Markiza Pompadour/Rozdział XXVIII

<<< Dane tekstu >>>
Autor Leo Belmont
Tytuł Markiza Pompadour
Podtytuł Miłośnica królewska
Rozdział „Niebezpieczny blondyn“
Wydawca Instytut Wydawniczy „Renaissance“
Data wyd. 1926
Druk Drukarnia Vernaya Sp. Akc.
Miejsce wyd. Warszawa — Poznań — Kraków — Stanisławów
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
Rozdział XXVIII.
„Niebezpieczny blondyn.“

W Trianon przy wieczerzy wokół Króla zebrało się grono najwykwintniejszych arystokratów. Królowała przy stole markiza — nieco wychudła i blada po doznanym niedawno ataku sercowym, ale zawsze czarująca, zawsze uśmiechem pokrywająca troski dyplomatyczne, obecnie zaś większe niepokoje z powodu niepowodzeń francuskiego oręża w starciach z wyborną armją Fryderyka Wielkiego. Bezkłopotni dworacy prowadzili z beztroskim Królem akademicką rozprawę na temat prochu strzelniczego. Wrócono właśnie z polowania.
„To zabawne!“ zawołał naraz książę de Nivernois, „zabijamy co dnia młode kuropatwy w parku Wersalskim, czasem... także ludzi, niekiedy pozwalamy się sami zabijać, a nie wiemy, z czego składa się to, co zabija!“
„To samo dzieje się z wszystkiem na świecie,“ zauważyła markiza. „Toć nie wiem, czem jest róż, którym barwię moje wargi, ani jak się robi pończochy jedwabne, które noszę.“
„Szkoda,“ rzekł na to hrabia de la Valliere, „że Wasza Królewska Mość poleciłeś skonfiskować nasze słowniki Encyklopedyczne, które kosztowały każdego nas po 100 pistolów. Tam znaleźlibyśmy wyjaśnienie wszystkich naszych kwestji.“
Po wieczerzy na rozkaz Markizy trzech kamerdynerów przyniosło siedem ciężkich tomów Encyklopedji. Odczytano w głos artykuł o dziejach pudru i różu od czasu strojnictwa Greczynek i Pompejanek aż do kokieterji współczesnych dam dworu Madryckiego, rozprawę o maszynach tkackich, informacje o wyrabianiu prochu.
„Wspaniała książka!“ zawołała markiza. „Tedy wziąłeś pod areszt ten magazyn rzeczy użytecznych, Miłościwy Królu, aby być jedynym uczonym w państwie.“
„Ależ nie!“ zamachał rękoma Ludwik. „Nie mieszam się do tych rzeczy. Podpisałem tylko coś na raporcie pana Lebla o potrzebie rozpowszechnienia zdrowej oświaty we Francji.“
Całe towarzystwo wybuchnęło śmiechem.

Nazajutrz Markiza zawezwała szefa cenzury i inspektora policji tajnej, pana Lebla do Wersalu. Stawił się uśmiechnięty, pełen swobody i ucałował jej obie ręce poufale na powitanie.
„Chciałabym prosić pana o zdjęcie konfiskaty z ,Pierwszej Encyklopedji Francuskiej‘.“
Mówiła mu „proszę“, gdyż ceniła jego władzę i miała z nim wspólne sekrety, sięgające aż do dyskretnego przeglądania przezeń listów, posyłanych specjalnie pod adresem Króla.
„Ależ tam pisze Diderot!“ zauważył.
„Jest zawsze w biedzie?“
„Zawsze!“
„Pójdziesz pan do niego, powiesz, że jestem zachwycona jego Encyklopedją, ofiarujesz mu przyzwoitą sumę (rozporządzaj kasą mą według uznania) — jako nagrodę jego zasług i poprosisz w mojem imieniu, aby był ostrożniejszy w piórze ze względu na siebie!“
„Zaraz to uczynię.“
„I powiesz mu, że Encyklopedja została zwolniona od konfiskaty. A co porabia ,sowa‘?“ Tak nazywała Rousseau..
„Powiedziałem panu Rousseau, że pani wypuści swoim sumptem drugie wydanie ,Nowej Heloizy‘, jeżeli autor zgodzi się na wykreślenie zdania: ,żona węglarza jest godniejsza szacunku, niż metresa wielkiego Króla‘.“
„Cóż powiedział?“
„Jest to szaleniec. Ale ma przebłyski rozsądku. Wziął egzemplarz, wykreślił wyraz: ,Króla‘ i napisał ,księcia‘.“
„Doskonały!“ roześmiała się. „Chciałabym go przedstawić u dworu.“
„To niemożliwe. Nie ociosał się jeszcze i nie ociosa nigdy.“
„Szkoda!“
Chwila milczenia. Poczem pan Lebel:
„Przyniosłem pani ciekawą książeczkę. Niech pani to przeczyta.“
Podał jej wydaną w Londynie epopeję, parodję Woltera Pucelle d’Orleans“; wcześniej podkreślił ustęp, który przy czytaniu rzucił jej purpurę gniewu na twarz i przymglił łzami bólu jej oczy. Tak wyraźnie odnosił się do niej poprzez umyślny anachronizm:

Piękny los przypadł pięknej konkubinie.
Natura i sztuka kształciły jednako
Klejnot zamtuza i teatru, jako,
Że matka sprytem i rachubą słynie,

Bo zbywszy przysiąg, danych u ołtarza,
Rodzi ją w łożu szlacheckiem pachciarza...
Córa miłości zgrabniutko się kładła —
Służąc monarchji — śród dwa prześcieradła!

Odwróciła się ku oknu, aby ukryć gorzkie łzy, które spłynęły po jej twarzy. Więc to napisał ten sam człowiek, który wystawił ją ongi w poemacie pod imieniem „Teony“ i rzekł o niej:
„Istnieją rywale, którzy gotowi byliby rozerwać tę piękność. Ale ona czyni więcej dobrego, niż oni wszyscy i nie wykona najmniejszej niesprawiedliwości z uchybieniem wielkiemu interesowi Państwa, dając Ukochanemu szlachetne rady, otaczające go aureolą sławy!“ Jakiż kaprys strzelił mu do głowy?!
„Markizo!“ szepnął Lebel, stojąc tuż za nią, „pan de Voltaire bawi w Szwajcarji — ale jest dostępny dla nas, gdyż z tęsknoty za ziemią francuską przejeżdża nieraz incognito przez granicę. Można mu przypomnieć ojczyste powietrze... Bastylji.“
Odwróciła się szybko:
„Nie!“
„Dlaczego?“
„Bo to Wolter!“
„Wolno-ż Wolterowi pisać potwarze?“ uśmiechnął się.
„Pan de Voltaire napisał prawdę!“
„Wolno-ż każdemu mówić prawdę?“
„Nie każdemu! Geniuszowi — tak. Bo pisze dla ludzkości i historji, która nas wszystkich sądzić będzie.“
Skłonił się jej nisko i odszedł.

W trzy godziny potem wpadł do niej, odsunąwszy chcącego go zameldować lokaja. Upadł na fotel, ledwo dysząc.
„Co się stało?“ spytała. „Diderot odmówił.“
„Gdzie tam!... Przyjął!... To głupstwo. Tu nie o Diderot’a chodzi.“
Ocierał chustką spocone czoło. Czekała, patrząc w jego przerażone oczy.
„Komendant Bastylji nie śmiał przyjść do pani... Jest zgubiony... Latude uciekł!...“
„Jak?... z Bastylji... uciekł?!“
„Tak jest... Ukrywano to przez kilka tygodni. Czyniono poszukiwania. Uciekł razem z d’Allegre. Tego już mamy w ręku. Ale Latude znajduje się pod ochroną Jeneralnych Stanów Holandji. Co zrobić?“
„W jaki sposób uciekł?“ nie mogła się nadziwić.
Opowiedział jej przebieg ucieczki na mocy pozostawionych śladów — wyrwanych belek, dziwacznych noży, drabinki usnutej z bielizny.
„To jest cudowny człowiek!“ rzekła.
Po jej twarzy przemknął wyraz zachwytu. Zmrużyła oczy, przypomniawszy oczarowanie jego blond włosów, w których pogrążyła ongi palce, lubując się ich miękkością i barwą. Jeden tylko książę de Gontant miał takie same marzycielsko-figlarne oczy, jak Latude. Może dlatego uległa jego natrętnym zalotom, kiedy pozbawiona już przez całe lata pieszczoty męskiej — odgrodzona murami od sypialni królewskiej — już tylko dama dworu i władczyni Francji, ale ex-miłośnica — dosłyszała w jego pocieszeniach kuszący poszept szczerej miłości. Był to piękny człowiek, dla którego zdradziła raz swoistą dumę: faworyty królewskiej. Pieszcząc jednak jego jasne włosy, miała wrażenie z zamkniętemi oczyma, że Latude nie siedzi w Bastylji, a jest przy niej w postaci księcia z bajki... nie przeklina jej w rymach, ale śpiewa pieśń miłosną głosem de Gontant’a.
Nagle wzdrygnęła się. Przypomniała, że przed kilku dniami w towarzystwie księcia de Gontant udała się w tajemnicy do kabalarki, w rudej peruce, z przyprawionym nosem z pęcherza rybiego, ze zmieniającą ją do niepoznania sztuczną brodawką na twarzy, aby zasięgnąć u niej wróżb przyszłości. Lękała się wówczas męża, który naraz wypłynął znów na widownię salonów paryskich. Surowość spowiednika, kierowanego przez Kurję, wymogła dla uprawnienia jej stanowiska w pobliżu Ludwika XV., przy jednoczesnem odpuszczeniu jej grzechu cudzołóstwa, — iżby spróbowała powrócić do męża. Zamurowania drzwi pomiędzy jej i króla sypialnią nie wystarczało; musiała wykazać się przed Watykanem, że to pan d’Étioles zatamował jej powrót do domu. Przez pana de Gontant upewniła się, że pan d’Étioles ani myśli przyjąć ją do sypialni małżeńskiej; bawi się doskonale z tancerkami i pije na umór. Wówczas wysłała doń list z prośbą o wybaczenie. Pijany mąż polecił odpowiedzieć, że „nie potrzebuje nałożnic królewskich, bo ma swoje“ — ale zarazem wyrwały mu się jeszcze groźby o policzeniu się z nią przy spotkaniu. Były to brednie pijanego — nie miały wagi — markiza otrzymała rozgrzeszenie. Ale dla spokoju chciała zapytać o wyrok karty. W ich prawdomówność wierzyła, boć wywróżyły jej przyszłość nieomylnie pod ręką pani Lebon, gdy była dzieckiem. Tamta „wróżka“ umarła. Polecono jej kabalarkę, do której udawały się w tajemnicy damy z arystokracji, nie wierzące w Boga, ale ufające kartom:
Kabalarka rzekła nieznajomej z „brodawką“:
„Prześladuje panią blondyn, który jest teraz w dalekiej podróży, zmawia się z wrogami pani i czyha na sposobność zadania pani ciosu. Zada go, jeżeli pani będzie miała chwilę słabości.“
„Blondyn... w podróży!“ teraz przyszło jej to na myśl. To nie mógł być pan d’Étioles. Oczywiście to był Latude, zbieg, znajdujący się w Amsterdamie.
„Czekam rozkazów, markizo!“ rzekł Lebel.
Wówczas wyciągnęła groźnym gestem rękę. Twarz jej była marmurowo spokojna.
„Nakazać naszemu posłowi w Amsterdamie, aby użył groźb — nie szczędził w potrzebie pieniędzy — niech zgodzi się na każdą sumę — aby zniewolić władze holenderskie do wydania Latude’a.“
„Do zezwolenia na nieoficjalne zabranie bez konsekwencji dyplomatycznych,“ poprawił Lebel.
„Sposób pozostawiam pańskiej głowie.“

Rząd francuski przekupił władze holenderskie za 234.000 liwrów, aby nie widziały, co uczynią w dniu 1. czerwca 1756 roku przebrani ajenci policyjni z Paryża na ulicy Amsterdamu. Napadli oni na Latude’a w zaułku, w pobliżu hotelu, w którym mieszkał, skrępowali go, wrzucili do zamkniętej karety, zakneblowanego ponieśli do portu, wsadzili do kajuty na yachcie rządowym, uzyskali przepustkę na przewiezienie przez granicę Flandrji „obłąkanego krewnego“ — obchodzili się z rzekomym chorym grubjańsko w podróży — i dostarczyli go do Bastylji. Tu, jak za pierwszym razem, zerwali zeń odzież, ubrali w łachmany, obecnie zakuli w kajdany na rękach i nogach i rzucili nieszczęśliwego na garść słomy w mrocznym lochu głębokich podziemi fortecy. Dozorcy ukarani aresztem za niedopilnowanie więźniów znęcali się nad nim mściwie za niełaskę, która ich przezeń dotknęła. Byli złośliwsi od szczurów. Bo szczury, które początkowo nie dawały mu spać w tej ciemnicy, gdzie spędził czterdzieści miesięcy karnych za ucieczkę — wyjadały z pod niego słomę i gryzły mu twarz i ręce — dały się w końcu anielsko cierpliwemu oswoić. Przychodziły i odchodziły za jego wolą, posłuszne tonom fujarki, którą zrobił sobie z przypadkowo znalezionej pod słomą gałązki bzu. Smętnie wygrywał na niej tym swoim nowym — i jedynym przyjaciołom.




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Leopold Blumental.