Marokko/Beni-Hassen
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Marokko |
Wydawca | Filip Sulimierski |
Data wyd. | 1881 |
Druk | Redakcya Wędrowca |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | Maria Obrąpalska |
Tytuł orygin. | Marocco |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Przeszło godzinę jechaliśmy śród pól niezmiernie wysokiego jęczmienia, z którego miejscami to spiczasty namiot wyzierał, to ukazywał się słup dymu, to sterczała głowa wielbłąda. Na drodze naszéj a raczéj na tworzących ją ścieżkach biegały niedźwiadki, węże, jaszczurki. Słońce w ciągu téj jednjé godziny tak dalece rozpaliło nam siodła, że prawie niepodobna było rękę na nich utrzymać. Światło raziło nam oczy, kurz nas dusił, milczeliśmy wszyscy. Równina, która jak morze rozścielała się przed nami, napełniała mię jakimś niewytłumaczonym strachem czy niepokojem i zdało mi się chwilami, że karawana będzie szła wiecznie, że nigdy nie skończy się ta nasza pielgrzymka. Lecz ciekawość zobaczenia zblizka tych dzikich Beni-Hassenów, o których już tyle słyszałem, dodawała mi nieco otuchy. Co to za ludzie? zapytałem tłumacza. Złodzieje i zbóje, odpowiedział, najpodlejsze plemię w Marokko. Po téj odpowiedzi z rosnącą niecierpliwością zacząłem wpatrywać się w widnokrąg.
Przedstawiciele podłego plemienia nie kazali zbyt długo czekać na siebie.
Zdala, przed sobą, spostrzegliśmy wielki obłok kurzawy, a kilka minut potém zostaliśmy okrążeni tłumem trzystu dzikich na koniach, w ubiorach zielonych, żółtych, czerwonych, białych i fiołkowych. Wszyscy byli brudni, obdarci, rozczochrani, potargani, zdyszani, jak gdyby prosto z bitwy wracali. Śród gęstego kurzu, który nas otaczał, zobaczyliśmy ich gubernatora, olbrzyma o długich włosach, z wielką czarną brodą, ze strzelbą przewieszoną przez ramię, a za nim dwu siwych wicegubernatorów. Wszyscy trzéj zbliżyli się do Posła, uścisnęli mu rękę i znikli. Zaraz potém rozpoczął się zwykły popis: strzały, okrzyki i harce na koniach. Wyglądali jak opętani. Strzelali pod nogi naszych mułów, tuż nad naszą głową, koło twarzy, szyi, ramion. Ktoby na nich patrzył zdaleka, wziąłby ich niezawodnie za jakąś bandę zbójców, która na nas napadła. Byli pomiędzy nimi starcy, ogromni, z długiemi, białemi brodami, wyschli jak kościotrupy, którzy pomimo to zdawali się stworzeni, aby przeżyć lat setki. Byli młodzieńcy o długich kędzierzawych włosach, które unosiły się z wiatrem jak grzywy. Wielu z nich miało piersi, nogi i ramiona całkiem obnażone, zawoje podarte i łachmany czerwone owinięte do koła głowy; haiki rozpadające się w szmaty, stare popsute siodła, uzdeczki z powrozu, miecze i puginały olbrzymie, przeróżnych najdziwniejszych kształtów. Ah! a ich twarze! Niepodobna, mówił komendant, niepodobna aby ci ludzie mieli się wyrzec przyjemności wystrzelania nas wszystkich! Na każdej z tych twarzy zdawały się być wypisane jakieś krwawe dzieje. Mijając nas poglądali na nas z podełba, bokiem, jakby dla ukrycia wyrazu swych oczu. Stu jechało za nami, stu obok na prawo, innych stu na lewo, nie w zwartych szeregach lecz szeroko rozpierzchnięci po polach. Ta straż po bokach trochę nam się dziwną wydala; wkrótce jednak przekonaliśmy się, iż nie była zbyteczną. Im daléj posuwaliśmy się naprzód, tem więcéj ukazywało się namiotów, tu i owdzie na równinie rozsianych; wreszcie przejechaliśmy przez kilka wiosek, otoczonych wieńcem fig indyjskich i aloesów. Ze wszystkich tych namiotów, za zbliżeniem się naszém, nadbiegali arabowie, niemający na sobie nic oprócz brudnéj koszuli; śpieszyli gromadkami, pieszo, konno, na osiołkach, po dwoje, po troje nieraz na jednym wierzchowcu; kobiety z niemowlętami zawieszonemi w jakiéjś płachcie na plecach, starcy podtrzymywani przez dzieci, wszyscy zdyszani, wszyscy zaciekawieni i, kto wie nawet czy tylko zaciekawieni! Stopniowo, do koła nas, zebrał się cały naród. Wówczas żołniérze eskorty zaczęli go rozpędzać. Rzucali się w całym pędzie to w tę, to w ową stronę na liczniejsze gromadki, krzycząc, wyjąć, bijąc, wywracając jeźdźców i konie, i ściągając na siebie tysiące przekleństw i obelg, których im nie szczędzili napastowani. Lecz gromadki, rozproszone na chwilę, tworzyły się nanowo i ciągle pędziły za nami. Przez dym i kurzawę, które miejscami na jedno mgnienie oka błyski strzałów rozdzié rały, widzieliśmy na tych ogromnych polach, w oddali, namioty, konie, wielbłądy, trzody, grupy aloesów, słupy dymów, gromady ludzi ku nam zwróconych twarzami, nieruchomych, zapatrzonych, w postawach wyrażających podziw niemały. Nareszcie byliśmy na ziemi zamieszkałéj! Więc to nie bajka, więc istnieje naprawdę ten naród marokański! Po godzinie przyśpieszonéj jazdy znaleźliśmy się znowu w okolicy samotnéj, pustéj, w któréj nikt już nam nie towarzyszył oprócz eskorty. Ujechaliśmy jeszcze milę drogi, i najniespodzianiéj, za laskiem fig indyjskich, który nam okrążyć wypadło, ujrzeliśmy, z radością niemałą, białą, włoską chorągiew, powiewającą w środku naszéj przenośnéj, że ją tak nazwę, mieściny, której ostatnie domki właśnie w téj chwili stawiano.
Obóz znajdował się nad brzegiem Sebu, który opisuje łuk wielki od miejsca gdzieśmy się przezeń przeprawili aż do tego miejsca innego gdzie teraz stanął nasz obóz.
Gęsty łańcuch straży pieszych, uzbrojonych w strzelby, ciągnął się do koła namiotów.
Więc ta okolica naprawdę nie była zbyt dla nas bezpieczną?
Gdybym wówczas nawet i mógł jeszcze o tém wątpić, upewniłyby mnie w tém najzupełniéj te wiadomości, które późniéj zebrałem.
Beni-Hassenowie jest to plemię najbardziéj burzliwe, odważne, bitne, zuchwała i złodziejskie z całéj doliny Sebu. Ostatniemi czasy, w roku 1873, kiedy na tron wstąpił obecnie panujący sułtan, wybuchło pomiędzy niemi powstanie, które rozpoczęło się od zrabowania domu gubernatora i od porwania mu wszystkich jego kobiét. Kradzież stanowi ich główne rzemiosło. Zbierają się w oddziały, każdy na koniu i zbrojno, i robią wycieczki na przeciwległy brzeg Sebu, tudzież do ziem sąsiednich, zabierając wszystko co tylko mogą zabrać lub zawlec za sobą i mordując (dla bezpieczeństwa) każdego kogo spotkają po drodze. Karność wojskowa jest u nich wielka, mają swych dowódzców, swoje ustawy i prawa szanowane przez wszystkich, bo w pewnym stopniu nawet przez sam rząd, który czasami się niemi posługuje, aby odebrać to, co mu zostało zabrane. Obdzierają bez miłosierdzia ludzi zapomocą podatków i wykupów samowolnie nakładanych. Człowiek przez nich z mienia wyzuty, zamiast czas tracić na bezowocne skargi i procesy, odzyskuje to co mu zabrano, płacąc jakąś umówioną summę dowódzcy złodziei. Zwłaszcza, co do dzieci, istnieje tu przekonanie, iż wszystkie kraść muszą, Jeżeli które z nich zostanie za to postrzelone, albo ugodzone w głowę kamieniem, tém gorzéj dla niego; wiadomo bowiem, iż nikt nie chce być okradzionym; a zresztą, nie ma przecież róży bez kolców. Każdy ojciec mówi najotwarciéj, iż syn ośmioletni zarabia niewiele, dwunastoletni daleko więcéj, szesnastoletni bardzo wiele. Każdy złodziéj obiera sobie jakąś jednę specyalną gałąź kradzieży jest złodziéj owsa i siana, złodziéj bydła, złodziéj koni, złodziéj uprawiający swe godne rzemiosło jedynie na targach, złodziéj duarów[1], złodziéj dróg bitych. Są nawet złodzieje pobierający opłatę od wszystkich kobiét złego życia, które i tu, śród tych koczowniczych plemion, często się trafiają. Na gościńcach napadają w szczególności na żydów, którym zabroniono jest nosić oręż. Lecz kradzieże najbardziéj pospolite są te, od których cierpią duary. W tym bowiem zawodzie nie tylko Beni-Hassenowie, lecz całe Marokko posiada mistrzów niedorównanych. Udają się na łup konno, a powodzenie wyprawy zależy nietyle od ostrożności ile od szybkości obrotów. Przelatują, porywają i nikną tak, iż napadnięci nie mają czasu ich poznać. Są to kradzieże wykonywane w lot, szybkie jak błyskawica, przypominające sztuki konnych kuglarzy. Jest i inny rodzaj kradzieży, niemniéj mistrzowski, któréj spełnienie nie wymaga konia. Pieszy złodziéj przenika do duaru nagi, gdyż psy nie szczekają na człowieka nagiego; namydlony od stóp do głowy, aby wyliznąć się z rąk tego, kto go schwyta; z pękiem zielonych gałęzi w ręku, aby konie myśląc że to drzewo, nie przelękły się go. Koń stanowi dla niego zdobycz najbardziéj pożądaną. Czepia się jego szyi rękami, nogi wyciąga pod jego brzuchem, skutkiem czego przestraszone zwierzę unosi go z duaru z szybkością strzały. Zuchwałość ich przechodzi wszelkie pojęcie. Nie ma karawany, czy to jakiegoś baszy, czy kupieckiéj, czy nawet poselskiéj.
do któréj obozu, pomimo najsilniejszéj straży, przeniknąłby nie zdołali. Czołgając się, pełzną, przypadają do ziemi okryci trawą, słomą, liśćmi, skórą baranią; udają żebraków, chorych, szaleńców, świętych. Narażają życie swe za jedne nędzną kurę; przebywają dziesięć mil drogi dla paru franków. Doszli do takiéj wprawy, iż udawało im się nieraz wyciągać z pod poduszki śpiących posłów, woreczki z pieniędzmi. A właśnie owéj nocy, pomimo czujnych straży opasujących nasz obóz, uprowadzili barana uwiązanego do łóżka kucharza, który, spostrzegłszy zrana że mu go skradziono, stał jak wryty przez pół godziny z załamanemi rękami przed swym namiotem i wołał tylko od czasu do czasu: O Matko Boska! cóż to za kraj! co za kraj! co za kraj?
Wspomniałem tu o duarze, a ponieważ byłoby rzeczą niedarowaną mówiąc o Marokko pominąć milczeniem duary, więc postaram się skreślić ich opis na podstawie tego co sam widziałem a więcéj jeszcze tego co mi u nich opowiadał pan Morteo, który pośród nich żyje już od lat dwudziestu.
Ten pan Morteo, mówiąc nawiasem, jest to naprawdę nieco dziwny człowiek. Włoch, z Genui rodem, przystojny jeszcze, młody, ożeniony z angielką, kobiétą bardzo piękną, ojciec dwojga ślicznych dzieciaków, posiadający do tego tak znaczny majątek, iż mógłby żyć sobie nie tylko wygodnie ale wspaniale w każdéj europejskiéj stolicy, skazał siebie natomiast na dobrowolne wygnanie, zagrzebał się w Mazaganie. małéj mieścinie leżącej na atlantyckiém wybrzeżu, w odległości dwustu kilometrów od Marokko, i pędzi żywot śród arabów i maurów, zajęty wyłącznie swoją rodziną i swoim handlem, nie widując całemi miesiącami europejskiéj twarzy i nie mając z cywilizowanym światem żadnych innych stosunków, oprócz tych tylko, iż prenumeruje dwa pisma illustrowane. Od czasu do czasu robi wycieczki do Włoch lub do Francyi, ale nudzi się tam niezmiernie i siedząc w loży La Scala albo wielkiéj opery, wzdycha do swego maurytańskiego domku nad brzegiem oceanu, do swych trzód, do swego duaru, do cichego spokojnego życia Afryki, téj swojéj drugiéj ojczyzny. W tym kraju, w którym przed niedawnemi czasy pewien agent konsularny francuski dostał obłąkania, a inny usiłował zagrzebać się żywcem w piaskach wybrzeża, on nigdy, ani przez dzień jeden spleenu nie zaznał. Mówi po arabsku, jada po arabsku, żyje pomiędzy arabami, przypatruje się im, bada, kocha ich, broni, przyswoił sobie od nich kilka wad i kilka dobrych zalet; nie ma już, słowem, nic europejskiego, oprócz rodziny, ubrania i wymowy genueńskiéj. Z tém wszystkiém, od piérwszego do ostatniego dnia podróży był dla nas tak miły, tak serdeczny, jak rzadko który rodak na obczyźnie. Tłumacz, nadzorca, przewodnik, towarzysz, zjednał sobie serca nas wszystkich, stał się potrzebny dla każdego i w tém jedném tylko nigdyśmy się z nim zgodzić nie mogli, iż podczas gdy my życzyliśmy dla Marokko cywilizacyi, on, przeciwnie, utrzymywał, że cywilizacya uczyniłaby ten naród stokroć gorszym i nieszczęśliwszym; i muszę to wyznać, że chociaż zapewne nie miał słuszności, czasami trudno było z nim się nie zgodzić.
Duar składa się zazwyczaj z dziesięciu, piętnastu lub dwudziestu rodzin, które najczęściéj są złączone z sobą jakiémiś węzłami pokrewieństwa. Każda rodzina ma swój namiot. Namioty są ustawione w e dwa równoległe szeregi, oddalone od siebie na trzydzieści kroków mniéj więcéj tak, iż tworzą w środku rodzaj prostokątnego, z obu stron otwartego placyku. Namioty niczém się prawie pomiędzy sobą nie różnią. Zrobione są z wielkiego kawałka czarnéj albo orzechowéj tkaniny, sporządzonej z włókien karłowatych palm, i koziéj lub wielbłądziéj wełny, która zawiesza się na dwu drągach lub dwu grubych trzcinach, połączonych z sobą belką na nich leżącą. Kształt tych namiotów jest jeszcze zupełnie takim, jakim był kształt owych mieszkań Numidyjczyków Jugurty, które Sallustiusz porównywa do okrętu przewróconego tramem spodnim do góry. W jesieni i w zimie płachta spuszcza się aż do ziemi i przytwierdza się do niéj za pomocą kołków i sznurów, w taki sposób, aby się pod nią ani wiatr ani woda nie mogły przedostać. W lecie płachta wyżéj się podnosi, tak aby od dołu był szeroki pusty pas dla swobodnego krążenia powietrza; namiot do koła otacza niewysoki płotek ochronny, czy to z trzciny, czy z sitowia, czy z cierni. Dzięki temu w namiotach jest więcéj chłodu w lecie, zimą zaś mniéj wilgoci niż nawet w domach maurytańskich po miastach, które nie mają ani drzwi należycie opatrzonych, ani szyb w oknach. Naogół największe namioty mają dwa lub półtrzecia metra wysokości, długości metrów dziewięć lub dziesięć; te zaś, które przechodzą te miarę, trafiają się niezmiernie rzadko i są własnością bogatych szeików. Przepierzenie z trzciny dzieli namiot na dwie części. Po jednéj stronie sypia ojciec i matka, po drógiéj dzieci i reszta rodziny. Jedna lub dwie maty z łoziny, skrzynia drewniana pomalowana jaskrawemi barwami w arabeski, w któréj chowają ubranie; okrągłe zwierciadełko z Wenecyi albo z Tryestu, wysoki trójnóg (denarek) z trzciny, który przykrywają haikiem, aby się pod nim umywać; dwa kamienie dla mielenia zboża, duży warsztat tkacki, kształtem nie różniący się zapewne od tych, jakich używano za czasów patryarchy Abrahama, prosta lampa blaszana, kilka garnków glinianych, kilka skór kozich, parę talerzy, przęślica, siodło, strzelba, wielki puginał: oto cały sprzęt każdego niemal takiego szałasu. W jednym rogu kwoczka z kurczętami, u wejścia piecyk z dwu cegiełek, z jednéj strony namiotu mały ogród warzywny, nieco dalej kilka dołów okrągłych przykrytych cementem lub kamieniami, w których przechowują zboże. We wszystkich niemal duarach znajduje się namiot ustronny, w którym mieszka nauczyciel szkółki; nauczycielowi takiemu duar wypłaca co miesiąc pięć franków i zaopatruje go w żywność. Wszystkie dzieci schodzą się u niego, aby powtarzać niezliczone razy jedne i też same wyjątki z koranu i aby je pisać, kiedy już je umieją na pamięć, na drewnianéj tablicy. Większa ich część przestaje chodzić do szkoły przedtem jeszcze, nim się czytać nauczy, aby rodzicom pomagać w robocie na polu i w domu, i wkrótce zapomina nawet tę odrobinę wiadomości, którą już zdobyć zdołała. Ta mała ich liczba, która ma ochotę i możność uczenia się, uczęszcza do szkółki aż do lat dwudziestu, potém przenosi się do miasta, tam kończy nauki i zdobywa sobie stopień a raczéj tytuł taleba, który znaczy tyleż co pisarz, rejent lub ksiądz, bo u mahometan prawo duchowne i świeckie jest jedną i tą samą rzeczą. Życie w takich duarach jest nadzwyczaj jednostajne i proste. O świcie wszyscy wstają, odmawiają pacierze, doją krowy, robią masło i wypijają pozostałą po niém maślankę. Za naczynia do picia służą im muszle, które kupują u mieszkańców wybrzeży. Potém mężczyźni idą w pole pracować, zkąd do domu dopiéro nad wieczorem wracają. Kobiety noszą wodę i zbierają drzewo na opał; mielą zboże, tkają grube tkaniny, z których sporządzają się ubrania dla nich i dla ich mężów, kręcą powrozy do namiotów z włókien karłowatéj palmy, posyłają na pola obiad dla mężczyzn i przygotowują kuskussu na wieczerzę. Do kuskussu mieszają boby, dynie, cebulę i inne warzywa; czasami cukier, pieprz i sok mięsny; w dnie świąteczne jadają z mięsem. Po powrocie mężczyzn spożywają wieczerzę i zwykle o zachodzie słońca wszyscy spać idą. Czasami po wieczerzy jakiś starzec otoczony gronem rodziny i krewnych opowiada bajkę lub prawdziwą przygodę. Podczas nocy duar jest pogrążony w ciemności i ciszy, tylko przed jednym jakimś namiotem pali się lampka, która służy za przewodnika dla zbłąkanych podróżnych. Ubiór tak mężczyzn jako też i kobiet stanowi koszula z bawełnianego płótna, płaszcz i gruby haik. Płaszcz i haik piorą nie częściéj jak trzy lub cztéry razy do roku przed uroczystemi świętami; skutkiem czego te części ubrania są tak ciemne jak ich skóra, a czasami od niéj czarniejsze. O czystość ciała dbają nieco więcéj, gdyż bez ablucyj przepisanych koranem nie mogliby się modlić. Kobiety najczęściej myją co ranka całą swoją osobę, ukrytą pod haikiem zarzuconym na denarek. Ale, pracując tak jak pracują i śpiąc tak jak sypiają, są wiecznie brudni, pomimo że, o dziwo! używają mydła. W wolnych chwilach, wielu z nich grywa w karty, a kiedy nie grają w karty, najmilszą rozrywkę dla mężczyzn stanowi leżenie na wznak na ziemi i podrzucanie w górę i łapanie na ręce jak piłkę swoich dzieciaków; do których jednak w miarę tego jak podrastają, przywiązanie ich stygnie. Dzieci również stopniowo obojętnieją dla swych ojców. Wielu z tych synów duaru dochodzi do wieku lat dwunastu i czternastu, nie widziawszy nigdy innego domu nad te swoje namioty; to téż ciekawém jest posłuchać maurów i europejczyków, którzy do miast biorą ich na swą służbę, opowiadających o tém zdumieniu, jakiego wzięci z duaru chłopcy doznają wchodząc po raz piérwszy do pokoju; jak macają ściany, jak nogą stukają w podłogę, z jakiem żywém wzruszeniem podchodzą do okna, jak się staczają ze schodów. W tych koczowniczych wioskach najważniejszymi wypadkami są śluby. Pannę młodą, siedzącą na wielbłądzie, owiniętą w biały płaszcz, całą woniejącą, z paznokciami pomalowanymi na czerwono hennesem, z brwiami poczernionemi korkiem palonym i najczęściéj należycie utuczoną na tę uroczystość pewną trawą zwaną ebbo, którą dziewczyny arabskie spożywają w wielkiéj ilości, rodzina i przyjaciele odprowadzają śród hałaśliwych okrzyków i strzałów do duaru pana młodego. Duar pana młodego zaprasza na ten dzień okoliczne duary, i których przybywa nie raz stu i dwustu mężczyzn na koniach, uzbrojonych w strzelby. Oblubienica zsiada z wielbłąda przed namiotem swego przyszłego męża i usiadłszy na siodle, przybraném w liście i kwiaty, przygląda się zabawie. Podczas gdy mężczyźni wykonywają lab-el-barode, kobiéty i dziewczęta zbierają się przed nią w kółko i tańczą, a raczéj skaczą, przy dźwiękach piszczałki i bębna, do koła rozesłanego na ziemi haika, na który każdy z zaproszonych przechodząc, rzuca pieniądz dla nowożeńców; woźny głosem donośnym oznajmia o wielkości daru i wyraża jakieś dobre życzenie ofiarującemu. Pod wieczór kończą się tańce, milkną strzały, wszyscy siadają na ziemi, śród zgromadzonych zaczynają krążyć olbrzymie półmiski kuskussu, pieczone kury i barany, herbata, cukierki, owoce, i wieczerza przeciąga się aż do północy. Następnego poranku, panna młoda, cała w bieli, oprócz czerwonéj wstążki, która opasuje jéj twarz w taki sposób że pod nią ukryte są usta, z kapturem nasuniętym na czoło, w towarzystwie krewnych i przyjaciół, obchodzi sąsiednie duary, aby powtórnie zbierać pieniądze. Potmé mąż wraca do pracy około roli, żona pełni wszelkie roboty, których dom wymaga, i... miłość ulatuje. Kiedy jedno z nich umiera, powtarzają się tańce. Najbliższy z krewnych wylicza zalety zmarłego; inni, zebrawszy się do koła niego, tańczą, w postawach i rzutach starając się boleść wyrazić; obrzucają się błotem, drapiąc twarz paznokciami, wydzierają sobie włosy; następnie obmywają trupa, zawijają go w nowe płótno, niosą na tragach na cmentarz i kładą do grobu w taki sposób, aby leżąc na prawym boku twarz miał ku wschodowi zwróconą. To są ich zwyczaje i obrządki jawne, widoczne, że je tak nazwę; lecz iluż to innych nie znamy? Któż poznał, kto zbadał wewnętrzne życie duarów? Któż wie jak się tam pierwsza miłość rodzi, jak powstają niechęci i plotki, jak się przejawia niewiara małżeńska, nienawiść i zazdrość? jakie tam cnoty są najpospolitsze, jakie się spełniają ofiary, jakie okropne namiętności ukrywają się za temi płóciennemi ścianami? Kto wyśledzi źródło ich bajecznych zabobonów? Kto potrafi objaśnić tak dziwaczną mięszaninę pogańskich i chrześciańskich podań jak naprzykład: kreślenie krzyżyków na skórach zwierząt, wiara w satyrów i upatrywanie śladów ich racic na ziemi, obnoszenie lalki w tryumfie o piérwszych brzaskach zorzy porannéj, wzywanie imienia Maryi, które ma ulgę położnicom przynosić, taniec w koło, który przypomina obrządki czcicieli słońca. — Jedna rzecz tylko jest widoczna i jawna, to ich wielka nędza. Żyją ze szczupłych plonów ziemi źle uprawnéj, których znaczna część idzie jeszcze na uciążliwe, zmienne podatki, ściągane albo przez szejka, albo przez naczelnika duaru, którego sami wybierają i który znajduje się pud bezpośrednią zwierzchnością gubernatora prowincyi. Składają gubernatorowi, czy to w pieniądzach, czy w naturze, dziesiątą część plonów; oprócz tego od każdéj sztuki bydła i od każdego konia płacą franka mniéj więcéj. Wnoszą sto franków na rok za każdy obszar gruntu téj wielkości, iż go można z pomocą dwu wołów uprawić. Składają sułtanowi, w ważniejsze święta doroczne, obowiązkowy podarunek, którego wartość da się w ten sposób okréślić, iż każdy namiot musi nań wydać do pięciu franków. Dają pieniądze lub żywność, stosownie do uznania gubernatora, kiedy przez prowincyą przejeżdża sułtan, basza, poseł, albo kiedy przez nią wojsko przeciąga. Oprócz tego, każdy kto ma choć trochę pieniędzy, wzbudza chciwość w gubernatorach, których zdzierstwo, nieosłonięte żadnemi pozorami, jest poprostu bezczelnym gwałtem, dokonywanym na bezbronnych i słabych. Słynąć za człowieka zamożnego jest tu wielkiém nieszczęściem. Kto nieco grosza uciułał, zakopuje go w ziemi, wydaje ostrożnie, w tajemnicy, udając głód i nędzę. Nikt tu nie weźmie srebrnego, sczerniałego pieniążka, chociażby byt pewny że srebro jest dobre, a to z obawy, żeby nie wydał się wykopany z ziemi i żeby nie wzbudził podejrzeń w tych, którzy polują na ukryte skarby. Kiedy jakiś zamożny człowiek umiera, krewni jego, chcąc uniknąć rabunku, ślą podarunek gubernatorowi. Podarunki składają równie, prosząc o jakąś łaskę, o wymiar sprawiedliwości, aby ustrzedz się prześladowania albo dla tego jedynie aby z głodu nie umrzéć. A kiedy wreszcie głód i rozpacz przyprowadzi ich do wściekłości, zwdjają namioty, porywają za strzelby i... wybucha powstanie. Wówczas cóż się dzieje? Oto sułtan wypuszcza na nich trzy tysiące szatanów na koniach, aby śmierć szerzyli w zbuntowanéj ziemi. Szatani ci ścinają głowy, wyrzynają trzody, porywają kobiéty, palą zboża, przyprowadzają ziemię do stanu pustyni pokrytéj krwią i popiołem, i wracają do stolicy z oznajmieniem, iż bunt poskromiony. Jeżeli zaś co również czasem się zdarza, powstanie rozszerzy się nadspodzianie i obracając w niwecz te środki, za pomocą których rząd usiłuje je zwalczyć, rozprasza wojsko i zwycięztwo odnosi, jakaż ztąd korzyść dla ludu wynika, oprócz téj krótkotrwałéj swobody, którą okupują tylu ofiarami? Obierze on nowego sułtana i wywoła wojnę dynastyczną pomiędzy prowdncyami, po ustaniu któréj nastąpi gorszy jeszcze despotyzm. Tak się téż tu i dzieje od wieków dziesięciu! Dziesiątego o świcie karawana ruszyła w drogę; towarzyszyła jéj eskorta trzystu konnych BeniHassenówi gubernator ich Abd-Allah czyli sługa boży.
Przez cały ten poranek, podobnie jak i dnia zeszłego, jechaliśmy po równinie, śród łanów jęczmienia, pszenicy i gryki, przeplatanych znacznymi obszarami, porosłymi dzikim koprem i kwieciem, usianych tu i owdzie grupami drzew i czarnymi namiotami, wyglądającymi zdaleka jak te wielkie stosy węgli, które od czasu do czasu widzimy na polach dolnéj Toskanii. Spotykaliśmy częściéj niż dotąd trzody, konie, wielbłądy, gromadki arabów. W oddali przed nami ciągnęło się pasmo gór delikatnéj popielatéj barwy, a na połowie odległości, pomiędzy górami i karawaną, bieliły się dwie kuby, piérwsza oświetlona słońcem, druga ledwie widzialna. Były to kuby Sidi-Ghedara i Sidi-Hassema, pomiędzy któremi przechodzi granica ziemi Beni-Hassen. W pobliżu dalszéj kuby miał w dniu tym stanąć nasz obóz.
Jednak na długo przed tém nim stanęliśmy na granicy, gubernator Sidi-Abd-Allah, który od chwili wyjazdu był jakiś niespokojny i zamyślony, zbliżył się do Posła i na migi dał mu do poznania, iż chce z nim rozmawiać.
Mahomet Dukali spostrzegł to i ku nim pośpieszył.
— Poseł Italii raczy mi przebaczyć, — rzekł dziki. ponury ów gubernator, — że się ośmielam prosić go o pozwolenie wrócenia nazad z moją eskortą.
Poseł spytał go dlaczego chce to uczynić.
— Dlatego, — odpowiedział Sidi-Abd-Allah ściągając brwi czarne i gęste, — że domowi memu niebezpieczeństwo zagraża.
Tylko tyle! pomyślałem sobie. A to rzecz mila! Cóż to za rozkosz być musi sprawować rządy w kraju Beni-Hassenów!
Poseł zgodził się odrazu; Sidi-Abd-Allah ujął jego rękę i przycisnął ją do swjé piersi z niekłamanym wyrazem wdzięczności. Potém konia zawrócił, i cały ten oddział; różnobarwny, obdarty, okropny, wypuściwszy w cwał konie, wkrótce, dla oczu naszych, zamienił się w obłok kurzawy, zmniejszający się co chwila na dalekim widnokręgu!