Markiza Pompadour/Rozdział XXX

<<< Dane tekstu >>>
Autor Leo Belmont
Tytuł Markiza Pompadour
Podtytuł Miłośnica królewska
Rozdział Po zamachu Damiensa
Wydawca Instytut Wydawniczy „Renaissance“
Data wyd. 1926
Druk Drukarnia Vernaya Sp. Akc.
Miejsce wyd. Warszawa — Poznań — Kraków — Stanisławów
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
Rozdział XXX.
Po zamachu Damiensa.

Wszelako i potem — niemal po upływie roku — ziemia paliła się pod jej stopami. O mało co nie wywrócił jej zamach Damiensa.
Dnia 5. stycznia roku 1757 fanatyk polityczny Robert Franciszek Damiens, z powodu dzikiego charakteru przezwany „Robertem Djabłem“, nie posiadający w gruncie rzeczy żadnej określonej idei, porwany raczej wirem namiętnych swarów chwili — skoczył na stopień powozu, w którym siedział Ludwik XV., jadący z Wersalu do Trianon na obchód święta Trzech Króli i zadał mu cios scyzorykiem.
Ranny Król, raczej wystraszony zamachem, niż zagrożony poważnem niebezpieczeństwem, po przeniesieniu do sypialni, znalazł się momentalnie w rękach troskliwego o jego duszę kościoła, czułej rodziny i zaniepokojonych o zdrowie monarchy medyków. Rozkaz królewski zawezwał po raz pierwszy Delfina do przewodzenia Radzie Państwa. Ojciec Desmaret, spowiednik Ludwika, zamknął się z nim i wezwał go do pogodzenia się z niebem. Ranny pod jego wpływem posłał królewskiej połowicy list z wyrażeniem skruchy z powodu win, które popełnił, zaniedbując cnotliwą Marję i zdradzając obowiązki sakramentu małżeńskiego.
Markiza de Pompadour nie otrzymała odeń ani słowa. W ciągu tych dni jedenastu, podczas których następca tronu był wszechwładnym panem, markiza pozostawała zamknięta w swoich komnatach, nieświadoma losu, który jej przeznaczono. Ale groźne milczenie Króla i dworu mówiło jej: „Odprawa!“ a krzyki i groźby tłumu tłoczącego się pod jej oknami dodawały: „Śmierć!“... Nie ważyła się wyjść, rozumiejąc, że spotkają ją uśmiechnięte szyderczo twarze dworaków, bezlitośnie ciekawe oczy zrzucających maski nieprzyjaciół, wypatrujące łez rychłej wygnanki. Markiza płakała — ataki sercowe powtarzały się raz po raz — popadała często w omdlenie. Pani Hausset czuwała nad nią, podczas gdy syn jej szpiegował dla doniesienia markizie, jakie wiatry wieją w apartamentach Króla.
Na szczęście przybyła do niej na wieść o wypadku bawiąca z dala od dworu serdeczna księżna de Brancas, odwiedzali ją współczujący kontroler generalny Saint-Florentin i przyjaciele Rouille i Moras, nie opuścił dzielny druh Berni, dodając jej otuchy.
Odetchnęła z ulgą, kiedy zjawił się wreszcie doktór Quesnay i rzekł: „Uspokoiłem się sam. Więc przychodzę uspokoić panią, Markizo. Niebezpieczeństwo minęło. Gdyby Król nie był tak rozpieszczony, mógłby dziś iść na bal“. Odtąd przybiegał po kilka razy dziennie, aby przynosić jej buletyny.
„Co mówi Król?“ pytała.
„Kiedy sondowałem ranę i rzekłem mu, że nie jest głęboka, odparł: ,Jest głębsza, niż sądzą medycy — sięga do serca‘.“
„Ach, tak — to cios! Zamach poddanego na monarchę!“
„Skarżył się jeszcze, że chociaż ciało jest silniejsze, w głowie czuje nieuleczalny zamęt.“
„Czy pytał o mnie?“
„Nie!“ rzekł Quesnay szczerze, spuszczając oczy, aby nie widzieć jej łez.
To było niepokojące. Próżno chciała zagłuszyć się, pisząc hymny na cześć Ludwika. Napisała:
O! gdybym mogła być sokołem.
Nad ukochanem krążyć czołem...
ale czuła, że ten patos brzmi fałszem w obliczu prozy smutnej rzeczywistości i że jej rymy są zgoła banalne. Pragnęła zapomnieć się, oglądając przysłane z założonej przez nią fabryki próbne gobeliny, ale przyćmione łzami oczy nie rozróżniały rysunków.
Nadewszystko niepokoiło ją jedno. Nie zjawił się u niej człowiek, który był jej kreaturą, który zawdzięczał jej całą swoją karjerę, wielki strażnik policji Machault, dotąd pochlebca, teraz — tak sądziła — zdrajca i wróg, zmawiający się na jej zgubę z ostającym się zawsze przy Królu ze schowanemi pazurkami d’Argensonem.
Przyszedł Berni. Lubił on Markizę, doskonale znając jej wady. Wyrozumiały na grzechy ogólne czasu, cenił jej zalety. Czasami przyjaźnie, ale zacięcie kłócił się z nią, broniąc swoich religijnych i politycznych zasad. Ustępował zawsze, kiedy argumentacja jej brała górę, gdyż nie był fanatykiem w żadnym wypadku. Szczęśliwy był, gdy ustępowała, przekonana jego racją. Od wypadku z królem powziął dla niej głębszą sympatję. Tak szczerym był jej żal, gdy zjawił się przed nią drugiego dnia po zamachu i oświadczył, że wypada być gotowym na wszystko: „Widziałem święte oleje w naczyniu, czekającem w pokoju sąsiednim z sypialnią królewską — na sygnał lekarzy.“ Wówczas padła mu w objęcia z tak gorącem szlochaniem, tak ostatecznie złamana, powtarzająca tylko dwa słowa: „Mój Ludwik!... mój Ludwik!“ że poprostu zdumiał wobec tego wytrwania miłości kobiecej, która przemogła wszystko — urazy zazdrości, powagę myśli o sprawach państwa, trwogę o los własny. Może to był tylko paroksyzm wstrząśniętych nerwów, ale duchowny był ujęty. „A powiadają, że jest oschła!“ myślał, głaszcząc jej włosy, jakby koił rozpłakane dziecko.
Teraz rozpromieniła się przez łzy na jego widok. „Drogi Berni! jest Mu lepiej!“... Ale zaraz opuściła smętnie głowę: „A zemną... wciąż gorzej. Machault zdradza. Nie był u mnie.“
„Nie sądź przedwcześnie. Jest zajęty przy Królu. Przyjdzie z pewnością.“
„Berni, powiedz mi prawdę, czy Król coś mówił o mnie.“
„Nie byłem u Króla. Lekarze zalecili, aby go jaknajmniej niepokojono.“
„Ale musiałeś rozpytywać. Ty mi nie skłamiesz, Berni. Czy ktoś wspomniał Królowi o mnie?“
„Zdaje się... nikt!“
„A, brudasy!... Więc nikt?“
„Owszem, książę Clermont nazwał pani imię. Mówił, że cię odwiedził.“
„Cóż Król?“
„Milczał!“
Ścisnęła rozpaczliwie oburącz głowę.
„Pamiętasz, drogi Berni, że dwa lata temu, gdy głośno szemrano, że trwonię fundusze państwa, że chciwość i miłość zbytku pchnęła mnie na dwór i każe trzymać się kurczowo klamki królewskiej, chciałam położyć kres kalumniom, odejść skromnie, zniknąć światu z oczu — nie pozwoliłeś mi. Dlaczegoś to uczynił?“
„Boś była potrzebną Królowi!“
„Wtedy dwór mi był wstrętny, Król zranił mi serce obojętnością, sama... nie upodliłam się do cna. Miałam w sobie odwagę zerwania. Rozdarłeś mój list do Króla. Czemu?“
„Bo potrzebna byłaś Francji!“
„Ale teraz... czyż lepiej będzie, gdy odejdę wygnana, wyżeniona wzgardą? Ach, Berni! radź — radź... Może lepiej będzie, jeżeli wyjdę zaraz z bram Wersalu — nazawsze.“
„Nie! czekaj... wiem, że Machault ma przyjść. Nie wolno ci ustąpić, bo jeszcze jesteś potrzebna. Tyle kół w maszynie państwowej łączy się z kółkami twego mózgu, że... nie wolno ci odejść. I to teraz, gdy wojna rozpętała się na dobre. Twoje odejście — to wstrząśnienie — tysiąc intryg i ambicyjek prywaty rzuci się do żeru.“
„Nie przeceniasz mnie?“
„Cenię, bo porównywam z innymi.“




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Leopold Blumental.