,“ lecz błogosławieństwem cywilizacji, i o ile pozwoli nadać mu jej wdzięczne nazwisko, co utoruje wynalazcy drogę do sławy i majątku.
List był napisany stylem, budzącym zupełne zaufanie do szczerości piszącego — i nie obudziło żadnych podejrzeń, gdyby efektu listu nie wyprzedził Latude. Pani de Pompadour przywołała panią Hausset i rzekła jej, wskazując pudełko:
„Spójrz! Oto trucizna, którą przysłali mi przy tym chytrym liście niewiadomi złoczyńcy.“
Pani Hausset załamała ręce rozpaczliwie — wzięła potem pudełko z proszkiem, lękliwie odsunęła je, potrzymała list i ze wstrętem rzuciła na stół. Pani Pompadour mimowoli roześmiała się z tak daleko posuniętego przestrachu i z komicznego gestu obrzydzenia.
List chemika, rzucony przez panią Hausset, legł przypadkiem przy kartce, na której Latude napisał swoje nazwisko i adres.
Wzrok pani de Pompadour wypadkiem ogarnął oboje.
I — nagle zachmurzyła się.
Wzięła oba papiery zbliżyła do siebie — patrzyła długo na pismo — to i tamto. Naraz brwi jej ściągnęły się — twarz przybrała wyraz groźny — nieomal zęby zgrzytnęły. Zatupała nogami ze złością i pięścią uderzyła w stół.
„Co się stało?!“ zapytała pani Hausset, przestraszona tym wybuchem gniewu. Widywała czasem panią Pompadour w paroksyzmie rozdrażnienia — ale obecny wydał się mocniejszym, niż te, które obserwowała przedtem.
Markiza nie odrzekła nic. Gwizdnęła na wyżła; ów skoczył ku niej. Dała mu powąchać kartkę Latuda — poczem krzyknęła:
„Nemrod!... goń!...“
I wyżeł dał susa przez okno...

Latude był zdumiony i wylęknięty. Drogę zastąpił mu wyżeł; pochwycił za rękaw i ciągnął. Nie ugryzł go wprawdzie, lecz odpędzany — szczerzył zęby, nie pozwalał mu iść naprzód. Latude zniewolony był cofać się. Pies szczekał. Latude próbował odpędzić go kamykami — wyżeł umykał się zręcznie i zatrzymywał go. Było to niepojęte. Zagadka wyjaśniła się. Nadbiegł wartownik, kierując się szczekaniem psa, i powiadomił go, że Markiza wzywa go z powrotem. Latude przeczuwał bliskie ziszczenie się swoich nadziei.
Pani Hausset napotkała go u wrót:
„Chodzi o adres pański.“
„Zostawiłem: Oberża: ,Pod złotym Lwem‘ w dzielnicy Cité.“
„Właśnie! Obrzydliwa dziura. Markiza pragnie, aby pan zmienił mieszkanie na lepsze.“
Głos jej brzmiał twardo, tonem pełniącej obowiązek służbistki.
Za chwilę znalazł się znowu sam na sam z panią de Pompadour. Pies, który spełnił dobrze nakaz, leżał zziajany u jej stóp i wesoło naszczekiwał. Twarz markizy tym razem wydała się Latude’owi niepokojącą zagadką. Była zimna, oczy jej mierzyły go surowo. Przed markizą stała szklanka wody — obok otwarte pudełko z białym proszkiem. Na stole list i jego kartka z adresem. Pani de Pompadour nerwowo skręcała obszytą koronkami chusteczkę. Stanął przed nią wyprostowany, milczący. Czekał.
„Posyłka nadeszła!“ wycedziła zwolna. „Chcę wypróbować działanie trucizny... na psie“.
Latude’owi wystąpiły na czoło grube krople potu. Zarumienił się. Ale kontenansu nie stracił.
„O, pani!“ wyciągnął ręce, „chcesz zabić to mądre stworzenie? To niepodobna!“
„Masz pan słuszność.“
Latude odetchnął zwycięsko. Dodała:
„Ale... w takim razie... spróbuję jadu na sobie.“
Wsypała szczyptę proszku do szklanki. Woda zmąciła się.
Latude wytrzeszczył oczy. Gdyby ugodził weń piorun, nie mógłby bardziej skamienieć. Przerażenie jego było prawdą. Czy markiza żartem wystawiała go na próbę? Czy już odgadła jego podstęp? Trzeba było ratować się — wytężył myśl tak, że żyły wystąpiły mu na skroniach. Postąpił krokiem ku niej — ręce mu drżały, wyciągały się ku szklance — wybełkotał:
„Nie pozwolę!... Pani chce się zabić!“
„Tak! Sprzykrzyło mi się życie. Chcę umrzeć przy panu.“
„Markizo!... żartujesz... okropnie.“
Postąpił bliżej; chciał wytrącić szklankę z jej rąk. Przestrach jego był tak wielki, tak szczery, że markiza winna była się zawahać. Ale poza prawdą przerażenia ona czytała motyw.
„Stój pan na miejscu!“ sparaliżowała go rozkazem.
Wypiła duszkiem zbielałą wodę i patrzyła nań z ironią.
„Teraz poczekasz pan mego zgonu, wszakże trucizna ta działa prędko!“ mówiła z ironią.
Latude bezmowny usiadł na kanapie. Nogi ugięły się pod nim. W jego głowie była jedna myśl: „Co teraz będzie? co będzie?“
Markiza mierzyła go wzrokiem wzgardliwym. Miał wrażenie, że zstąpiła z obłoków sama Bogini Sprawiedliwości i sądzi go za fałsz ohydny.
„No!... Jakoś trucizna nie działa!“ ozwała się po chwili pani de Pompadour. „To przecież jest zwyczajna kreda... Widać wzięto ją od oberżysty, który zapisywał długi swojej pijanej klienteli... Nieprawdaż, panie Latude?“
Jego bystry umysł znalazł jeszcze wykręt.
„Możliwe jest, że... tamten chemik oszukał owego arystokratę. Jakie to szczęście!“ wyjąkał, patrząc na nią zpodełba.
„Tak?! — Ale w takim razie, czemu charakter pisma listu i pański na kartce z adresem — są identyczne? Jak to wyjaśnisz, panie Latude?“
Grom uderzył — tajemnica jej odwagi wyjaśniła się. Przebiegła obserwatorka przejrzała go nawskróś. Uwikłał się w sieci bez ratunku. O! jakimż był idjotą — nie zmienić charakteru pisma — nie liczyć na genialne wejrzenie tych przepięknych oczu! Teraz uciekał się już do nędznych wykrętów schwytanego na gorącym uczynku malca-złodziejaszka.
„Bywają... bywają... przypadkowe podobieństwa pisma.“
„Zamilcz!“ krzyknęła, powstając. Tupnęła nogą. Ręce jej przedarły chusteczkę. Była niepohamowana w gniewie.
„Oszuście!“ wołała, „jakże to ci przyszło do głowy, zażartować z Markizy de Pompadour?!...“
Milczał, wpatrzony w nią, jak w Anioła Zemsty. Wiedział, że go może zgnieść, zmienić w proch ludzki — ale jeszcze w tym gniewie czarowała jego oczy, jak znieważone Bóstwo, zawstydzające bluźniercę.
Ale Latude nie byłby sobą — fantastą, pełnym optymizmu, zawsze zasobnym w fortele, każdej chwili twórczym, zaufanym w swoją zręczność, przekonanym, że się wykręci — gdyby zaniechał gry i poddał się z kretesem. Va banque“, pomyślał sobie — i runął do jej stóp.
„Zażartować z Ciebie, Markizo de Pompadour — gdzie jest śmiertelnik, który na to by się ważył?! Pozwól wytłómaczyć się! Nie sądź, nie wysłuchawszy mnie, bogini Francji!“
Ogarnęło ją zdumienie wobec tego uporu, czy tknęła serce żałość — podziałało pochlebstwo, czy ciekawość — może przemówiła zresztą znów sympatja, zgłuszona chwilowo gniewem na „bezprzykładne zuchwalstwo“, na „wstrętne oszustwo“, na „odgadnięty zamysł karjerowicza“: — oczy Latude’a, piękne w bezbronności, w lęku, w szczerości tonu wbrew kłamstwu sytuacji, trącały strunę jej estetycznego zmysłu, ujmowały serce wbrew jej woli — dość, że usiadła i rzekła już pogodnie:
„Mów, słucham!... Ale wiedz, że... jeżeli nie wytłómaczysz się, czeka cię kara.“
„Przyjmę najwyższą z ręki Twojej, pani, i jeszcze błogosławić Ciebie będę!“ rzekł z patosem. I pomyślał zaraz: „To powiedziałem wybornie. Uśmiechnęła się. Idźmy dalej!... Śmiało, Latude, a zwyciężysz!“ zachęcał siebie w duchu.
Na poczekaniu tworzył obronę i wylewał ją w potoku wymowy.
„Otworzę przed Panią mózg mój. Czytaj w skrytkach mej duszy. Zrozumiej i osądź. Jesteś niedostępna. Chciałem zbliżyć się do Ciebie. Dla kogo?... Może dla siebie — dla Pani bardziej — najbardziej dla Francji!... Któż winien rządzić ludzkością? — Geniusz!... Zatem kto Francją?... Markiza de Pompadour!... Jest-że to sensem życia, aby rządy nad narodem trzymał w ręku ten, kto się nudzi rządzeniem? — majestat śpiący, ziewający, bezwolny?!... Czy raczej berło nie należy się jawnie temu, kto je dzierży za kulisami — kto panuje narodowi myślą, kto co dnia tworzy cuda energii — Największej kobiecie Francji...
„Jakże to?!“ wykrzykiwał dalej, rzucając chaotycznie błyskawice myśli, „więc Pani masz wisieć na włosku łaski królewskiej? Prowadzić rydwan polityki, popierać myślicieli, poetów, artystów — chlubę narodu, torować szlaki naszej kulturze, pchać przemysł, naukę, piękno życia tylko przez chwilę... aż do tego momentu, gdy Ludwik XV nie uśmiechnie się lubieżnie do innej?... Łoże przesyconego króla, szukającego nowych podniet — ma być wagą losów Francji?!... A męczennica — podeptana, wzgardzona przez niewdzięczną ślepotę — jako dziś wyszła z mroku zapoznania, tak jutro winna odejść w mrok zapomnienia?!... Gdzież tu sprawiedliwość Boża — i rozum narodów?!“
Słowa Latude’a trąciły o tajne struny jej duszy. W jej oczach błysnęły łzy — przymknęła oczy. „Mów dalej!“ — szepnęła. Ten młodzian spojrzał na dno jej duszy — zgadywał jej mękę — wyraził słowami cierpienia dumy, trwogi serca, to wszystko bolesne, co przezwyciężała hartem, pracą nad sobą od dni dzieciństwa, od owej chwili, kiedy kłuła się w ogródku matczynego domu pokrzywami, starając się skryć skazy i nie wydać jęku. Latude czuł, że jest wymowny — lubował się sobą. Przypadkową lekcję — podsłuchane sądy Woltera i Diderota, amalgamował swoiście intuicją, uzupełniał improwizacją, która wiązała głębokie przeczucia losów politycznych Europy i prawdy psychologiczne z szaleństwem, z dziecinadą, z niemożliwością, z nonsensem. Upojony swem krasomówstwem mówił dalej:
„Twój geniusz kobiecy dźwignął Cię pani na wyżyny. Ale ty sama nie rozumiesz swojej wielkiej roli. Wiesz, co czynisz — nie wiesz: dlaczego? — nie wiesz: po co? — nie wiesz, co możesz jeszcze uczynić. Mój geniusz — nie śmiej się pani — bo i ja go mam... i przezeń cierpiałem na nizinach — mój geniusz wydzierał się ku Tobie, aby Ci powiedzieć... kim jesteś!... Jesteś symbolem tej nowej klasy, do której należy przyszłość — burżuazji, która uświadomiła sobie niejasno jeszcze swoje prawo do rządów nad życiem... wcieliła je w ciebie!... Któż ma rządzić? — król senny... król bezgłowy? — czy zgniła, próżniacza arystokracja — pasożyt na czele narodu?... Prawo królewskiej kołyski — głupstwo, z którego jutro, gdy zechcesz, świat się wyśmieje głośno, dziś już śmieje się pocichu?! Przywilej arystokracji, która zadała sobie jedyną fatygę — dobrze się urodzić!...“
„Dostojna pani!... mieszczaństwo dojrzało — żąda udziału swego w rządach — wolności słowa dla wzbogacenia myśli Francji, wolności rąk dla pracy, która dźwignie przemysł, podniesie kraj, da narodowi dobrobyt... Za tem mieszczaństwem na nizinach jest lud — głodny, wyzyskiwany, obszarpany, ciemny — lecz w mrokach dyszący nienawiścią do jarzma, które go gniecie. Niechaj ruszy mieszczaństwo ku wyżynom — poprze je lud, popchnie siłą swoją, masą, prawem ciężkości, mocą nieodpartą... Korona zleci z głowy, która już jej dźwigać nie jest w stanie... Przywileje arystokracji zczezną, obrócą się w nicość...
„A więc Ty, pani — wyszydzana długo, odpychana przez przywileje zgnilców — dziś stojąca na szczycie, jutro zagrożona upadkiem przez kaprys królewski... nie daj się znieść przeciwnym wiatrom, wypowiedz bój wszystkiemu, co jest godne śmierci, co runąć musi w przepaść... weź ruch — wielki ruch mieszczaństwa i ludu... w swoje ręce. Czyś wzięła władzę li dla ambicji? — to byłby kaprys, niegodny trudu całego życia!... Czy stanęłaś przy tronie dla pieszczoty króla? — to byłaby chuć duszy miernej i bezwstydnej, niegodna Ciebie! Czy jesteś wolą historyczną, pani, czy igraszką króla, dziś uwielbiana przez poryw żądzy, jutro zmięta, rzucona w przepaść — przez stręczycieli jego rozpusty?!... Nie daj się... ujmij w ręce olbrzymi pęd historji... a może... zostaniesz królową odnowionej społeczności!...“
„Zamilcz!“ rzekła nagle markiza.
„Już rzekłem wszystko!“ odparł, dumnie potrząsnąwszy wichurą jasnych włosów.
„Czy wiesz, szalony młodzieńcze, że mówiłeś rzeczy, których mi słuchać nie wolno?“
„Jednak wysłuchałaś!... I miałaś w oczach zachwyt, który oznaczał zgodę.“
„Tak sądzisz?... A czy zdajesz sobie sprawę z niebezpieczeństw i trudności twego planu?“
„Tak... dlatego ofiarowałem Ci moje służby.“
Popatrzyła na niego ze zdumieniem.
„I gotów jesteś iść na tej drodze do końca?“
„Wszędzie, dokąd każesz!“
Powstała z fotela — przechadzała się po pokoju — coś ważyła.
Latude nie mylił się, mówiąc, że słuchała go z zachwytem. Wszakże to, co mówił, brzmiało, jak czarodziejska bajka. Ważyła coś w myśli. Na jej czole legła zmarszczka, którą czas wyżłobił, niby delikatną smugę, przeczącą jej zwykle roześmianym wobec króla i dworu ustom świadectwem myśli, spoważniałej w trudach życia i w trosce, ukrytej przed światem. Była teraz blada. Oczy jej patrzyły, jak zagadka głębi jeziora. Podeszła do Latude’a, który uprzednio, mówiąc, stał przez cały czas — teraz przysiadł ponownie, wyczerpany i wzruszony własną wymową — i zanurzyła białe palce w jego wijących się włosach. Pod tą pieszczotą uśmiechał się trjumfująco i przycisnął do ust jej rękę — całował ją długo, długo w upojeniu. Teraz już nie obawiał się niczego.
„Słuchaj!“ rzekła nagle, „kiedyż chciałbyś przystąpić do wcielenia ,naszych‘ planów.“
„Choćby zaraz!“
„Przydaliby się nam ci, co... zapełniają Bastylję — nieprawdaż?“
„O, tak!... są tam umysły tęgie... wielkie charaktery... a zwłaszcza ludzie, którzy dyszą zemstą i marzeniem złamania obecnego porządku.“
„Mściciele nieubłagani!“
„Tak jest!“
„Tych trzeba będzie wypuścić.“
„Przedewszystkiem. Aby poszli ręka w rękę z nami — na czele zbuntowanego ludu!“
„Doskonale!... Więc gdybyś miał w ręku klucze Bastylji, wypuściłbyś ich zaraz?...“
„Na twój znak, Pani!“
„Wybornie!... Latude! Myślałam o zmianie komendanta Bastylji — teraz już wiem, komu powierzę to miejsce.“
„Mnie?“ ucieszył się.
„Tobie!“ zaśmiała się markiza. „Poczekaj chwilę.“
Zadzwoniła. Weszła pani Hausset.
„Każ zaprzęgać... Kareta dla pana Latude’a... Dwa najżwawsze konie... Żywo!“
Pani Hausset wyszła. Latude powstrzymywał się, aby nie skakać z radości. Markiza powolnym ruchem wyjęła z kasetki jakiś papier — przez chwilę namyślała się, ręką cisnąc czoło — potem westchnęła, coś napisała — uśmiechając się ironicznie — rozgrzała lak nad świecą i sygnetem zapieczętowała list.
Wręczając papier Latude’owi, rzekła:
„To jest mój rozkaz... Doręczysz go komendantowi Bastylji... On zastosuje się doń ściśle...“
Dały się słyszeć dzwonki uprzęży pod oknem.
Latude ukląkł u stóp Markizy — ucałował rąbek jej sukni — raz jeszcze z westchnieniem pogładziła go po włosach i rzekła:
„Do widzenia!“
Za chwilę Latude rozwalił się na poduszkach powozu. Złożył rękę na sercu, przyciskał nią ukrytą na piersi „nominację“ w obawie, aby nie uciekła. Jechał do Bastylji.

Markiza posłała mu przez okno jeszcze jedno pożegnanie ruchem ręki. Odwróciła się potem ku pani Hausset, nie śmiącej zadawać jej pytań, póki sama nie przemówi.
„To bardzo miły chłopiec,“ rzekła.
„A! bardzo miły.“
„I... niebezpieczny..“
„Tak? Dokąd pojechał?“
„Do Bastylji,“ odparła spokojnie Markiza.
„Sam?“
„Jak widziałaś... sam, droga Hausset. Nie lubię gwałtu.“




Rozdział XXI.
W Bastylji.

Latude wysiadł przed główną bramą Bastylji. Powóz odjechał. Młody człowiek, rozpytawszy się o siedzibę komendanta, udał się do kancelarji. Nie bez wyniosłości wręczył list najwyższemu strażnikowi głównego więzienia dla przestępców politycznych Francji.
„Od kiedy pocznę pełnić moje obowiązki, panie komendancie?“ — spytał Latude, mrużąc figlarnie oczy.
Komendant spojrzał na młodego człowieka zdziwiony.
„Pan sam tu przyjechałeś?“ zapytał.
„Naturalnie! W powozie markizy de Pompadour!“
„Pan sam przywiozłeś ten list?!“
„Sam! Co za pytanie?“
„A, tak?! pan jesteś bardzo młody, przyjacielu.“
„A pan za stary!“ rzekł urażony Latude.
„W istocie!... Nie przeczę. Godziłoby się na stare lata wypocząć, ale... moje obowiązki są zbyt trudne,“ uśmiechnął się komendant.
„Pytam pana nie o to, czy są trudne, ale kiedy pocznę pełnić moje obowiązki?“ spytał Latude niecierpliwie.
„Od... zaraz!“ rzekł komendant.
I skinął dwóm strażnikom, stojącym przy drzwiach:
„Zaprowadzić go do celi Nr. 37.“
Latude’owi zdawało się, że się przesłyszał.
„Co?!“ krzyknął.
Ale już dwie pary atletycznych rąk ujęły go z tyłu. Wyrwał się im kolosalnym wysiłkiem oburzenia i rozpaczy. Groźny poskoczył ku stołowi, pięściami wymachiwał przed komendantem. Wrzeszczał:
„Odpowiesz pan za to przed markizą de Pompadour!“
Stalowe ramiona ujęły go ponownie, ciągnęły ku drzwiom. Latude szalał. Komendant śmiał się do rozpuku.
„Nikczemny psie!“ wołał Latude, chwytając się rozpaczliwie drzwi. „To ci nie ujdzie na sucho!...“
„Zakneblować mu usta, jeżeli się nie uciszy.“
„Ludzie! Ten łotr już nie jest komendantem. Ja nim jestem!“ zwracał się Latude błagalnie do swoich ciemiężycieli, którzy wtórowali śmiechem komendantowi.
Na tę chwilę zjawił się na progu opat Saint-Sovers, duchowny Bastylji.
Był to człowiek łagodny, który z poświęceniem pełnił swoje obowiązki przy więźniach Bastylji, udzielając im pociechy religijnej, z musu milcząc wobec nadużyć, którym nie był w stanie przeciwdziałać. W myśli jego — życie było wędrówką ciernistą, skazańców czekało niebo, ciemięzców miał ukarać Pan na sądzie ostatecznym, z losem ziemskim wypadało się godzić.
„Czcigodny ojcze duchowny!“ — zwrócił się błagalnie do opata Latude. „Oto ten łotr zazdrosny o swoją władzę chce mnie uwięzić, wbrew nominacji na komendanta, którą otrzymałem od pani Pompadour.“
„Co za łotr?“
„Komendant!... Powiadam, że działa wbrew rozkazom pani de Pompadour.
Opat wszedł do kancelarji. Na jego znak strażnicy zwolnili nieco nacisku, mając jednak wciąż Latude’a na oku.
„Dlaczego temu człowiekowi zadają gwałt, komendancie,“ rzekł opat grzecznie. „Czy nie raczyłbyś mnie poinformować? Co to za rozkaz, o którym mówi?“
Komendant z uśmiechem podał opatowi list przyniesiony przez Latude’a.
„Oto ta nominacja!“
Opat spojrzał.
„Nazywasz się Latude?“ zapytał.
„Tak jest!...“
„Zatem błądzisz, młodzieńcze!... To jest Lettre de cachet — rozkaz kancelarji królewskiej o areszcie, wydawany in blanco... jak to jest u nas w zwyczaju — pokiwał głową ze smutkiem opat. I jest tu wyraźnie wpisane twoje nazwisko Latude z przypiskiem pani de Pompadour: zatrzymać w Bastylji bez terminu... To znaczy: na zawsze!...“
Latude zemdlał.

Kiedy przyszedł do siebie, poczuł, że jest ubrany w jakieś lepkie gałgany, że leży na zgniłej słomie, że wszystkie członki ma obolałe — przypomniał sobie, jak przez mgłę, walkę z jakimiś ludźmi o Herkulesowej sile. Z pod sufitu sączyło się skąpo przez zakratowane okno szare światło zmierzchającego się dnia. Usiłował podnieść się — ręką namacywał wilgotne mury. Coś przebiegło mu po nogach, po obnażonej piersi — coś obmierzłego: wytrzeszczył oczy — to był olbrzymi szczur, który skrył się w norze.
Latude ujął głowę oburącz — nagle zrozumiał wszystko — przypomniał zagadkowy uśmiech markizy — i obłudną pieszczotę jej palców, zanurzonych w jego włosach. Jął bić głową o mur — rozkołysany straszliwym szlochem. Do tej boleści, która wołała w nim: „nazawsze! nazawsze! żywcem pogrzebany!“ — do uczucia okrutnej niemocy, do rozpaczy z powodu pokruszenia się wszystkich marzeń, nadziei, dawnych snów życia, dołączyła się okrutniejsza nad wszystko samowiedza, że... sam tu przywiózł siebie, że dał się tak idjotycznie złapać, zwieść, podeptać przez tę... „tak czarującą, a tak wyrafinowaną w podłości kobietę...“
„Idjoto! idjoto!“ wołał do siebie, bijąc głową o mur i przypominając sobie swoją nieostrożną wymowność.
A z jadem samopogardy łączyła się żrąca trucizna nienawiści do niej... do Markizy de Pompadour!




Rozdział XXII.
„Zrobione!“

Minął rok. Podobnie, jak w rzece zmieniają się ciągle wody, ale niezmienny kierunek unosi odnawiające się w stałem korycie ku morzu, tak przy ustawicznych zmianach w potoku wrażeń, ideowa treść życia pani Pompadour nosiła piętno jednakie — nieustannej walki o miłość Króla, o związaną ze stanowiskiem faworyty pozycję polityczną przy dworze. Wypadało jednocześnie dbać o zachowanie piękna ciała, wbrew znużeniu napiętą pracą dni i nocy i dolegliwościom szarpanego trudami i troską organizmu, oraz pod maską pogody i galanterji toczyć bój podziemny z ukrytymi wrogami, z zazdrosnemi partjami, ze spiskami intrygantów, z dworem, rodziną królewską, ministerstwami, jawnemi i skrytemi niebezpieczeństwami. Trzeba było — jak powiadają biografowie markizy — odgadywać w uśmiechu Króla groźbę, w powodzeniu odkrywać niebezpieczeństwo.
Jakże pikantną i charakterystyczną dla określenia stanu tej ciągłej nierównowagi, w jakiej utrzymywały się losy markizy, jest choćby następująca scenka. W gabinecie ministra późną nocą zgromadzają się: sam gospodarz, d’Argenson, jego kochanka i szpieg markizy — pani d’Estrades, sekretarz ministra Dubois, i wciągnięci, acz bez chęci, w sojusz, ekonomista-lekarz Quesnay i Marmontel, który z czasem opisze zjadliwie tę scenę. Na co oczekują w milczeniu, pełni niepokoju? Chodzi-ż tu o ważne sprawy państwa, o posunięcia polityczne? Otóż to zacne towarzystwo oczekuje powrotu małej Romanet, od niedawna żony de Choiseul’a, która bawi obecnie z Królem. Musiało chyba znudzić się Ludwikowi chodzenie do ponętnej kobietki pociemku, kręconemi schodami, o które obijał sobie kolana, w roli platonicznego miłośnika! Dostojna gromadka rachuje na to, że Król ulegnie zmysłom, gdy tylko pani de Choiseul zrozumie korzyści upadku, że wybiła godzina nowej faworyty.
W gabinecie zjawia się młoda kobieta — jej włosy i suknie są w nieładzie. Pani d’Estrades śpieszy do niej, obejmuje ją. „Co?!“ pyta. „Zrobione!“ odpowiada pani Romanet-Choiseul, „jestem kochaną. On jest szczęśliwy, dał mi słowo, że ją wyśle“.
Niewiele brakowało, aby ta intryga uwieńczyła się triumfem. Ludwik napisał do apetycznej młodej mężatki list z gorącemi oświadczynami miłości. Od jej: „tak“ — zależał los markizy. Ale pani de Choiseul, aby nie uczynić fałszywego kroku, poprosiła o radę hrabiego de Stainville, krewniaka z rodu de Choiseul’ow, wręczając mu list. Ten poprosił o dzień do namysłu.
Nazajutrz hrabia zjawił się z wczesną wizytą u markizy.
„Przychodzę, jako przyjaciel,“ rzekł do niej.
„Jakkolwiek jesteś wrogiem moim,“ rzekła chłodno.
„Jakkolwiek jestem wrogiem Pani,“ odparł.
„I nie kryjesz tego?“
„De Choiseulowie nie kryją swoich niechęci. To rzecz słabych.“
„Czem dowiedziesz mi swej przyjaźni, hrabio?“
„Oto tem... List ten otworzy ci oczy na niebezpieczeństwo. Staraj się je sparaliżować.“
Oddał jej list króla.
Przeczytała. Dwie wielkie łzy stanęły w jej oczach. Przeprosiła go — wyszła na chwilę — powróciła z zaczerwienionemi powiekami, ale spokojna.
„Dziękuję ci, hrabio. Czy pozwolisz mi zapytać, dlaczego oddajesz mi tę wielką przysługę.“
„Mogę być szczerym?“
„Proszę, choć to znaczy, że urazisz mnie.“
„Może... O stanowisko faworyty dobijają się rody magnackie, ale... ja nie chcę, aby w tej roli znalazła się pani de Choiseul.“
„Więc ono jest odpowiedniejszem dla... pani d’Étioles, urodzonej Poisson?“
„Wbrew wszystkim przesądom — tak! Wybacz, markizo. Sama rzekłaś.“
„Potępiasz mnie pan?“
„Nie! Wiem, że cierpisz i walczysz. Chcę zatem oszczędzić mąk i walk ... upokorzeń w rodzaju tego listu mojej krewniaczce. Więc to motyw drugi. Jest i trzeci...“
„A ten?“
„Przywraca pani honor. Jesteś mądrą kobietą. Lepiej, że losy Francji są w twojem ręku, niż miałyby być w innych.“
„Jakże to?... Czemuż jesteś moim nieprzyjacielem.“
„Przemyślałem wiele przez tę noc — i od dziś ofiaruję ci pomoc swoją, jeżeli jej pragniesz...“
„Dziękuję ci, hrabio!“ uścisnęła mu gorąco rękę.
Był to triumf markizy, który posłużył za wstęp do innego, trudniejszego — nad Królem. Osiągnęła go tegoż wieczora.

Udając się do króla — wystroiła się, jak na bal; miała na sobie ten strój, w jakim unieśmiertelnił ją Franciszek Boucher: zlekka narzucony na ramiona, nie kryjący krągłości piersi; miała tę samą dumną pogodę na twarzy, rozwarte mądrze na świat oczy, usta w kształcie serduszka, gotowe do słodkiego uśmiechu; w dłoni godnej Djany trzymała, jak na portrecie, wiązankę kwiatów — wonny dar dla Ludwika; spowijała ją powiewna szata gotowa opaść na rozkaz miłości.
Na progu jej apartamentów zatrzymał ją dyrektor więzienia w Vincennes. Przyszedł zameldować jej o ważnym wypadku:
„Wczoraj uciekł Latude! Nie ośmieliłem się donieść o tem Pani, gdyż miałem nadzieję, że uda się go schwytać. Niestety! Wszystkie poszukiwania były nadaremne. Teraz bodaj już bawi zagranicą. Może zaszkodzić Francji... To gaduła!“
Zdziwiła się. Wszakże Latude był w Bastylji, skąd uciec było niepodobieństwem. Wytłumaczył jej, jak się to wszystko stało. Obchodzono się z nim z początku surowo — dano mu nawet więzienne ubranie. Ale tak szalał w samotności, że trzeba było dać mu towarzysza. Był to jakiś żyd, pomówiony o szpiegostwo w interesach Anglji, choć zaklinał się, że papiery, z któremi został zatrzymany, znalazł na ulicy i nawet ich nie przeczytał, gdyż nie zna języka angielskiego. Może to i prawda — ale trzymany był „przez ostrożność“. Otóż strażnik podsłuchał, że więźniowie dali sobie słowo, iż pierwszy, który wyjdzie, poświęci się uwolnieniu drugiego. Gubernator, któremu o tem doniesiono, polecił ich rozłączyć. Cele Bastylji były poczęści przepełnione, inne podlegały remontowi, gdyż nie były dość pewne — zdarzył się wypadek ucieczki więźnia, którego w pogoni zabito — lub już nie nadawały się do zamieszkania: śmiertelność i obłęd były wynikiem niehygienicznych warunków.
Tedy przypuszczalnego szpiega pozostawiono w Bastylji, Latude’a przewieziono na czas remontu. Przeniósł się tam opat Saint-Sovers, który odwiedzał go często i ukoił, bo więzień początkowo groził, że pozbawi się życia i nawet czynił próby samobójcze.
Wczoraj zdobył się na sprytny pomysł, którym wywiódł w pole żołnierzy. Kiedy dozorca przyniósł mu chleb i wodę, wyskoczył z celi, zatrzasnął drzwi za nim. Miał już na sobie ubranie przyzwoite — daliśmy mu je, aby go uspokoić. Przebiegł wtedy koło żołnierza na warcie, wrzeszcząc: „Gdzie jest opat Saint-Sovers?! Wzywają go do konającego, on gdzieś zawieruszył się“. Było to powiedziane tak naturalnie, iż żołnierz go przepuścił. „Czy dawno przechodził tędy Saint-Sovers?“ krzyczał przechodząc obok drugiego żołnierza. „Zapłaci mi on za tę bieganinę.“ I ten również przepuścił go. To samo uczynili jeszcze dwaj inni — ostatni przy bramie. I ptaszek się ulotnił.
Markiza mimowoli uśmiechnęła się. Zręczność Latude’a podobała się jej. Przez moment błysnęło jej w głowie, że wyzwolił się wtedy, kiedy przepowiednia jego zaczęła się spełniać: bo oto ona jest właśnie w niełasce, zmuszona drżeć o swoją władzę i miłość. Lecz w jego ucieczce jej przesądność dostrzegła dobry prognostyk — albowiem, pomimo swojej mądrości, ulegała przesądom domu rodzinnego i swego czasu, a wówczas hołdowała najdziwniejszej logice: ucieczka Latude’a była zwycięstwem chytrości, więc i jej chytrość zwycięży: Latude był groźbą dla władzy królewskiej — groźba ta była na wolności, czyli że ona była zawsze potrzebną królowi. Ta kombinacja rozpromieniła ją. Odprawiła naczelnika więzienia ruchem ręki, nie czyniąc mu wyrzutów, nie dając rozporządzeń.
Zastała Ludwika w niezwykle dobrym humorze. Śmiał się do rozpuku. Gdy weszła, rzekł:
„Wyobraź sobie, Żanetto, otrzymałem list, w którym więzień opowiada mi, jak zręcznie wymknął się z więzienia. Zamknąć strażnika... ha! ha! ha! — i przejść koło wart w poszukiwaniu opata — a to dopiero gapie... ha! ha! ha!“
„Wiem o tem. To Latude.“
„Oho!“ pokiwał głową, „mądra główka mojej Pani... wie o wszystkiem. Ale któż jest ten Latude?... Nie słyszałem o nim nigdy.“
„Jest to człowiek, który obudził we mnie pragnienie nieśmiertelności... który wskazał mi, że winnam dbać o historyczność mego imienia dla dobra Francji!“
„Zatem pisarz?... No! no!... to trzeba mu wybaczyć jego grzechy i ułaskawić go. Nieprawdaż?... Przeczytaj to. Pisze, że uczynił jakiś awanturniczy krok przez nieoględność, której żałuje. Powiada, że zawinił wobec Ciebie, ale na kolanach błaga o przebaczenie. Wzruszył mnie i zabawił. Człowiek, który ucieka z więzienia do... Paryża i podaje swój adres, nie może być niebezpieczny. Ułaskawię tego gryzipiórka.“
„To nie gryzipiórek... To inżynier.“
„Wszystko jedno! Powiada, że kara jego przewyższa stokrotnie winy.
Markiza czytała list Latude’a.
„Właśnie czytam to zdanie... ostatnie w jego liście. Czuje się pokrzywdzonym... To źle!“
„Dlaczego?“
„Bo jeżeli my mu wybaczymy, on nam nie wybaczy. Pokrzywdzeni, gdy są na wolności, przeradzają się w mścicieli.“
„Więc nie wybaczasz mu?“
„Ja... tak! Ale czy Ty mu wybaczysz, Królu, jeżeli dowiesz się, że on... czynił mi propozycję zostania królową Francji?...“
„Jakto?... Królową?!“ otworzył Ludwik oczy.
„A tak!... bez Ciebie.“
„To warjat!“
„Nie! buntownik przeciw Majestatowi mojego Króla. Za to zamknęłam go w Bastylji.“
„I on... pozwolił sobie uciec?“
„Tak jest!... Z Vincennes, dokąd go przewieziono.“
„No! to skoro daje adres... trzeba posłać doń żołnierzy... i umieścić znowu w Bastylji... To pewniejsze.“
„To pewniejsze! rzekłeś, Miłościwy Panie!“
Markiza zadzwoniła — wydała odnośne rozkazy. Powróciła — Król patrzył na nią z rozczuleniem.
„Jesteś najwierniejszą przyjaciółką tronu, Żanetto!“
„Tylko dlatego, że jestem wierną miłośnicą Ludwika.“
I nagle objęła go za szyję. Grad jej namiętnych pocałunków spadł nań niespodzianie — owionął go aromat jej włosów wraz z zapachem świeżych kwiatów, które rozsypała na jego kolanach. Z ramienia osunęła się przepaska i opadła powiewna szata...
Burza miłości, której domagał się od niej ostatnio — ta sama, jaka towarzyszyła wiośnie ich stosunku powracała czarem. Objął ją z gwałtownością, jakiej dawno mu brakło — gdzieś w zanadrzu mózgu przemknęło wspomnienie o pani Romanet-Choiseul, jako o „gąsce naiwnej“, która potrafiła się oddać, ale nie umiała brać — nie to, co ta, posiadająca sztukę miłości, oddająca się i biorąca zarazem, skuta z nim czarem tylu... tylu wspomnień... jedyna!...

„Żanetto! co ci się stało?“ mówił do niej, upojony jej pocałunkami, zdziwiony tą nawałnicą pieszczot, tem cenniejszą, że zdarzała się w tej pełni rzadko... Była dlań czemś nowem — Djana zmieniła się w Bachantkę.
„Co ci się stało?“ powtarzał.
„Ot to!...“ bosą nóżką zstąpiła na dywan — w zwojach szala odnalazła jego list do pani Romanet-Choiseul i podała mu z figlarnym uśmiechem.
Był zawstydzony — ale zarazem zachwycony jej wyrozumiałością, jej weselem w tak przykrej sytuacji...
„Ależ ja tylko żartowałem!...“ zawołał, spłonąwszy zresztą zawstydzeniem. „Któraż może równać się z Tobą? Tę małą Romanet jutro odeślę do męża... Ona mi tu niepotrzebna.“
Nazajutrz wyjeżdżała pani Romanet-Choiseul do swoich dóbr. Nadto pani d’Estrades, która wyszła na przechadzkę, została zatrzymana przez posłańca królewskiego, który wręczył jej list z poleceniem, by złożyła swój urząd przy dworze i zajęła się uporządkowaniem swoich pięknych dóbr, ku czemu otrzymywać będzie nadal swoją pensję: niełaska w formie łaski. Wreszcie i minister d’Argenson, który użalał się tego dnia, że markiza zmieniła jego rozkaz, usłyszał z ust Króla: „Mój drogi! trzeba zejść o jeden stopień niżej... Nie rozumiesz, że piękna kobieta ma przez niebo zapewnione prawo władzy, wyższe od męskiej.“
„Nawet pierwszego ministra?“ zapytał.
„Nawet Króla, mój kochany!“ rzekł Ludwik, uśmiechając się gorzko.
I d’Argenson zrozumiał, że chwila jego władzy minęła.

A wieczorem Markiza, napotkawszy hrabiego de Stainville, uścisnęła mu rękę, szepnąwszy:
„Zrobione!“
Choiseulowie stali się po kilku latach głównemi oporami rządów Markizy de Pompadour, oddanymi jej całą duszą.




Rozdział XXIII.
Jej sekret.

Choiseul-Stainville długo jeszcze poglądał za nią, gdy odeszła, rzuciwszy owo słowo: „Zrobione!“ naśladujące niedawne „zrobione“ odpalonej małej Romanet, które zakomunikowali jej ludzie usłużni. Pomyślał: „Ta kobieta ma na twarzy uśmiech wiecznej wiosny“ — i westchnął. Może, gdyby przeszukał tajniki swego serca, znalazłby tam uczucie, do którego przyznać się nie chciał, bo stawałoby wpoprzek szanowanym przez starego arystokratę przywilejom króla.
Ale jakżeby się zdziwił, gdyby mógł zobaczyć za chwilę nieszczęsną faworytę, padającą z gorzkim płaczem w ramiona pani Hausset, w czterech ścianach swojej gotowalni.
„Spać! spać! spać chcę!“ wyrywał się krzyk z głębi jej piersi, „jestem zamęczona, droga Hausset. Nie wytrzymam tej tortury! Oby dziś nie przyszedł...“
„Powiem mu, że pani jest chora.“
„Idź... powiedz... Ale boję się, że się urazi... Nie! nie chodź!...“
„Ależ pani jest śmiertelnie blada.“
„Podaj mi róż... i ziółka.“
W tej chwili zapukał kamerdyner królewski, wywołał panią Hausset. Powróciła:
„Król dziś nie przyjdzie. Jest zmęczony.“
Twarz pani Pompadour lśniła radością...
„Polecił powiedzieć, że jutro w południe pragnie pojechać z panią do Belle-Vue i zatrzymać się tam na noc...“
„Dobrze!“ jęknęła faworyta.

A nazajutrz rankiem księżna de Brancas, szczerze życzliwa markizie, zastała ją przy śniadaniu. Była zdumiona gorączkowym rumieńcem na twarzy markizy. Zdziwiła się nadto, widząc na stole markizy czekoladę, mocno pachnącą ambrą i wanilją, talerz pełny trufli, wazę z zupą selerową. Odciągnęła na bok panią Hausset i zadała jej pytanie, czemu tak szkodliwe dla zdrowia przysmaki podaje markizie już z samego rana. Pani Hausset powołała się na rozkaz markizy: „Musiałam przyprawić czekoladę potrójną dawką wanilji.“
„Co znaczy ten mus?...“
Pani Hausset milczała zagadkowo.
Księżna zwróciła się do markizy z wyrzutem: „Przyjaciółko! Wybacz mi zarzut. Czemuż odżywiasz się tak nienaturalnie?“
I oto markiza ze łzami w oczach przyznała się księżnej, że zniewolona jest walczyć z wiekiem, z chorobą, ze wstrętem, zadawać gwałt swemu temperamentowi, aby utrzymać sztucznemi podnietami żar namiętności...
„Bo... nie mogę stracić miłości Króla.“
„Fe!“ krzyknęła zgorszona księżna.
I wrzuciła przysmaki energicznym ruchem w ogień, płonący na kominku.
„Nie chcesz stracić miłości Króla i... dlatego się zabijasz?... Jesteś szalona!... Miłość żadnego króla nie jest warta twego życia... Jeszcze ci zresztą czarów naturalnych starczy — postaraj się tylko o zdrowie. Przyślę ci tu zaraz Quesnay’a.“
Lekarz zalecił Markizie mleczną kurację, sporo ruchu na powietrzu — i na razie powróciły jej siły bez podniet sztucznych. Wszelako drżała ciągle, że lada chwilę okres nowego oczarowania przez nią Ludwika przejdzie — że sam wystudzony, nie znajdując w niej sztucznej gorączki, owocu środków szkodliwych, do których uciekła się w tajemnicy, znowu oskarży ją o chłód — że zatęskni do nowych pokus... a z kresem miłości Króla nastąpi dla niej początek wygnania!...




Rozdział XXIV.
Potrzask na ptaki.

Ale nadszedł — nadejść musiał — moment, kiedy organizm pani de Pompadour rzekł swoje stanowcze „veto“ miłości, jeżeli nie ze względu na wiek (boć miała lat zaledwie trzydzieści), to z uwagi na wyczerpane nieustannym trudem i wiecznym niepokojem nerwy, stargane wysileniem zmysłów organy, a zwłaszcza niedomagania na tle kilku operacji, którym podlegała, celem zapobieżenia owocności związku z Królem: miłośnicy królewskiej nie wolno było zostać matką bez ryzyka straty swego stanowiska. Nadto podkradała się coraz natrętniej tajemnicza choroba, która w dzieciństwie wywoływała lekkie krwotoki i przemijające kaszle po zaziębieniach, teraz ujawniająca się częstszemi tego rodzaju objawami i podkopująca jej heroiczny organizm. Doktór Quesnay, zapytywany przez nią w sekrecie — gdyż długo ukrywała te przypadłości — kiwał zagadkowo głową, ale doradzał jej odpoczynek bezwzględny, surową dyjetę i mleczną kurację. Rozumiała także z jego napomknięć, że na czas długi winna strzedz się natarczywości miłosnej Króla, póki nie ustaną fizjologiczne anomalje, wywołane sprzeciwem życia naturze kobiecej. Zagłuszała jednak w sobie nakazy rozsądku, gdy dnia pewnego spostrzegła tamę odzewnątrz...
Księżna de Brancas zastała ją pewnego dnia w ataku histerycznym. Pani Hausset załamywała ręce, czując się bezradną wobec boleści, której przyczyn markiza nie chciała jej powierzyć. Księżna, uspokoiwszy markizę kroplami walerjany, wydobyła z niej nareszcie okrutną tajemnicę. Oto dnia poprzedniego Król opuścił łoże faworyty, uskarżając się na gorąco i przełożył spędzenie połowy nocy w niedogodnej pozycji na kanapie ponad blizkość z nią.
Markiza zalewała się łzami:
„Rozumiesz?! Gorąco — to pozór! Powodem właściwym jest chłód! Obrzydłam mu — stałam się wstrętna... Rychło wyszczują mnie z Wersalu. Co robić?! co robić?! — radź moja droga. Dziś czy jutro narają mu nową faworytę — on zawsze jeszcze jest młody! — a ja dostanę odprawę!“
Doświadczona, starsza o lat dziesięć od niej księżna de Brancas zamyśliła się głęboko. Wreszcie rzekła:
„Żanetto! Wejrzyj w siebie z całą powagą i odpowiedz mi szczerze: czy chodzi ci głównie o miłość Ludwika?...“
„Nie rozumiem: chodzi o wszystko! Wejść na szczyt i zejść na dno... to okropne! Być wczoraj jawną faworytą, jutro odrzuconą jawnie — to znaczy ujrzeć miast schylonych, choćby przymusem (może najwięcej przymusem), głów hołdowniczych ziejące śliną pyski. Widzisz! — patrzę na rzeczy chłodno... Nie chodzi mi o przepych — o bogactwo — Ludwik nie zostawi mnie w nędzy — ale wiesz dobrze!... z pewnemi wyjątkami, do których ty należysz, arystokracja skrycie mną gardzi, jako parweniuszką, jutro wyszydzi mnie jawnie, gdy będę zdegradowaną. Lud... ach! ten lud, który zawsze szuka winowajcy swojej niedoli na szczytach — znajduje go łatwiej w doradczyni Króla, niż w dziedzicznym monarsze. Ten lud nienawidzi mnie — choć czynię wszystko, co mogę, aby stać się mu miłą i pożyteczną — jutro pozbawiona tarczy miłości królewskiej i strącona ze szczytu władzy będę dlań przedmiotem pośmiewiska... ten lud gotów będzie rozszarpać mnie — drżę przed jego pomstą! Stanę się ofiarnym kozłem wszystkich błędów monarchji. Lud nie sądzi, ale osądza. A ci, którym moc moja zamyka dziś potwarcze usta strachem Bastylji, jutro przemówią i rozżegną nienawiść ludu — przedewszystkiem przeciw mnie. I ty się pytasz, o co mi chodzi?!“
„Rozumiem!“
„Ale to nie tylko to... Nie ambicja — nie bojaźń o życie — każą mi czepiać się tej z takim trudem zdobytej władzy — urzeczywistnionego snu dzieciństwa... Nie o to chodzi, że moje rozpryśnięte marzenie — to już nicość zupełna przed śmiercią jeszcze... Ale wierzaj mi, droga księżno — że mi żal tych stu rozpoczętych, niedokończonych jeszcze prac dla dobra Francji... Pomyśl tylko o dźwigniętym przezemnie przemyśle porcelanowym!... Kto pchnął w ruch zakłady w Menney, Volleroy, Chantilly? Kto pomyślał przedemną, że narodowa porcelana Servska przeciwstawia się zwycięsko saskiej? Kto wypieścił Sèvres? — wszkaże byłam kupującą i sprzedawczynią, aby nauczyć Francuzów szacunku dla własnego przemysłu!... A czym nie rzuciła idei Szkoły Wojskowej — czy całego dochodu rocznego, acz zarzucają mi chciwość i rozrzutność, nie poświęciłam na ten cel dla dobra armji francuskiej? Kto, jeżeli nie ja, wbrew głupocie cenzury, wbrew gniewom fanatyków i świętoszków, popiera piśmiennictwo, pielęgnuje wolnomyślną Francję, rozdzierającą okowy przesądów?... I wszystko to rzucić mam? — patrzeć na to, jak owoce prac moich będą niweczone — nie dokończyć tego, co będzie sławą Francji i obroną mego imienia wobec surowości historji względem kochanek królewskich — spalać się w energji, nie mającej zastosowania. Być pewnego dnia „prawie wszystkiem“ i naraz obrócić się w niewątpliwą nicość!...“
Księżna de Brancas pełna zachwytu patrzyła w roziskrzone oczy markizy, słuchała tego rozhukanego potoku wymowy.
„Jestem szczęśliwą, że tak mówisz. Albowiem jeżeli ci nie chodzi o... miłość Króla...“
„Jakto?!... O jego serce — zawsze!“ przerwała markiza.
„Ale nie o zmysły?“
„Nie!“ rzekła po pewnem wahaniu markiza.
„Doskonale!... Jeżeli ci chodzi raczej o wszystko inne, niż o jego zmysły, to... mam radę dla ciebie. I wysłuchaj mnie, Żanetto, mądrze — bez żalu do mnie, jeżeli myśl moja nie trafi ci do smaku.“
Pani de Pompadour wlepiła w mówiącą wylęknione oczy. Księżna, czyniąc nacisk na każdem słowie, wyrecytowała śmiało:
„Za—bij śmiesz—ną za—zdrość ko—bie—cą! Nie dopuść faworyty, dając mu kochanki!...“
Pani de Pompadour pobladła.
„To upokorzenie!“ rzekła cicho.
„Nie! To ustępstwo wobec zmysłów mężczyzny dla zachowania serca króla i... władzy nad Francją.“
„Czy serce nie pójdzie za zmysłami?“
„Czyń sama mądry dobór.“
„To... podłe!“
„Zachowanie władzy nad Francją nie może być podłością.“
„Sofizmat!“
„Mądrość życia!“
„Sposób bolesny...“
„Jedyny!“
„Niemożliwy, księżno!“
„Raczej konieczny, markizo!“
„Okrutnie trudny.“
„Nie dla twojej mądrej główki, Żanetto. Uczynisz wszystko z taktem.“
„W rzeczach stanowiących wcielenie nietaktu?“
„Winne są zmysły męzkie.“
„Potępione będzie serce kobiety.“
„Historja potępia tylko niepowodzenie.“
„A więc zdobędę się na triumf!“ westchnęła markiza.

W rezultacie powyższej rozmowy pani de Pompadour zakupiła przez zaufaną osobę taksatora sądu, pana Châtelet, nieopodal Wersalu śliczny domek z ogródkiem na imię nieistniejącego pana J. N. C. Cremers i umeblowała go wytwornie.
Ten dom z ogródkiem zyskał historyczne imię „Park jeleni“, gdyż dokoła szerzył się park, w którym błąkały się jelenie, zamieszkujące sztuczną grotę, ocienioną przez rozłożyste dęby. Ale historyczniejszą i bardziej charakterystyczną stała się druga nazwa domku: „Le trébuchet“ — czyli potrzask na ptaki, albowiem tu znajdowały kolejno przytułek młode dziewczątka, lub kobietki, które z początku sama pani de Pompadour, później z ramienia jej lub z własnej inicjatywy, powiernicy królewskich żądz chwytali na przynętę wygód i dobrej zapłaty dla pewnego wielkiego pana, pragnącego nasycić swoje zmysły. Ofiarom lekkomyślności i chciwości własnej, lub psujących niedoświadczone dusze namów, nie nazywano imienia wielkiego pana, który raczy się zniżyć do nich, lub — jak zdawało się swoistej dumie tych „ptasząt“ ludzkich — podnieść je do siebie; kuszonym wystarczało, że odwiedzi je tutaj dyskrecjonalnie książę, lub „wielki magnat z Polski“, przyczem nie wolno im badać, kim mógłby być, ani rozgadywać o tej wizycie — za to płacono hojnie złotem. Łowczym, któremu ułatwiono łowy, jak to zwykło się dziać na polowaniach monarszych, był oczywiście sam Król Ludwik XV., który przybywał tu rzekomo dla oględzin ulubionych jeleni, a wypoczywał w domku, gdzie oczekiwała go dyskretna i zaufana służba, usuwająca się do kuchni, i wyglądało tęsknie znajdujące się w stroju haremu wschodniego w rozkosznej sypialni śliczne stworzonko, marzące o nieznajomym księciu.
Jest oczywiście sporo przesady w tendencyjnych opowieściach pamflecistów owej epoki i późniejszych historyków Rewolucji, którzy skromny z wyglądu domek odmalowali jako pałac, względnemu zbytkowi wnętrza nadali rysy sułtańskiego seraju, a ilość jego mieszkanek i częstość odwiedzin królewskich zolbrzymili, tworząc na ten temat liczne baśni i legendy. W istocie rzeczy Ludwik XV. bywał raczej lubieżny, niż był temperamentowy — nie posiadał w sobie tej wrzącej krwi afrykańskiej, która potrzebną była do sprostania wszystkim wymysłom na temat Petite maison“ w „Jelenim parku“. Ale dom ten odegrał rolę konduktora dla jego namiętnostek, stanowił dogodny kanał dla spławu królewskich zachcianek, a równocześnie, gasząc szybko iskry pokusy i zadawalniając nagle kaprysy zmysłów — był w myśl planów markizy pancerzem przeciw jego zamiarom zaopatrzenia się w nową faworytę. Ta, która zdobyła to stanowisko ostatnio — markiza de Pompadour — okazywała się podwójnie cenną: pełniła swoje obowiązki ministerjalne, do których wdrożyła się rozumem i doświadczeniem, szanowanem przez króla i... nie przeszkadzała mu wzorem zwykłej zazdrości kobiecej w dogadzaniu swoim potrzebom Don Juana na tronie. Przeciwnie — była aż tak mądrą, że sama im dogadzała dyskretnym wyborem i poświęcającem siebie usunięciem się w porę. Sparaliżowała w ten sposób wszystkie zabiegi otoczenia, które starało się narzucić królowi nową faworytę. Staraniem markizy było, aby kąsek“ podrzucony przez nią królowi, był możliwie bezimienny, tak niewysokiej rangi co do kultury duszy, iżby zmysłowa igraszka nie przeszła w przywiązanie serdeczne, — myśl uczynienia najmilszej z ofiar chuci faworytą nie mogła nawet na moment błysnąć monarsze; starała się zarazem, aby ów „kąsek“, oceniany pod specyficznym kątem widzenia, był tak pociągający, tak apetyczny, iż przewyższał to wszystko, co intryga dworska podsuwała mu najpiękniejszego i najbardziej utytułowanego na dworze, jako zastępczynię faworyty, która przestała być miłośnicą. Mnogością ślicznych rywalek, służących za rozrywkę królowi, zmienianych w momencie przesytu, odsunęła groźny cień rywalki w miłości i władzy, nie dając mu wcielić się w żywy kształt.

Zarzućmy dyskretną zasłonę na igraszki Ludwika w „tej pułapce na ptaki“ i nie badajmy schodzącej w niziny dróg cynizmu i upokorzeń moralnych duszy markizy, stwardniałej podczas zastawiania królowi tych nieprzystojnych uczt „miłości“. Nie sądziła króla, może w myśl tej ostrożnej rady, którą wypisywała w liście do brata, bawiącego we Włoszech: „Nie pisz mi nic złego o władcach; mają oni zawsze swoje zalety“ — dodając na uboczu: „Listy pani de Pompadour mogą być zawsze otwarte, gdyż są ciekawe dla obcych“. Ale czy sądziła siebie? — człowiek przyzwyczaja się do swego „ja“, jakiemkolwiek jest, i znosi je cierpliwie; spostrzegamy swój pierwszy fałszywy krok, ale dalsza droga błędna już nas nie razi.
Nie interesują nas tu objekty zabaw króla, choć z pewnością zasługiwała na sympatję ta dzieweczka, która z zapomnianego przez Króla przy zmianie kostjumu „błękitnego sznura“ i z listów, wypadłych mu z kieszeni, powzięła podejrzenie, że jej wizytatorem był sam Król i kiedyś po zamachu nań Damiensa padła mu do stóp ze słowami:
„Jesteś Królem całego państwa, ale to nie znaczyłoby nic dla mnie, gdybyś nie był zarazem królem mego serca. Szalałam z rozpaczy, gdy chciano cię zamordować.“ Ten krzyk zatrzymał Króla podczas spaceru. Dokoła byli ludzie. Ludwik objął dziewczynę, aby ją uspokoić. Uspokoiła ją następnie łacniej policja, umieściwszy na pewien czas w domu obłąkanych i przy wypuszczeniu udzieliwszy przestrogi, że można tam powrócić...
Musimy wszelako kilka słów poświęcić innej z mieszkanek „Jeleniego parku“ — soczystej Irlandce, w stylu Rubensowskim, pannie Murphy, pieszczotliwie zwanej „Morphil“, którą Król zajął się tak płomiennie, że aż Nuncjusz papieski uznał za stosowne donieść Watykanowi, iż „Sułtanka bodaj ustąpi z dworu wobec nowej gwiazdy“. Była to pomyłka. Sama pani de Pompadour odnalazła ten rubensowski typ o miękkiem, pełnem dołeczków ciele, z uśmiechającemi się szelmowsko oczętami — wyniosła z nizin fabrycznych — wypolerowała jako tako naukę tańca, zdobytą fenomenalnie prędko przez zgrabne nóżki — zarekomendowała małą malarzowi Boucher, jako model, i ukazała ją Królowi na obrazie o treści biblijnej, nabytym dla Królowej, jako jedną z postaci w grupie kobiet, dążących na Paschę do Jerozolimy. Król stracił głowę z zachwytu — zapytywał: czy coś podobnego istnieje w naturze?“ — markiza odpowiedziała z uśmiechem: „zdaje się!... zresztą sam się o tem przekonaj!“ — i odwiozła go do „Jeleniego Parku“. Ludwik wszedł — zastał małą Irlandkę, która zadała mu naiwne pytanie: „Czy pan jesteś tym księciem z Polski, na którego mam tu czekać?...“ W tej chwili usłyszał odjeżdżający powóz markizy i... zrozumiał, że mu dano godzinkę czasu do sumiennych oględzin modelu Boucher’a.
Tak się to zaczęło. Król znalazł, że Markiza jest zachwycająca w nowy sposób i... przez kilka tygodni odwiedzał prześliczną Irlandkę, póki się nie znudził. Oczywiście sekret został wyszpiegowany — i rozchodził się na dworze w sekrecie...
Ze sprawą Irlandki wiąże się w naszej powieści sprawa d’Allegre’a, drugiej ofiary Markizy de Pompadour — po panu Latude.




Rozdział XXV.
Akord dwóch tonów nienawiści.

Irlandka „Morphil“ była narzeczoną przybyłego z Włoch złotnika d’Allegre’a, właściwie d’Allegri, pochodzącego ze zubożałej rodziny szlacheckiej. Młodzieniec zjawiał się co wieczora u wyjścia z fabryki porcelany w Sèvres, aby odprowadzić do domu dziewczynę, którą kochał namiętnie i o którą był okrutnie zazdrosny. Pewnego dnia znikła. Mówiono mu, że przyjechała po nią do fabryki jakaś wielka dama, zawoalowana, która nie wyszła z zamkniętej karety i poleciła ją wywołać, nazwawszy po imieniu.
D’Allegre był poprostu obłąkany. Porzucił robotę. Udał się do Paryża. Wiedział o tem, że markiza w czasie niedawnych odwiedzin fabryki pochwaliła urodę dziewczyny i spytała ją o imię. To był ślad. D’Allegre szedł po nitce do kłębka. Wkrótce odkrył tajemnicę „Jeleniego Parku“. Zakradł się do domku uciech królewskich — błagał dziewczynę, aby doń powróciła — wyśmiała go i odwróciła się ze wzruszeniem ramion i słówkiem: „głuptas!“
D’Allegre znienawidził dziewczynę, a tem uczuciem ogarnął zarazem cały ród kobiecy. Nie uczynił nic złego ex-narzeczonej, albowiem był z natury pełen dobroci. Miał jeszcze dwa rysy wybitne w charakterze: był sam dziewiczy — i pierwszy zawód wzbudził w nim wstręt do rozpusty i zdrady, których symbolem była dlań Ewa z raju, przetworzona w „Morphil“; i był fanatycznie pobożny, jako sierota wychowany przez wuja Dominikanina. Teorje opiekuna o demonizmie kobiety stały się dlań askjomatem, odkąd tak bezwstydnie porzuciła go ukochana i zdawało się, kochająca Irlandka. Postanowił przyjąć śluby zakonne.
Został narazie klerykiem. Srogi zawód miłosny wzmógł jego fanatyzm, zboczył nieco umysł. Przywidziało mu się, że powinien świat naprawić, oczyścić go z rozpusty. Stworzył nawet utopję świata, który doprowadzony zostaje przez głosicieli celibatu do absolutnej czystości — i spełniwszy swoje ziemskie zadanie zostaje przeniesiony do nieba. Pani de Pompadour, o której niecnej roli w sprawie zdrady Irlandki powziął wiadomości z pewnego źródła — nieraz napotykała jego złe oczy na swojej drodze podczas spacerów, których zażywała z porady lekarza. Mroziły ją, jako znak tej nienawiści, którą otacza ją lud. Wszakże nie pojechała do Paryża na premjerę „Katyliny“ Crebillona w obawie, że ją publicznie wygwiżdżą. W roku 1750, kiedy odwiedziła w Paryżu małoletnią córeczkę (zmarłą nagle w kilka lat potem) towarzyszący jej książę de Gontaut zalecił jej szybko powrócić do Wersalu wobec groźnej postawy tłumu. Wybierała się potem do Paryża, otoczona zawsze świtą ochronną z tyłu i z przodu.
Zagadka prześladujących ją gniewnych oczu wyjaśniła się wkrótce. Kleryk napisał list, w którym oddał jej hołd, jako „wielkorządczyni Francji“, „prawej ręce Króla“ i „kobiecie rozumnej, która pojmie szlachetne tendencje tego pokornego listu, natchnionego przez Boga“, ale wyrzucał jej, że „doszła do władzy przez sprośne łoże“, że jest „stręczycielką rozpusty, znieprawiającej monarchę“ i radził jej „poprawę moralną“, grożąc „ogniami piekielnemi“.
Podpisał się pełnem imieniem i nazwiskiem: „Gabryel d’Allegre“ i obiecał „spotykać ją zawsze oczyma wyrzutu, póki się nie poprawi“.
Markiza była do głębi wstrząśnięta. Pomimo rozmiłowania w pismach Woltera, wbrew wolnomyślności, która sprawiała, że w chwilach zatargów z klerem brała stronę opozycji — niedarmo karykatura przedstawiła ją w postaci baby, wymiatającej Jezuitów — w głębi jej duszy żył jakiś strach przesądny, pozostałość nawyków dzieciństwa.
Poleciła zamurować wejście, które łączyło jej sypialnię z apartamentami Króla i napisała pełen skruchy list do Papieża, w którym prosiła go o błogosławieństwo, uznając swoje minione grzechy, ale zaznaczając, iż „od wielu lat uczyniła wiele, aby Monarchę pogodzić z Jego Małżonką i rodziną“, że „obecnie od długiego czasu jest daleką od wszelkich przystępów chuci“, że „dowodem jej opamiętania się jest zamurowanie przejścia z jej pokoju do komnat Króla“, że w tej chwili oczekuje na nią w kaplicy pałacowej jej spowiednik Ojciec de Sacy, który „wetchnął najlepsze rady jej umysłowi i duchową pociechę jej sumieniu“, że z królem łączą ją dziś jedynie „Jego przyjacielskie zaufanie i jej wiernopoddańcze oddanie się potrzebom Francji, ukochanej córki kościoła“ — wreszcie, że żywi nadzieję w Bogu, iż „Świątobliwy Ojciec nie będzie głuchy na jej łzawe prośby“.
Ten list wysłała natychmiast przez umyślnego posłańca do Rzymu. Poczem doznawszy ulgi serdecznej, otworzyła kasetkę, wyjęła, lettre de cachet, wpisała nerwowo imię i nazwisko niepokojącego ją zuchwalca d’Allegre, posłała doń żandarmów — a sama udała się do spowiednika.
Było to w stylu czasu.

Tegoż wieczora d’Allegre znalazł się w Bastylji.

Latude siedział tu ponownie. Są uczucia, których nie wyda żaden opis. Niepodobna opisać przeżyć duchowych Latude’a po ponownem znalezieniu się w celi. Bił się teraz znowu pięściami po głowie, zataczał się w ciasnocie murów, nieustannie chodził tu i tam, niby uwięziony w klatce lew pustyni, śmiał się na cały głos ze siebie i lżył się od „idjotów“. Bo przecie załamał się poraz drugi, poraz drugi uczynił okrutne głupstwo. Wiara w dobroć możnych wtrąciła go znów w niewolę. Nie wątpił, że przyczyną jego ponownej zguby była ta „czarownica“, jak teraz w myśli odmienił nazwę „czarodziejki“, nadaną we wrażeniu pierwszego spotkania pani de Pompadour.
Podobnie, jak w chemicznych procesach atomy pewnego ciała, rozwiązując się, ustępują miejsca innym, chciwie wchłanianym z otoczą — tamte ulatniają się, te twardnieją w nowym związku, tak samo w duszę jego, zda się, na miejsce każdego atomu uwielbienia dla Markizy, chwilowych oczarowań, — wchodziły atomy oburzenia, twardniejąc w klątwę nienawiści.
Przyniosło mu ulgę w boleści prawo posiadania atramentu, pióra, papieru i książek. Nie wiedział, że zawdzięcza je specjalnemu nakazowi łaski pani de Pompadour. Ale gdyby wiedział o tem, czyliż mógł być jej wdzięcznym? Była dlań katem, jakkolwiek zdawał sobie sprawę, że uzbroił ją przeciw sobie swoją nieostrożnie-buntowniczą paplaniną przeciw władzy monarszej. Czy katom jest się wdzięcznym za surogat życia? Co warta iskierka światła w mroku, dana ręką, która zabrała nam widok słońca?... Wszelako bądź co bądź Latude ożywił się: szaleństwu zapobiegał papier, umożliwiający spowiedź myśli, od nudy ocaliły wrażenia świata, wyzierającego z mądrych książek. Marzył o tem, aby mógł zejść się na moment na dziedzińcu więziennym z Diderotem — ale nie dozwalano rozmów więźniom. Zresztą Diderot już był wyszedł dawno z Bastylji.
Teraz nienawiść Latude’a dla markizy de Pompadour znalazła nowy pokarm — podwoiła się, podwajając cudzą. Oto za ścianą jego celi znalazł się współwięzień, z którym Latude porozumiał się rychło pukaniem. Pierwsze długie i nużące porozumienia zastąpione były umówionem wspólnie krótszem abecadłem. I rozmowa potoczyła się żywiej — trwała całe noce. Sąsiad i towarzysz niewoli opowiedział mu swoje losy. Był to d’Allegre. Niebawem, nie widząc swoich twarzy, wiedzieli o sobie wszystko. Ich nienawiść dla Markizy zabrzmiała jak akord, potężniejący z każdym dniem niewoli.
Allegre, miłośnik otwartego nieba, czuły na wdzięki natury, nadto głęboko przekonany, że miał do spełnienia wielką misję zbawienia ludzkości — przy całej słodyczy charakteru i wrodzonej dobroduszności — popadł w okrutny gniew na swoją prześladowczynię. Zgoła nie zrozumiał swojej przewiny poza kwestją srogości kary — więzienia bez sądu, bez terminu. On chciał ją „poprawić“. Ona sprzęgła się „z duchami piekła“, aby unicestwić jego misję i „naprawę świata“. Fanatyk moralności widział ją teraz innemi oczyma — zwłaszcza innemi, niż ujrzał ją Latude. Zresztą pani de Pompadour, chwilowo dręczona chorobą i zgnębiona troskami osobistemi i politycznemi — już rozpętały się burze siedmioletniej wojny — była zmieniona fizycznie. Tedy d’Allegre malował Latude’owi „pożółkłą, starzejącą się twarz pani Pompadour“ — „ciemne plamy pod oczyma“ — „postać, kurczącą się w powozie pod jego karzącym wzrokiem“ — „wyglądającą z osłupiałych źrenic głupotę“... Albowiem, jak mówił d’Allegre, głupia jest każda istota, która nie posiada ideału moralnego, nie wygląda poza doczesność, czepia się błota ziemi i szerzy taką sromotę, jak ta... Pompadour!
Latude przejmował się poglądami d’Allegra, niby najświeższemi i najprawdziwszemi wieściami, które los przez ścianę przynosił do jego celi. Maczał potem zaciekle pióro w kałamarzu i w tej myśli, że książki Bastylji przedostaną się do rąk innych więźniów bez sprawdzenia przez leniwą kontrolę dodatkowej treści, zapisywał marginesy epigramatami i „kontrmadrygałami“ — jak to nazywał — na cześć pani de Pompadour. Brzmiały te wiersze, jedną treść przerabiające na sto tonów, czasem misterne w formie, mniej więcej tak:

„Wszelkiego zła przyczyna:
Przygłupia konkubina
I zwiędła czarownica,
Najstarsza z djabla cór —
Monarchę wciąż zachwyca!...
Kto taki?... Pompadour!“


Rozdział XXVI.
Fatum Latude’a.

Latude popełnił nowe „kosztowne“ głupstwo... Były niem owe „kontr-madrygały“.
Oto pewnego dnia zjawił się na pokojach pani de Pompadour jej legalny „ojciec“, pan Poisson. Lubiła go za jego swobodny humor i cześć dla siebie. Dbała o jego wygodę i estymę. Ale nie lubiła jego wizyt bez uprzedzenia jej o tem — do estymy nadawał się mało; a gdy tak „szwędał się po Wersalu“ narażał ją na śmieszność swoim „okrągłym brzuszkiem“, wytwornością, przejaskrawiającą modę i afiszowaną dumą „ojca miłośnicy Króla“.
Tym razem był markotny. Przelękła się. Za dużo ją kosztował swojem nieumiarkowaniem i wiecznemi prośbami o zapłatę jego długów.
„Co?! znowu... po pieniądze?“ zawołała na jego widok.
„A fe!“ odparł niemal oburzony. „Czy nie mam kredytu?“
„A więc coś złego u Abla?“ spytała.
Troskała się bardzo o brata, który nie chciał się poddać jej ambitnym planom, doszedł pod jej batutą do zastąpienia zmarłego pana Tournehem na świeżo stworzonym urzędzie opiekuna sztuk pięknych, ale nie chciał zająć żadnego z proponowanych mu dyplomatycznych stanowisk, ani koligacić się za jej wskazaniem z wysoką arystokracją; ożenił się według wyboru serca z piękną panną Fileul, kochał ją i był kochany, ale oboje wzajemną zazdrością zatruwali sobie życie, stworzyli sobie z małżeństwa piekło i byli na najlepszej drodze do rozwodu.
„Nie! Pan de Marigny jeszcze nie rozwiódł się z żoną i tymczasem jest tylko zazdrosny o jej miłość dla matki,“ odparł pan Poisson, nigdy nie zapominający świeżo upieczonego tytułu syna.
„A więc o co chodzi?“ zapytała pani de Pompadour. „Kryjesz oczy. Coś ci dolega! Widzę to.“
Załamał ręce z pewnym rodzajem komedjanckiego tragizmu.
„Nie chcę, aby o mojej córce mówiono, że jest... kamienna, bez serca!“
„Słyszałeś! Gdzie?“
„Wszystko jedno gdzie! Nie poślemy tam policji.“
„Niech plotą!“
„Oczywiście, potwarcom i głupcom ust zamknąć nie można... Ale są przykre fakty. Żanetto! Nie bierz mi za złe... Mam serce...“
„Wygadaj się, głuptasku!“ rzekła żartobliwie.
Tedy opowiedział jej, że został wezwany do łoża umierającego przyjaciela, którego znał przed wielu laty, a który przybył niedawno do Paryża szukać pomocy lekarzy. Puszczono mu piętnaście razy krew — napróżno! Śmierć zajrzała mu w oczy. Posłał starego sługę, który z nim przybył, po Poissona — zwierzył mu się na łożu śmierci, że sknerstwem swojem i chłodem wtrącił w nieszczęście syna, wygnawszy go z domu. Pozostawia mu swój majątek, ale nie umrze spokojnie, jeżeli on, Poisson, nie wyżebrze łaski dla jego syna u Markizy de Pompadour. Albowiem syn ten „za jakiś drobiazg“ — gdyż „nic poważnego dzieciak nie mógł uczynić“ — dręczy się w Bastylji bez nadziei wyjścia.
„Któż to jest?“ spytała krótko, marszcząc czoło.
„Latude!... Przyrzekłem umierającemu wstawić się za jego synem. Byłem rozrzewniony. Stary sługa po śmierci swego pana prosił mnie, abym mu wyjednał prawo usługiwania paniczowi, gdyby młody Latude nie mógł być wypuszczony. Nie gniewasz się na mnie, że się mieszam w tę sprawę?“
„Nie. Owszem, wdzięczna ci jestem. Przypomniałeś mi sprawę, która mnie boli. Latude siedzi z mego rozkazu, ale wbrew mojej woli — wierzaj mi — ojczulku. Rozpatrzę sprawę ponownie. Bądź pewny, że uczynię, co będę mogła. A teraz żegnaj!“
„Ach! tak mi tu dobrze na twojej kanapce przy tobie.“
„Idź! Idź! Sentymenty istnieją tylko dla ludzi prywatnych. Ja nie mam na nie czasu.“

Poleciła przez umyślnego posłańca komendantowi Bastylji — (był to nowy komendant, który zastąpił dawnego, zmarłego w późnym wieku na swojem bezlitosnem stanowisku), aby stawił się u niej nazajutrz, zebrawszy ścisłe dane o zachowaniu się Latude’a.
Spotkała go pytaniem:
„Czy z postępowania Latude’a może pan wnieść, iż będzie dyskretny po wyjściu z Bastylji? Czy daje nadzieję na poprawę? Czy można sądzić, że będzie wdzięczny za odzyskaną wolność i nie stanie się ponownie wrogiem tronu? Jaki jest timbre jego duszy obecnie — pogodzenie się z losem, czy... coś innego?“
Za całą odpowiedź służbista z ukłonem podał jej książkę, zwróconą przez Latude’a dozorcy.
Przeczytała dopiski na marginesie.
Jej twarz okryła się śmiertelną bladością. Oczy zaiskrzyły się. Komendant zadał pytanie nie bez dozy ironji:
„Więc kiedy wyjdzie?“
„Nigdy!“ rzuciła sucho. „Możesz pan odejść.“
Kiedy wychodził, zawróciła go od progu. Czy tknęła ją litość dla zagrzebanego, czy zrozumiała zasadność jego nienawiści, czy przypomniała przyrzeczenie dane ojcu, czy chciała być łaskawą w miarę możności według swego rozumienia — trudno odgadnąć. Dość, że rzekła:
„Obchodzić się dobrze! Dać mu towarzysza, gdyby uskarżał się na samotność, z tych... co również nie wyjdą. Albo lepiej jeszcze: dać mu sługę... Jest taki, co chce być przy nim. Utrzymywać go może z renty, pozostawionej na ten cel przez ojca, który zmarł niedawno. Adres da panu pan Marigny-ojciec.“
„A! pan Poisson?“ zapytał z głupia-frant.
„Pan de Marigny starszy,“ odparła tonem strofującym. Żegnam pana!“

Latude otrzymał sługę, który przywiózł mu sporo rzeczy, pozostałych po ojcu i kupionych za pozwoleniem komendanta przed wejściem do Bastylji Starzec rozrzewnił się, widząc młodego pana, zmizerowanego, zmienionego po latach więzienia: nie było już śladu młodości i piękna — obrósł włosem, patrzył dziko, zdawał się mężem, pełnym powagi, nie wiedzącym, co znaczy uśmiech. Wszelako Latude ucieszył się, widząc dawnego ojcowskiego sługę, który go niegdyś pieścił na ręku. Dał znać o swojej radości długim uściskiem.
Nie radował się długo. Starzec, przyzwyczajony do swobody ruchów, przeraził się mroku, wilgoci murów, milczenia Bastylji, ciągłego widoku męki młodego pana. Zatęsknił do wolności po kilku miesiącach współżycia. Latude poznał z oczu sługi tajoną myśl o wyjściu.
„Nie chcę cię więzić przy sobie,“ rzucił. „Idź i wspomnij czasem o mnie. Należy ci się wolność, boś nie robił głupstw, jak ja.“
Latude mylił się. Nie znał praw Bastylji. Kto wszedł tam i miał styczność z więźniami, nie mógł już wyjść. Był niebezpieczny — zbyt wiele wiedział. Przed sługą nie otworzyły się mury Bastylji.
„Ja im jednak stąd ucieknę!“ rzekł do Latude’a.
„W jaki sposób?“
„Ot, zobaczy panicz!“
Miał ostre krzemienie w kieszeniach. Lubił się niemi bawić. Zbierał je, jako amator. Zostało parę w kubraku. Podciął sobie niemi żyły na rękach, poderznął gardło. I wyzionął ducha.
Latude wpadł w rozpacz ostateczną. Komendant zląkł się, że pójdzie śladem samobójcy. Przypomniał nakaz Markizy. Dał Latude’owi za towarzysza jego sąsiada d’Allegre. Liczył na wpływ duchownego in spe na obłąkańca. Współwięźniowie ujrzeli się wreszcie. Rzucili się sobie w objęcia. I zawarli sojusz wiecznej przyjaźni. Pewnego dnia Latude rzekł do d’Allegre’a:
„I my uciekniemy.“
„Jak twój służący?“
„Nie!... inaczej!... Naprawdę!... Zobaczysz!




Rozdział XXVII.
Ucieczka.

Uciec z Bastylji — to zdawało się niemożliwością!...
Latude stworzył plan szalony — napozór, jako sposób ucieczki, niemożliwszy do wykonania, niż sama ucieczka, jako zamiar. Ten plan wymagał kolosalnego trudu, obliczonego na czas niezmiernie długi, niesłychanej ostrożności, którą najdrobniejszy wypadek mógł zniweczyć, wypadek tem nieodzowniejszy, im dłuższy był czas przygotowań, nieunikniony przy lada pośpiechu — cierpliwości, prześcigającej mrówczą, zdolności techników więcej, niż genialnych, bo zniewolonych tworzyć narzędzia bez narzędzi — mniejsza o to! — narzędzia bez odnośnego materjału; przytem plan ten przeprowadzony najpomyślniej i najsumienniej wymagał jeszcze u kresu szalonej odwagi i...szalonego szczęścia, bo śród tysięcy szans na zatrzymanie w ostatniej chwili — miał bodaj tylko jedną nieobliczalną na wymknięcie się.
Latude powierzył ten plan towarzyszowi. D’Allegre przyjął go. Byli-ż obaj szaleńcami? Nie! — więźniami, skazanymi na całe życie i kochającymi jeszcze wolność. O czem innem mieli myśleć, czem innem mieli się zająć — jeżeli nie myślą o wydobyciu się z niewoli. Mieli dość czasu. Rzecz cała, że przeciętni skazańcy popadają w rozpacz, która odbiera im zdolność myślenia o ucieczce, poddają się apatji, która odbiera im możność czynu. Oni zaś byli myślący i pełni energji, szaleni i cierpliwi, nie tracący nadziei wbrew nadziei — contra spem sperantes!
Genjusz planujący Latude’a spotykał się z solidnością wykonawczą d’Allegra — jego techniczna pomysłowość z umiejętnością roboczą tamtego. Sprzęgła ich w pracy jednaka nienawiść — dla markizy Pompadour i jednakie umiłowanie wolności. Byli już jakoby jedna dusza, działająca w dwóch ciałach...
Pomiędzy podłogą ich celi i sufitem komnaty, znajdującej się pod nimi była, według zasad sztuki budowlanej owego czasu, pusta przestrzeń wysokości kilku stóp. Obrali ją za miejsce składowe instrumentów, przygotowywanych codziennie. Latude otrzymał z domu trzynaście tuzinów koszul, nieco serwet i pończoch. Rozpruli całą bieliznę na nici, a składając je i wiążąc uwili z nich dość grube i mocne sznury. Toczyli o kamienną podłogę parę wyjętych z niej gwoździ, póki nie otrzymali ostrzy; te posłużyły do zrobienia z drzazg rękojeści noży. Po osadzeniu ostrzy w rękojeściach mieli dwa prymitywne noże. Te były instrumentami do wykonania z kawałka stali prawdziwego noża. Kiedy posiedli sznur długości 50 stóp, uwili zeń sznurową drabinkę, która służyła im do podnoszenia się w górę wewnątrz rury komina, gdzie trzeba było wyjąć poprzeczne belki żelazne.
Już sama ta robota zajęła sześć miesięcy czasu. Była okrutnie ciężka. Wypadło pracować, kurcząc się i zginając w rurze. Ręce ich krwawiły za każdym razem. Belki zalane były w murze cementem tak twardym, że całonocna praca dawała możność posunięcia się ledwo o dziesiątą część łokcia. Wyjęte belki trzeba było dla niepoznaki zakładać ponownie na miejscu.
Następnie oszczędzając paliwo, zbudowali drabinę drewnianą 25 stóp wysokości. Żelazny lichtarz przeobrażono w piłę, cudem pomysłowości i cierpliwości zrobili cyrkiel, motowidło, kątomierz i t. p.
Każdej chwili, gdy wieża huczała echem kroków zbliżającego się strażnika, instrumenty w mig chowano. Najdogodniej było pracować nocą. Dniem, aby nie zdradzać swych tajemnic w podsłuchanej rozmowie, nazywali narzędzia kryptonimami: piła zwała się — Faunem, otwór w podłodze — Polifemem i t. d. Gdy wchodził strażnik i trzeba było dawać sobie wzajem rozkazy, krzyczano: Faun, Anubis — i bliższy pokrywał serwetą zapomniane narzędzie.
Wreszcie wygotowano sznurową drabinę, która miała być spuszczona ze szczytu Bastylji do rowu. Obliczenie inżyniera wskazało, że winna mieć długość 120 stóp. Złożyło się na nią 1400 stóp sznura; posiadała 208 drewnianych stopni. Każdy schodek był owinięty w płótno, aby uderzenia o ścianę nie sprawiły hałasu.
Przygotowania do ucieczki zabrały półtora roku.
Obrano do niej noc z 25. na 26. lutego 1756 roku.
Latude pierwszy wstępował w górę wewnątrz komina i znalazł się na dachu wieży z pokrwawionemi rękoma i stopami. Wciągnął swój worek z potrzebnemi przedmiotami zapomocą sznura. Za nim poszedł d’Allegre. Przywiązali szczyt drabinki do armaty, stojącej na dachu i z wieży spuścili się do rowu.[3]
Uciekinierzy znajdowali się już nie w celi, ale jeszcze w obrębie fortecy — w rowie blisko szyldwacha. Była zima. Jęli wyłamywać otwór w murze. Ta praca pochłonęła dziewięć godzin. Ilekroć przechodził patrol nocny z latarniami, trzeba było zanurzać się w wodę, aby ich nie zauważono. Przeszli przez otwór. I oto znaleźli się w drugim rowie, głębszym od pierwszego, napełnionym wodą. Przez rów przechodził kanał poprzeczny głębokości 10 stóp. D’Allegre o mało w nim nie utonął. Latude chwycił go za włosy i ocalił.
Wreszcie o godzinie 5-ej nad ranem znaleźli się na ulicy. W zachwycie padli sobie w objęcia. Potem klękli, dziękując Bogu za cudowne ocalenie. Przemokli do nitki. Z worka wydobyli suchą odzież — przebrali się. Ale czuli, że członki ich zamarzły. Były niby sparaliżowane. Zabrał ich wypadkowy fiakr. Zawiózł do znajomego d’Allegre’a. Poczciwy szewc przechowywał ich przez cztery tygodnie.
D’Allegre, przebrany za chłopa, przemycił się za granicę i dostał się szczęśliwie do Brukseli. Latude pojechał w ślad za nim z dokumentami swego gospodarza — przebrał się w liberję lokaja — minął nocą Paryż, dopędził dyliżans i najął miejsce w nim do Valenciennes. Z trudem uniknął oględzin czujnej komendy na granicy. Wreszcie stanął w umówionem z przyjacielem miejscu — w Brukselskiej gospodzie. Ale d’Allegre’a nie było.
Władze francuskie już zdążyły dowiedzieć się o miejscu jego pobytu i wyjednały wydanie nieszczęśliwego u Belgijskiego rządu. Latude odgadł los przyjaciela — pośpieszył opuścić Bruksellę, wyjechał zaraz do Antwerpji, stamtąd do Amsterdamu, gdzie znalazł się bez grosza w kieszeni. Zainteresował się nim pewien holender, nakarmił go i dał mu przytułek. Później spotkał go rodak, który dał mu pieniędzy.
Latude był na wyżynie szczęścia; sądził się bezpiecznym pod ochroną Generalnych Stanów wolnego kraju...
Ale szło za nim Fatum: miało piękną twarz kobiety którą on zuchwale niegdyś nazwał „zwiędłą czarownicą i przygłupią konkubiną“ — miało mściwe oczy Pani de Pompadour!




Rozdział XXVIII.
„Niebezpieczny blondyn.“

W Trianon przy wieczerzy wokół Króla zebrało się grono najwykwintniejszych arystokratów. Królowała przy stole markiza — nieco wychudła i blada po doznanym niedawno ataku sercowym, ale zawsze czarująca, zawsze uśmiechem pokrywająca troski dyplomatyczne, obecnie zaś większe niepokoje z powodu niepowodzeń francuskiego oręża w starciach z wyborną armją Fryderyka Wielkiego. Bezkłopotni dworacy prowadzili z beztroskim Królem akademicką rozprawę na temat prochu strzelniczego. Wrócono właśnie z polowania.
„To zabawne!“ zawołał naraz książę de Nivernois, „zabijamy co dnia młode kuropatwy w parku Wersalskim, czasem... także ludzi, niekiedy pozwalamy się sami zabijać, a nie wiemy, z czego składa się to, co zabija!“
„To samo dzieje się z wszystkiem na świecie,“ zauważyła markiza. „Toć nie wiem, czem jest róż, którym barwię moje wargi, ani jak się robi pończochy jedwabne, które noszę.“
„Szkoda,“ rzekł na to hrabia de la Valliere, „że Wasza Królewska Mość poleciłeś skonfiskować nasze słowniki Encyklopedyczne, które kosztowały każdego nas po 100 pistolów. Tam znaleźlibyśmy wyjaśnienie wszystkich naszych kwestji.“
Po wieczerzy na rozkaz Markizy trzech kamerdynerów przyniosło siedem ciężkich tomów Encyklopedji. Odczytano w głos artykuł o dziejach pudru i różu od czasu strojnictwa Greczynek i Pompejanek aż do kokieterji współczesnych dam dworu Madryckiego, rozprawę o maszynach tkackich, informacje o wyrabianiu prochu.
„Wspaniała książka!“ zawołała markiza. „Tedy wziąłeś pod areszt ten magazyn rzeczy użytecznych, Miłościwy Królu, aby być jedynym uczonym w państwie.“
„Ależ nie!“ zamachał rękoma Ludwik. „Nie mieszam się do tych rzeczy. Podpisałem tylko coś na raporcie pana Lebla o potrzebie rozpowszechnienia zdrowej oświaty we Francji.“
Całe towarzystwo wybuchnęło śmiechem.

Nazajutrz Markiza zawezwała szefa cenzury i inspektora policji tajnej, pana Lebla do Wersalu. Stawił się uśmiechnięty, pełen swobody i ucałował jej obie ręce poufale na powitanie.
„Chciałabym prosić pana o zdjęcie konfiskaty z ,Pierwszej Encyklopedji Francuskiej‘.“
Mówiła mu „proszę“, gdyż ceniła jego władzę i miała z nim wspólne sekrety, sięgające aż do dyskretnego przeglądania przezeń listów, posyłanych specjalnie pod adresem Króla.
„Ależ tam pisze Diderot!“ zauważył.
„Jest zawsze w biedzie?“
„Zawsze!“
„Pójdziesz pan do niego, powiesz, że jestem zachwycona jego Encyklopedją, ofiarujesz mu przyzwoitą sumę (rozporządzaj kasą mą według uznania) — jako nagrodę jego zasług i poprosisz w mojem imieniu, aby był ostrożniejszy w piórze ze względu na siebie!“
„Zaraz to uczynię.“
„I powiesz mu, że Encyklopedja została zwolniona od konfiskaty. A co porabia ,sowa‘?“ Tak nazywała Rousseau..
„Powiedziałem panu Rousseau, że pani wypuści swoim sumptem drugie wydanie ,Nowej Heloizy‘, jeżeli autor zgodzi się na wykreślenie zdania: ,żona węglarza jest godniejsza szacunku, niż metresa wielkiego Króla‘.“
„Cóż powiedział?“
„Jest to szaleniec. Ale ma przebłyski rozsądku. Wziął egzemplarz, wykreślił wyraz: ,Króla‘ i napisał ,księcia‘.“
„Doskonały!“ roześmiała się. „Chciałabym go przedstawić u dworu.“
„To niemożliwe. Nie ociosał się jeszcze i nie ociosa nigdy.“
„Szkoda!“
Chwila milczenia. Poczem pan Lebel:
„Przyniosłem pani ciekawą książeczkę. Niech pani to przeczyta.“
Podał jej wydaną w Londynie epopeję, parodję Woltera Pucelle d’Orleans“; wcześniej podkreślił ustęp, który przy czytaniu rzucił jej purpurę gniewu na twarz i przymglił łzami bólu jej oczy. Tak wyraźnie odnosił się do niej poprzez umyślny anachronizm:

Piękny los przypadł pięknej konkubinie.
Natura i sztuka kształciły jednako
Klejnot zamtuza i teatru, jako,
Że matka sprytem i rachubą słynie,

Bo zbywszy przysiąg, danych u ołtarza,
Rodzi ją w łożu szlacheckiem pachciarza...
Córa miłości zgrabniutko się kładła —
Służąc monarchji — śród dwa prześcieradła!

Odwróciła się ku oknu, aby ukryć gorzkie łzy, które spłynęły po jej twarzy. Więc to napisał ten sam człowiek, który wystawił ją ongi w poemacie pod imieniem „Teony“ i rzekł o niej:
„Istnieją rywale, którzy gotowi byliby rozerwać tę piękność. Ale ona czyni więcej dobrego, niż oni wszyscy i nie wykona najmniejszej niesprawiedliwości z uchybieniem wielkiemu interesowi Państwa, dając Ukochanemu szlachetne rady, otaczające go aureolą sławy!“ Jakiż kaprys strzelił mu do głowy?!
„Markizo!“ szepnął Lebel, stojąc tuż za nią, „pan de Voltaire bawi w Szwajcarji — ale jest dostępny dla nas, gdyż z tęsknoty za ziemią francuską przejeżdża nieraz incognito przez granicę. Można mu przypomnieć ojczyste powietrze... Bastylji.“
Odwróciła się szybko:
„Nie!“
„Dlaczego?“
„Bo to Wolter!“
„Wolno-ż Wolterowi pisać potwarze?“ uśmiechnął się.
„Pan de Voltaire napisał prawdę!“
„Wolno-ż każdemu mówić prawdę?“
„Nie każdemu! Geniuszowi — tak. Bo pisze dla ludzkości i historji, która nas wszystkich sądzić będzie.“
Skłonił się jej nisko i odszedł.

W trzy godziny potem wpadł do niej, odsunąwszy chcącego go zameldować lokaja. Upadł na fotel, ledwo dysząc.
„Co się stało?“ spytała. „Diderot odmówił.“
„Gdzie tam!... Przyjął!... To głupstwo. Tu nie o Diderot’a chodzi.“
Ocierał chustką spocone czoło. Czekała, patrząc w jego przerażone oczy.
„Komendant Bastylji nie śmiał przyjść do pani... Jest zgubiony... Latude uciekł!...“
„Jak?... z Bastylji... uciekł?!“
„Tak jest... Ukrywano to przez kilka tygodni. Czyniono poszukiwania. Uciekł razem z d’Allegre. Tego już mamy w ręku. Ale Latude znajduje się pod ochroną Jeneralnych Stanów Holandji. Co zrobić?“
„W jaki sposób uciekł?“ nie mogła się nadziwić.
Opowiedział jej przebieg ucieczki na mocy pozostawionych śladów — wyrwanych belek, dziwacznych noży, drabinki usnutej z bielizny.
„To jest cudowny człowiek!“ rzekła.
Po jej twarzy przemknął wyraz zachwytu. Zmrużyła oczy, przypomniawszy oczarowanie jego blond włosów, w których pogrążyła ongi palce, lubując się ich miękkością i barwą. Jeden tylko książę de Gontant miał takie same marzycielsko-figlarne oczy, jak Latude. Może dlatego uległa jego natrętnym zalotom, kiedy pozbawiona już przez całe lata pieszczoty męskiej — odgrodzona murami od sypialni królewskiej — już tylko dama dworu i władczyni Francji, ale ex-miłośnica — dosłyszała w jego pocieszeniach kuszący poszept szczerej miłości. Był to piękny człowiek, dla którego zdradziła raz swoistą dumę: faworyty królewskiej. Pieszcząc jednak jego jasne włosy, miała wrażenie z zamkniętemi oczyma, że Latude nie siedzi w Bastylji, a jest przy niej w postaci księcia z bajki... nie przeklina jej w rymach, ale śpiewa pieśń miłosną głosem de Gontant’a.
Nagle wzdrygnęła się. Przypomniała, że przed kilku dniami w towarzystwie księcia de Gontant udała się w tajemnicy do kabalarki, w rudej peruce, z przyprawionym nosem z pęcherza rybiego, ze zmieniającą ją do niepoznania sztuczną brodawką na twarzy, aby zasięgnąć u niej wróżb przyszłości. Lękała się wówczas męża, który naraz wypłynął znów na widownię salonów paryskich. Surowość spowiednika, kierowanego przez Kurję, wymogła dla uprawnienia jej stanowiska w pobliżu Ludwika XV., przy jednoczesnem odpuszczeniu jej grzechu cudzołóstwa, — iżby spróbowała powrócić do męża. Zamurowania drzwi pomiędzy jej i króla sypialnią nie wystarczało; musiała wykazać się przed Watykanem, że to pan d’Étioles zatamował jej powrót do domu. Przez pana de Gontant upewniła się, że pan d’Étioles ani myśli przyjąć ją do sypialni małżeńskiej; bawi się doskonale z tancerkami i pije na umór. Wówczas wysłała doń list z prośbą o wybaczenie. Pijany mąż polecił odpowiedzieć, że „nie potrzebuje nałożnic królewskich, bo ma swoje“ — ale zarazem wyrwały mu się jeszcze groźby o policzeniu się z nią przy spotkaniu. Były to brednie pijanego — nie miały wagi — markiza otrzymała rozgrzeszenie. Ale dla spokoju chciała zapytać o wyrok karty. W ich prawdomówność wierzyła, boć wywróżyły jej przyszłość nieomylnie pod ręką pani Lebon, gdy była dzieckiem. Tamta „wróżka“ umarła. Polecono jej kabalarkę, do której udawały się w tajemnicy damy z arystokracji, nie wierzące w Boga, ale ufające kartom:
Kabalarka rzekła nieznajomej z „brodawką“:
„Prześladuje panią blondyn, który jest teraz w dalekiej podróży, zmawia się z wrogami pani i czyha na sposobność zadania pani ciosu. Zada go, jeżeli pani będzie miała chwilę słabości.“
„Blondyn... w podróży!“ teraz przyszło jej to na myśl. To nie mógł być pan d’Étioles. Oczywiście to był Latude, zbieg, znajdujący się w Amsterdamie.
„Czekam rozkazów, markizo!“ rzekł Lebel.
Wówczas wyciągnęła groźnym gestem rękę. Twarz jej była marmurowo spokojna.
„Nakazać naszemu posłowi w Amsterdamie, aby użył groźb — nie szczędził w potrzebie pieniędzy — niech zgodzi się na każdą sumę — aby zniewolić władze holenderskie do wydania Latude’a.“
„Do zezwolenia na nieoficjalne zabranie bez konsekwencji dyplomatycznych,“ poprawił Lebel.
„Sposób pozostawiam pańskiej głowie.“

Rząd francuski przekupił władze holenderskie za 234.000 liwrów, aby nie widziały, co uczynią w dniu 1. czerwca 1756 roku przebrani ajenci policyjni z Paryża na ulicy Amsterdamu. Napadli oni na Latude’a w zaułku, w pobliżu hotelu, w którym mieszkał, skrępowali go, wrzucili do zamkniętej karety, zakneblowanego ponieśli do portu, wsadzili do kajuty na yachcie rządowym, uzyskali przepustkę na przewiezienie przez granicę Flandrji „obłąkanego krewnego“ — obchodzili się z rzekomym chorym grubjańsko w podróży — i dostarczyli go do Bastylji. Tu, jak za pierwszym razem, zerwali zeń odzież, ubrali w łachmany, obecnie zakuli w kajdany na rękach i nogach i rzucili nieszczęśliwego na garść słomy w mrocznym lochu głębokich podziemi fortecy. Dozorcy ukarani aresztem za niedopilnowanie więźniów znęcali się nad nim mściwie za niełaskę, która ich przezeń dotknęła. Byli złośliwsi od szczurów. Bo szczury, które początkowo nie dawały mu spać w tej ciemnicy, gdzie spędził czterdzieści miesięcy karnych za ucieczkę — wyjadały z pod niego słomę i gryzły mu twarz i ręce — dały się w końcu anielsko cierpliwemu oswoić. Przychodziły i odchodziły za jego wolą, posłuszne tonom fujarki, którą zrobił sobie z przypadkowo znalezionej pod słomą gałązki bzu. Smętnie wygrywał na niej tym swoim nowym — i jedynym przyjaciołom.




Rozdział XXIX.
W nowej roli.

Jest to, zdaje się, jedyny przykład w historji, że faworyta, która przestała pełnić naturalne funkcje nałożnicy króla — pomimo to pozostawała panią jego woli, nadto panią całego kraju; a to, niezależnie od tego, czy rządziła źle, czy dobrze, czy była mądrą i szczęśliwą w rządach, lub odwrotnie, wystawia świadectwo wartości jej charakterowi w epoce ogólnego zmalenia dusz, gnuśności mężczyzn, chwiejności ministrów, i stawia ją — mimo jej wszystkich wad — w szeregu wielkich niewiast historji.
Boć przecie panowanie jej ciągnęło się blisko lat 20, aż do jej śmierci, a nie tylko rządziła kasą państwową, jak własną skarbonką, rozdając złoto na prawo i na lewo, lecz naznaczała w ostatnich latach bezapelacyjnie ministrów; usunąwszy opornych, obrawszy posłusznych swej woli, kierowała polityką zagraniczną; zmieniała wodzów na polach bitew w Siedmioletniej wojnie, zagniewana na niedołęstwo przegrywających kampanje, ufna w szczęście czy zdolności innych, w pogoni za chwałą oręża francuskiego i pozyskaniem w sytuacji fatalnej przynajmniej dogodnego pokoju.
Dzieje jej polityki zagranicznej, jak i szczegóły starć i kryzysów wewnętrznych na tle trudności finansowych, opozycji kleru przeciw nałożeniu podatków na dobra duchowne, burzy uświadamiających siłę swoją parlamentów Paryża i Prowincji — podobnie, jak dzieje prowadzonej zresztą ze zmiennem szczęściem obu stron koalicyjnych Wojny Siedmioletniej (od roku 1756 do 1763), katastrofalnej dla Francji w bitwie pod Rostbach, nieszczęśliwej dla Prus pod Maxen, dotykającej kosą śmierci po tej lub owej stronie Anglików, Austryjaków, Rosjan i t. d., ostatecznie niosącej klęskę Francji i Austrji, wynoszącej na szczyt sławy obłowionego Śląskiem Fryderyka II. — te dzieje należą do historji. Niema miejsca dla nich w niniejszej powieści dusz, a nie zmian i bojów politycznych.
Wszelako godzi się tu zauważyć dla uwypuklenia wizerunku bohaterki tego romansu, że, jeżeli należy się jej podziw za to, iż zniewoliła dumną Cesarzową Marję Teresę do przełożenia pertraktacyj o sojusz wojenny z nią, „tylko faworytą“, nad szukanie poparcia dla tej myśli u chętnego jej księcia Conti, to z drugiej strony wypada odrzucić potępienie tych historyków, którzy przypisują markizie de Pompadour całą winę nieszczęśliwego sojuszu z Austrją, który doprowadził Francję do wspólnej z nią przegranej. Zwykłe twierdzenie w tym duchu, sięgające aż do inwektywy kupienia Markizy de Pompadour łaskawemi darami Cesarzowej Austrjackiej, upada w świetle krytyki historycznej, wykazującej, że markiza szła tylko z prądem musowym naprzeciw groźnie rozwijającej się z krzywdą dla przyszłej Francji potędze Prus, że pierwszy list własnoręczny Marji Teresy, pierwszy i ostatni dar przy nim — portret Cesarzowej w złotych ramach, wysadzanych drogiemi kamieniami — otrzymała dopiero w trzecim roku wojny i sama przelękła się jego kosztowności: 77.000 liwrów.
Wiedziała markiza, że łatwy wyrok ludowy ją pierwszą obrzuci błotem za nieudatny sojusz, za niepowodzenia wojny, za marność strategów, za przerażające braki armji francuskiej, podobnie jak nastrojona przez intrygę i fanatyzm ciemna ulica wyrzucała z oburzeniem „dziewce królewskiej“ kroki wolnego ducha czasu, wiejącego w mowach ośmielonych parlamentów. Poparcie, jakie okazała temu duchowi czasu leżało na linji wymagań kultury i potrzeb ekonomicznych Skarbu państwa, toczącego kosztowną wojnę; tedy z przykrością się słyszy, że czcigodny arcybiskup Paryża, zgorszony sięgnięciem poborców podatkowych po nietykalne fundusze arcybiskupie, z których sam zresztą nie korzystał, rozdając je między biednych, tak dalece się uniósł, iż publicznie wyraził się: „winowajczyni godną jest spalenia na stosie!“ Aluzja do pani de Pompadour była dość przejrzysta, aby nie miała wywołać dla arcybiskupa konsekwencji w formie wygnania ze stolicy.
Wszystko to świadczy o tem, z jakim trudem powiązane było dla byłej miłośnicy utrzymanie swego stosunku przy dworze po odstąpieniu dobrowolnem pieszczot królewskich przygodnym kochankom, oraz zmaganie się z tą falą nienawiści, która biła na nią z wszystkich stron. Szczęściem przyszedł jej z pomocą w trudnej chwili, gdy piękna markiza Coislin zarzuciła wędkę na króla i już bliska była jego łask — Berni, który dzięki poparciu pani de Pompadour ze skromnego opata wyrósł na mówiącego śmiałą prawdę królowi w oczy biskupa, z czasem zaś potężnego ministra jej regime’u. Z taką odwagą i żarem krasomówczym wytłumaczył Ludwikowi XV., iż nominacja publiczna nowej faworyty pachnie skandalem europejskim, źle będzie widziana na dworach zagranicznych, wywoła zgorszenie publiczne, będzie wyzwaniem opinji kraju w ciężkich czasach wojny, zaszkodzi jego dobremu imieniu — że Król „speszony“ dał pocichu odkosza już pewnej triumfu pani de Coislin. Słowa Berniego: „Cofnę się od wszystkich moich urzędów, jeżeli nie odstąpisz, Najjaśniejszy Panie, od ogłoszenia nowej faworyty, postponując tym sposobem markizę de Pompadour“ — podziałały na króla, gdyż rzadko kto śmiał tak mówić do Majestatu. Pod zuchwalstwem słów dostojnika kościoła wyczuł Ludwik potęgę racji stanu! Spróbował na osobności jeszcze przełamać Berniego, powołując się na „wady“ Markizy, ale ten mu przypomniał o jej wyższych „zaletach“ i zamknął tem usta.
Zauważmy jeszcze, że nowe stanowisko Markizy u dworu — ze względu na oryginalne obyczaje czasu — odkąd przestała być jego miłośnicą, wymagało niejako nowej legalizacji, aby odpowiadało ceremoniałowi i usprawiedliwiało jako tako formą treść faktu. Markiza de Pompadour, aby pozostać przy dworze Wersalskim, gdzie przebywanie jej u boku Króla straciło sens uznany, musiała otrzymać godność damy dworu Królowej — a Marja Leszczyńska, nie mogąca sobie wyobrazić, aby „konkubina“ śmiała stanąć w jednym rzędzie z otaczającemi ją cnotami w sukniach frejlin podczas mszy świętej, drożyła się długo z przyjęciem grzesznicy do swego orszaku. I nie tyle w przełamaniu tego uporu pomogła skrucha i pokutnicza minka markizy de Pompadour, która do czasu zgodziła się grać upokarzającą rolę w tej komedji świętoszkostwa, odpuszczającego jej z takim trudem grzech oficjalnego cudzołóstwa — ile oddziałał na Królowę stanowczy list Króla: „Żądam!“ Monarchini skłoniła głowę: „Sire, mam tylko jednego króla w Niebie, który daje mi siły do znoszenia mych cierpień i jednego Króla na ziemi, któremu będę zawsze posłuszną!“
I dnia 8. lutego 1756 roku pani de Pompadour została zaliczoną w poczet dam dworu Królowej, co dało powód do uroczystych przedstawień, świetnych bankietów i mszy dziękczynnych.




Rozdział XXX.
Po zamachu Damiensa.

Wszelako i potem — niemal po upływie roku — ziemia paliła się pod jej stopami. O mało co nie wywrócił jej zamach Damiensa.
Dnia 5. stycznia roku 1757 fanatyk polityczny Robert Franciszek Damiens, z powodu dzikiego charakteru przezwany „Robertem Djabłem“, nie posiadający w gruncie rzeczy żadnej określonej idei, porwany raczej wirem namiętnych swarów chwili — skoczył na stopień powozu, w którym siedział Ludwik XV., jadący z Wersalu do Trianon na obchód święta Trzech Króli i zadał mu cios scyzorykiem.
Ranny Król, raczej wystraszony zamachem, niż zagrożony poważnem niebezpieczeństwem, po przeniesieniu do sypialni, znalazł się momentalnie w rękach troskliwego o jego duszę kościoła, czułej rodziny i zaniepokojonych o zdrowie monarchy medyków. Rozkaz królewski zawezwał po raz pierwszy Delfina do przewodzenia Radzie Państwa. Ojciec Desmaret, spowiednik Ludwika, zamknął się z nim i wezwał go do pogodzenia się z niebem. Ranny pod jego wpływem posłał królewskiej połowicy list z wyrażeniem skruchy z powodu win, które popełnił, zaniedbując cnotliwą Marję i zdradzając obowiązki sakramentu małżeńskiego.
Markiza de Pompadour nie otrzymała odeń ani słowa. W ciągu tych dni jedenastu, podczas których następca tronu był wszechwładnym panem, markiza pozostawała zamknięta w swoich komnatach, nieświadoma losu, który jej przeznaczono. Ale groźne milczenie Króla i dworu mówiło jej: „Odprawa!“ a krzyki i groźby tłumu tłoczącego się pod jej oknami dodawały: „Śmierć!“... Nie ważyła się wyjść, rozumiejąc, że spotkają ją uśmiechnięte szyderczo twarze dworaków, bezlitośnie ciekawe oczy zrzucających maski nieprzyjaciół, wypatrujące łez rychłej wygnanki. Markiza płakała — ataki sercowe powtarzały się raz po raz — popadała często w omdlenie. Pani Hausset czuwała nad nią, podczas gdy syn jej szpiegował dla doniesienia markizie, jakie wiatry wieją w apartamentach Króla.
Na szczęście przybyła do niej na wieść o wypadku bawiąca z dala od dworu serdeczna księżna de Brancas, odwiedzali ją współczujący kontroler generalny Saint-Florentin i przyjaciele Rouille i Moras, nie opuścił dzielny druh Berni, dodając jej otuchy.
Odetchnęła z ulgą, kiedy zjawił się wreszcie doktór Quesnay i rzekł: „Uspokoiłem się sam. Więc przychodzę uspokoić panią, Markizo. Niebezpieczeństwo minęło. Gdyby Król nie był tak rozpieszczony, mógłby dziś iść na bal“. Odtąd przybiegał po kilka razy dziennie, aby przynosić jej buletyny.
„Co mówi Król?“ pytała.
„Kiedy sondowałem ranę i rzekłem mu, że nie jest głęboka, odparł: ,Jest głębsza, niż sądzą medycy — sięga do serca‘.“
„Ach, tak — to cios! Zamach poddanego na monarchę!“
„Skarżył się jeszcze, że chociaż ciało jest silniejsze, w głowie czuje nieuleczalny zamęt.“
„Czy pytał o mnie?“
„Nie!“ rzekł Quesnay szczerze, spuszczając oczy, aby nie widzieć jej łez.
To było niepokojące. Próżno chciała zagłuszyć się, pisząc hymny na cześć Ludwika. Napisała:
O! gdybym mogła być sokołem.
Nad ukochanem krążyć czołem...
ale czuła, że ten patos brzmi fałszem w obliczu prozy smutnej rzeczywistości i że jej rymy są zgoła banalne. Pragnęła zapomnieć się, oglądając przysłane z założonej przez nią fabryki próbne gobeliny, ale przyćmione łzami oczy nie rozróżniały rysunków.
Nadewszystko niepokoiło ją jedno. Nie zjawił się u niej człowiek, który był jej kreaturą, który zawdzięczał jej całą swoją karjerę, wielki strażnik policji Machault, dotąd pochlebca, teraz — tak sądziła — zdrajca i wróg, zmawiający się na jej zgubę z ostającym się zawsze przy Królu ze schowanemi pazurkami d’Argensonem.
Przyszedł Berni. Lubił on Markizę, doskonale znając jej wady. Wyrozumiały na grzechy ogólne czasu, cenił jej zalety. Czasami przyjaźnie, ale zacięcie kłócił się z nią, broniąc swoich religijnych i politycznych zasad. Ustępował zawsze, kiedy argumentacja jej brała górę, gdyż nie był fanatykiem w żadnym wypadku. Szczęśliwy był, gdy ustępowała, przekonana jego racją. Od wypadku z królem powziął dla niej głębszą sympatję. Tak szczerym był jej żal, gdy zjawił się przed nią drugiego dnia po zamachu i oświadczył, że wypada być gotowym na wszystko: „Widziałem święte oleje w naczyniu, czekającem w pokoju sąsiednim z sypialnią królewską — na sygnał lekarzy.“ Wówczas padła mu w objęcia z tak gorącem szlochaniem, tak ostatecznie złamana, powtarzająca tylko dwa słowa: „Mój Ludwik!... mój Ludwik!“ że poprostu zdumiał wobec tego wytrwania miłości kobiecej, która przemogła wszystko — urazy zazdrości, powagę myśli o sprawach państwa, trwogę o los własny. Może to był tylko paroksyzm wstrząśniętych nerwów, ale duchowny był ujęty. „A powiadają, że jest oschła!“ myślał, głaszcząc jej włosy, jakby koił rozpłakane dziecko.
Teraz rozpromieniła się przez łzy na jego widok. „Drogi Berni! jest Mu lepiej!“... Ale zaraz opuściła smętnie głowę: „A zemną... wciąż gorzej. Machault zdradza. Nie był u mnie.“
„Nie sądź przedwcześnie. Jest zajęty przy Królu. Przyjdzie z pewnością.“
„Berni, powiedz mi prawdę, czy Król coś mówił o mnie.“
„Nie byłem u Króla. Lekarze zalecili, aby go jaknajmniej niepokojono.“
„Ale musiałeś rozpytywać. Ty mi nie skłamiesz, Berni. Czy ktoś wspomniał Królowi o mnie?“
„Zdaje się... nikt!“
„A, brudasy!... Więc nikt?“
„Owszem, książę Clermont nazwał pani imię. Mówił, że cię odwiedził.“
„Cóż Król?“
„Milczał!“
Ścisnęła rozpaczliwie oburącz głowę.
„Pamiętasz, drogi Berni, że dwa lata temu, gdy głośno szemrano, że trwonię fundusze państwa, że chciwość i miłość zbytku pchnęła mnie na dwór i każe trzymać się kurczowo klamki królewskiej, chciałam położyć kres kalumniom, odejść skromnie, zniknąć światu z oczu — nie pozwoliłeś mi. Dlaczegoś to uczynił?“
„Boś była potrzebną Królowi!“
„Wtedy dwór mi był wstrętny, Król zranił mi serce obojętnością, sama... nie upodliłam się do cna. Miałam w sobie odwagę zerwania. Rozdarłeś mój list do Króla. Czemu?“
„Bo potrzebna byłaś Francji!“
„Ale teraz... czyż lepiej będzie, gdy odejdę wygnana, wyżeniona wzgardą? Ach, Berni! radź — radź... Może lepiej będzie, jeżeli wyjdę zaraz z bram Wersalu — nazawsze.“
„Nie! czekaj... wiem, że Machault ma przyjść. Nie wolno ci ustąpić, bo jeszcze jesteś potrzebna. Tyle kół w maszynie państwowej łączy się z kółkami twego mózgu, że... nie wolno ci odejść. I to teraz, gdy wojna rozpętała się na dobre. Twoje odejście — to wstrząśnienie — tysiąc intryg i ambicyjek prywaty rzuci się do żeru.“
„Nie przeceniasz mnie?“
„Cenię, bo porównywam z innymi.“




Rozdział XXXI.
Spakowane kufry.

Machault przyszedł w istocie... I to właśnie podczas tej wizyty Berniego. Spytał tonem lodowatym: „Jak zdrowie Pani?“ Odparła: „Nie myślę o niem.“ Berni usunął się dyskretnie. Rozmowa trwała pół godziny. Potem Markiza zadzwoniła, poprosiła Berniego.
„Muszę odejść, kochany Berni!...“
Zęby jej dzwoniły. Z rąk wypadła szklanka, z której chciała napić się oranżady. Stroskany Berni zagryzł wargi. Nie znalazł słów. Zresztą położyła mu palce na ustach.
„Proszę cię, Berni, nie mów nic. To postanowione. Idź, zamów mi hotel w Paryżu. Każ zaprzęgać mój powóz. Powiedz służbie, aby przygotowano mi kufry. Nie mogę sama. Wstyd mi!... Odejdź, Berni! Nie patrz na mnie. Przyjdź wieczorem. Odprowadzisz mnie.“
Zakryła oczy. Usunął się posłuszny jej woli. Zstępując po schodach, jako filozof — to było moda czasu — starał się przesilić ogarniający go żal; jako djalektyk i pamiętnikarz, próbował sformułować objektywny sąd o niej, rodzaj historycznego epitafium:
„Posiadała wiele słabostek kobiet ambitnych, ale nie miała żadnego z ich wielkich grzechów. Czyniła złe, nie będąc złą w gruncie rzeczy; ale dobre czyniła z zamiłowania. Jej przyjaźń była zazdrosną, lekką i niestałą, jak jej miłość, ale jej poświęcenie, powagę i potrzebę wierności rozbił czas gorszy od niej — zniweczyli zawistniejsi, lżejsi i niestalsi! Ciekawym, czy ten mój wyrok potwierdzi historja...“

Nagle wpadła do pokoju Markizy młodziutka żona owdowiałego niedawno marszałka de Mirepoix.
„Co znaczą te kufry?! Pani ludzie mówią, że odjeżdżasz. To być nie może!“
„To być musi. Mój Pan tego żąda. Przysłał mi rozkaz przez wielkiego strażnika pieczęci...“
„To jeszcze się pokaże!“ wykrzyknęła fertyczna osóbka. „Wstrzymaj pakowanie się, dopóki nie powrócę. Daj obietnicę! Biegnę do króla...“
Pewność małej de Mirepoix zdziwiła Markizę, ale dała żądane przyrzeczenie przyjaciółce, która była ulubienicą Króla i liczyła na swój wielki wpływ. Potrafiła go rozśmieszyć swoim dowcipem i budziła upodobanie w nim odwagą i szczerością mowy.
Znalazłszy się przy łożu Króla, szepnęła mu:
„Najjaśniejszy Panie! podobno przełożyłeś aureolę świętego i odkładasz koronę.“
„Co takiego?!“
„No, bo świętoszkowie zwyciężyli. Chcesz odpędzić od siebie swój największy grzech.“
„Jaki?“
„Markizę de Pompadour!“
„Hm!“ zaczerwienił się zakłopotany rekonwalescent.
„Po jej odejściu zrobi się taka wielka dziura, że w nią wlezą wszyscy świętoszkowie i ukanonizują Cię, Królu.“
„Oj! wcale tego nie chcę...“
„A więc to tylko brzydki żart tego nudziarza, wielkiego strażnika pieczęci, który chce krasę panowania Ludwika XV. wyrzucić na śmieci!... Markiza spakowała już kufry. Płacze, jak fontanna. Co mam jej powiedzieć?“
„Nachyl się... bo Machault podsłuchuje.“
Przytknęła różowe uszko do jego ust. Pocałował je:
„Powiedz Markizie, aby nie ważyła się odjechać. Zabraniam. Zostanie! Tylko... niech nikt o tem nie wie. Powiedz jej jeszcze, że jutro ją odwiedzę... Ale niech usunie wszystkich. Powiedz, że mam się lepiej... i stęskniłem się. Tak dawno jej nie widziałem.“
„Wszystko powtórzę, Królu. Jak to miło mówić z Monarchą, który wie, czego chce... jeżeli ma dobrych doradców.“
„Jak ty, figlarko!“
„Nie! jak Markiza de Pompadour!...“

I Markiza została. A nazajutrz nastąpiła scena powodzi łez, które Król rekonwalescent spijał „z rzęs najlepszej swojej przyjaciółki, z którą nigdy nie myślał się rozstawać“ — jak ją solennie zapewniał. A po dniach paru ustąpił ze stanowiska Machault, jako „wilk, który chciał schrupać twoją owieczkę, najmiłościwszy Ludwiku“. I jeszcze w miesiąc potem, udawał się na wygnanie z surowym nakazem trzymania się zdaleka od Paryża najsilniejszy konkurent potęgi pani de Pompadour minister d’Argenson. „Albo on, albo ja,“ rzekła Markiza.
„Któż go zastąpi?“ spytał Król niespokojnie.
„Ten, co go przewyższy. Berni!“ odparła.
I d’Argenson otrzymał krótki list: „Nie potrzebując pańskich usług, życzę sobie, aby pan wypoczął w swoich dobrach Les Ormes.“
Powodem tej decyzji było, że d’Argenson zjawił się u Króla i jął szczegółowo opowiadać o katuszach, którym poddany został skazany na karę śmierci Damiens. Król zbladł i skurczył się. D’Argenson lubował się opisem kary na „zbrodniarza, który sięgnął po najświętszą głowę — Monarchy“.
„Któż takie rzeczy opowiada Królowi?!“ przerwała ostro pani de Pompadour.
„Winienem prawdę monarsze, który musi wiedzieć, jakiemi gwarancjami obstawione jest bezpieczeństwo Głowy Państwa.“
„Pan jesteś niemądry, szefie ministrów!“ ozwała się hardo. „Je się befsztyki, nie chodząc do rzeźni!“
„Zamilcz, pan! Ona ma słuszność!“ rzekł Król.
Poczem nastąpiła dymisja.

Damiens dnia 28. marca po najokropniejszych torturach został rozszarpany przez cztery konie na placu Grêve, ciało jego zostało spalone, a rodzina wygnana za granicę kraju.
Odpowiedzią Francji na surowość tych gwarancji było zgilotynowanie Ludwika XVI., który odpokutował grzech nieopatrzności poprzednich Ludwików pod nożem gilotyny. Nieszczęsna Dubarry, lekkomyślna i słaba, ostatnia faworyta Ludwika XV. oddała głowę bezlitosnej gilotynie. Mądra pani de Pompadour umarła wcześniej o lat dwadzieścia dziewięć.




Rozdział XXXII.
Szczęście innej.

Czy Markiza de Pompadour była szczęśliwa w tych latach ostatnich, gdy królowała Francji już bez konkurencji ministrów, bo Berni i Choiseul, jej protegowani, chylili czoła przed jej przewagą, — z zupełnem zadowoleniem Króla, któremu zostawiła blask korony, zgarniając dla siebie ciernie władzy — z przyjazną aprobatą Królowej, która polubiła jej takt i oceniła przychylny hołd dla swojej osoby i tytułu?... Czy umierała, przynajmniej syta chwały, spokojna o losy Francji i wyrok historji na siebie?...
Historja przeczy temu najkategoryczniej zimnemi i żałobnemi głoskami.

Godziła się na stratę pociągu zmysłów Ludwika; dożyła do widomej bezlitośnie utraty jego serca. Król znudził się kaprysami uciech przygodnych i przelotnych; rozkochał się naraz — oczywiście, o ile zużyty sybaryta wogóle kochać potrafił — w córce pewnego adwokata z Grenobli, mającej usposobienie wschodniej odaliski, rozkochanej w powabach własnego ciała, z dumą udzielającej pieszczot swojemu władcy. Panna de Romans (takiem było jej nazwisko) nie zgodziła się na znijście do renomowanego domu powszednich uciech królewskich w „Parku Jelenim“, skłoniła potęgą wdzięków swoich Króla, iż sam musiał incognito podążać na rendex-vous, do jej ślicznego mieszkanka w Passy. Nie było mowy o wyparciu przez nową, nieposiadającą zresztą wielkich ambicyj i stroniącą od walki o cierniste zaszczyty władzy mieszczankę — ustalonej przedawnieniem na swej pozycji pani de Pompadour, uwalniającej berło od ciężaru ku zadowoleniu monarchy.
Ale markiza odczuła boleśnie i to wyróżnienie, które postawiło pannę Romans w innem świetle, niż mieszkanki gniazdka rozpusty w „Petite Maison“.
Nadto okazało się, że nowa kochanka zyskała prawo do Króla, którego brakło innym, brakło pani de Pompadour; miała z nim syna, którego na natarczywe prośby matki Ludwik niemal uznał. To dziecko woziła na spacery wszędy — piękne, jak dzionek, ubrane w koronki, afiszowała się z niem w Tuilleries; nie mogąc zdławić w sobie tajemnicy swego szczęścia, mówiła do tłoczących się przy wózku ciekawych przechodniów: „Ach! rozstąpcie się, panowie i panie... Nie dajecie oddychać dziecku Króla!...“

Pewnego razu w lasku Bulońskim pochyliła nad dzieckiem główkę, z której opadały złotym potokiem włosy, spięte djamentową klamrą — wpatrzona w nie, karmiła dumna i szczęśliwa rozkoszną istotkę, ssącą chciwie pierś matki. Naraz zbliżyły się dwie damy. Jedna z nich, ta, która twarz kryła dyskretnie w wielkim kapturze, pozdrowiwszy matkę, rzekła:
„Jakie to piękne dziecko!“
„Muszę się zgodzić z tem zdaniem, chociaż jestem jego matką.“
„A ojciec czy piękny także?“
„Bardzo piękny. Gdybym go nazwała, potwierdziłaby to pani!“
„A więc mam honor go znać?“
„Prawdopodobnie!“ rzekła filuternie panna de Romans.
Obie kobiety odeszły. Dama w kapturze rzekła:
„Tak, pani Hausset. Trzeba przyznać słuszność opinji. Matka i dziecko są prześliczne.“
I westchnęła, zmierzając ku bramie zamkowej Wersalu. Była to oczywiście pani de Pompadour, bolejąca nad tem, że jej urocza dziewczynka, Aleksandryna d’Étioles, którą przeznaczała bez osobliwej zachęty ze strony Ludwika XV. jego naturalnemu synowi, spłodzonemu z panią Vintimille, spoczęła w przedwczesnej mogile — że innego dziecka nie chciała jej dać egoistyczna żądza monarchy w epoce pierwszej miłości — że stała teraz zdala od jego serca w cieniu szacunku...
Wyspowiadała się tegoż dnia ze swoich obaw co do przyszłości przed panią de Mirepoix, młodą żoną żwawego mimo srebrnych włosów marszałka, doświadczeńszą na mocy niezwykłej intuicji serca od wielu dojrzalszych kobiet. Ta, która ongi dopomogła jej w pozostaniu przy dworze po zamachu Damiensa, teraz ukoiła jej obawy:
„Bądź pewna, markizo, że gdyby Król przeniósł pannę Romans na dwór, urok jej prysnąłby dla niego. I on wie już o tem — z... doświadczenia, a dlatego przekłada bieganie do tamtej, bo to stanowi nowość i ma powab specjalny. Bądź spokojna, że potęga przyzwyczajenia, na którem opiera się wypróbowana przyjaźń dla Ciebie, czyni to uczucie solidniejszem — przedewszystkiem zaś wygodniejszem. Król nie zechce już burzyć swoich nawyknień. A co do dzieci — jakże mało sobie robi z księcia Luc’a; dziecko panny Romans podzieli los syna pani de Vintimille: jutro nie obejrzy się na nie. Wogóle Ludwik nie został stworzony na ojca.“
Markiza Pompadour oceniła trafność tych uwag. Zahartowana zdławiła w sobie zazdrość. Poszła dalej. Bodaj przez pamięć miłości dla Ludwika, przeniosła uczucie swoje na jego piękne podobieństwem doń dziecię. Zajęła się po macierzyńsku dzieckiem panny Romans. Dało to powód do kapitalnej sceny. Kiedy w obecności Ludwika poszukiwała odpowiedniego dlań nazwiska ojcowskiego i rzekła z mimowolną naiwnością:
„Nie można mu przecie dać pierwszego lepszego.“
Król zauważył figlarnie:
„Oczywiście! Ojciec bardzo porządny człowiek!“
I markiza zawtórowała mu wesołym śmiechem.

A śmiała się rzadko długich lat ostatnich...
Dzień wiosenny jej życia minął przy boku niekochanego męża — letni był pełen niszczących burz przy tronie Króla — jesienny szarzał, dręczył słotą i zawieruchą. Jaki smętek wieje z listów pisanych w tej epoce do brata:
„Z wiekiem staję się filozofką. Patrzę już bez zdziwienia na tę tkaninę złośliwości, płaskości, nędzy duchowej dokoła siebie. Biedni ludzie! Do czego są zdolni! Ach, wszędy czyha fałsz i grzech! Ale zbyt nudnem byłoby żyć w samotności; wypada, drogi braciszku, tak cierpliwie znosić błędy ludzkie, jakby się ich zgoła nie widziało...“




Rozdział XXXIII.
Ruina marzeń.

Miłość młodego księcia Gontant była tylko przelotną błyskawicą szczęścia w życiu Markizy — tak szybko urwał się ściślejszy stosunek, że niewtajemniczona pani Hausset może z całą szczerością, wbrew innym biografom, twierdzić, że „pomiędzy nimi absolutnie nic nie było“. Zapalny, ale pełny egoizmu młodzian, zauważył pewnego dnia, że, zakasławszy się, przytknęła chustkę do ust i chustka zabarwiła się różową smugą. Zrobił oczy wylękłe i mimowoli rzekł: „To może suchoty?“ Było to bezlitosne. Okrutniejszem było, iż oczy kochającego życie młodzieńca miały wyraz lęku i z ust wyszło owo brutalnie-naiwne pytanie: „Czy to nie zaraźliwe?“... Próżno całował jej ręce, okazując skamieniałej, iż to, co mówił, miało na celu zmusić ją do liczenia się poważnie z lekceważoną przez nią chorobę i zwrócenia się zawczasu do mistrzów sztuki lekarskiej.
Markiza zrozumiała ów lęk zwierzęcy. Nazajutrz posłała mu drogocenną tabakierkę z wymalowanym przez nią nocą na emalji pokrywki obrazkiem: „Amor, przeszyty strzałą z własnego kołczanu.“ Pod obrazkiem był napis — jeden tylko wyraz: Assez (dosyć!). Gontant zrozumiał — wyjechał tegoż dnia do Neapolu, dokąd wzywała go zdawna matka, pragnąca go ożenić z hrabianką włoską.

To ją uleczyło z poszukiwań miłości.
Znacznie później — przeszła już czterdziestkę — książę de Choiseul, minister, z którym zamykała się nieraz na całe godziny przy pracy — człowiek wiekowy, ale pełen tego nieśmiertelnego temperamentu, który służy ludziom (rzecz rzadka w owej epoce) nie szastającym zdrowiem w łatwych uciechach i traktującym miłość poważnie, na odchodem odwrócił się nagle i dziwnie wpatrzył się w nią. Na jego twarzy pojawił się wyraz wielkiego cierpienia — niezwykły u tego męża polityki, zajętego wiecznie interesami państwa, wydającego się jej uczuciowo subtelnym, ale niezmiernie opanowanym, nieskłonnym do wybuchów.
„Co się panu stało?“ zapytała.
„A to się stało,“ rzekł powoli, „że drażnią mnie te ciągłe szepty po kątach Wersalu.“
„Jakie szepty?“
„Pani wie,“ postąpił ku niej, jakby coś nagle rozstrzygnął, „że uważają nas za... kochanków?“
„Wiem! I potrafię nie słyszeć,“ uśmiechnęła się. „Cóż ci to szkodzi, książę, jeżeli mnie to nie przeszkadza?“
Usiadł ponownie w fotelu nawprost niej — odłożył tekę z dokumentami — gniótł palce nerwowo i rzekł:
„Wie pani o tem, markizo, że jesteś zawsze... zawsze... czarująca?“
„Wiem... i chciałabym zapomnieć o tem,“ rzekła smętnie. „Czary są obosieczne. Zwracają się z czasem przeciw ,czarującym‘.“
Nagle nachylił się szpakowatą głową ku jej kolanom — ukrył ją w fałdach jej sukni — ramiona jego drgały tłumionem szlochaniem:
„Nie mogę! nie mogę dłużej!“ wyszeptał, podnosząc oczy. „Teraz już wiesz wszystko, markizo.“
Oczy jej były rozwarte boleśnie, wystraszone. Na palcach swoich poczuła gorąco łez, gdy tak przypadł ku niej i zbliżyła ręce delikatnie ku jego twarzy. Tak! Teraz wiedziała wszystko. Czasami już migało to jej w głowie, ale nie chciała dowierzać sobie. Ten człowiek w wieku podeszłym — ten mąż stanu — ten towarzysz chłodny jej prac dyplomatycznych — kochał ją, ex-faworytę Króla, której dawno amory wyszły z głowy.
Książę!“ opamiętaj się, „przecież to szaleństwo! Sądziłam, że jesteś... rozumniejszy.“
Ujął ją za obie ręce — ściskał je w swoich — i spytał, poraz pierwszy nazywając po imieniu:
„Więc nigdy... Joanno? Nigdy?...“
Uwolniła dłonie z uścisku jego rąk — prosiła go: „Usiądź, przyjacielu... tam... nieco dalej, i zechciej mnie wysłuchać.“
Był posłuszny.
„Książę de Choiseul! Pomyśl tylko... i nie gniewaj się, że nie jestem dość młoda (bo przecie... i ja nie jestem młoda)“, podkreśliła subtelnie — „dość młoda, aby mówić o wielkich rzeczach serca, miast... o wielkich sprawach historji... Dla wielu — może i dla Pana — byłam tylko faworytą Ludwika. Nie widziano, nie chciano widzieć — że czas mnie przeobraził. Chciałam być faworytą historji — otrzymać miano „ukochanej“ nie od Króla, który mnie... odrzucił, ale od Francji, która mnie... odpychała. Marzyło mi się imię nieśmiertelne w błogosławiących ustach pokoleń Francuzów!... Była chwila, że... ręka moja sięgała po Hannower, Hessen, obie Saksonje... Mniemałam, że granice nasze posuną się po Skaldę, że tam zatkniemy sztandary, zdobne Liljami Burbonów. Cóż pozostało z tych illuzyj?!“
Powstała — chodziła, słaniając się śród ścian salonu załamując ręce, mówiąc tonem najwyższej boleści:
„Szczęście zdradziło nas w polu... Jakie bezprzykładne klęski!... Rossbach — Minden — Warburg — Villingshausen! Przepadła chwała bitnego żołnierza Francji!... Europa już nie drży przed naszym orężem! Obce wojska pohańbiły swym marszem francuskie wybrzeże Renu!
„Ile upokorzeń! — brzegi La Manche’u w ogniu, bombardowane! Nasze okręty w rękach Anglji! Nasze wojska w ucieczce do portów — odegnane z morza! Szczęście zdradziło nas w ojczyźnie tak samo, jak w koloniach Indyj i Ameryki! Europa niszczona przez wojnę od lat szeregu — miljon ludzi zagrabiła nam śmierć w tej kampanji — nasze siewne pola zniszczone — handel zrujnowany — skarb pusty — nasz prestige u narodów zachwiany — wszędy rany ziejące — mrok gęstnieje nad nami — sen o nieśmiertelności Francji królewskiej zwichnięty... sen o mojej sławie...
„Ach! ach!... czy to się daje wszystko wyrazić słowami... Ale, książę, czy ty naprawdę przestałeś rozumieć, że... nam... nam... nam... tobie i mnie — w tej chwili nie wolno zajmować się... takiemi — jak mi-łość?!“
Zakołysała się płaczem, upadając głową w poduszki fotelu.
Powstał i rzekł cicho:
„Markizo, przebacz!... W istocie oszalałem. Już nigdy o tem nie powiem słowa. Ale... ale...“ tu głos jego zdławiło powstrzymane łkanie, „ale boję się, pani, że ty... umrzesz ze smutku!“
„Wiem o tem, bo i to przepowiedziała mi przed kilku laty wróżka... Prawda, książę, jakie to dziwne: Markiza de Pompadour, umierająca na melancholję?!...“




Rozdział XXXIV.
Punkt ciemny.

Śród papierów, związanych z dziejami regime’u Markizy de Pompadour, wydobytych z archiwów sumienną ręką braci Goncourt’ów, których czarodziejskie pióro dało nam materjał do naszej powieści, znajduje się pewien list, który w niewielu słowach mieści tragizm nieskończony:
Łaskawa Pani! nie jestem w stanie cierpieć dłużej. Litości! litości! Umieram w każdem okamgnieniu! Będę dyskretny — obiecuję to pani. Błagam Cię na kolanach imieniem Ludwika Bien-Aimé, racz położyć kres moim długim cierpieniom, a w nagrodę będę błagał Boga całe życie o szczęście dla Ciebie, twój dziś najkorniejszy, najposłuszniejszy sługa d’Aurry — od lat 14 w Bastylji!“
Dokument ten nosi datę 1. września 1763 roku.
Niestety! w zapiskach gubernatora Bastylji na kopji tego listu grubemi literami zanotowano: Do Pani de Pompadour odesłany 1. września 1763 roku. Żadnej odpowiedzi...“
Tak jest! — niestety! — bo ten okrzyk bezbrzeżnej rozpaczy, przenikający mury więzienne, a pozostawiony bez odpowiedzi, nie przebijający murów serca kobiety — jest podstawą dla historyków do wydania potępiającej opinji o jej oschłej, mściwej, nie dającej się wzruszyć, despotycznej naturze, o sercu z kamienia!
Jaką tajemnicę posiadał d’Aurry? — czy nieznaną nam jakąś jej własną nędzną tajemnicę — krok podły, który wypadło ukryć przed światem — lub miłostkę, poniżającą wobec króla?! — czy może tajemnicę polityczną, jakieś konszachty dyplomatyczne, które niebezpiecznie było rozgłaszać, aby nie zaszkodzić sprawie Francji?... Co wyśledził, wyszperał, wyszpiegował ten człowiek — o czem przyrzekał milczenie? — niedawno!... Dlaczego dotknęła go tak surowa kara? — zresztą nieobca epoce, kiedy prywatny interes mógł korzystać z biletu królewskiego in blanco dla wpisania imienia osoby niedogodnej, a zamknięci na całe życie nie znali nieraz przyczyny swego aresztu!...
Jakkolwiek prawem powieściopisarza na całej przestrzeni tego utworu luki pomiędzy ścisłemi faktami historycznemi wypełnialiśmy dowolnie fantazją psychologiczną — tego ciemnego punktu, z którego wieje dech grobu i wydziera się krzyk męki, nie ważymy się dotknąć zmyślonem rozwiązaniem. Niechaj tu pozostanie zagadka!... Niech pozostanie dla stwierdzenia, że przeszłość jest zawsze tajemnicą — dla skonstatowania, że wbrew wszystkim naszym domysłom postać Markizy de Pompadour w zawiłości rysów duchowych pozostała do dziś i zawsze będzie zagadką.
Wobec powyższego ciemnego punktu zastrzeżmy jednak na rzecz Markizy — oprócz barbarzyńskiego tła epoki, w której pojawiła się i wpływom jej uledz musiała — jeszcze jedno: dokument d’Aurry został wysłany z Bastylji — ale czy w istocie doszedł jej rąk? — i czy mogła wówczas zająć się rewizją sprawy?... Może była już chorą... Może paraliżowali jej moc już inni... Wszakże śmierć już wisiała nad nią. Zabrała ją w pół roku po dacie listu!...




Rozdział XXXV.
Dalsze losy Latude’a.

Ale zawszeć — pozostaje pytanie: czy Markiza de Pompadour nie jest w pełni odpowiedzialną za losy Latude’a? — czy szala jej cierpień okupiła „zgnojenie“ żywcem człowieka? — czy zjawiał się on przynajmniej, jako widmo niepokojące jej sumienie, u smutnego kresu jej dni?... Czy też zgoła nie rozumiała tu żadnej winy własnej, bo tępy i twardy czas zasłonił winy indywidualne, zaspokoił sumienia: — ze spóźnionych sądów historyk czyni tylko wypracowania etyczne dojrzalszej epoki, widzącej dobrze grzechy przeszłe, nie widzącej nigdy własnych.

Godzi się opowiedzieć losy dalsze tego niepospolitego człowieka, który — na wolności — może byłby dźwignią kultury... To co zdziałał w więzieniu, jest cudem...
W lochu nie zaprzestał on myśleć o uwolnieniu. Ucieczka stąd była niemożliwa. Rozmyślał o wynalezieniu usługi, za którą rząd wynagrodziłby go wolnością. Stworzył wyborny projekt udoskonalenia armji. Trzeba było napisać do Króla, lub ministra wojny... Ale czem? — i na czem?!...
Latude żuje bezustannie, ugniata rękami kawałki chleba — tworzy z nich cienkie plastry — wysusza i ma „papier“. Ość rybia będzie piórem. Atrament? — krew własna! — przewiązuje mocno palec — koniec nabrzmiewa krwią — dość przekłuć — jest drogocenna kropla; zmieszana z wodą pewna ilość służy do pisma. W nędznem świetle piwnicy więziennej tak powstaje cały traktat.
Czyta go duchowny Bastylji, jezuita Griffet to nic, że wysługuje się rządowi; w danym razie tem cenniejsza jest jego pochwała projektu. Dostarcza Latude’owi pióra, papieru, atramentu. Przepisany na czysto projekt zostaje przedstawiony Królowi dnia 14. kwietnia 1758 roku. Triumf? tak! projekt Latude’a natychmiast zostaje wprowadzony w armji i służy udoskonaleniu jej na długie lata. Klęska? — tak! twórcę pozostawiono nadal w więzieniu!
Przechodzi kilka miesięcy. Latude nie upada na duchu. Podaje nowy projekt: kasy ubezpieczenia wdów po oficerach. Wyborna nowość znowu zostaje przyjęta. Ale projektodawca dalej siedzi w więzieniu!
Na ten raz zdjęła go rozpacz ostateczna. Sto trzydzieści trzy godziny przeleżał w lochu, nie pijąc, nie jedząc. Straż gwałtem wlewa mu przez zaciśnięte zęby parę łyków buljonu. Nie pozwala zamorzyć się głodem. Ocalał. Ale w lochu są skorupy. Chwyta je — przerzyna sobie żyły u rąk i nóg. Z upływu krwi omdlewa. Zjawia się chirurg — przewiązuje rany — ratuje więźnia. I jeszcze trzymają go w tym lochu, gdzie przesiedział już lat siedem!
Uwolnienie przyniosła powódź. Dozorca żali się, że nie może chadzać do wilgotnej celi, której podłogę zalała woda Sekwany. Dopiero wtedy władza przenosi więźnia z piwnicy — na wieżę. Ma świeże powietrze — i widok z góry. Już znowu umysł jest czynny. Latude schwytał dwa gołębie i oswoił je. Ale dozorca zniewala go do zabicia skrzydlatych przyjaciół!
Ból!... Potem znów iskierka radości. Szef policji p. de Sartin wizytuje Bastylję i zezwala Latude’owi codzień dyszeć przez dwie godziny świeżem powietrzem na platformie Bastylji. Wdzięczny więzień posyła mu dwa nowe projekty swego pomysłu. Sartin ocenia ich wysoką wartość; proponuje więźniowi odstąpienie własności na nie za 15.000 liwrów dożywotniej pensji.
Latude jest zawsze szaleńcem. Odmawia. Sartin znienawidził więźnia. Nienawiść groźna. Sartin został ministrem...
W czasie spacerów po platformie Bastylji Latude zauważa w dalekiem oknie przedmieścia Saint-Antoine dwie kobiety. Daje im znaki. Odpowiadają. Ustalono system porozumienia — jak zwykle oparty na kolejności liter alfabetu i liczbie ruchów. Prowadzi z niemi codzień rozmowy. Jest to rozrywka śród pracy. Albowiem pisze teraz broszurę — skierowaną przeciw Pompadour!
Niema białego papieru, ale ma książki. Doskonale! Pisze między wierszami druku i na marginesie. Pióro zrobił z kawałka miedzi, znalezionej na dachu. Atrament obecnie sporządził z sadzy, którą otrzymał, zrobiwszy sobie lampkę. W więzieniu bywa się Robinsonem. Pewnego dnia zrzuca z wieży nieznajomym przyjaciółkom ukończony rękopis.
Marzy o tem, że jego broszura otworzy Francji oczy — wywoła wybuch, który zrzuci wszechwładną faworytę ze szczytu władzy.
Niepotrzebnie! Rzecz dzieje się w końcu roku 1763. Los broszury jest niewiadomy. Ale niezadługo potem w przyjacielskiem oknie przedmieścia St. Antoine pojawia się transparent z napisem. O czem zawiadamiają go tak uroczyście nieznajome przyjaciółki?... Łatwo wczytuje się w te wielkie litery:
Pompadour umarła!
Dwa wyrazy! — Dla niego: wszystko! — objawienie wolności... Jej, co go uwięziła, niema, — zatem zaraz go wypuszczą...
Latude omylił się!...
Koniec jego niewoli nastąpił nierychło — dopiero w roku 1784-ym już podczas powiewu wstępnych wichrów zrywającej się burzy rewolucyjnej, po 35 latach od chwili aresztu i po upływie dwudziestu lat od zgonu pani Pompadour. A ten fakt ostatni wskazuje, że okrucieństwo bezprawia nie było zawisłem od jej potęgi — ale od tych wszystkich mocy podłych, które runęły w przepaść w dniu zburzenia Bastylji śród huku piorunów ludowej zemsty i w błyskawicach sądu historji![4]




Rozdział XXXVI.
Zgon.
„W palmową Niedzielę dnia 15. kwietnia 1764 roku, Markiza de Pompadour, dama dworu królowej zmarła w Wersalu, w „Małych Apartamentach Królewskich“ o 7-mej wieczorem po blisko dwumiesięcznej chorobie w wieku lat 43. Pochowana została w klasztorze „Kapucynek.“
Oficjalny buletyn.

Zaczajona od lat dziecinnych choroba nagle ujawniła swoje oblicze, szła naprzód w przerażająco pośpiesznem tempie. Były to suchoty. Dawniejsza medycyna nie miała sposobów zdjagnozowania jej wcześniej. Teraz lekarze przejrzeli. Zatroskane wbrew wszelkim wysiłkom ich twarze mówiły: niema ratunku! Kaszel dławił markizę. W pozycji leżącej dusiła się. Siedziała stale w fotelu przy wielkiem oknie i śledziła melancholijnym wzrokiem pęd poszarpanych obłoków na niepogodnem niebie. O czem myślała?... Na pytanie pani Hausset, odpowiedziała: „Nie wiem sama!“ Ogarniała ją senność. Wyczerpany nieustanną gorączką myśli organizm domagał się odpoczynku. Odwracała się od gorzkich zawodów przeszłości — zobojętniała na teraźniejszość — wiedziała, iż nie ma przyszłości. Duma jej marzeń złożyła broń wobec powagi zbliżającej się śmierci...
Z początku odwiedzał ją Ludwik codziennie. Ale wzdrygał się przy każdem jej kasłnięciu — więc nie chciała, aby miał przykrość; oszczędzała jeszcze wrażliwość Króla. Może nie chciała też, aby patrzył na nią, gdy wysiłek kaszlu musiał czynić ją brzydką. Prosiła go, by nie pozostawał długo przy niej później, aby nie odwiedzał jej codzień. „Zachowaj lepiej mój dawny obraz po śmierci, Ludwiku!“ mówiła doń. Niby opierał się, udawał, że wierzy w poprawę jej zdrowia, żartobliwie strofował ją za „pesymizm z lada powodu — ale nie ociągał się z posłuszeństwem jej życzeniu: zjawiał się już na moment i rzadziej. Wszelako przysyłał niemal co godzinę kurjerów z Wersalu do Choisy po buletyny o jej zdrowiu. Wiedziała o tem i chwilami uśmiech rozradowania z powodu troskliwości królewskiej przebiegał po jej malejącej twarzy i zbladłych wargach.
Nagle — jak to bywa u suchotników, właśnie przed bliską katastrofą — nastąpiła poprawa, która tak łudzi chorych i ich otoczenie. Gorączka, trapiąca ją od trzech tygodni, spadła; kaszel ustał prawie zupełnie. Krzepiący pięciogodzinny sen śród dnia w fotelu i następna noc, spędzona w łóżku, pod mocą narkotyku, zabarwiły twarz jej rumieńcem. Poweselała dziwnie i zapragnęła pojechać na spacer w powozie. Świeże powietrze lasów i ogrodów Choisy ożywiło ją. Było to niby cudowne zmartwychpowstanie. Doktor Richard, wbrew zastrzeżeniom Quesnay’a, znającego złudę takich polepszeń w stanie suchotników, zaopiniował, że Markiza może powrócić już do Wersalu; liczył na to, że miłośniczkę sztuki otoczenie ulubionych przedmiotów, miłych drobiazgów i arcydzieł rzeźby i malarstwa, któremi ozdobiła swoje pokoje — rozerwie i pobudzi uzdrawiająco. Przeniesiono ją w pogodny poranek do jej sypialni na zamku.
Już Cochin narysował symboliczny obraz: „Prozerpina (z twarzą pani de Pompadour) wracająca z Hadesu na ziemię“ — już Favart napisał wspaniałą canzonę, poczynającą się od słów:

Słońce było chore
I chora była Pompadour...
Znów mamy piękną porę,
Wyszło słońce z chmur...
I twarz Jej gra mu wtór —
Znów mamy piękną porę!

Ale rysunek i oda przyszły do Wersalu zapóźno. Pani de Pompadour leżała w agonji...

W ostatniej chwili nie zaprzeczyła swemu charakterowi. Była wierną sobie w śmierci, jak i w życiu. „Faworyta,“ mówi biograf, „z plamką różu na wargach zachowywała się tak, jakby wykonywała doskonale wyuczoną rolę; można było rzec, iż agonja jest wytworną komedją — jest jej pożegnalną rolą.“
Zawezwany do niej za przyzwoleniem Króla proboszcz kościoła Świętej Magdaleny był zdumiony — nietyle pobożnem skupieniem w sobie Chrześcianki, co filozoficzną pogodą ducha w świadomem oczekiwaniu nieubłaganego kresu życia.
W obecności księdza poleciła notarjuszowi otworzyć sporządzony już przed czterema laty testament, wysłuchała go w milczeniu, kiwając głową i poruszając potakująco wychudłemi palcami przy uroczystych wyrazach wstępu:
„Ja, Joanna Antonina Poisson, Markiza de Pompadour, rozłączona w posiadaniu dóbr z małżonkiem swoim Karolem Wilhelmem Lenormant d’Étioles... stanowię niniejszem ostatnią moją wolę. Polecam duszę moją Bogu, błagając Go, aby miał wyrozumiałą litość dla mnie, przebaczył mi moje grzechy, gwoli czemu czynię pokutę, ufna w odkupienie przez drogocenną krew Zbawiciela Mojego, Jezusa Chrystusa. Amen. Pragnę, aby ciało moje bez wszelkich uroczystości przewiezione zostało do Paryża i pochowane w kaplicy klasztoru Kapucynek przy placu Vendôme“ i t. d.
Sprawdzała słuchem, czy śród hojnych zapisów i darów, któremi obdarzała Króla, najbliższych przyjaciół, książąt i księżne krwi, brata Abla de Marigny i sługi swoje — nie pominęła kogoś, lub czy testament nie wymaga zmian ze względu na zmiany w masie spadkowej przez czas, gdyż znaczne dobra swoje nieraz pod wpływem kaprysu rozdarowywała ludziom bliskim, sprzedawała nieopatrznie za bezcen i z upodobaniem kolektorki zakupywała nowe arcydzieła sztuki, lub nabytkami swemi popierała powstające z jej inicjatywy świeże gałęzie przemysłu. Okazało się, że akt ostatniej woli wymaga sporego kodycylu, który podyktowała tuż zaraz z pamięci jasnym i równym głosem, podkreślając wdzięcznemi legatami stosunki lat ostatnich, darząc znacznemi pensjami i upominkami wielki sztab swojej służby od administratora dóbr Collina aż do kucharza, piwniczego, lokaja i portjera, wykazała dbałość o ubogich i jeszcze zaleciła bratu „mieć na pieczy tych, kogoby z ludzi swoich przypadkiem zapomniała“.
Jeszcze poza testamentem podyktowała zapiskę do naturalisty Buffona, prosząc go o czułą opiekę nad powierzonemi mu już w czasie jej choroby ulubionemi swemi zwierzątkami: małpką, psem i papugą — zaznaczając, że z góry wie, iż zwraca się pod adresem człowieka, który ceni piękno, zmyślność i dobroć nawet w zwierzęciu. Trafiła dobrze.
Była już w agonji — ale do ostatniego tchnienia udzielała audjencji zgłaszającym się do niej, którzy chcieli jej dać przez poszanowanie i tkliwość złudzenie, iż kres jej nie nadszedł. Jej przenikliwe oczy rozumiały ten szlachetny fałsz, ale ręce jeszcze czepiały się kurczowo uciekającej władzy — wezwała dyrektora kancelarji, aby udzielił jej ostatnich wiadomości z poczty zagranicznej w związku ze sprawami Francji.
Nagle oczy jej zasnuły się mgłą... Przycisnęła dłoń do serca... Czuła, że bicie ucieka... Zrozumiała, że skończyło się wszystko... Przymknęła oczy.
Ksiądz powstał pocichutko i postąpił na palcach ku drzwiom. Zasiedział się tu długo — udzielił jej zdawna ostatnich Sakramentów — sądził, że rola jego skończyła się. Ale ona dosłyszała czułem uchem konającej szelest jego kroków — twarz jej przybrała wyraz antycznego uśmiechu i na moment przed zgonem usta rzuciły zdanie klasyczne, godne pamięci historji:
„Jeszcze chwileczkę, księże proboszczu — odejdziemy stąd razem.“
...I wyzionęła ducha.




Rozdział XXXVII.
Ostatni akord.

„Pani Markiza ma bardzo złą pogodę do podróży!“ tak pono brzmiał „bezserdeczny“ — według Goncourtów — frazes Ludwika XV., rzucony wślad uwożonym z Wersalu na tragach znikomym szczątkom potężnej w ciągu lat dwudziestu faworyty i niegdyś czarującej go miłośnicy. Cała mowa pogrzebowa, towarzysząca odejściu zwłoków!
Może to nie brzmiało tak nieserdecznie, boć ton stanowi tu o wszystkiem. W istocie w chwili, gdy trupa Markizy de Pompadour wywożono z Wersalu, zerwała się straszliwa burza, lunął deszcz rzęsisty, szarpał strzyżone drzewa wspaniałych ogrodów Wersalskich i sczerniałe od chmur niebo raz po raz huczało gniewnym pomrukiem. Król podkreślił ironię śmierci: Markiza w pierwszych dniach ich miłości lubiła spacery w dni słoneczne i nie wybierała się nigdy w podróż w czas słotny. A tu...
Ale ironja śmierci sięgała dalej, niż potrafiłby określić Król, w którym tkwiło głównie w owej chwili symboliczne „animal triste“ po uciesze życia, jaką hojna dłoń czarodziejki darzyła go przez długie lata. Ironja tkwiła już w tem, że ta można pani pozostawiła w skarbonce swojej całkiem 77 franków gotówki. To oczywiście nic nie mówi o wartości dóbr i ruchomości, pozostałych po niej, wynoszącej bajeczną sumę blisko 23 miljonów liwrów, ale napomyka o stałem obcinaniu jej pensji, co wreszcie u schyłku życia przy jej szczodrobliwości, wprawiało ją w niemały kłopot: z 24 zeszła ona do 4 tysięcy liwrów miesięcznie, a nadto w roku 1750 ustały noworoczne podarki od Króla; i Markiza pocichu dla podołania potrzebom swego dworu zmuszoną była wyprzedawać swoje klejnoty.
Nie to jednak było najwyższą ironją. Większa tkwiła w tem, że mimo pozorów zaszczytu w godzinie śmierci — toć pozwolono jej umrzeć w Wersalu: był to przywilej, służący tylko książętom krwi! — w chwilę po zgonie zastosowano do jej prochów barbarzyński dekret, surowo wzbraniający pozostawianie trupa w zamku królewskim: w środowisku wesołego użycia nie chciano, aby cośkolwiek napomykało o kresie ludzkiego istnienia.
Zastosowano ten przepis w najbrutalniejszej formie do tej, u której stóp zaledwie przed kilku dniami leżała hołdowniczo cała Francja. Siedemdziesięcioletni malarz Boucher, który na wieść o bliskim zgonie tej, co to „była natchnieniem nowej sztuki francuskiej“, przybył śpiesznie do Wersalu — ujrzawszy tragi żałobne w alei wersalskiej, zmierzające ku wrotom w drogę do Paryża, zakrył twarz rękoma i uciekł, nie będąc w stanie towarzyszyć pochodowi pogrzebowemu. Wielki malarz „nie mógł patrzeć na to, co najpotworniejszego ujrzał w życiu!“
Bo oto trup jeszcze nie ostygł, a już rzucono go na tragi — pokryto w pośpiechu wyzwolenia się od widma śmierci tak wązkim całunem, że kształty głowy, piersi, brzucha i nóg odznaczały się wyraźnie. Było to dla oka artysty sprofanowanie piękna, które unieśmiertelnił w swoim obrazie — był w tem dla zwykłego pojęcia ludzkiego brak szacunku dla świętości śmierci, przekreślenie lekceważące całego żywota. To też nie dziw, że szlachetna Marja Leszczyńska wyraziła się w parę dni potem z zastanawiającą w jej ustach żałością o swojej rywalce: „Nikt tu o niej już nie mówi. Jakby jej zgoła nie było. Doprawdy, nie warto żyć i kochać!“
Tak dziwacznie, — tragiczną powieść wywyższenia się faworyty przetwarzając w groteskę makabryczną, — oddalał się pod siekącym deszczem i szarpiącą całun wichurą przez dziedziniec Wersalu ów kondukt żałobny: właściwie dwóch służących, niosących tragi ze zwłokami. Zapadający zmierzch zwiększał grozę obrazu. Późno dotarto do Paryża.
Byłoby złośliwością bezzasadną przypuścić, że Król wcale nie odczuwał żałości, gdy znikoma forma tej, którą tylekroć pieścił w swoich ramionach, która tak delikatnie lekką dłonią spędzała chmury z jego czoła i tak mocno związała imię swoje z losami państwa, promiennego blaskiem jego majestatu — bezmownie odchodziła odeń nazawsze. Mimo wichury i deszczu, bezmyślnie obracając w ręku zegarek, który mierzył znikome chwile istnienia ludzkiego, w towarzystwie wyprostowanego salutująco pierwszego kamerdynera Champloste’a stał na balkonie. Stał w pobożnem milczeniu, póki nie zniknął pochód w ciemnej oprawie drzew parku. Wówczas wszedł do pokoju — otrząsnął się, jak człowiek, który zziąbł okrutnie — dwie wielkie łzy stoczyły się po jego wybladłych licach i rzekł do kamerdynera:
„To był jedyny honor, jaki mogłem jej okazać...“

Najszczytniejszą ironią, która nie przekroczyła przecie granic bramy klasztornej i kutych drzwi grobowca Markizy, nie obudziła jej — na szczęście — w trumnie, było, że Król po upływie ledwo paru tygodni, uśmiechając się do jakiejś milutkiej sąsiadki podczas uroczystości dworskiej, ozwał się na jej pytanie, czy wspomina często Markizę:
„Właściwie to ja jej nie kochałem... Zatrzymałem ją przy dworze, ponieważ obawiałem się, że sobie życie odbierze... A ja tego nie lubię!“
Skrzywił się figlarnie, jakby wydał wielki sekret swojej motylej duszy. Mówił to z przekonaniem ludzi, zawsze żyjących chwilą i każdą chwilę swego nastroju biorących za dobrą monetę. A tym sposobem całą swoją miłość podarł, jak szmatę — której nicości nie rozumiała rozkochana w nim kobieta, mądra pani de Pompadour... Może w tej chwili zasłużył sobie na ten złośliwy nagrobek, który zmarłemu w roku 1774 Królowi ułożył lud paryski:

Napół zgniły, napół krewki,
Drogę hańby skończył łgarz...
Płaczcie szelmy! płaczcie dziewki!
Umarł Król wasz — ojciec wasz!...

Ale za Króla i za kraj — może imieniem potomności — oddała jej ręka Wielkiego Człowieka hołd ważki — tem mocniej padający na szale sądu historji, że oddawał go jej najzłośliwszy z pisarzy, ten sam, który potrafił być z nią w sporze i dokuczyć jej kapryśnie, a który w głębiach duszy krył żar uczucia, pchającego ludzkość naprzód i wielką powagę myśli filozoficznej. Jakże pocześnie, jak po ludzku, jak prosto, szczerze, mądrze i zacnie brzmią słowa listu 70-letniego Woltera, pisane niemal nazajutrz po katastrofie:
Jestem prawdziwie zasmucony wieścią o śmierci pani de Pompadour. Byłem jej wiele obowiązany. I opłakuję ją przez wdzięczność. Doprawdy, to jest okrutnie śmieszne, że taki stary bazgracz, jak ja, żyje jeszcze, podczas gdy piękna kobieta umiera w czterdziestu latach wpośród najpiękniejszej karjery na świecie!“[5]






  1. „Poisson“ po francusku znaczy „ryba“.
  2. Po nas niechaj nastąpi potop.
  3. Wszystkie opisane powyżej narzędzia oraz drabina sznurowa przechowywały się w archiwach Bastylji, a obecnie znajdują się w Muzeum Carnavalet w Paryżu. (P.A.)
  4. Oto dalsze dzieje Latude’a. Napisał on do Sartina list, pełny oburzenia, że go nie wypuszczają mimo śmierci jego nieubłaganej nieprzyjaciółki pani Pompadour. Sartin za karę zamknął go znów w lochu o chlebie i wodzie. Udzielono mu prawa 2-godzinnego spaceru w ogrodzie więziennym. Uciekł. Został pojmany podstępem i znowu wtrącony do lochu w Vincennes. I znów dokonał tu cudu: Zorganizował korespondencję pomiędzy więźniami, w której był głównym pośrednikiem... Zaznaczamy, że jako obłąkany przeniesiony został do Charenton, potem przebywał śród opryszków w więzieniu Bicêtre. Wreszcie uwolniła go szlachetna pani Necker. — Zasądzono mu wynagrodzenie od spadkobierców pani de Pompadour w sumie 60.000 franków. — Umarł w roku 1805, dożywszy lat 80.
  5. Poczytajmy jej jeszcze za zasługę, że w jej to salonie politycznym — klubie najwybitniejszych ludzi czasu, rozległy się słowa wolne. Pod przewodem jej — faworyty Ludwika XV. — wobec brata Króla padło pewnego dnia to prorocze zdanie: Monarchia odrodzić się nie da! — chyba przez jakieś olbrzymie wstrząśnienie. Ale biada tym, co doń dożyją. Francuski naród ma do tego niezaprzeczone prawo!





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Leopold Blumental.