<<< Dane tekstu >>>
Autor Edmondo De Amicis
Tytuł Marokko
Wydawca Filip Sulimierski
Data wyd. 1881
Druk Redakcya Wędrowca
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Maria Obrąpalska
Tytuł orygin. Marocco
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


Sidi-Hassem.

Prowincya, do któréj miała wkroczyć karawana, była to pewnego rodzaju kolonia, rozdzielona pomiędzy wielką liczbę rodzin żołniérzy, w których służba wojskowa jest obowiązującą dla dzieci płci męzkiéj, w których każdy syn rodzi się już, że tak powiem, żołniérzem, od dzieciństwa służy jak może i pobiera żołd stały pierwéj jeszcze nim potrafi strzelbę udźwignąć. Nadto, te żołniérskie rodziny są wolne od płacenia podatków, a własność ich nie może być im odjętą lub wystawioną na sprzedaż, póki żyje choć jeden potomek płci męzkiéj. Wskutek tego tworzą one wojsko regularne, karne i wierne, z pomocą którego rząd może spokojnie pożerać, jak tu mówią, każdą zbuntowaną prowincyą; wojsko, że je tak nazwę, poborców, które więcéj oddaje rządowi niż go kosztuje, gdyż w Marokko żołniérz służy głównie finansom a najpierwszą sprężyną maszyny administracyjnéj jest miecz.
Zaledwie przekroczyliśmy granice Sidi-Hassem, ukazał się zdaleka tłum jeźdźców ku nam pędzących, na których czele powiewała zielona chorągiew.
Zdziwiło nas nie pomału, iż jechali uszykowani w dwa długie, równe szeregi z oficerami na przedzie.
O jakie dwadzieścia kroków od nas, nagle wszyscy razem stanęli jak wryci.
Dowódzca ich, otyły starzec z białą brodą, o przyjemnym wyrazie twarzy, w niezmiernie wysokim zawoju, zbliżył się do Posła i ściskając dłoń jego, powiedział:
— Witaj nam, pożądany gościu!
A potém, zwracając się do nas, dodał:
— Witajcie! witajcie wszyscy!
Ruszyliśmy naprzód.
Nowa eskorta wielce się różniła od eskorty Beni-Hassen. Twarze tych ludzi były umyte, broń ich mniéj brudna; wszyscy niemal mieli na sobie żółte buty haftowane czerwonym jedwabiem; szable z rękojeściami z rogu jednorożca, niebieskie płaszcze, białe kaftany, zielone pasy. Pomiędzy nimi wielu było starców, ale tych starców, co to wyglądają jakby skamieniali, dla których zdawałoby się, iż rozpoczęła się wieczność; kilku bardzo młodych jeszcze chłopców, dwóch zwłaszcza zaledwie dziesięcioletnich, pełnych życia, pięknych, zgrabnych, którzy patrzyli na nas z takim uśmiechem jakgdyby chcieli powiedziéć:
„E, przecież nie jesteście tak straszni jakeśmy sobie myśleli!“
Był tam pewien stary murzyn takiego wzrostu, że wyciągając nogi ze strzemion, niezawodnie dotknąłby się ziemi. Jeden z oficerów miał nawet pończochy.
W pół godziny potém spotkaliśmy drugi oddział, z czerwoną chorągwią, który połączył się z piérwszym i na czele którego jechał stary kaid. W miarę tego jak posuwaliśmy się naprzód, inne, coraz nowe gromadki, składające się z czterech, ośmiu, piętnastu ludzi konnych, każda ze swoją chorągwią, przyłączały się do nas, zwiększając eskortę.
Kiedy już eskorta cała się zebrała, rozpoczęły się zwykłe harce i strzały.
Poznać było można odrazu, iż to jest wojsko regularne; żołnierze skupiali się i rozpraszali z większym porządkiem niż ci wszyscy, których widzieliśmy dotychczas. I zabawę z prochem wykonywali nieco inaczéj. Jeden z nich, popuściwszy cugle, mknął naprzód jak strzała; drugi, widząc to, pędził za nim co koń wyskoczy; gonitwa taka trwała przez chwilę; nagle ów piérwszy stawał na strzemionach, obracał się wtył całą górną częścią ciała i strzelał, mierząc prosto w pierś tego, który go ścigał; ścigający w téj saméj chwili dawał ognia do niego, tak iż gdyby kulami strzelali do siebie, obaj jednocześnie pospadaliby z siodeł bez ducha. Pod jednym z nich, gdy w cwał pędził, koń nagle upadł; wyrzucony z siodła jeździec przeleciał ponad głową konia i padł o kilkanaście kroków przed nim; a nam się zdawało przez chwilę że się zabił na miejscu. On wszakże, w mgnieniu oka, zerwał się na równe nogi, dosiadł swego rumaka i porwawszy za strzelbę, z większym jeszcze szałem niż dotąd zaczął strzelać raz po raz. Każdy coś krzyczał, każdy coś wołał; słyszeliśmy do koła: Strzeżcie się, strzeżcie! Wszystkich was biorę na świadków. To ja! To śmierć! Biada mi!
Ten okrzyk wydal jeden z nich, któremu strzelba nie wypaliła. Z drogi przed golibrodą! (Tak wołał cyrulik wojskowy). Jakiś młody chłopak zawołał: Na cześć mojej malowanéj! co pobudziło do śmiechu wszystkich jego towarzyszy. Tłumacze objawili nam, iż chciał powiedziéć: na cześć mojéj kochanki, która jest piękna jak obrazek. Dziwném, naprawdę, wydało nam się to porównanie w ustach jednego z tych ludzi, którzy dla malowanych postaci czują niekłamaną odrazę, a o malarstwie w ogóle nie mają najmniejszego pojęcia. Dwaj chłopcy najmłodsi, pochyleni w ten sposób iż głowy ich prawie leżały na siodłach, przemknęli razem, wołając: Z drogi przed braćmi! i strzelając w ziemię.
Tak dojechaliśmy do owéj kuby Sidi-Hassema, w pobliżu któréj miał stanąć nasz obóz.
Biédny Hamed-Ben-Kasen-Buhamej! Dotychczas tylko pobieżnie o nim mówiłem; ale właśnie w téj chwili; przypominając sobie iż owego poranku widziałem go we własnéj osobie, tego generała wojsk Szeryfów, jak pomagał służbie we wbijaniu do ziemi kołków poselskiego namiotu, uczuwam nieodbitą potrzebę wyrażenia mu mojéj wdzięczności i uwielbienia. Ah! cóż to za poczciwy był z niego generał! Od dnia wyjazdu nie kazał obić ani jednego żołniérza, ani jednego posługacza; nie okazał ani na jednę chwilę złego humoru; zawsze najwcześniéj z namiotu wychodził i zawsze ostatni szedł na spoczynek; nigdy nie dał poznać po sobie, aby te czterdzieści franków, które na miesiąc pobierał, miały mu się wydawać wynagrodzeniem może nieco za szczupłém: nie miał cienia zarozumiałości i dumy: pomagał nam wsiadać na koń, próbował własnoręcznie czy nasze siodła mocno podwiązane, podpędzal kijem, przejeżdżając mimo, te z naszych mułów, które najwięcéj okazywały uporu: był zawsze gotów każdemu się przysłużyć; odpoczywał skulony na ziemi jak ostatni ze sług, obok naszych namiotów; uśmiéchał się do nas każdą razą gdy widział że my się śmiejemy; częstował nas kuskussu, zrywał się na równe nogi, jakby lalka na sprężynach na jedno skinienie Posła; pięć razy na dzień, jako prawowity muzułmanin, odmawiał pacierze, liczył jaja mony, był obecny przy zarzynaniu baranów, zaglądał do albumów malarzy, nie objawiając najmniejszego zgorszenia; słowem był to, jak sądzę, człowiek najbardziéj ad hoc, jakiego Jego Sułtańska Mość mogła dla tej misyi wybrać śród tłumu swych bosych generałów. Hamed Ben-Kasen często z dumą wspominał o tém, iż jego ojciec był generałem podczas wojny z Hiszpanią i nieraz mówił nam o swoich synach, którzy mieszkali z matką w Mekinez, jego mieście rodzinnym. Już od trzech miesięcy, rzekł pewnego dnia z westchnieniem, nie widziałem ich! Może chciał powiedziéć: nie widziałem jéj, a powiedział ich przez skromność.
Po złożeniu mony, przy któréj byliśmy obecni i w któréj, pomiędzy innemi rzeczami, znajdował się tak olbrzymi półmisek kuskussu, iż go z trudnością dźwigało pięciu arabów, schroniliśmy się do namiotów aby tam zażywać rozkosznego uczucia, spowodowanego upałem dochodzącym do czterdziestu stopni, który zmniejszał się dopiéro po czwartéj, i przez czas trwania którego cały obóz zalegała głęboka cisza. O czwartéj życie znów się budziło. Malarze brali się do pędzlów, lekarz przyjmował chorych, ten szedł się kąpać, ten strzelać do celu, ten na polowanie, ten na przechadzkę, albo w odwiedziny do sąsiedniego namiotu, albo przyglądać się szarży eskorty, albo do kucharza patrzéć jak biedak wścieka się ze złości, nie mogąc dać sobie rady w przeklętéj Afryce, albo do duarów poblizkich; tak iż u stołu każdy miał coś da opowiedzenia i do ożywionéj rozmowy treści nie brakło.
Tegu wieczora, o zachodzie słońca, poszedłem z komendantem patrzéć na żołnierzy eskorty, którzy mustrowali się na wielkiéj łące w pobliżu obozu.
Do stu arabów, siedząc na brzegu jakiegoś rowu, przyglądało się mustrze.
Zaledwie nas spostrzegli, najprzód kilku, potém wielu, wreszcie wszyscy powstawali i, powoli, skupili się za nami.
Udaliśmy, że ich nie spostrzegamy. Przez kilka chwil piérwszych żaden się nie odezwał; następnie jeden z nich zaczął coś mówić, z czego wszyscy się roześmiali. Po tym pierwszym przemówił drugi, po drugim trzeci, czwarty, dziesiąty, a każde słowo wywoływało śmiech ogólny. Oczywiście z nas się śmiali; nadto spostrzegliśmy wkrótce, że śmiechy głośniejsze odpowiadają naszym poruszeniom i dźwiękom naszych głosów. Rzecz prosta: znajdowali nas śmiesznymi. Ale co mówili? Właśnie dowiedzićé się tego byliśmy ogromnie ciekawi. O parę kroków przechodził pan Morteo: skinąłem nieznacznie na niego z wyrazem błagalnym, a gdy się przybliżył, zacząłem go prosić, aby z nami pozostał i chciał słuchać uważnie co arabowie mówić będą, i nam tłumaczył dosłownie żarciki tych hultai. Pan Morteo przystał na to od razu?
Jeden z arabów zrobił po chwili jakąś uwagę, która, jak zwykle, śmiéch wywołała.
— Mówi on, przetłumaczył pan Morteo, iż nie może zrozumiéć do czego służą poły naszego ubrania i wpada na domysł, że chyba do tego aby zakrywać ogon...
Zaraz potém nastąpiła nowa uwaga i nowy wybuch śmiéchu.
— Powiada, że ten przedział, który pan ma na swéj głowie od karku aż do czoła, jest drogą na któréj weszki odbywają lab-el-barode.
Trzecia uwaga, trzeci wybuch śmiechu.
— Mówi, że naiwni są ci chrześcianie, którzy dla przyjemności wydawania się wysokimi, kładą sobie garnek na głowę i dwie podpórki pod pięty...
W téj chwili jeden z psów obozowych nadbiegł i zaczął się kręcić koło nas.
Czwarta uwaga i tą razą śmiéch szalony.
— O, tego za wiele! rzekł pan Morteo.
— Hultaj ten mówi, że pies przybiegł witać się z innymi psami... Czekajcie ja was tu zaraz rozumu nauczę!
I, obracając się szybko do nich, głosem groźby kilka słów po arabsku powiedział.
Jakby piorun pośród nich uderzył, w mgnieniu oka rozbiegli się na wszystkie strony.
Ale, przedewszystkiém, bądźmy sprawiedliwi! Pomijając lab-eb-barodę pewnych owadów i pokrewieństwo a psami, czyż ci ludziska nie mieli słuszności mówić o nas tak, jak mówili gdy nas porównywali do siebie? Przecież i my sami, dziesięć razy na dzień co najmniéj, podczas gdy do koła nas przelatywali ci wspaniali jeźdźcy, mówiliśmy jeden do drugiego: Tak; jesteśmy wprawdzie ludźmi ucywilizowanymi, jesteśmy przedstawicielami wielkiego narodu, w głowach dziesięciu z nas mieści się więcej nauki niż w całém państwie Szeryfów; ale siedząc na tych mułach, w ubraniu takiego kroju i takiej barwy i w tych czarnych cylindrach, o mój Boże, jakże okropnie musimy przy tych ludziach wyglądać! I była to wielka prawda! Ostatni z tych obdartusów na koniu był powabniejszy, wspanialszy i bardziéj godzien spojrzenia kobiety, niż wszyscy razem salonowcy europejscy.
U stołu tego wieczora mieliśmy inną scenkę zabawną.
Przyszli w odwiedziny do Posła i usiedli obok niego dwaj najstarsi kaidzi eskorty.
Poseł zapytał ich, czy nigdy nie słyszeli o Włoszech.
Obaj jednocześnie, ręką robiąc żywy ruch przeczący jak gdyby im chodziło o zrzucenie z siebie jakiegoś niesłusznego podejrzenia, odpowiedzieli spiesznie:
— Nigdy! nigdy!
Wówczas poseł, z cierpliwością bakalarza, udzielił im kilku wiadomości geograficznych i politycznych, odnoszących się do nieznanego kraju.
Słuchali go z szeroko otwartemi oczami i usty — jak ciekawe dzieciaki, a potém jeden z nich spytał:
— Jak wielką jest ludność waszego kraju?
— Włochów liczą dwadzieścia pięć milionów, odpowiedział poseł.
Okazali silne zdumienie.
— A w Marokko, zapytał drugi, ile też jest mieszkańców?
— Cztery miliony, odrzekł poseł na pól żartem, aby ich wybadać.
— Tylko cztery! zawołali prostodusznie, poglądając na siebie.
Ci dwaj poczciwi generałowie wiedzieli tyleż o Marokko ile i o Włoszech a o swojéj prowincyi, być może, nie więcéj niż o Marokko. Lecz wkrótce potém ubawili nas jeszcze bardziéj.
Pan Marteo pokazał im fotogram swéj żony, mówiąc:
— Przedstawiam panom moją żonę.
Przyglądali się jej długo z wielkiém zajęciem, a potém obaj jednocześnie spytali:
— A inne?
Musieli zapomniéć, a może nie wiedzieli wcale, że chrześcianie, biedacy! kilku żon miéć nie mogą.
Owej nocy usnąć było niepodobna. Gdakały kury, szczekały psy, beczały barany, rżały konie, śpiéwały obozowe straże, dzwoniły dzwoneczki przekupniów wody, kłócili się żołniérze o podział mony, potykali się i zawadzali słudzy o kołki i sznury namiotów; zdawało się, iż obóz w jakiś targ się zamienił. Ale, już nam tylko cztery dni do końca podróży zostało i mieliśmy pewien czarodziejski wyraz, który pocieszał nas we wszystkich dolegliwościach a którym był:
— Fez!



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Edmondo De Amicis i tłumacza: Maria Obrąpalska.