Marokko/Karia-el-Abbassi
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Marokko |
Wydawca | Filip Sulimierski |
Data wyd. | 1881 |
Druk | Redakcya Wędrowca |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | Maria Obrąpalska |
Tytuł orygin. | Marocco |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Po zwinięciu obozu, ruszyliśmy w drogę w zwykłym porządku i śród okrzyków i strzałów dwustu konnych, składających eskortę Ben-Audy, przybyliśmy po dwugodzinnym marszu nad mały strumyk, który stanowi granicę Sefianu.
W chwili gdy chorąży zwracał się do nas, aby powiedziéć: oto rzeka, nagle z poza niewielkiego wzgórza na przeciwległym brzegu ukazał się tłum jeźdźców, pośród których uwagę naszą zwróciła na siebie odrazu, miła, ujmująca postać ich dowódzcy.
Był to Bu-Bekr-ben-el-Abbassi, gubernator prowincyi, która rozciąga się pomiędzy Safianem i wielką rzeką Sebu.
Eskorta Ben-Audy zawróciła nazad i znikła w kłębach kurzawy; karawana nasza przeszła wbród rzeczułkę i została okrążona przez nową eskortę.
Bu-Bekr-ben-el-Abbassi uścisnął żywo i serdecznie dłoń Posła, ukłonił się przyjacielsko Ducalemu, który był jego dawnym towarzyszem szkolnym, i pozdrowił resztę obecnych ruchem pełnym godności i wdzięku.
Ruszyliśmy daléj.
Przejechaliśmy przez wioskę utworzoną z dwu szeregów namiotów ze skóry wielbłądziéj, których drzwi były z chróstu i z trzciny; przy każdym namiocie znajdował się ogródek warzywny, otoczony żywopłotem z fig indyjskich. Za namiotami z tyłu, pasły się konie i krowy; z przodu, na ulicy, stało kilka gromadek półnagich dzieci, które się zbiegły, aby nam się przyjrzéć; kobiéty i mężczyźni okryci łachmanami patrzeli na nas z poza żywopłotów. Nikt nas nie przeklinał, nikt nam nawet nie pogroził pięścią. Zaledwie wyjechaliśmy za wioskę, cała jéj ludność wyszła ze swych mieszkań i zobaczyliśmy wówczas kilkaset ludzi, obdartych, czarnych zdziwionych, wyglądających jak umarli świeżo z grobów powstali. Niektórzy z nich biegnąc towarzyszyli nam przez spory kawał drogi: innych zasłonił wkrótce przed naszym wzrokiem mały pagórek, który się za wsią znajdował.
Zewnętrzna postać kraju, przez który jechaliśmy teraz, sprawiła, iż nasza eskorta i karawana tworzyła coraz nowe, coraz inne zawsze jednak dziwnie malownicze efekta. Był to cały ciąg nieprzerwany głębokich dolinek, u tworzonych przez wielkie fale gruntu, pokryte kwieciem jak ogród. Wjeżdżając z jednéj doliny do drugiéj, na chwilę nikła nam z oczu eskorta; potém na wierzchołku wzgórza, za nami, pojawiały się: najprzód połyskujące lufy strzelb, następnie fezy i zawoje, daléj twarze, po nich jaskrawe kaftany, głowy końskie, konie, wreszcie cały hufiec, który zdawał się z ziemi wyrastać. Stanąwszy na wyżynie i oglądając się za siebie, widzieliśmy ów oddział konnych pędzący w dół śród obłoków dymu i huku wystrzałów; a daléj na wszystkich wyniosłościach, które już przebyliśmy, żołniérzy naszych, konie, muły, sługi, które, na chwilę ukazawszy się na wierzchołku, zaraz nikły, jakby w przepaść wpadając. Rozciągnięta długim pasem tak przez te wszystkie dolinki karawana nasza wyglądała dziwnie wspaniale i zdawała się być jakiemś niezliczoném wojskiem lub całym koczującym narodem.
Przybyliśmy nareszcie do pewnéj wioski, zwanej Karia-el-Abbassi, która składała się z gubernatorskiego domu i z gromadki chałup, ocienionych kilku figowemi drzewami i kilku dziko rosnącemi oliwkami.
Gubernator prosił nas, abyśmy odpoczęli w jego domu; karawana pociągnęła daléj aż do miejsca wyznaczonego na obóz.
Przebyliśmy dwa czy też trzy dziedzińce, otoczone czterema nagiemi ścianami, i znaleźliśmy się w ogrodzie, na który wychodziły drzwi główne domku Ben-el-Abbassiego: domku białego, bez okien, cichego jak klasztór. Gubernator znikł. Kilku niewolników-mulatów wprowadziło nas do pokoiku na dole, również białego, do którego powietrze i światło wpadało przez drzwi od ogrodu i który miał inne jeszcze małe drzwiczki w jednym kątku. W pokoiku tym były dwie alkowy, trzy białe materace rozesłane na mozajkowéj podłodze i kilka haftowanych poduszek. Po raz to piérwszy odpoczywaliśmy pod dachem od chwili wyjazdu z Tangieru. Pokładliśmy się wygodnie w alkowach, oczekując z żywą niecierpliwością na to, co nam jeszcze w tym domu sądzonem było zobaczyć.
Wkrótce zjawił się gubernator, owinięty w biały jak śnieg haik, który od wierzchołka zawoju spadał mu aż do stóp. Pozostawił żółte pantofle w kątku koło drzwi i usiadł, z bosemi nogami, na jednym z materacy, pomiędzy Ducalim i Posłem. Niewolnicy przynieśli naczynia z mlekiem i półmiski z rozmaitemi łakociami, a Ben el-Abbassi sam własnoręcznie herbatę przyrządził i napełnił nią prześliczne filiżaneczki z chińskiéj porcelany, które jego ulubiony sługa, młody mulat, dokoła, po jednéj, roznosił. Nie podobna opisać owego wdzięku i owéj godności, którą odznaczała się cała postać i ruch każdy tego gubernatora, nieposiadającego zapewne żadnego wykształcenia, rządzącego kilku tysiącami mieszkających w namiotach arabów, tego człowieka, który może w ciągu życia całego nie widział i pięciu dziesięciu tak zwanych ucywilizowanych ludzi! Gdyby się znalazł w najbardziéj arystokratycznym salonie Europy, niktby mu nie mógł najmniejszego uczynić zarzutu co do jego układu. Był czyściutki, biały, woniejący jak odaliska wychodząca z kąpieli. Za każdém jego poruszeniem przez haik, który kołysał się lekko, wzdymał się i opadał, przeglądało tu cóś żółtego, tam cóś czerwonego, tam znów niebieskiego, budząc w nas chętkę niemałą postąpienia tak, jak sobie postępują dzieci z lalkami, to jest zerwania zeń okrycia, przysłaniającego ubranie, dla zobaczenia co się téż tam pod spodem znajduje. Mówił spokojnie i słodko, uśmiechając się i patrząc na nas bez najlżejszego cieniu ciekawości, tak jakgdyby widywał nas co dzień. Nie był nigdy poza granicami Marokko; mówił, iż ehciałby zobaczyć nasze koleje żelazne i nasze wielkie pałace, i wiedział że we Włoszech są trzy miasta, które nazywają się Genua, Rzym i Wenecya. Podczas gdy z nami rozmawiał, otworzyły się drzwiczki, do których był obrócony plecami, a w nich ukazała się na chwilkę piękna dziewczynka-mulatka, dziesięcio czy dwunastoletnia, która, spojrzawszy na nas wielkiemi, pełnemi zaciekawienia i przestrachu oczami, znikła. Była to córeczka gubernatora i murzynki. Ben-el-Abbassi spostrzegł to i uśmiéchnął się wesoło. Nastało dość długie milczenie. W środku pokoju palił się aloes na kadzielnicach; przede drzwiami stał oddział zdziwionych, zaciekawionych niewolników; za niewolnikami wznosiło się kilka palm, za palmami roztaczał się czysty lazur afrykańskiego nieba. Na raz, sam niewiem dla czego, gdym sobie pomyślał że to ja, ja w mojéj własnéj osobie, znajduję się tu, w tym domu, w Marokko, ogarnęło mię jakieś dziwne zdumienie i wierzyć mi się prawie nie chciało, abym był tym samym człowiekiem, który tak jeszcze niedawno siedział sobie spokojnie w Turynie, ani marząc o żadnych podróżach do Afryki. Gubernator, wstając, wyrwał mię z zamyślenia. Uścisnął dłonie nam wszystkim po kolei, włożył pantofle, ukłonił się z wdziękiem i zniknął za drzwiczkami, wiodącemi wgłąb domu. Poszedł do swojéj ulubionéj, aby jéj opowiadać o nas, zauważył któś z obecnych. O, gdybym mógł słyszéć jak go ona wypytywać będzie! pomyślałem. Co to za ludzie? powić. Jak wyglądają? Jak mówią? Jak są ubrani? O mój najdroższy, pozwól niech ich zobaczę chociażby na chwilę, przez szczelinkę we drzwiach! I mocno rozkochany ulegnie zapewne prośbom pięknéj swéj ulubienicy, a ona przykładając oko do drzwi wyszepcze z przestrachem: Wszechmocny Allahu! Cóż to za straszydła!
W drodze do obozu, który znajdował się w półmilowéj odległości od domku gubernatora, na płasko-wzgórzu pokrytém suchą trawą, po raz piérwszy słońce zaczęło tak silnie dogrzewać, iż każdy z nas, jak mówi Padino o ludzie medyolańskim podczas morowego powietrza, mimowoli „brwi podniósł i zęby zacisnął “ A przecież był to zaledwo ósmy dzień maja! I od morza Śródziemnego mniej niż sto mil nas dzieliło! A przed sobą mieliśmy jeszcze do przebycia wielką płaszczyznę Sebu!
Nie zważając na upał, ku wieczorowi obóz nasz ożywił się wielce w skutek niezwykłego zbiegowiska ludzi. Z jednéj strony płaskowzgórza długi szereg siedzących na ziemi arabów przyglądał się zwykłemu lab el barode eskorty; z drugiéj strony inni arabowie grali w piłkę; nieco daléj gromadka kobiét, owiniętych w swe grube haiki, patrzyła na nas z niemałym podziwem, o którym świadczyła ożywiona rozmowa i wyraziste ruchy; dzieci, krzycząc i podskakując, uwijały się we wszystkich kierunkach. Ludek Ben-el Abbassiego wydawał się naprawdę mniej dzikim niż jego są
siedzi z Garby.
Biseo i ja zbliżyliśmy się do grających w piłkę. Zrazu, spostrzegłszy nas, arabowie grę przerwali, lecz, po chwilowéj naradzie, znowu do niéj wrócili. Było ich piętnastu czy też dwudziestu; wszystko to niemal chłopcy zdrowi, rośli, barczyści, którzy za całe ubranie mieli na sobie koszulę sznurem przepasaną i rodzaj płaszcza z grubego brudnego płótna, owiniętego do koła ciała jak haik. Grali inaczéj niż ci których widziałem w Tangierze. Jeden z nich nogą podrzucał piłkę do góry; wszyscy inni starali się złapać ją w powietrzu, o ile możności najdaléj od ziemi i dla tego podskakiwali tak wysoko jakgdyby chcieli frunąć w powietrze. Ten, kto ją złapał, znowu ją w górę podrzucał. Często w tem zamieszaniu, które przy łapaniu piłki powstawało, silniejszy i większy, padając, obalał kilku innych, którzy i resztę za sobą ciągnęli, a wówczas przez chwilę tarzali się wszyscy razem po ziemi, wywijając nogami, śmiejąc się i nie troszcząc się bynajmniéj o to, co przy tych tak niezwykłych ruchach wystawiali na słońce. U kilku z nich, gdy się tak tarzali po ziemi, spostrzegłem zakrzywiony puginał za pasem; u innych torebkę zawieszoną na szyi, w któréj zapewne były jakieś wyjątki z Koranu, mające bronić od parchów. Raz piłka padła tuż koło mnie. Podniosłem ją, położyłem na dłoni, drugą ręką zrobiłem nad nią parę jakichś niby czarodziejskich znaków i rzuciłem ją w górę. Kiedy piłka znowu na ziemię upadła, przez czas pewien nikt z grających nie chciał jéj podnieść. Podchodzili do niéj, patrzyli na nią, dotykali się jéj nogą z widoczną nieufnością; i wówczas dopiéro, gdy zacząłem się śmiać i na migi tłumaczyć im, że to tylko był żart niewinny, jeden z nich, najśmielszy, podniósł ją i śmiejąc się również rzucił swym towarzyszom.
Tymczasem wszystkie niemal dzieci, które dotąd uwijały się po obozie, skupiły się koło nas. Było ich razem wszystkich do pięćdziesięciu, a za to całe ubranie, które miały na sobie, nie wiem czyby jaki tandeciarz dał pięćdziesiąt centów. Pomiędzy niemi niektóre były prześliczne, inne oszpecone parchami; barwę skóry miały albo kawową (i takich było najwięcéj), albo zielonawo żółtą, wskutek czego wyglądały jakby ulepione z jakiéjś roślinnéj substaucyi. Kilkoro miało warkoczyki jak u chińczyków. Z początku stały w odległości dziesięciu kroków, patrząc na nas z nieufnością i pocichu udzielając sobie wzajemnie swoich spostrzeżeń. Potém widząc, iż nie mamy względem nich żadnych nieprzyjaznych zamiarów, powoli zaczęły wysuwać się naprzód i wkrótce tak się zbliżyły, że się już prawie ocierały o nas. Wówczas zaczęły wspinać się na palce, schylać się, zginać to na prawo, to na lewo, jak przed dwu posągami, a wszystko to aby nam przyjrzéć się lepiéj. My, nie chcąc ich płoszyć, wyglądaliśmy w téj chwili naprawdę jakby dwa posągi. Jedno końcem palca ostrożnie dotknęło się do buta pana Biseo i natychmiast jak oparzone z pośpiechem rękę cofnęło; inne powąchało mój rękaw. Byliśmy otoczeni zewsząd, czuliśmy przeróżne dziwne zapachy i zdawało nam się, że po ciele naszém już się przechadzać zaczynają pewne zwierzątka. Chodź my, chodźmy, rzekłem do Biseo, musimy czemprędzéj swobodę odzyskać. Mam na to sposób wyborny i najpewniejszy, odrzekł malarz, a jednocześnie szybko wyciągnąwszy z kieszeni album i ołówek, przybrał taką postawę jakby chciał rysować jednego z tych bębnów. W mgnieniu oka rozpierzchli się wszyscy niby rój ptasząt.
Wkrótce potém podeszło do nas kilka kobiet. O cudo! rzekł jeden z nas do drugiego. Byle tylko nie zbliżały się po to, aby nas poczęstować puginałem w imię Mahometa! Po chwili jednak rozwiały się nasze obawy. Były to biédne chore, wynędzniałe istoty, które z trudnością trzymały się na nogach i których ręka, zasłaniająca twarz haikiem, drżała z osłabienia; jedna z nich, młoda, zniebieskiem zalzawionem okiem, jęczała tak okropnie że aż litość brała, Zrozumiałem że szukają lekarza i pokazałem im dokąd iść mają. Spytały mię, za pomocą wyrazistej mimiki, czy za poradę trzeba zapłacić. Odpowiedziałem, że nie trzeba. Wówczas chwiejąc się, skierowały do namiotu lekarza. Chciałem być obecny podczas porady. Cóż to wam jest, moja kobiéto? spytał pan Miguerez po arabska piérwszéj, która przed nim stanęła. Tu, bardzo mię boli, odpowiedziała wskazując na ramię. I cóż tam macie? (Nie pamiętam już co na to odrzekła). Trzeba, abym zobaczył, powiedział lekarz, odrzućcie na chwilę zasłonę. Kobiéta ani się ruszyła. Otóż w tém cała biéda! Każda z was mówi: tu mię boli, nieco wyżéj, nieco niżéj, tam, owdzie, lecz żadna, bo nawet i ostatnia babula, nie chce za nie chorego miejsca odsłonić i wszystkie wymagacie, aby lekarz zgadywał! No i cóż będzie? zapytał w ostatku Miguerez: dacie się obejrzéć, czy nie? Kobiéta milczała. Skoro tak, nie ma rady, przejdźmy do innych. I zaczął wypytywać inne, podczas gdy piérwsza oddaliła się ze smutkiem. Inne nie potrzebowały odsłaniać się; lekarz rozdał im pigułki i proszki i odesłał je z Bogiem. Biédne istoty! Żadna z nich, być może, nie miała jeszcze lat trzydziestu a jednak młodość dawno już przeminęła dla wszystkich, a z przeminięciem młodości rozpoczęły się dla nich trudy niepomierne, nieludzkie obejścia się i wzgarda, które czynią okropną starość kobiéty arabskéj: narzędzia rozkoszy do lat dwudziestu, bydlęta juczne aż do śmierci.
Obiad uprzyjemniły nam odwiedziny Ben-el-Ab — bassiego, noc zatruł przerażający nawał owadów. Już we dnie podczas upału źle sobie wróżyłem z tego brzęczenia i szelestu, który dawał się słyszéć w trawie. A gdym się przyjrzał temu co się tam działo, moje smutne przeczucia jeszcze bardziéj się wzmogły. Mrówki tworzyły długie, czarne pasy, żuki można było zbierać garściami, świerszcze roiły się jak muchy; a oprócz nich było niezliczone mnóstwo innych owadów, które po raz piérwszy spotykałem w téj drodze i które wcale a wcale mi się nie podobały. Kapitan Di Bouard, zawołany entomolog, wyliczał mi ich nazwy. Pomiędzy innemi były tam cicindela campestris, ta pułapka żyjąca, która wielką głową zamyka otwór swéj norki a następnie wciąga w nią, spuszczając się w dół, te niebaczne owady, które nad jéj kryjówką przechodzą: Pheropsophus africanus, który, gdy jest przez jakiegoś nieprzyjaciela ścigany, wypuszcza nań z otworu w odchodowym kanale, kłąb gryzących waporów; Meloe majalis, która wlecze z trudnością, jak chory na wodną puchlinę, swe ogromne podbrzusze, pełne jaj i trawy; Carabus rugosus, Pimelia scabrosa, wreszcie Cossiyphus Hoffmanseggi, ten listek żyjący, który dla Wiktora Hugo mógłby posłużyć do tak fantastycznego opisu, że przy czytaniu go z pewnością mrowieby przeszło każdego. Nie brakło téż wielkich jaszczurek, wielkich pająków, stonogów na piędź długich, koników polnych tak dużych jak palec, zielonych pluskiewek szerokich jak sold[1], które uwijały się we wszystkich kierunkach niby przygotowując się do jakiejś wojowniczej wyprawy. Jakgdyby tego wszystkiego jeszcze nie dość było, zaledwie usiedliśmy do obiadu w chwili gdym rękę wyciągał, aby sobie nalać wina, spostrzegłem wychylającą się z mego kieliszka olbrzymią szarańczę, która, zamiast odleciéć kiedym ją odpędził, zaczęła wpatrywać się we mnie z miną niesłychanie zuchwałą. A wreszcie, na domiar biedy zjawił się Hamid z miną człowieka, który przed chwilą uszedł groźnego niebezpieczeństwa, i pokazał nam zatkniętą na patyczku wielką tarantulę, lycosa tarentula, tego strasznego pająka, który, gdy nie daj Boże, jak mówił, ugryzie człowieka, wówczas biedak zaczyna śmiać się, płakać, śpiewać i tańczyć, i tylko dobra muzyka, ale to dobra co się zowie! naprzyklad muzyku nadworna sułtana może go uzdrowić. Otóż niech sobie czytelnik wystawi w jak przyjemnym usposobieniu udałem się na spoczynek! Niemniéj ja i moi trzéj towarzysze byliśmy już w łóżku od niejakiego czasu, jużeśmy i świecę zgasili i przestali rozmawiać, a nikt z nas nie słyszał żadnego podejrzanego szelestu. Na raz komendant zerwał się z posłania i siadając na łóżku zawołał: Czuje na sobie całe legiony. Wówczas i my zaczęliśmy cóś tak, że uczuwać. Przez kilka chwil piérwszych były to tylko dotknięcia przemijające ukłucia nieśmiałe, lekkie łaskotanie, słowem słabe zaczepki wysłanych na zwiady pierwszych straży nieprzyjacielskiego wojska. Lecz wkrótce przybyły im w pomoc silne patrole, i wówczas stawienie im dzielnego odporu stało się konieczne. Walka była zacięta. Im silniéj staraliśmy się bronić, tem bardziéj zwiększała się liczba napastujących. Już ich było pełno na poduszce, na posłania, włazili z ziemi na łóżko, spadali na nie z góry. Zdawało się, iż wykonywają natarcia obmyślane, porządne, odpowiadające wielkiemu strategicznemu planowi jakiegoś genialnego owadu. Musiała to być niezawodnie wojna religijna. Po niejakiéj chwili opierać się im dłużéj stało się niepodobieństwem. Światła, światła? zawołał wicekonsul. Wszyscy cztérej jednocześnie powyskakiwaliśmy z łóżek, zapalono świecę i rozpoczęło się niemiłosierne mordowanie wrogów. Szeregowców zabijaliśmy poprostu, dowódzców zaś, których najprzód nazywał po imieniu kapitan, i na których następnie komendant wyrok wydawał, piekł żywcem na ogniu wicekonsul, a ja prozą i wierszem głosiłem dla nich pogrzebowe mowy, które zostaną, kiedyś wydane w moich pismach pośmiertnych. Wkrótce ziemia była już usłana skrzydłami, łapkami, główkami, reszta niedobitków gdzieś się rozpierzchła; złożyliśmy powtórnie głowy na poduszkach i nad ranem sen spokojny na godzinę skleił nam powieki.
O wschodzie słońca przybył do obozu gubernator Ben-el-Abbassi, aby odprowadzić Posła aż do granic swéj prowincyi.
Zaledwie zjechaliśmy z płaskowzgórza, przed oczami naszemi roztoczył się olbrzymi widnokrąg doliny rzeki Sebu.
Rzeka ta, jedna z największych w Magreb, która początek swój bierze w zachodniéj stronie pasma gór ciągnącego się od Wysokiego Atlasu ku Gibraltarskiéj cieśninie, przepłynąwszy przestrzeń długą blizko na dwieście czterdzieści kilometrów, zwiększona licznemi pomniejszemi rzekami, które do niéj wpadają, wylewa swe wody, opisując łuk wielki, do oceanu atlantyckiego, nieopodal Mehedii, gdzie ławy piaszczyste, które znajdują się przy ujściach wszystkich niemal rzek marokańskich, wpadających do oceanu, tworzą nieprzebytą zaporę dla statków i sprawiają silne wylewy. Dolina téj rzeki, która przy początku obejmuje całą przestrzeń, zawartą pomiędzy miastami Laracze i Sale, i styka się w góréj swéj części z wysoką doliną Mului (wielkiéj rzeki, która stanowi wschodnią granicę marokańskiego państwa), otwiera dla europejczyków, przez nadbrzeże morskie i Tezę, drogę do Fez; mieści w sobie, oprócz Fezu, wielkie miasto Mekinez, tę trzecią stolicę; skupia w sobie całe, że tak powiem, życie polityczne państwa i jest główném siedliskiem bogaczów i szeryfów. Sebu zakréśla od północy granicę, któréj sułtani nie przekraczają nigdy inaczéj jak tylko podczas wojny, gdyż na południe téj rzeki leżą trzy miasta Fez, Marokko i Mekinez, w których władza kraju przebywa na przemiany, i podwójne miasto Sale-Rabatt, przez które przejeżdżają, udając się z Fez do Marokko. A krąg ten robi, aby nie przejeżdżać przez łańcuch gór zamykający od południa dolinę Sebu, bo w téj jéj części zamieszkuje plemię Zairiów, pochodzenia berberyjskiego, mające być wraz z pokoleniem Beni-Mitir najbardziéj buntowniczą i najmniéj pokorną ludnością tych gór.
W godzinę po wyjeździć z miejsca noclegu stanęliśmy nad brzegami Sebu.
Zdało mi się, że widzę Tybr w Kampanii rzymskiéj.
W tém miejscu rzeka była szeroka na jakie sto metrów i szybko toczyła swe brudno-popielate wody śród brzegów wysokich, nagich, niemal prostopadłych, które u dołu miały dwa pasy ziemi błotnistéj.
Dwa jakieś przedpotopowe przewozowe statki, z których każdy miał dziesięciu wioślarzy arabów, zbliżały się do naszego brzegu.
Pomijając to wszystko cośmy dotychczas widzieli, już te dwa statki same przez się wystarczyłyby w zupełności, aby dać pojęcie o tém co to jest Marokko. Od niepamiętnych czasów sułtani, baszowie, karawany, poselstwa przebywają rzekę na takich dwu czółnach, z nogami w wodzie i w błocie, czasem podlegając niebezpieczeństwu zatonięcia; a kiedy czółna (co zresztą często się zdarza), są podziurawione, wówczas karawany i baszowie i sułtani muszą czekać przez długie nieraz godziny w skwarze słonecznym albo w deszcz ulewny, aż wioślarze statki naprawią to jest aż zatkają będące w nich otwory słomą, lub je błotem zalepią. Od niepamiętnych również czasów konie, muły i wielbłądy, z powodu braku deski długiéj na dwa metry, bywają narażone na połamanie nóg i nieraz rzeczywiście łamią je, skacząc z brzegu do czółna, a nikt nigdy nie pomyślał o tmé, aby zbudować jakiś pomost, aby przynieść tu chociaż kawał deski mającéj dwa metry długości; na tego zaś kto ludziom tym wyrzuca brak tych niezbędnych przy przeprawie rzeczy, patrzą oni z wyrazem jakiegoś podziwu, jak gdyby cudu od nich wymagał. W wielu miejscach przez rzeki przeprawiają się na łodziach z trzciny, wojsko zaś przebywa je zwykle po mostach pływających, utworzonych z worków skórzanych, napełnionych powietrzem, które po wiérzchu przykryte są gałęźmi i ziemią.
Wszyscy pozsiadaliśmy z koni i po stroméj ścieżynie zeszliśmy do czółen.
Pierwsze czółno, opisując dwa czy trzy szerokie zakręty w tę i w ową stronę dla ominięcia silniejszych prądów i wirów, przewiozło na drugi brzeg wszystkich włochów.
Ztamtąd patrzyliśmy na przeprawę całéj karawany.
Cóż to za piękny obraz! Mam go dziś jeszcze przed oczami takim, jakim był w chwili swego największego ożywienia. Środkiem rzeki szybuje wielkie czółno przewozowe, pełne wielbłądów i arabów jakiéjś kupieckiéj karawany, a nieco daléj drugie czółno z końmi i ludźmi eskorty z Fezu, śród których powiewa chorągiew Mahometa i na których czele stoi kaid z ciemną twarzą w swym białym zawoju. Po tamtéj stronie rzeki, nad samą wodą, pośród koni, mułów, służby i pak, rozciągniętych pasem na znacznéj przestrzeni wybrzeża, bieleje wdzięczna postać gubernatora Ben-el-Abbassiego, siedzącego na małym pagórku, otoczonego swymi oficerami, w cieniu, który nań rzuca jego koń czarny w niebieskim rzędzie, stojący tuż za nim. W górze na stromym brzegu, który wygląda jakby mur twierdzy, za długim szeregiem wieśniaków arabskich siedzących na krawędzi z nogami w dół zwieszonemi, stoi dwustu jeźdźców eskorty gubernatora, którzy, widziani tak z dołu, na lazurowém tle nieba, są podobni do dwustu olbrzymów. Kilku nagich murzynów ze służby obozowéj, to zanurzą się w rzece, to na brzeg wyskakują, bryzgając wodą na siebie śród śmiéchów i krzyku. Kilku arabów pierze jakieś szmaty na sposób maurytański, to jest depcąc po nich i kręcąc się jak maryonetki. Inni przebywają w pław rzekę. Nad naszemi głowami przelatują stada bocianów; w oddali na brzegu wznosi się słup dymu z pomiędzy gromadki beduińskich namiotów; wioślarze śpiewają jakąś modlitwę do Proroka, która podczas przeprawy ma ich od nieszczęścia bronić; na wodzie migają złote iskierki i smugi, a Selam, stojący o dziesięć kroków przed nami w swoim jaskrawym kaftanie, tworzy na tym jasnym, wesołym i wielkim obrazie plamkę czerwoną, tak w nim niezbędną, tak efektowną, iż pomysł do niéj mógłby się zrodzić chyba w głowie najgenialniejszego malarza.
Przeprawa trwała kilka godzin; karawana częściowo, w miarę tego jak przebywała rzekę, w dalszą szła drogę.
Kiedy ostatnie konie były już na lewym brzegu gubernator Ben-el-Abbassi dosiadł konia i połączył się ze swymi dwustu jeźdźcami, czekającymi nań w górze na stromém wybrzeżu.
W chwili odjazdu Poseł i my wszyscy podnieśliśmy ręce na znak pożegnania.
Eskorta z Karia-el-Abbassi odpowiedziała gromem wystrzałów i znikła; ale przez pewien czas widzieliśmy śród dymu piękną, białą postać gubernatora, stojącego na strzemionach, z ręką wyciągniętą ku nam na znak pożegnania i najlepszych życzeń.
Z jedną już tylko eskortą z Fezu, która nam towarzyszyła od Tangieru, wjechaliśmy na ziemię Beni-Hassenów, mającą tak smutną i okropną sławę.